Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

2 Strony  1 2 > 
Reply to this topicStart new topicStart Poll

Drzewo · [ Standardowy ] · Linearny+

> Oswoić Smoka

Co sądzicie o tym opowiadaniu?
 
Dobre - zostawić [ 17 ] ** [80.95%]
Gniot - wyrzucić [ 4 ] ** [19.05%]
Zakazane - zgłoś do moderatora [ 0 ] ** [0.00%]
Suma głosów: 21
Goście nie mogą głosować 
Arthur Weasley
post 16.01.2006 01:10
Post #1 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 32
Dołączył: 26.01.2004




Arthur Weasley
OSWOIĆ SMOKA

Romans dygresyjny przesiąknięty alkoholizmem i chrześcijaństwem

Betareaderzy: Minerwa, Wierzba Bijąca


Utwór jest w pełni kompatybilny z fanfiktami Minerwy “Apokryf” i “Apokryf – epilog surrealistyczny”, Idy Lowry „Inny rodzaj magii” i "Puste miejsce" oraz Toroj „Expecto Patronum”, a do pierwszego miejsca po przecinku z tekstem kanonicznym do tomu V włącznie. Są pewne niezgodności z tomem VI.
Postacie Andrei, Lucy, Alexy Toran i Sirith Lestrange pochodzące ze wspomnianych fanfiktów oraz postać Haralda Weasleya pochodząca z fanfiktów Leszka "Edukacja Toma" i "Powrót Podróżnego" zostały wprowadzone za wiedzą, zgodą i w porozumieniu z ich autorkami.
Autor stanowczo oświadcza, że wszelkie podobieństwo do osób istniejących i sytuacji zachodzących w rzeczywistości jest zamierzone.


Odcinek 1

ROZDZIAŁ PIERWSZY
w którym mężczyzna po przejściach poznaje dziewczynę bez przeszłości
i przez dwa miesiące zastanawiają się, co z tym zrobić,
potem przedziwnym zrządzeniem losu spotykają się tam,
gdzie się tego zupełnie nie spodziewali,
a całość kończy się wesołym pijaństwem


Wagon restauracyjny Hogwart Expressu, poniedziałek, 4 września 1995

- …i mi opowiada, jaka to ta miotła jest wspaniała, jakie ma bajery i przyspieszenie – opowiadała szczupła blondynka w szacie Ravenclawu czarnowłosej dziewczynie w cywilu. - To ja go wtedy pytam, co mu to daje, że miotła przyspiesza o pół sekundy szybciej, a on mi mówi, że będzie o pół sekundy rychlej na imprezie…
Rudy czarodziej w luźnej bluzie z kapturem, sączący piwo przy sąsiednim stoliku, zakrztusił się.
- Wiciostych? – zapytał. – Prawdopodobnie dziewięćdziesiątka trójka?
Dziewczyny spojrzały na niego z lekkim przestrachem w oczach.
- Skąd pan wie? – zapytała blondynka.
- Skąd wiesz? – zapytała jednocześnie czarnowłosa, odrzucając na plecy długi warkocz.
- Przeczuwam w jasnowidzeniu - uśmiechnął się.
- Dobra, a poważnie?
- Tak poważnie Wiciostych to jest dyżurna wypasiona miotła dla niedorobionych szpanerów – odparł. – Jak ktoś ma więcej kasy jak rozumu, a lubi zaszpanować, to kupuje Wiciostycha. A dziewięć trzy ma sporo różnych wodotrysków, do niczego niepotrzebnych, ale za to można o nich długo i rzewnie opowiadać pannom, które się nie znają. A prawda jest taka, że jak ktoś naprawdę umie latać, to poleci na drzwiach od stodoły, chociaż ja osobiście wolę Srebrną Strzałę niż drzwi…
- Ale na Srebrnej Strzale nie da się grać w gwinta - zauważyła czarnowłosa.
Była bardzo podobna do Jenny. Widział to. Ale z czego właściwie? Wzrost nie, kolor włosów się nie zgadza. Oczu też nie. Nieistotne. Była podobna i już.
– Latałeś na Srebrnej Strzale? - zainteresowała się.
- Powiem więcej, latam głównie na es-es dwadzieścia. A bo?
- A nic, mój brat ma Srebrną Strzałę dwudziestą i bardzo chwali, a wszyscy dookoła się dziwią…
- To na razie – przerwała blondynka. – Zostawiam was samych. Miłej rozmowy o miotłach.
- Sprzedali ci bez problemu Ognistą? – zmieniła temat, wskazując głową na kieliszek stojący na jego stole.
- Wiesz… jak ci na imię…
- Susan – wyciągnęła rękę.
Odruchowo uścisnął tak, jakby się witał z kolegą. Ku jego zdziwieniu jej uścisk nie był wiele słabszy.
- Charlie. Od jakiegoś czasu jestem pełnoletni i to chyba widać.
- Fakt, widać, na szkołę nie wyglądasz. Do Glasgow jedziesz?
- Do końca. Pracę w Hogs dostałem, na parę miesięcy, ale zawsze coś. Dwudziestkę ma i chwali, mówisz?
Susan zmarszczyła brwi. Jej rozmówca wyraźnie nie miał ochoty rozwijać tematu pracy w Hogsmeade.
Okazał natomiast żywe zainteresowanie wszystkim, co dotyczyło Hogwartu. Szczególnie interesowało go to, jak nauczyciele odnoszą się do uczniów i nawzajem. Początkowo irytowało ją to, potem jednak ze zdziwieniem zauważyła, że naprawdę słucha wszystkiego, co mu mówi. Z rzadka pozwalał sobie na oględny komentarz.
Przez głowę przemknęło jej, że może jego wcale nie obchodzi Hogwart, tylko po prostu lubi słuchać, jak ona mówi. E tam, pomyślała. Jestem mocno nieletnia. A gdyby nawet, to co mnie to obchodzi, żeby chociaż był przystojny... no bez przesady, nie taki ostatni... e tam...
- ...i tak do końca to nikt nie wie, co się stało – relacjonowała wydarzenia Turnieju Trójmagicznego. - Na bank to wiadomo tyle, że wszedł do labiryntu Potter i Diggory, i tamtych dwoje spoza szkoły, oni wrócili, a potem, za parę godzin, pojawił się znikąd Potter z ciałem Diggory'ego.
- Szkoda chłopaka – westchnął. - Z tego, co mówisz, był cholernie w porządku. Oni wszyscy tacy... zaczekaj chwilę...
- Wszyscy, znaczy Hufflepuff?
- To swoją drogą, akurat miałem na myśli Diggorych.
- Znałeś Cedrica? - zdziwiła się.
- Znałem jego brata – odparł. I siostrę. Ale luźno – dodał pospiesznie, wstając od stołu.
Pociemniało mu w oczach. Widział ich znowu. Gdzieś z oddali dobiegał głos Mike'a Birchwooda:
- ...no to już, gramy, mugol i David robią herbatę...

Było ich czterech. Od kiedy wynaleziono grę w gwinta, ludzie na pewnym poziomie dobierają się czwórkami.
Odkąd Minerwa McGonagall została wicedyrektorem, grać w gwinta wolno było tylko w pokoju wspólnym. I nie po ogłoszeniu ciszy nocnej. Uznali to za krzyczącą niesprawiedliwość. I dalej grali w gwinta gdzie się tylko dało.
W trzeciej klasie zaczął im się plątać pod nogami David. W gwinta grać nie umiał i nie zamierzał się uczyć. Ale w grze nie przeszkadzał, herbatę parzył bez protestu, grał na organkach i wykłamywał ich z kłopotów w sposób budzący ogólny podziw.
Nazwali się Tajnym Klubem Gwinta imienia Minerwy McGonagall.
Było ich pięciu.


- Co ci jest? - zaniepokoiła się.
- A nic, za szybko wstałem i zakręciło mi się w głowie – zbagatelizował.
Nie potrzebowała fałszoskopu, żeby w to nie uwierzyć. Nie wyglądał na kogoś, kto ma kłopoty z układem krążenia i od byle czego dostaje zawrotu głowy. Spojrzała uważniej na jego twarz. Miał oczy człowieka, który widzi testrale. Znała kilku...
- Dzień dobry, pani profesor – odezwała się, widząc podchodzącą nauczycielkę historii magii.
- A dobry, dobry – uśmiechnęła się Lucy Blair. - Charlie, można prosić na słówko?
- Zaraz wracam – rzuciła Susan. Minęła bufet i weszła do przedziału dla prefektów.
- Słuchaj – zaczęła Lucy - czy mógłbyś mi w chwili wolnej od podrywania tej nieletniej istoty…
- Nikt tu nikogo nie podrywa!
- Jassne, wam się po prostu dobrze rozmawia. Słyszałeś, że nam wsadzili do szkoły anioła stróża z Ministerstwa?
- A wiem, widziałem babę na dworcu. Ciekawe, że mnie to wcale nie dziwi.
- Wiesz coś o niej?
- Menda ostatniego rzędu, ale na szczęście głupia jak but. Ty się dziwisz, że zrobili taki ruch?
- Ja się nie dziwię. Ja się boję.
- Czego? Że masz zasraną ankietę? A kto nie ma?
- Nie to. O Harry'ego się boję. Wpakuje się w jakieś kłopoty, nawet nie zauważy kiedy.
- Może i... Na mnie jawny stróż nie robi wrażenia. Bardziej się boję tego, ile osób będzie tej zmorze donosiło po cichu. I czego mogą w tej sytuacji chcieć od Rona.
- No jestem - odezwała się Susan, pojawiając się obok Lucy. Była już w szacie Hufflepuffu z naszywką prefekta. Charlie gwizdnął cicho przez zęby.
- No proszę, jakie znajomości człowiek zawiera. I się nie pochwaliłaś?
- Czym mianowicie?
- Że jesteś prefektem.
- No i co – wzruszyła ramionami. - Różni ludzie są potrzebni – kanalarz, śmieciarz, prefekt... Tyle z tego, że teraz mnie ciągną na jakąś nasiadówę, a tak tobyśmy jeszcze mogli pogadać.
Poczuł kolejny przypływ sympatii do tej istoty, niechby i nieletniej. Większość nowo mianowanych prefektów robiła wrażenie ciężko zamroczonych ogromem własnego nowo nabytego znaczenia. Irytowało go tak samo jak zachowanie jego matki, która najwyraźniej dzieliła synów na prefektów i nieprefektów.
- Uważaj na siebie. W tym roku być prefektem w Hogwarcie to będzie żaden interes.
- Jasne. Jak to by był interes - uśmiechnęła się, ale oczy miała smutne - to jego by już dawno gobliny kupiły.
Odpowiedział jej równie smętnym uśmiechem.
- Cześć, Charlie.
- Czy…
- Pewnie, że dam znać, jak będę miała przepustkę. Tylko nie zapraszaj mnie do Madame Puddifoot. Do widzenia, pani profesor – znikła ze świstem w korytarzu.
- „Cześć, Charlie” - Lucy uniosła brwi. – Siedzicie tu godziny pół i “cześć, Charlie”. I nikt tu nikogo nie podrywał. I tak bez żadnego powodu nie przyznałeś się, kim jesteś. A świstak siedzi i zawija w te sreberka...
Trafiony, zatopiony, pomyślał. Przez chwilę chciałem być chłopakiem jadącym do Hogwartu. A przynajmniej nie być dla Susan nauczycielem. Że co? Dla Susan? Czy dla jakiejkolwiek panny? Cholibka, pomyślę o tym jutro…

Hogwart, poniedziałek, 4 września 1995 wieczorem

Pierwszego września 1983 roku dwunastoletni Charlie Weasley postanowił, że kiedyś na uczcie powitalnej zasiądzie po słusznej stronie stołu nauczycielskiego.
Czasami dziecięce marzenia się spełniają. Niestety zazwyczaj wtedy, kiedy marzy się już o czym innym. Po następnych dwunastu latach patrzył z góry na Wielką Salę i dużo by dał (jak na możliwości Weasleyów), żeby siedzieć przy którymś z wielkich stołów. Najlepiej przy tym najbliższym, z którego patrzyły na niego rozszerzone ze zdziwienia czarne oczy.
Susan Bones teoretycznie zgadzała się co prawda z Erniem Macmillanem, że jako prefektkę powinno ją żywo obchodzić to, kogo Tiara Przydziału kieruje do jej domu, ale teoria ta nie miała najmniejszego zamiaru zamienić się w praktykę. Bardziej intrygowało ją, co robi przy stole nauczycielskim poznany przez nią w pociągu właściciel Srebrnej Strzały.
- Z przykrością informuję – ogłosił Albus Dumbledore - że w tym roku nie będzie wśród nas pani profesor Hooch. Aby nie pozbawiać państwa lekcji latania, zatrudniliśmy do stycznia pana Charlesa Weasleya, w swoim czasie niezrównanego szukającego Gryffindoru...
Rudzielec wstał i ukłonił się niezgrabnie.
Od stołu Gryffindoru zerwała się burza oklasków, ale uważny obserwator zauważyłby łobuzerskie błyski w oczach bliźniaków – braci nowego nauczyciela. Dla kontrastu oklaski od stołu Slytherinu pochodziły od pojedynczych osób. Dłonie opiekuna Slytherinu niemal się nie stykały.

- Ot, proszę - zauważyła Minerwa McGonagall, patrząc na Charliego z rozbawieniem. - Ciekawe, z kim jeszcze mi przyjdzie pracować. Co jeden, to z lepszej bandy.
- Proszę?
Siedzieli w pokoju Dumbledore'a, próbując prowadzić niezobowiązującą konwersację o sprawach przyjemnych, a przynajmniej obojętnych, i nie myśleć o nowej nauczycielce, która bardzo chciała "spotkać się w małym gronie, żeby się zintegrować" i której tylko dzięki połączeniu talentów dyplomatycznych McGonagall i impertynencji Lucy Blair udało im się pozbyć, ani o przemówieniu, którego sens nie budził wątpliwości.
- Dwa lata temu przyszło mi pracować z Remusem Lupinem. Instytucji Bandy Huncwotów nie muszę ci przybliżać. Teraz z tobą. Logiczną rzeczy koleją za parę lat pojawi się tutaj twój brat. Tak przy okazji - zamierzasz reaktywować Tajny Klub Gwinta imienia Minerwy McGonagall?
Oczy Charliego przypominały wielkością talerzyki deserowe.
- Za Tajny Klub imienia Charlesa Weasleya - uśmiechnęła się opiekunka Gryffindoru, podnosząc kieliszek Napoleona.

Hogwart, środa, 6 września 1995

Młody nauczyciel wyraźnie nie miał pomysłu na przeprowadzenie lekcji na temat “Sprawy organizacyjne”. Tym bardziej przed audytorium złożonym z mieszanki piorunującej Slytherinu z Gryffindorem. Widać było gołym okiem, że urządził ją, bo takie były przepisy.
Pytania z sali także dotyczyły spraw banalnych. Jednakże w klasie dawało się wyczuć napięcie. Coś miało się stać.
Lekcja miała się skończyć za pięć minut, kiedy głos zabrał Gregory Goyle.
- Panie psorze – zapytał – czy pan ma rodzinę?
Domyślał się mniej więcej, o co chodzi i do czego rozmowa zmierza. Po sekundzie namysłu uznał za stosowne udać, że nie zrozumiał pytania.
- Mam pięciu braci i siostrę.
- Ale ja nie o tym... czy pan ma żonę albo dzieci, albo może jedno i drugie?
- Jestem nieżonaty – odparł. - I nie mam dzieci... o ile wiem.
- To może pan mieć ze mną – odezwała się głośno Pansy Parkinson.
Ślizgoni zarechotali. Z gryfońskich ławek rozległ się jęk zniechęcenia. Po chwili wszyscy ucichli, czekając na dalszy rozwój wydarzeń. Hermiona patrzyła na Pansy jak na wyjątkowo dokładnie rozdeptaną meduzę.
- Proszę wstać. Tak, pani, panno Parkinson.
Świeżo upieczona prefektka wstała, patrząc mu wyzywająco w oczy. Zmierzył ją wzrokiem z góry na dół, z dołu do góry i znowu z góry na dół.
- Z czym do gości? - prychnął. - Proszę usiąść.

Charlie czuł, że tego starcia nie przegrał. Ale musiał jakoś odreagować. Chętnie by się teraz napił, a jeszcze chętniej polatał na miotle, ale w danym momencie jedno i drugie było niemożliwe. Nargile też byłyby niezłe, ale i tego wyrobu firmy „Caterpillar i Synowie” nie miał pod ręką.
- Fred, daj papierosa – zażądał.
- Ależ panie profesorze, skądżebym miał...
- Panie Weasley, możemy i tak – uśmiechnął się. – Mogę jak porządny nauczyciel skonfiskować te fajki. Albo możesz mnie jak brat poczęstować.
- Fajek nie mam, pudło. Mam, i owszem, cygara – odparł Fred i poczęstował go.
Charlie odszedł za załom korytarza, stanął w wykuszu z oknem i zapalił.
- Palisz w szkole! – usłyszał za sobą piskliwy głos. – Jak się nazywasz?
Kątem oka dojrzał Dolores Umbridge. Zadajesz głupie pytania, to dostaniesz głupią odpowiedź, pomyślał.
- Winston Churchill! – wypalił.
Ku swemu zdumieniu usłyszał oddalające się pospiesznie kroki.

- Panie dyrektorze! – krzyknęła od progu gabinetu Dolores Umbridge.
- Koleżanko Umbridge, jestem zajęty, mam gości.
Draco Malfoy i Pansy Parkinson zesztywnieli. Reszta prefektów nieudolnie próbowała ukryć rozbawienie.
- A więc, panno Bones - ciągnął Dumbledore - pani pytanie jest sensowne, natomiast...
- Panie kolego! – przerwała Umbridge. Portrety zmarłych dyrektorów spojrzały na nią z niesmakiem. Nikt z nich nie pozwoliłby nowo zatrudnionemu nauczycielowi na taką poufałość. – Chyba to, co mam do powiedzenia, jest ważniejsze niż ci smarkacze. Dyscyplina szkolna...
- Jak właśnie mówiłem – ciągnął Dumbledore nieco głośniej – kiedy ktoś zakłócił naszą rozmowę...
Ron prychnął dziwnie. Ernie Macmillan zakrztusił się. Susan wyglądała, jakby miała się za chwilę udusić. Hermiona spojrzała na nich potępiająco, ale widać było, że i ją cała sytuacja serdecznie bawi.
- Panie kolego! Na korytarzu stwierdziłam palącego cygaro Winstona Churchilla!

Hogwart, środa, 20 września 1995

- Fred, dlaczego opowiadacie te wszystkie świństwa o Charliem? - spytała Ginny.
- Jaka trąbka? Jaka różdżka z leszczyny? - zdziwił się Fred. - Jakie świństwa?
Pojawienie się w Hogwarcie rozumnej formy życia starszej od siódmoklasistów, młodszej od Flitwicka, mniejszej od Hagrida, noszącej spodnie i przynajmniej od czasu do czasu myjącej głowę wzbudziło zrozumiałe podniecenie wśród tych uczennic, które zdążyły się już zorientować, na czym polega rozmnażanie płciowe. Co przytomniejsze uważały, że człowiek po przejściach – a ktoś, kto w wieku dwudziestu czterech lat ma czoło jak orne pole, niezawodnie jest człowiekiem po przejściach - niespecjalnie się nadaje do flirtu, ale większość pozostałych miała wielką ochotę na bliższą znajomość.
Jednakże próby zawarcia bliższej znajomości kończyły się niepowodzeniem. Nauczyciel po przejściach był zawsze chętny do pomocy, zawsze gotów udzielać dodatkowych lekcji, również po ogłoszeniu ciszy nocnej, sporo miał też do powiedzenia o opiece nad magicznymi stworzeniami, ale na tym się jego gotowość do współpracy kończyła.
W nieunikniony sposób w żeńskich dormitoriach od piątej klasy w górę do żelaznego tematu “na kogo leci Snape” doszedł drugi żelazny temat “z kim sypia Weasley”. Za podejrzaną numer jeden uchodziła Lucy Blair, zwłaszcza odkąd dwa razy widziano ich razem w “Trzech Miotlach”.
Najoczywistszym źródłem informacji wydawało się rodzeństwo młodego nauczyciela. Ginny raczej unikala tematu, Ron potrafił długo i szeroko opowiadać o przygodach brata ze smokami, a przede wszystkim o tym, jak świetnie lata na miotle – czyli o tym, co jego rozmówczynie interesowało najmniej. Natomiast bliźniacy zawsze byli chętni do rozmów o tym, co chciały wiedzieć, i gotowi opowiedzieć im to, co spodziewały się usłyszeć. Charlie byłby mocno zdziwiony, gdyby usłyszał, jakim ogierem okazuje się w opowiadaniach swoich braci.
- Jak mi Mandy Brocklehurst opowiedziała, coście jej nagadali, to myślałam, że się pod ziemię zapadnę – warczała Ginny. - Myślałby kto, że zaliczył tych dziewczyn nie wiadomo ile, wszystko co ma mufkę, to zdobycz do kolekcji... przecież wiecie, że to nieprawda!
- Głupia jesteś, moja siostro – oświadczył stanowczo Fred. - Nieważne, jaki towar jest, ważne, na jaki czekają klienci. Singla w tym wieku bez doświadczeń ciężko sprzedać. A tu jest od groma panienek, które polecą na twardego faceta po przejściach i z doświadczeniem, na jakiego Charlie zresztą wygląda, ale nie na taką romantyczną pierdołę, jaką on po cichu jest, jasssne?
- Super, ale po ghula chcecie go, jak to określiłeś, sprzedać?
- Widzisz, siostrzyczko – odparł Fred – cholernie nie lubimy czytać znajomych nazwisk na drzewach.
- Ekstra, ale co ma jedno z drugim?
- Ależ to proste jak schemat ideowy siekiery – uśmiechnął się Fred. - Świruje z tymi smokami coraz bardziej, kiedyś się natnie i zamiast brata będziemy mieć kupkę popiołu. Chyba że się wcześniej po pijaku zabije na miotle po jakimś kretyńskim zakładzie. A wszystko przez to, że jest niewyżyty.
Ginny wzniosła oczy ku niebu. Pomyślała, że jednak fajnie byc chłopakiem. Dla nich świat jest taki prosty.
- By se znalazł kobitę, toby był spokój. A że sam sobie nie znajdzie, to trzeba je na niego napuścić.

- Wiesz, Fred – powiedział Lee Jordan przy kolacji – jestem doprawdy wzruszony waszą troską o braciszka.
Gdyby Fred nie znał Lee od sześciu lat, prawdopodobnie wziąłby to za dobrą monetę.
- Wiesz, jak się nazywa taki, co podsłuchu-je? – warknął.
- Wiem, jak się nazywa taki, co prowadzi takie rozmowy pełnym głosem w pokoju wspólnym – odciął się Lee. - Kretyn. A swoją drogą naprawdę myślisz, że jak se znajdzie babę, to przestanie latać? A przynajmniej tak świrować?
- Nie mam pojęcia – odparł szczerze Fred. - Nigdy nie miałem z nim dobrego kontaktu. Był taki ojcowski, że wyrzygać się można, gorszy od Billa. Ale założę się o każde pieniądze, że jak się ożeni, a jeszcze jak mu się dzieci urodzą, to mama będzie tak zaabsorbowana najpierw ślubem, potem synową, a na końcu, daj Boże jak najszybciej, wnukami, że przestanie pchać nos w moje sprawy.
Przez chwilę jedli w milczeniu.
- A poza tym – dodał George – lepiej niech go uważają za dziwkarza niż za pedała.

c.d.n.

Ten post był edytowany przez Arthur Weasley: 04.09.2006 10:47
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Kedos
post 16.01.2006 21:26
Post #2 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 45
Dołączył: 09.05.2005




Fajowskie... Pisz dalej bo ciekawe sie robi... Bledow sie nie dopatrzylem Pozdro ;P


--------------------
Przeczytanie tego zajmie Ci mniej niż 5 sekund życia ;)
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Kara
post 18.01.2006 12:44
Post #3 

Absolwent Hogwartu


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 666
Dołączył: 12.11.2005
Skąd: 3miasto

Płeć: Kobieta



eee???Nie podoba mi się...

Ten post był edytowany przez Kara: 18.04.2006 17:53


--------------------
Luke I'm your father!!!
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Arthur Weasley
post 21.01.2006 15:11
Post #4 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 32
Dołączył: 26.01.2004




Obawiam się, że nie mam dla mojej przedmówczyni dobrych wiadomości. Dalej może będzie jeszcze straszniejsze.
A, skoro już przy tym jesteśmy, jestem otwarty na konstruktywną krytykę. Co konkretnie jest straszne?

Odcinek 2

Hogwart, wtorek, 3 października 1995


- Myślałem, że mamy się uczyć latać, a nie spadać - zauważył sarkastycznie Draco Malfoy.
- Myślałem, że jest pan prefektem, a nie nauczycielem - odparł Charlie. - Jak już mówiłem, proszę się dobrać w pary. Mieszane, między domami. Latacie tak, żeby mieć partnera blisko siebie. Ja latam między wami i zrzucam przypadkowe osoby z mioteł. Hamowanie różdżką, jak pamiętam, macie jako-tako opanowane. Partner spadającego pikuje przy nim i jeżeli spadający z jakichś powodów nie hamuje, partner zatrzymuje go zaklęciem Mobilicorpus. Zaczynamy!

- Nie boisz się? - spytała Lucy.
- Czego?
- Że ktoś sobie krzywdę zrobi.
- Umiarkowanie. Najgorsze, co się może stać, to że ktoś się skąpie w jeziorze. Żadna przyjemność, ale od tego się nie umiera. A oni się tego powinni nauczyć. I samopomocy, i asekuracji.
- A właściwie po co?
- Tak na wszelki wypadek. A także dlatego, że mam zamiar wzbogacić lekcje o bytwę, jeśli ci opowiadałem.
- Nie opowiadałeś.
- A pamiętasz taką barbarzyńską zabawę pod tytułem łomot?
- Pamiętam. Jim się tak z Syriuszem zabawiał. Nigdy nie mogłam zrozumieć, co jest zabawnego w zrzucaniu się nawzajem z mioteł.
- No więc bytwa to jest to samo, tylko drużynowo. Na Zakarpaciu bardzo popularna zabawa, w Transylwanii mniej, bo tam wszędzie góry.

Hogwart, czwartek, 12 października 1995

- Nie spadaj! Trzymaj się, faszystko nieszczęsna! Nie spadaj, trastia by tebe mordowała, zwiększ promień! - niosło się nad polami Hogwartu. - Zwiększ promień! Nie zsiadaj, babo paskudna!
Po trzeciej pętli do przerażonej trzecioklasistki stopniowo dotarło, że nauczyciel nie ma zamiaru jej w jakikolwiek sposób pomagać. Gdyby chciał, zablokowałby miotłę. Albo podleciał do niej i z tejże miotły zdjął. W ogóle zrobiłby cokolwiek. Skoro nie zrobił, pozostawało tylko czekać, aż rzeczywiście spadnie. Wtedy nawet Weasley jakoś zareaguje.
Albo nie. Wprawdzie miotła właśnie wyniosła ją nad jezioro, ale kąpiel w październiku nie należy do przyjemności.
Zwiększyć promień... zaraz, łatwo mu mówić, świat wiruje dookoła, a ten mówi o zwiększaniu promienia! Przesunąć się do przodu... lewą ręką gładzić stylisko z boku, prawą odpychać sam koniec...
Powoli, stopniowo miotła zaczęła jej słuchać. W szóstym okrążeniu dawało się już nią sterować w poziomie. W dziesiątym wprawdzie przeleciała dziesięć stóp nad wodą, ale miotła odzyskała sterowność na tyle, że jedenastego już nie było.
Wylądowała.
- I jak, w porzo?
Gdyby spojrzenia mogły zabijać, Dumbledore musiałby znowu szukać nauczyciela latania.
- Spoko - odparła przez zaciśnięte zęby.

Bufet dworcowy w Hogsmeade, środa, 25 października 1995

- I to jest bardzo dobrze! - prychnął młody głos z żydowskim akcentem.
Charlie znał ten głos. Tyle, że zawsze mówił bez akcentu. Podniósł głowę znad Proroka, w którym rzecznik prasowy Ministerstwa uspokajał po raz sto trzynasty, że Ministerstwo jest na tropie Blacka (w tydzień po oświadczeniu, z którego wynikało, że tenże niemal na pewno nie żyje). Przy sąsiednim stole Anthony Goldstein rozmawiał z brodatym czarodziejem w czarnym kapeluszu i takimże chałacie.
- Ale faktycznie jak to się nazwało Gwardie, i jak ona wymyśliła nazwać urzędowo, że Harry jest prezes, to to było meszuga...
Charlie utkwił wzrok w wiszącej nad bufetem tabliczce "Zakaz teleportacji w obrębie dworca". Idiota, pomyślał, kto tu mówi o aktach głupoty...
- Sza, kindełe! - przerwał czarodziej w kapeluszu.
Gazeta przy drzwiach poruszyła się nerwowo. Charlie przyjrzał się butom jej właściciela. Jaka konspiracja, taki szpicel, pomyślał.
Przysłonił się znowu gazetą i nieznacznie sięgnął po różdżkę.
- Obli...
Nie, lepiej nie rzucać silnymi zaklęciami w miejscu publicznym.
- Urinate!
Gazeta poruszyła się nerwowo. W chwilę później Draco Malfoy wstał i skierował się w stronę toalety. Charlie odczekał minutę, po czym ruszył za nim i zajął strategiczną pozycję obok nieczynnej kasy z wywieszką, której autor bardzo starał się pisać po szkocku:
Tickety writowane pencilem na stejszenie nie walidują.
Cóż, pomyślał, zawsze to lepsze niż wywieszka, która tu wisiała w szkolnych czasach ojca: "Zabrania się pluć i mówić po szkocku".
Nie musiał długo czekać, aż drzwi się otwarły i wyszedł z nich prefekt Slytherinu z miną smoka, który przed chwilą zobaczył stado owiec bez dozoru.
- Obliviate!
Malfoy zamrugał niepewnie oczami i lekko chwiejnym krokiem wyszedł ze stacji. Charlie wrócił do niedopitego piwa. Przy sąsiednim stole brodaty czarodziej wyrzucał z siebie potok słów. Charlie był w stanie porozumieć się w jidysz, ale nie na tyle, żeby rozumieć monolog wygłaszany w tempie sprawozdania z meczu quidditcha.
- Ja bardzo przepraszam - odezwał się - ale czy ja pana mogę przerwać?
- A pan jesteś kto?
- Nazywam się Weasley, Charles Weasley, i jestem nauczycielem w Hogwarcie.
- Weasley? - ucieszył się starszy pan. - Ja znałem pan Harald Weasley, jak ja jego dobrze znałem!
- To był mój stryjeczny dziadek. A pan jest...?
- Ja jestem jego dziadek, Mosze Finkelsztajn szie nazywam.
- Pan pozwolisz, że ja jego coś powiem?
- Pan jesteś nauczyciel, pan mów. Pana za to płacą, żebyś pan mówił.
Charlie spojrzał na Anthony'ego.
- Słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać. Ta wasza konspiracja to cukierek dla tej pindy z Ministerstwa - nie musiał uważać na słowa, i tak wypadał z roli nauczyciela. - Nie ty jeden jesteś niewybaczalnie nieostrożny. Są sprawy, o których się nie rozmawia głośno. W ogóle się o nich nie rozmawia bez wyraźnego powodu. Tym bardziej w miejscu publicznym. Właśnie wysypałeś organizację przed prefektem Slytherinu.
- Co takiego?!
- Siedział o, tam. Nic nie pamięta, bo mu trochę zlasowałem mózg. Tak czy owak trzaskałeś dziobem o nielegalce w szkole tak, że słyszał to Malfoy i nauczyciel. Gdybym nie wiedział, że głupota, tobym pomyślał, że prowokacja.
- Ale przecież pan profesor i tak nie...
- Co ja nie? Skąd wiesz, że nie pójdę z tym do Umbridge? A może ja chcę mieć jak najlepsze układy, bo mam w tej szkole siostrę i trzech braci?
- Ale oni wszyscy są w Gwardii!
- Pięknie, curva, pięknie! - prychnął. - Jeszcze do tego wysypałeś imiennie cztery osoby. Jak ja bym ciebie na najbliższe Hogsmeade postawił dwa piwa, to ja bym za trzy kolejki miał kompletne liste!
- Panie Weasley, pan jesteś mądry człowiek - odezwał się brodaty czarodziej, nalewając mu kieliszek śliwowicy. - Ja jego właśnie mówiłem, że ściany mają uszy. No ale on taki jest. Pan wiesz, Żydzi to jest mądry naród, ale jak się trafi jakiś głupi, to on jest głupszy od najgłupszego goja...
- Gdybym uważał, że jest głupi - Charlie przeszedł na jidysz. Znał ten język słabo, ale i tak twarz rozmówcy rozpromieniła się - nic bym nie mówił, tylko mu zmodyfikował pamięć. A tak to wystarczy, że zapomni o moim udziale w tej rozmowie.

Grimauld Place, środa, 1 listopada 1995

- Charlie, usiądź...
Charlie trochę się zdziwił. Taka prośba była zarezerwowana na jedną jedyną okazję. “Mama, usiądź”. Jeżeli okaże się, że dziewczyna któregoś z nich jest w ciąży. Widocznie matka miała do powiedzenia coś, co równie ciężko przechodzi przez gardło... Usiadł.
- Tak, słucham?
- Uważaj na Rona. I na Freda i George'a też... bo Ginny to może jest trochę rozsądniejsza...
Charlie zamyślił się. Domyślał się, o co chodzi. Miał zamiar uważać na całą czwórkę – czwórkę, bo wiedział wszak, że rozsądek Ginny przejawia się głównie w staranniejszym ćwiczeniu zaklęć obronnych. Czuł jednak, że mają zupełnie odmienny pomysł na owo uważanie. I nie miał zamiaru ułatwiać mamie tej rozmowy. Ściśle biorąc, przez cały weekend bardzo starał się jej uniknąć.
- A tak konkretnie to o co ci chodzi?
- Harry naraża siebie i innych na duże kłopoty. Mówię o tej ich Samoobronie czy jak oni to nazwali.
- No i?
- Ty jesteś tam na miejscu.
- No i?
- I dopilnuj, żeby twoje rodzeństwo trzymało się od tej sprawy z daleka!
- A dlaczego ja?
- Bo jesteś ich bratem. Starszym. I powinieneś być mądrzejszy.
Charlie fizycznie czuł, jak krew napływa mu do mózgu. Teraz to on miał być ten mądrzejszy. Nie Bill, którego pozycją, a potem i zarobkami wykłuwała mu oczy, odkąd obaj skończyli Hogwart. Nie wieczny prymus Percy. Percy poszedł swoją drogą i zwolnił mu drugie miejsce w rankingu.
Mógłby skończyć tę rozmowę jednym zdaniem. Wzmianka o Percym wystarczyłaby na pewno. Nie, to nie fair. Albo mógłby obiecać i po prostu nic nie robić...
- Nie widzę powodu. Jeżeli nawet w to weszli, nie ma w tym nic złego.
- Robią coś, co jest wyraźnie zakazane!
- To całkiem jak my. Bierzemy udział w związku, którego istnienie ma pozostać tajemnicą dla Ministerstwa i, mam nadzieję, tą tajemnicą jest.
- Mogą wylecieć ze szkoły!
- Mogą. Od tego się nie umiera – odparł. - Wykształcenie na poziomie SUMów muszą mieć, Magiczna Karta Praw im to gwarantuje. My możemy pójść siedzieć. Ojciec za pierwszego Voldemorta mógł zginąć. Ja w osiemdziesiątym siódmym tak samo.
- No i co z tego! Niech chociaż oni mają normalne życie!
- Mamo, dosyć – zniecierpliwił się. - Ta rozmowa nie ma sensu i celu. Z bardzo prostego powodu: gdybym nawet wiedział, że Ron, albo Ginny, albo Fred i George, albo wszyscy razem biorą udział w jakiejś lewej grupie wymierzonej przeciwko Voldemortowi albo przeciwko tej dziwce Umbridge...
- Charlie!
- O co ci chodzi, przecież nie powiedziałem kurwie, a byłoby na miejscu!
- CHARLIE!!!
-...no więc gdybym nawet wiedział, że biorą udział w czymś takim...
- Synu...
Oho, poważna sprawa. Tylko w zupełnie podbramkowych sytuacjach rodzice zwracali sie do któregoś z nich per “Synu”.
Spojrzała mu w oczy.
– Ty wiesz, czy biorą.
Wytrzymał. Sam sie sobie dziwił, że jest w stanie kłamać patrząc jej w oczy.
- Nie wiem. Jeśli nawet biorą udział w jakiejś konspiracyjnej robocie, to mi o tym nie powiedzą. Byłoby to bowiem sprzeczne z zasadami konspiracji. Tak czy owak, na dzień dzisiejszy nic nie wiem. Mam tylko nadzieję, że jeżeli to coś trwa, to moje rodzeństwo siedzi w tym po same uszy.
- Charlie, nie chcę tego słuchać. Powinieneś pilnować, żeby się nie wpakowali w kłopoty. To jest twój obowiązek jako naszego syna, a ich brata.
- Mamo, ile razy się ktoś z nas powoływał na kolegów, mówiłaś, żebyśmy się kierowali swoim rozumem i swoim sumieniem. No więc oni robią, co im rozum i sumienie dyktuje. I ja też będę robił to, co mi rozum i sumienie dyktuje. Bez względu na to, że to się może kłócić z twoim rozumem i sumieniem.
Molly spojrzała na niego nie rozumiejącym wzrokiem.
- Co się z tobą stało? I z nimi, jeżeli... ty znasz prawdę, a ja się bez trudu jestem w stanie domyślić.
- Mogę mówić za siebie – odparł. - Czy oni coś lewego robią, nie mam bladego pojęcia. Ale powiem ci tak: nie jesteś w Hogwarcie. Ja jestem. Oceem w tej chwili praktycznie nie istnieje. Jeżeli to dalej tak będzie wyglądać, to oni skończą szkołę i głupiego klozetudesa z kibla nie będą umieli się pozbyć, nie mówiąc o poważniejszych sprawach. A jak się zacznie jakaś zadyma, Ron pierwszy pójdzie walczyć. Ginny zaraz potem. I dobrze. A im więcej będą umieli, tym lepiej.
- Znaczy co? Znaczy uważasz, że to dobrze, że się w coś wpakują?
- Gdybym nawet uważał, że źle, to i tak nic się nie zmieni. Za późno. O parę lat za późno. Ale – tak, uważam, że to dobrze. Do tego nas wychowywaliście całe życie i, żeby nie było nieporozumień, uważam, że zrobiliście dobrze.
- Synu, ja nie chcę o tym słuchać! Jako matka mam prawo żądać, żebyś chronił swojego brata! I nie obchodzi mnie, co on o tym będzie myślał!
- A powinno! Mamo, on ma piętnaście lat!
- Najlepszy wiek, żeby narobić głupstw!
- Może i najlepszy, ale w tym wieku ma prawo decydować, czy chce nadstawiać łba! W imia Ojca i Spasa, i Ducha, i Swiatoj Proczystoj, ojciec całe życie powtarzał, że są sprawy, za które warto zginąć, to tym bardziej palcem nie kiwnę, jeżeli Ron dla jednej z nich zaryzykuje głupie wyrzucenie ze szkoły.
Patrzyła na niego z mieszaniną przerażenia i gniewu.
- Czy wy wszyscy macie rozum po ojcu?
Pociemniało mu w oczach.. Całe życie stawiała mu ojca za wzór i nie dawała powiedzieć słowa nawet o jego drobnych wadach.
- Nie. Percy jest mądrzejszy!
Znieruchomiała w pół gestu. Przez chwilę stali patrząc na siebie rozszerzonymi oczami. Mignęła mu myśl, że może powinien coś powiedzieć, albo może nie powinien był mówić tego, co powiedział, albo jedno i drugie...
Odwrócił się na pięcie i wyszedł energicznym krokiem, nie trzaskając drzwiami.

- Molly, co się stało? – spytał Lupin, oderwawszy od siebie płaczącą kobietę.
- Nie wiem... sama nie wiem! Tak źle i tak niedobrze... może ja się naprawdę nie urodziłam na żonę dla Weasleya? A już na pewno nie na matkę Weasleyów...
Próbował z tych strzępków ułożyć coś, co by choć z grubsza przypominało logiczną całość. Na schodach minął się z roztrzęsionym Charliem. Teraz widział Molly płaczącą, że nie nadaje się na matkę Weasleyów. Aha.
- Usiądź.
Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. Słychać było tylko chlipanie Molly i ciężki, powolny oddech Lupina.
Podszedł do szafy, wyjął z niej butelkę miodu i dwa duże kielichy. Nalał sobie i jej.
- Co jest? – zapytał.
Molly pociągnęła miodu. Z trudem, urywanymi zdaniami, opowiedziała mu o Armii Dumbledore’a i o rozmowie z Charliem.
- I co ty na to?
Lupin nie odpowiedział od razu. Starannie nabił fajkę, zapalił i zaciągnął się głęboko. Co za szczęście, że nie palę papierosów, pomyślał. Molly zawsze uważała, że papierosy śmierdzą, a fajka pachnie.
- A co ty tak naprawdę o tym myślisz? – zapytał ostrożnie.
Ciszę w pokoju można było kroić nożem.
- Nie wiem. Sama już nie wiem... Remus – głos jej się znowu załamał – ja nie chcę! To co ci mówiłam, ciągle mi się śni, że któryś... że któremuś... po tym, jak David... Arthur schudł trzydzieści funtów... nie mogę! – rozpłakała się znowu.
Czekał cierpliwie, aż się wypłacze. Gdyby wiedział o niej tylko to, co mu opowiedziała o ostatniej rozmowie z Charliem, uznałby, że rzeczywiście na matkę takich ludzi nadaje się średnio. Tyle, że w tym przypadku nie wychowałaby ich takimi, jacy są.
- A jaki wybór? – zapytał. – Znaczy myślałaś, że co Charlie zrobi i co z tego miało wyniknąć? Że co Ron zrobi, jak mu zabronisz?
- Nie wiem. Nie wiem, co myślałam... ja po prostu nie chcę, żeby im się krzywda stała!
- Jakich żeś ich wychowała, takich masz – powiedział. – Są dokładnie tacy, jak ich z Arthurem wychowywaliście. Można było inaczej. Trzeba było Rona nie brać na pogrzeb Davida, a wcześniej Charliego na pogrzeb Gideona. Nie opowiadać o poległych stryjach i innych. Od szczyla im kłaść w głowy, że lepiej być od czasu do czasu tchórzem niż całe życie trupem. Arthur żeby sobie znalazł za pierwszego Voldemorta... och, przestańmy się wreszcie wygłupiać... jakieś moralnie obojętne zajęcie. Teraz nie byłoby problemu. Byłabyś matką ośmiorga spokojnych obywateli myślących o tym, jak by tu się lepiej ustawić w życiu. Chciałabyś?
- Remus, to nie tak. Co ja ci będę mówić...
- Jasne, wiem, wiem, mężczyzna nie zrozumie...
- To nawet nie to. Ty nie masz dzieci...
Mimo woli uśmiechnął się. Jeszcze osiem miesięcy, o ile wszystko pójdzie zgodnie z planem. Ale to nie był właściwy moment, żeby się tym chwalić.
- ...nie wiesz, co to jest bać się o własne dziecko. Ja wiem. I wiem, co to jest, obyś się nigdy tego nie dowiedział, co to jest własne dziecko pochować. Ja widzę na jawie i śni mi się po nocach, że któryś...
- Wiem. Widziałem.
- Ja nie chcę, rozumiesz? Nie chcę! Ja chcę, żeby któreś pokolenie Weasleyów wreszcie miało normalne życie!
- Ja cię wbrew pozorom rozumiem, Molly. Nawet nie wiesz, jak dobrze. Tylko niestety mamy pecha. To się nie da. Zresztą... powiedz, co byś zrobiła, gdybyś miała zmieniacz czasu?
- Jak to?
- No tak zwyczajnie. Wyobraź sobie, że wiedząc to wszystko, co wiesz, możesz się cofnąć w czasie do pierwszego września 1991 roku. Wiesz już dokładnie, że kumplowanie z Harrym Potterem może być przyczyną wielu groźnych chorób. Zdrowy rozsądek nakazywałby zabrać Rona i Ginny z Hogwartu, w końcu jest jeszcze parę innych szkół, i kazać im trzymać się z dala od wszystkiego, co choćby przez chwilę leżało obok Harry’ego, Zakonu i te pe. Powiedz mi, że nie mam racji.
W pokoju zaległa martwa cisza, przerywana tylko tykaniem zegara.
- Zrobiłabyś to?
- No... chyba nie. Na pewno nie.
- A widzisz. A poza tym jak chłopcy się od kolebki bawili w aurorów i śmierciojadów, to trudno odkręcić. Nawet jak się bardzo chce. A ty przecież tak naprawdę nie chcesz.
- Ja przede wszystkim nie chcę, żeby im się coś stało! Remus, ile można? Widziałeś bogina... w nocy mi się śni... a jak nie mi, to z kolei Arthur ma jakieś wojenne koszmary i budzi się z krzykiem... a oni mi tu deklamują, że lepiej zginąć stojąc niż żyć na kolanach!
- A nie zgadzasz się? - przerwał Lupin, czując, że Molly zaraz się rozklei.
- I ty, Remusie?
- Przecież sama ich tego nauczyłaś.
- Nigdy tak nie mówiłam!
- Nie. Tylko stawiałaś im za wzór ludzi, którzy woleli zginąć stojąc. Chyba nie mają ci tego za złe.
- I co ja mogę dla nich zrobić?
- Zrozumieć. Pomóc. Nie możesz sprawić, żeby się przestali narażać. Ale możesz im nie dokładać problemów. Skoro muszą się kryć przed szkołą, Ministerstwem i całym światem, to żeby się chociaż nie musieli kryć przed tobą.

Jeszcze Bardziej Zakazany Las, niedziela, 5 listopada 1995

- Charlie, a jak już sobie tak gadamy, to co to za numer z tobą i Trelawney? - zapytał Syriusz.
- Jaki numer?
- Podobno się koło niej kręcisz?
- A weź nic nie mów - jęknął Charlie. - Ja właśnie kombinuję, co zrobić, żeby się ode mnie odtentegowała. Dwa razy wypiłem u niej herbatę i tyle, na szczęście miałem tyle oleju w łebie, żeby się potem trzymać na dystans.
- Bo co?
- A rzucała jakimiś tekstami, że to lepiej młodemu na początek zawrzeć znajomość z jakąś za przeproszeniem doświadczoną...
- Doświadczona się znalazła, myślałby kto!
- Też. O pokrewieństwie dusz i różne tam takie.
- Że masz dobrą aurę?
- Jakbyś przy tym był. Ciekawostka przyrodnicza, że jak u niej miałem stale równy rząd trójek, to tej aury nie wyczuwała. I efekt jest taki, że się ze mną przy ludziach wita per "misiu"...
Następne dwie minuty zużył na pierwszą pomoc dla krztuszącego się piwem Syriusza.
- Masz... powo... dze... nie... - wykaszlał wreszcie Syriusz, dusząc się ze śmiechu.
- A coitus analis tecum z takim powodzeniem! Miss Klimakterium, szlag by to! Nie wiem, co z tym zrobić...
- A musisz cokolwiek? Niech se wychodzi na idiotkę, co cię to boli?
- Boli mnie, że rykoszetem bije to we mnie. Nie ma bata, jakoś ją muszę spławić. Pożyczysz mi Lucy?
Ręka Syriusza niebezpiecznie zbliżyła się do różdżki.
- Obawiam się, że nie rozumiem, co autor chciał przez to powiedzieć - wycedził.
- Muszę wyciąć jakiś taki numer, żeby nie miała wątpliwości. A o mnie i o Lucy i tak różne rzeczy gadali.
- Znaczy, przepraszam, co? Chcesz się pokazać całej szkole z moją kobietą?
- A sochrani Bih przy całej szkole! - żachnął się Charlie. - To ma być teatr jednego widza!
- Dla wyjaśnienia, mnie by to nawet pasowało, odpadłyby podejrzenia, że coś do mnie jeszcze ma. Nie byłoby ryzyka, że za nią będą chodzić i mnie w końcu namierzą.
- Ale mnie opinia, że jestem zajęty, jest potrzebna jak dementor na weselu.
- Zaczyna brzmieć ciekawie.
- I na razie na brzmieniu się kończy. Natomiast muszę coś zrobić z Trelawney. Łapiesz, żeby gdzieś na schodach wpadła na mnie i Lucy...
- Dobra. Ale sam to Lucy zaproponujesz. Mnie jeszcze życie miłe.
- Nie ma sprawy.
- A tak przy okazji - wiem, kogo chcesz spławić. Ale poza tym bardzo nie chcesz, żeby ktoś cię z Lucy zobaczył. Co to za jedna?
Charlie zamyślił się. Od dłuższego czasu łapał się na tym, że uważnie obserwuje Wielką Salę przy posiłkach. Wstając od śniadania mógł nie wiedzieć, co przed chwilą jadł, ale pamiętał dokładnie, z kim Susan Bones rozmawiała, siadając do stołu, z kim wyszła z Wielkiej Sali i kto jej podał cukier.
- Może o tym innym razem?

Hogwart, wtorek, 7 listopada 1995

- Hermi, napijesz się z nami?
Z ust Rona dotąd nie padały takie propozycje. Ale Hermiona nawet się nie zdziwiła.
- Nie ma sensu. I tak się nie upiję, więc po co? Idź z chłopakami.
Ruszyła schodami w górę. Szła szybko, energicznie, w rozwianej szacie, nie czując zmęczenia.
Trolle na gobelinie przerwały na chwilę pałowanie Stukniętego Barnaby. Drzwi Komnaty Potrzeb pojawiły się już za pierwszym podejściem.
- Rumpere!
Wystarczyłaby zwykła Alohomora. Ale po odprawie dla prefektów Hermiona czuła potrzebę zdemolowania połowy zamku. Wywalenie drzwi wraz z futryną stanowiło program minimum. Pierwszy raz w życiu przeklinała dzień, w którym na wiertarce jej ojca wylądowała zmęczona sowa.
Krwawy Baron bez słowa skłonił się przed nią z dwornym uśmiechem, w którym udało mu się zawrzeć delikatną acz czytelną nutę drwiny. Zapraszającym gestem wskazał jej stojak z szablami, floretami, szpadami i innymi mugolskimi przyrządami do zabijania. Starannie wybrała nie za długi rapier z solidnym jelcem osłaniającym dłoń. Baron uzbroił się w szpadę i stanął w pozycji wypadowej.
Może się na niego rzucić z całą nienawiścią przeznaczoną dla kogo innego. Nie obrazi się. Lubi nawet, kiedy się go atakuje. Może go atakować z całą siłą i furią. I tak się zdoła obronić, a zresztą jest duchem.
Nie próbował jej atakować. Nie miał zamiaru jej niczego uczyć. Zastawiał się tylko drobnymi, prawie niedostrzegalnymi ruchami.
Przy którymś kolejnym ciosie Krwawy Baron podstawił szpadę pod spadający na niego rapier przy samym jelcu. Rozpędzona głownia przechyliła się. Rękojeść wyrwała się jej z ręki.
Usiadła na kamiennej posadzce, płacząc głośno jak małe dziecko.
Baron podniósł rapier i odłożył na stojak. Ukłonił się jej. Tym razem bez drwiny. I znikł.
Razem z nim znikł stojak. Pojawiła się marmurowa toaletka z ozdobną umywalką i szeregiem flakoników z napisami po francusku.
Błysnęła jej myśl, że może powinna najpierw naprawić drzwi, a potem doprowadzać swój wygląd do porządku. Uznała jednak, że zrobi odwrotnie. Bo tak.
Obmyła twarz. Spojrzała bezradnie na flakoniki. Jeden z nich wysunął się przed szereg. Sięgnęła po niego bez wahania i, sama nie wiedząc dlaczego, wtarła jego zawartość w oczy.
- Tak jest lepiej - powiedziało lustro.
Odświeżona, starannie uczesana zajęła się likwidacją śladów swojej działalności.
- Reparo... Reparo! Locomotor...
- Colloportus!

Odeszła. Mimochodem zauważyła, że obok drzwi, które naprawiła, w ścianie widnieją drugie podobne. Dochodzące zza nich odgłosy nie pozostawiały wątpliwości, komu jeszcze była potrzebna Komnata.
Ronald Weasley, Anthony Goldstein i Ernie Macmillan odreagowywali intensywnie.

Hogwart, środa, 8 listopada 1995

- Cześć, Ron. Coś taki przegrany?
Ron spojrzał na brata wzrokiem zranionego hipogryfa.
- A niss, troche mie boli głoffa... - wymamrotał.
- Widzę, że była niezła impreza – mruknął Charlie tonem ponurej ironii.
- A była, była, trochę żem z Erniem i Goldiem zabalował...
- Tak się bawią prefekci - pokiwał głową. - Zdrowie towarzyszki Dolores, co?
- Skąd wiesz?
- Dodałem dwa do dwóch, wykonałem jeszcze parę innych prostych obliczeń i mi wyszło.
Wzrok Rona wskazywał na całkowitą niezdolność do percepcji zdań złożonych.
- Wybierasz się na lekcje? - zainteresował się Charlie.
- W sumie chyba tak. Poradź mi jakieś zaklęcie na kaca.
- Wypij małe kremowe. Zaklęcia zaklęciami, a klin klinem.
Odeszli, każdy w swoją stronę. Charlie miał niejasne wrażenie, że ta rozmowa nie tak powinna wyglądać i że Ron potrzebował od starszego brata czegoś więcej niż najprostszego sposobu na kaca. Ale, pomyślał, to też chłopak w tym wieku powinien wiedzieć.

c.d.n.

Ten post był edytowany przez Arthur Weasley: 16.05.2006 11:35
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Mishia
post 01.04.2006 14:08
Post #5 

Mugol


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 1
Dołączył: 20.07.2005




Uwielbiam to opowiadanie Arturze. Czytałam je już na forum Mirriel i dziwi mnie, że je tutaj zamieściłeś.
Ta opowieść poruszyła mną do głębi i zapadła głeboko w pamięć, a zapewniam, że jest to nielada wyczyn, bo jak się czyta tysiące opowiadań to potem trudno je zpamiętać. Jest to historia z przesłaniem i chwała Ci za to, że ją napisałeś, ukazałeś coś co teraz zdarza się w naszym zyciu coraz częściej. Bycie dorosłym dzieckiem. Imponujesz mi- swoimi przemyśleniami, stylem pisania, ogólnie wszystkim. Pisz dalej, a ci co nie czytają nie wiedzą co tracą.
Krytykować nie ma co, czyta się to jakby się było pod jakimś urokiem, że nie jest się w stanie do niczego przyczepić.
Pozdrawiam Mishia
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
MoniQ
post 18.04.2006 11:07
Post #6 

Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 13
Dołączył: 22.08.2005
Skąd: tam gdzie przyjaciele...




POdoba mi siem...jak zresztą cała reszta ficków..biggrin.gif:D
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Arthur Weasley
post 09.05.2006 22:17
Post #7 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 32
Dołączył: 26.01.2004




O, ktoś to jednak czytał? I nawet komentował? A to kleimy dalej.
Utwór został napisany przed ukazaniem się VI tomu, w związku z czym ma prawo być niekanoniczny względem tegoż i w tym odcinku z tego prawa korzysta.

Odcinek 3

Hogwart, środa, 8 listopada 1995


- Pani profesor Sprout mnie przysłała… źle się czuję…
Poppy Pomfrey przyjrzała się uważnie pacjentce. Prefektka Hufflepuffu nie była u niej częstym gościem. Ściśle biorąc, przez cztery lata nauki w Hogwarcie nigdy nie przyszła do niej dobrowolnie. Nie miała ambicji zostać wzorową uczennicą, ale słowa „źle się czuję” nie przechodziły jej przez gardło. Miała za punkt honoru prezentować żelazną kondycję, przejawiającą się między innymi w odporności na niewyspanie, zmęczenie i inne drobne przeciwności. Pielęgniarce stanął w oczach obraz Susan, wówczas trzecioklasistki, chwiejącej się na nogach, lecącej przez ręce z niemal czterdziestostopniową gorączką i stanowczo twierdzącej, że to tylko lekkie zaziębienie i nie ma się czym przejmować.
A teraz źle się czuła. Akurat w dniu, który Ernie Macmillan i Anthony Goldstein spędzali w izbie chorych, a pielęgniarka zbyt długo pracowała w szkole, by nie zdawać sobie sprawy, że choroba obu prefektów stanowi normalne następstwo pierwszego w życiu zderzenia piętnastolatka z półkwartą(1). Wygląd Susan nie wskazywał na kaca, natomiast robiła wrażenie osoby, której zbrzydło życie. A wszystko to akurat nazajutrz po odprawie dla prefektów urządzonej przez Dolores Umbridge. Tyle powiedział w chwili słabości Ernie.
- Od wczoraj wieczór? – zapytała.
- Nie piłam! – zaprotestowała Susan. – No, znaczy, jedno piwo…
- Ja nie o tym. Poczułaś się źle po wczorajszym spotkaniu?
Zacisnęła zęby.
- Tak.
Pani Pomfrey spojrzała jej przeciągle w oczy.
- Dziecko drogie, na to, co ci dolega, ja nie mam lekarstwa. Takiego lekarstwa, jakie zaaplikowali sobie panowie Goldstein i Macmillan, nie polecam. Mogę cię zwolnić z lekcji na resztę dnia, to nie problem. Mogę ci oczywiście dać Eliksir Oszołomienia, ale to nie będzie nawet leczenie objawowe. Z tym, co tobie dolega, ja bym na twoim miejscu poszła do kaplicy.
- Zobaczę – odpowiedziała zdawkowo.
Wyszła. Do kaplicy? Nie miała zwyczaju się modlić. Do kościoła chodziła na wakacjach u rodziny, w szkole tylko przy większych okazjach. Bóg jej nie przeszkadzał, a i ona starała się nie wchodzić Mu w drogę. A już przez myśl by jej nie przeszło iść do kaplicy ot tak sobie. Co miałaby tam robić? Modlić się? Wiedziała, że Flitwick odwiedza kaplicę codziennie przed lekcjami, ale w końcu każdy ma swoje dziwactwa.
- Ile można? – mruknęła do siebie.
Tak rozmyślając, dotarła ku swemu zdziwieniu do kaplicy. Podeszła do okutych drzwi. Zawahała się. I co tam po mnie, pomyślała.
Drzwi uchyliły się. Weszła do środka.
Kaplica, dziś wyraźnie mniejsza niż w dniach szkolnych nabożeństw, wielkości przeciętnej klasy, była prawie pusta. Gdyby nie szeroki klęcznik na wprost wejścia, blisko ołtarza, wyglądałaby jak zwykle – ściany z czerwonej cegły, ostre łuki, ambona pod spiczastym baldachimem, wysoki krzyż w głównym ołtarzu, nad nim napis: Ufajcie, jam zwyciężył świat.
Taak, mruknęła sarkastycznie. Zwyciężyłeś i zostawiłeś nas z tym całym bigosem.
Obok ołtarza, gdzie zwykle widniała czarna tablica w ozdobnych ramach, na której niewidzialna ręka wypisywała słowa psalmu, zobaczyła obraz przedstawiający Matkę Boską drzemiącą z dzieckiem na ręku. Madonna otworzyła na chwilę oczy, pogłaskała Dziecię po głowie i znów zapadła w drzemkę.
W lewej nawie, dosyć blisko ołtarza, klęczała w ławce Minerwa McGonagall. Susan zawahała się po raz drugi.
I czego się boisz, syknął cichy głosik. McGonagall nie gryzie, a w tej postaci nawet nie drapie, z lekcji masz zwolnienie, twoje prawo być w kaplicy.
Weszła do ławki po prawej stronie.
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie… to jeszcze pamiętała.
- …ale nas zbaw ode złego, albowiem Twoje jest królestwo, moc i chwała na wieki wieków, amen.
No dobrze, i co teraz?
O, modlitewnik. Otworzyła. Drogiemu Seamusowi w dniu 10 urodzin babcia Patrycja, 19 maja 1990.
Zamyśliła się. Że babcia wnukowi daje w prezencie modlitewnik, nie dziwiło jej wcale. Ale to, że wnuk najwyraźniej używa go w powszedni dzień, i owszem.
Jakieś adnotacje po łacinie. Katolicki chyba. No pewnie, a jakiego wyznania ma być Irlandczyk... A, co to ma za znaczenie… Zamknęła, otworzyła na chybił-trafił.
Tekst wyglądał znajomo. Tak modliła się prababcia Pelagia. Cała reszta rodziny starannie ukrywała zniecierpliwienie.
- Pomódl się ze mną, dziecko – usłyszała głos prababci.
Ojcze przedwieczny, ofiaruję Tobie…
- Dla Jego bolesnej męki… - usłyszała znowu prababcię.
- Miej miłosierdzie dla nas i całego świata – wyszeptała.
- Dla Jego bolesnej męki… Dla Jego bolesnej męki… Dla Jego bolesnej męki… Dla Jego bolesnej męki… Dla Jego bolesnej męki… Dla Jego bolesnej męki… Dla Jego bolesnej męki… Dla Jego bolesnej męki… Dla Jego bolesnej męki…Święty Boże, święty mocny… Ojcze przedwieczny, ofiaruję Tobie…
Monotonnie powtarzając wciąż to samo zdanie, stopniowo przestała zauważać, co się dzieje dookoła niej. Złapała się na tym, że powtarza kolejne dziesiątki, mechanicznie, porusza ustami, gdzieś z zaświatów słysząc głos prababci, a w myślach opowiada komuś, co ją spotkało, prosi o pomoc. Panie, co ja mam zrobić, boję się, nie zrezygnuję, i tak mi nie pozwolą, a zresztą kto by przyszedł na moje miejsce… miej miłosierdzie dla nas i całego świata… Ja przynajmniej nie donoszę na kolegów… miej miłosierdzie dla nas i całego świata … a co zrobię, jak tego ode mnie zażądają… miej miłosierdzie dla nas i całego świata … te raporty po Hogsmeade, co teraz wymyślili… miej miłosierdzie dla nas i całego świata… Ty byś się nie wahał, ale Ty wiedziałeś, że zwyciężysz, a co ja mogę… miej miłosierdzie dla nas i całego świata… daj mi siłę… święty i nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami i nad całym światem…
Z transu wyrwały ją cicho grające organy. Rozejrzała się. Obraz tracił ostrość. Właściwie ostro widać było tylko Dzieciątko. Potem Ono też się rozpłynęło, obraz zamienił się w znajomą czarną tablicę.
Przed klęcznikiem stały cztery puste krzesła. Wysoki, chudy mężczyzna z nieźle już przerzedzonymi rudymi włosami zapalał świece na ołtarzu. W przednich ławkach siedziało kilka osób. Pięć, policzyła odruchowo. Dwa starsze małżeństwa i… profesor Blair. O, jeszcze Sprout.
Co tu się dzieje?
Obok ławki Lucy leżał w przejściu wielki czarny pies, którego obecność najwyraźniej nikogo nie dziwiła.
- O, ty też? – usłyszała. Odwróciła głowę. Obok niej siedział Charlie Weasley. – Aha, fakt, Andrea była w Hufflepuffie… ale dlaczego w takim razie nie zaprosili Rona i Hermiony?
- Nie bardzo rozumiem – zdziwiła się. – Ot tak weszłam… pomodlić się…
Spojrzał na nią wzrokiem człowieka, który na obczyźnie usłyszał swój ojczysty język.
- No nic, nieźle się składa w takim razie.
- Pójdę już – odparła.
- Zostań – odpowiedział. – Na pewno im będzie miło… proszę…
Zamknęła oczy, oddychając głęboko. Kiedy już zdecydowała, że nic tu po niej, i otworzyła oczy, rozległ się dzwonek. Spojrzała w stronę drzwi. Były zamknięte.
Organy umilkły. W ciszy zabrzmiały głosy zgromadzonych:

O Panie, Tyś moim pasterzem,
Tak dobrym, że nic mi nie braknie,
Do źródeł wód żywych mnie wiedziesz,
Prostymi ścieżkami prowadzisz.
Pasterzem moim jest Pan
I nie brak mi niczego.


W pobożnych pieśniach wszystko jest takie proste, pomyślała zgryźliwie, patrząc na wyraźne, krągłe pismo na tablicy. Świetna sprawa dla kogoś, kto nie ma problemów.
Drzwi otworzyły się. Pojawił się Lupin w ciemnozielonej szacie – dość zwyczajnej, ale w porównaniu z wytartym łachem, który nosił ucząc w Hogwarcie, dostatecznie odświętnej - pod rękę z pulchną kobietą w prostej białej sukni, a za nimi z kolei Albus Dumledore i Minerwa McGonagall.

Choć idę przez ciemną dolinę,
Niczego nie muszę się trwożyć,
Bo Pasterz mój zawsze jest przy mnie,
W obronie mej stanąć gotowy.


Lupin ze swoją towarzyszką usiedli na krzesłach pośrodku. Po lewej ręce Lupina usiadł Dumbledore, po prawej ręce kobiety McGonagall.

Twa łaska i dobroć podążą
W ślad za mną po dzień mój ostatni,
Aż dojdę, o Panie do domu,
By z tobą zamieszkać na zawsze.
Pasterzem…


- Zgromadziliśmy się – zaczął pastor – aby przed obliczem Boga wszechmogącego i w obecności świadków połączyć dozgonnym węzłem małżeńskim Remusa Johna Lupina i Andreę Marię Zuzannę Swift.
Pies odwrócił głowę, zmierzył ich wzrokiem, oblizał się bardzo powoli i uśmiechnął się. Susan zamrugała oczami w osłupieniu. Pies zastrzygł uszami i odwrócił głowę z powrotem w stronę ołtarza.
- Świadkami uroczystości będą: siostra Minerwa McGonagall, brat Albus Dumbledore oraz wszyscy obecni.
Lupin się żeni. Kto by pomyślał. W sumie coś się człowiekowi od życia należy na stare lata…
- Kto by wiedział o powodach, dla których tych dwoje nie powinno łączyć się węzłem małżeńskim, niech ogłosi je teraz lub na zawsze zachowa milczenie.
Przez głowę przemknęło jej, że chyba zna powód, dla którego Lupin nie może się żenić nie tylko z tą kobietą, ale w ogóle. Z tego, co pamiętała, wilkołakowi w ogóle nie można było dać ślubu. Po krótkim namyśle uznała, że lepiej na zawsze zachować milczenie.

- Umiłowani!
Miło być chrześcijaninem. Jest wiele spraw, których wyznawcy innych religii mogą nam pozazdrościć, ale najważniejszą z nich jest ta, że wiemy, iż Bóg jest jednym z nas. Jest w całej pełni Bogiem i jest zarazem w całej pełni człowiekiem. Żył wśród ludzi i żył jak człowiek. Nie spędził całego czasu poprzedzającego działalność publiczną na medytacjach i samodoskonaleniu się. Żył w normalnej rodzinie utrzymującej normalne stosunki towarzyskie.
Wesele w Kanie musiało być mocno zakrapianą imprezą. Sześć stągwi to od stu do stu pięćdziesięciu galonów wina. I to był drugi rzut. Aż się boję pomyśleć, ile wypito przedtem. Najwyraźniej gospodarze też nie przewidzieli, że impreza aż tak się rozkręci. Być może gospodarz produkował równie smakowite wino, jak główny bohater dzisiejszej uroczystości.
Czarny pies oblizał się przeciągle.
- Wszyscy znamy - ciągnął pastor - dowcip nawiązujący do fragmentu Ewangelii, którego przed chwilą wysłuchaliście: "Synu, nie mają już wina" - "Matka, zmieniamy lokal". Zauważmy, że Jezus i Maryja nie zmienili lokalu. Nie pogrążyli się też w narzekaniach ani nie wzruszyli ramionami "To ich problem".
Ale czy zadziałali od razu? Oczywiście nie. Spójrzmy na Nich jak na dwoje bliskich sobie ludzi. W tym przypadku jest to matka i syn, ale oprócz tego jest to kobieta i mężczyzna między ludźmi.
Zobaczmy, jak głęboko ludzka i poniekąd typowo męska jest reakcja Jezusa. W pierwszym odruchu - może już zmęczony, może, kto wie, wstawiony - odpowiada "Daj mi spokój, kobieto". Potem jednak, jak ów drugi syn, który w pierwszym odruchu załatwił ojca odmownie, robi to, czego od niego oczekiwała. Cud w Kanie jest początkiem publicznej działalności Jezusa, ale w tej scenie widzimy też pełnię Jego człowieczeństwa - z niekonsekwencją, zmęczeniem, ze zdolnością do naprawienia błędu. Każda kobieta wolałaby chyba mieć przy sobie kogoś takiego, aniżeli kogoś, kto powie "Oczywiście, kochanie" i nic nie zrobi.
Przyjrzyjmy się też reakcjom Maryi. Załatwiona odmownie, nie kłóci się. Idzie do sług i mówi "Zróbcie wszystko, cokolwiek Wam powie". Znała Go dobrze. Wiedziała, czego się może po nim spodziewać. Nie przebijała muru głową. Umiała czekać, aż mężczyzna przemyśli to, co mu powiedziała. Oto reakcja mądrej kobiety.
Jedno i drugie razem - to reakcje ludzi, którzy się kochają i rozumieją.
Zauważmy też, że na tej uroczystości nie ma Józefa. Milczą dzieje, czy wtedy żył - i coś nie pozwalało mu przybyć do Kany, czy też zmarł wcześniej. W pierwszym przypadku widzimy rodzinę, w której żona nie jest li i jedynie dodatkiem do męża. W drugim przypadku widzimy wdowę, która po śmierci męża obraca się normalnie wśród ludzi. Tak, jak się to dzieje w zdrowej rodzinie, gdzie mąż i żona mają coś więcej i kogoś więcej niż tylko siebie nawzajem i ewentualnie dzieci.
Remusie i Andreo, mogę się tylko modlić, aby taką była rodzina, którą dziś zakładacie. Oraz żebyście zawsze mieli wokół siebie przyjaciół, którzy w krytycznym momencie nie zmienią lokalu, gdy zabraknie wina. Dosłownie lub w przenośni. Bardziej w przenośni, bo ostatnią rzeczą, o jaką podejrzewam Remusa, jest to, że pozwoli, by w waszym domu zabrakło wina.
Wiem, że wasza decyzja o stworzeniu wspólnego domu jest decyzją dojrzałą i przemyślaną, więc niecierpliwie i z ufnością myślę o waszej przyszłości w ogóle, a o tym, jakie dzieci z tego wynikną, w szczególności.
Powstańcie, aby wobec Boga i ludzi potwierdzić tę decyzję.
Remusie Johnie, czy chcesz pojąć za żonę tę oto Andreę Marię Zuzannę i ślubujesz nie opuścić jej, lecz kochać ją, szanować i dbać o nią w zdrowiu i w chorobie, w bogactwie i w ubóstwie, aż do końca życia? Jeżeli tak, powiedz: tak, chcę i ślubuję.
- Tak, chcę i ślubuję!
Susan mimo woli uśmiechnęła się. Pierwszy raz słyszała w głosie Lupina niczym nie zakłóconą radość.
- Andreo Mario Zuzanno, czy chcesz pojąć za męża tego oto Remusa Johna i ślubujesz nie opuścić go, lecz kochać go, szanować i dbać o niego w zdrowiu i w chorobie, w bogactwie i w ubóstwie, aż do końca życia? Jeżeli tak, powiedz: tak, chcę i ślubuję.
- Tak, chcę i ślubuję!
Aż do końca życia? Chyba wiedzą, co robią, muszą być siebie absolutnie pewni… cholibka, też bym tak chciała…
- Ja, Remus John…
- Ja, Remus John…
- ...biorę sobie ciebie, Andreo Mario Zuzanno, za żonę…
- ...biorę sobie ciebie, Andreo Mario Zuzanno, za żonę…
Może kiedyś znajdzie się taki, którego będę tak pewna?
- …przysięgam kochać cię i szanować w dobrej i złej doli, w zdrowiu i w chorobie, w bogactwie i w ubóstwie…
- …przysięgam kochać cię i szanować w dobrej i złej doli, w zdrowiu i w chorobie, w bogactwie… na które na twoim miejscu bym nie liczył… i w ubóstwie…
- …tak mi dopomóż Bóg!

- Możesz już pocałować swoją żonę – ogłosił pastor.
Sposób, w jaki pan młody skorzystał z tej możliwości, dobitnie wskazywał, że ma już w tym niejaką wprawę.
Czarny pies otarł się o nogę Lucy Blair, po czym jął powoli i starannie lizać jej dłoń.

- Panie profesorze – spytała Susan, chowając do kieszeni otrzymany od pastora obrazek przedstawiający świętego Franciszka karmiącego wilkołaka, z tyłu zadrukowany litanią do Serca Jezusowego – dlaczego tak?
- Dlaczego jak?
- Dlaczego tak po cichu, dlaczego tak mało ludzi…
- Takie czasy – uśmiechnął się Lupin. – Charlie, wyjaśnij w wolnej chwili...
Susan skinęła głową, nieco zmieszana. Dotarło do niej, że jej obecność w tym dobranym towarzystwie nikogo nie dziwi – najwidoczniej biorą ją za oficjalną dziewczynę Charliego, którą nie jest i być nie zamierza… chyba… zamierza, nie zamierza, w każdym razie na dzień dzisiejszy nie jest.
A szkoda, zauważył cichy głosik.
- Dobrze, że przyszłaś – uśmiechnęła się panna młoda. - Nie będę na tym obiedzie sama wśród bandy Gryfonów.
- Ja tylko tak... - zmieszała się – na chwilę... zaraz sobie idę.
- Ależ co ty! - zdziwiła się Andrea od kwadransa Lupin. - Skoro się rzekło a...
- ...to czasem trzeba się ugryźć w język – dokończyła. - Bardzo dziękuję, i naprawdę wszystkiego...
Uściskana przez pannę młodą, podeszła do drzwi. Poczuła czyjąś rękę na ramieniu. Odwróciła się. Za nią stał Charlie.
- Chodź – powiedział. - Proszę...
- Pójdę już – odparła. – Naprawdę, tak będzie lepiej.
- Miło spotkać kogoś, kto jak jest ciężko, idzie właśnie tu – uśmiechnął się.
- To nie tak... – zająknęła się – nie żeby jakoś często... ale teraz...
- Mniej więcej wiem – uśmiechnął się smętnie. – W razie, gdybyś nie zauważyła, mój brat też jest prefektem.
Zaległo niezręczne milczenie.
- Wpadaj częściej – powiedział. – Na pewno będzie Mu przyjemnie, jak czasem tu zajdziesz z przyjemniejszej okazji.
- Komu?
- Szefowi – wskazał brodą ołtarz. – Jak z nim będziesz rozmawiać, westchnij czasami za moją grzeszną duszę.
- Ty chyba z Nim rozmawiasz częściej? – złapała się na tym, że przejmuje jego styl. - To znaczy, pan z Nim chyba rozmawia częściej?
Kiedy powiedziała "pan", nagle posmutniał. Ona też ze zdziwieniem poczuła, że ten zwrot był zupełnie nie na miejscu.
- No właśnie - odparł. - Pewnie się trochę uodpornił. Ciebie będzie słuchał uważniej.
Szumiało jej w głowie. Jeszcze jedna sprawa, której nie rozumie. Znała sporo pobożnych ludzi, ale na ogół albo byli dużo starsi, albo robili wrażenie odklepujących bezmyślnie wyuczone formułki. Ten tutaj był jakiś inny. Mówił o Bogu jak o kumplu... no może przesada, przypominało jej to raczej sposób, w jaki ludzie mówili o Dumbledorze, mieszanina szacunku, zaufania i poufałości. Coś dziwnego. Pomyślę o tym jutro.
- No nic... może jednak chodź na ten obiad?
- Nie, naprawdę. Dzięki.
Niespodziewanie sam dla siebie pocałował ją w czoło.

Jeszcze Bardziej Zakazany Las, środa, 8 listopada 1995

- Zdaje się, że Charlie się znowu zakochał – zauważył Syriusz, gdy tylko Charlie odszedł od stołu.
Nie trzeba było szczególnej przenikliwości, żeby dojść do tego odkrywczego wniosku. Charlie miał mocno mętny wzrok i wyglądał, jakby nie bardzo wiedział, gdzie jest i dlaczego. Jak się nazywa, prawdopodobnie wiedział, ale już na pytanie o imię ojca odpowiedziałby zapewne „i Syna i Ducha Świętego”. Nie była to tylko zasługa talentów winiarskich pana młodego, które Charlie doceniał w całej rozciągłości i samego wina ryżowego wypił chyba kwartę - już przed wypiciem pierwszego kieliszka wyglądał na obecnego na uroczystości głównie ciałem, duch zaś zdawał się bujać gdzieś daleko.
- Daj Boże tym razem z lepszym skutkiem – odparł Lupin.
- Wypijmy za to!
- Wypijmy – zgodził się Lupin. - Ale pod warunkiem, że jak wypijemy, to wypijemy jeszcze raz. Inaczej nie pijemy.
- No to ich zdrowie!
- Ich zdrowie. A czyje?
- Państwa Weasleyów oczywiście.
- Ich zdrowie. Niech się rozmnażają!
Syriusz dopełnił kieliszki.
- Za co pijecie? – zainteresowała się panna młoda.
- Za Charliego i tę jego... To ta ze ślubu, czy jakaś inna?
- Czort znajet, ale że się zakochał, to widać.
- To nalejcie i mnie. Lucy, chodź, napij się z nami. Ich zdrowie!
Po kilku toastach panie zostawiły swoich mężczyzn bez opieki. Po kilku następnych pan młody kiwał się już jak goblin na modlitwie. Wtedy właśnie wszedł Charlie.
- No to za zdrowie! - zawołał Syriusz, podając Charliemu kieliszek znakomitego koktajlu „Królewna Śnieżka i czterdziestu rozbójników”.
- A za co my właściwie pijemy? – spytał pan młody, tocząc dookoła maślanym wzrokiem.
- Za zdrowie młodej pary – wyjaśnił uprzejmie Charlie.
- A kto się żeni? – zdziwił się Lupin.
- A może bym tak ja? – zastanowił się Syriusz.
- Doskonały pomysł – zgodził się pospiesznie Charlie i napełnił kieliszki.
- Ale najpierw ty. Jak ona ma na imię?
Charlie po krótkim namyśle uznał, że najzręczniej będzie udać bardziej pijanego niż jest w rzeczywistości.
- Jam Weasley – zachrypiał wyciągając różdżkę - a to pani Weasleyowa...
- Jeno dzieci z nią mieć nie moszszesz – zauważył filozoficznie Lupin. - I dobszee, boby straszne szszyfniaki były...
- Znakiem czego jak już się ożenisz – nie speszony Syriusz drążył temat z delikatnością reportera Proroka Codziennego - to jak im dasz na imię?
- John, Paul, George i Ringo!

Koniec rozdziału pierwszego

c.d.n.

(1) Półkwarta (pint) = 1/8 galona = 0,57 litra.

Postać Andrei pochodzi ze znakomitych fanfiktów Minerwy Apokryf i Apokryf - epilog surrealistyczny.

Ten post był edytowany przez Arthur Weasley: 10.05.2006 19:26
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Kara
post 10.05.2006 08:50
Post #8 

Absolwent Hogwartu


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 666
Dołączył: 12.11.2005
Skąd: 3miasto

Płeć: Kobieta



uuaaa zaskoczyło mnie... Na początku napisałam ze mi sie nie podoba a teraz.... no no... pisz dalej zobaczymy co z tego wyniknie... widziałam pare lliterówek sprawdz to plis... smile.gif


--------------------
Luke I'm your father!!!
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Ciasteczko
post 12.05.2006 23:14
Post #9 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 69
Dołączył: 03.12.2005




jest fajne (:
podoba mi sie.
bo czasami dobrze jest przeczytać coś niezgodnego z kanonem tongue.gif
charlie ruulez.

pozdr.:*


--------------------
najpiękniejsi, najmądrzejsi, najbogatsi, najsprytniejsi, najlepsi.
Slytherin.


Wielka fanka Blaise'a Zabiniego & Severusa Snape'a <33!
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Arthur Weasley
post 13.05.2006 11:37
Post #10 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 32
Dołączył: 26.01.2004




Masz na myśli szósty tom, mam nadzieję? Bo względem tych tomów, które istniały, jak to pisałem, starałem się zachować kanoniczność...
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Arthur Weasley
post 14.05.2006 15:52
Post #11 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 32
Dołączył: 26.01.2004




Odcinek 4

ROZDZIAŁ DRUGI
w którym Susan słucha rad mądrych i głupich,
wreszcie znajduje okazję, by posłuchać Charliego,
następnie jednak Charlie musi posłuchać pewnego starego aurora,
co nieuchronnie kończy się pijaństwem


Hogwart, sobota, 11 listopada 1995


Tablica upamiętniająca Hogwartczyków poległych w walce z czarną magią mieniła się wszystkimi kolorami tęczy. Od fioletowych nazwisk ze średniowiecza, przez błękit nazwisk pamiętnych z czasów powstań goblinów, ognisty pomarańcz ofiar Grindewalda, aż po krwiście czerwone z ostatnich lat. U dołu przedostatniej kolumny figurował Weasley David, 1973-1987.
Weasley. Zginął w 1987 roku. Czternaście lat. Brat? Kuzyn?
Zaczęła od początku. Od Aasa Jamesa, który położył głowę w 1745 roku. Szukała nazwisk wybitych na czerwono. Birchwood Michael, 1971-1987. Miał tyle lat, co Charlie... jaki Charlie? ... no dobrze, tyle co Weasley... jakoś mi ten Weasley nie brzmi... kilku Bonesów, wypisanych różnymi kolorami, w tym rdzawoczerwony Bones Edgar... Diggory Cedric, 1977-1995, to wiadomo, Diggory Julia, 1972-1987, czy to z tych? Mogłaby być spokojnie siostrą Cedrika, ale przecież był jedynakiem... Diggory Timothy, 1966-1987, co u diabła? ... Redd Gregor, 1971-1987... Shag John, 1971-1987... jakaś większa masakra... Weasley David, już było... zaraz u szczytu następnej kolumny Wilson Jennifer, 1971-1987...

Hogwart, czwartek, 16 listopada 1995

- …parę razy już mówiłem, żebyście tego nie robili, i teraz powtarzam, zdejmijcie to ogłoszenie!
- Te, prefekcik, jak tak dbasz o to, kto co robi, to sprawdź w bibliotece, czy nie ma tam niejakiego Ronalda Weasleya, a jak nie, to poszukaj w kiblu – prychnął Fred.
- Panie Weasley!
Obaj jak na komendę odwrócili głowy w stronę, z której dobiegał głos. W drzwiach naprzeciwko tablicy ogłoszeń stał Charlie.
- Który Weasley? – zapytał Fred.
- Fred Weasley.
- Jestem George.
- Bynajmniej. Mam to panu udowodnić?
- Nie trzeba.
- Proszę się zgłosić jutro po lekcjach do profesor Blair. Ma pan szlaban.
- Za co?
- Za niesubordynację – odparł Charlie. – I za niewłaściwe odzywanie się do prefekta. A teraz proszę uprzątnąć plakat.

- Skąd wiedziałeś, że to jest Fred? – spytał Ron.
- Za dużo gada – wyjaśnił Charlie. – George by ci po prostu powiedział „spadaj”.
- A, jedna rzecz, Charlie, wiem, że chciałeś mi pomóc, ale nie wiem, czy to coś zmieni…
- Na pewno zmieni jedno. Fredowi i George’owi się zdaje, że mogą sobie pozwolić na więcej, bo ich brat uczy w tej szkole. I ja im to muszę wybić z głowy choćby kafarem.
- Myślisz, że im to robi różnicę?
- Nie wiem. Wolę dmuchać na zimne. Za duże ryzyko, że im palma odbije i uznają, że wszystko im wolno.
- Na razie to ludzie mówią, że palma odbiła tobie.
- I uznałem, że wszystko mi wolno?
- Nie. Że wszystko wolno Susan.
- To się teraz ludzie nazywa? Ronuś, znamy się parę lat… Kto mówi?
- No dobrze, niech będzie, że Hermi.

Hogwart, niedziela, 19 listopada 1995

Ława prefektów w kaplicy Hogwartu była krótka. Ściśle biorąc, zazwyczaj wystarczały dwa miejsca, choć w razie potrzeby ława mogła wydłużyć się do ośmiu miejsc. Prefekci Gryffindoru od początku roku nie opuścili żadnego nabożeństwa niedzielnego.
Minerwa McGonagall nie wyciągała z tego faktu pochopnego wniosku, że Gryfoni są generalnie pobożniejsi od pozostałych uczniów Hogwartu, jakkolwiek w istocie tak było. Wiedziała, że Anthony’ego Goldsteina zobaczyłaby tutaj wczoraj, kiedy krzyż zastępowała szafa ze zwojami Tory, a na Erniego Macmillana musiałaby poczekać do południa.
Tym razem jednak ława wydłużyła się o jedno miejsce – nieomylny znak, że w kaplicy jest jeszcze jakiś prefekt, który nie ceni sobie honorowego miejsca w świątyni. Gdyby opiekunka Gryffindoru tydzień temu nie była chora, wiedziałaby, że to nie pierwszy raz. Rozejrzała się dyskretnie po kaplicy. W kącie przy bocznych drzwiach stała Susan Bones i bardzo starała się nie patrzeć na stojącego pod chórem przy przejściu Charliego Weasleya.
Na widok Weasleya McGonagall uśmiechnęła się pobłażliwie. Dwaj nauczyciele nie zajmowali miejsc w prezbiterium. Charlie, który ciągle czuł się niepewnie w roli nauczyciela. I Severus Snape, zawsze w załomie muru przy filarze, ledwo ruszający ustami, strategiczną pozycją chroniony przed koniecznością przekazania komukolwiek znaku pokoju.
Tym razem też mu się udało. Nawet Charlie, jak zwykle obchodzący wszystkich stojących pod chórem, nie miał zwyczaju podchodzić do Snape’a. Kiedy go o to zapytała, odpowiedział, że nie chce wymuszać okazywania czegoś, czego Snape nie czuje i tym się szczyci.
Natomiast prefektce Hufflepuffu przekazywał znak pokoju długo. Za długo. Nie wyglądała na osobę, której to w jakikolwiek sposób przeszkadza.
Minerwa McGonagall uśmiechnęła się powściągliwie.

Hogwart , wtorek, 21 listopada 1995

- Czy są jakieś sprawy wniesione?
- Ja mam sprawę – odezwał się skrzypiący głos Snape’a. – Mam pytanie.
Spojrzał ponuro na Charliego. Reszta obecnych wpatrywała się w twarz nauczyciela eliksirów, czekając, aż wymówi dwa słowa, które nijak nie chcą mu przejść przez gardło.
- Pytaj, Severusie – zachęcił go Dumbledore.
- Mam pytanie do… kolegi Weasleya – Snape starał się nadać swojemu głosowi ton drwiny. – Panie kolego, doceniam oczywiście pańskie zaangażowanie w pracę z młodzieżą, ale jak to się dzieje, że to zaangażowanie koncentruje się na dwóch domach, dziwnym trafem chodzi o dom, w którym połowa drużyny quidditcha nosi pańskie nazwisko, i dom, którego prefektem jest panna Bones?
Żeńska część grona pedagogicznego wpatrywała się w obu “kolegów” z zapartym tchem.
- Kolego Snape – zaczął Charlie.
Gdyby spojrzeniem można było rzucać zaklęcia bojowe, kolekcję portretów na ścianach gabinetu Dumbledore’a wzbogaciłby odcisk postaci Charliego.
- Czy pan pyta, dlaczego Gryffindor i Hufflepuff, bo tak się te domy nazywają, w razie gdyby pan zapomniał, czy dlaczego nie Slytherin?
- Jedno i drugie – odparł Snape, bardzo starając się nadać swojemu głosowi temperaturę zera bezwzględnego.
- Gryffindor i Hufflepuff dlatego, że prosił mnie o to prefekt Gryffindoru i kapitan drużyny Hufflepuffu. Jeśli mnie o to poprosi prefekt lub kapitan drużyny Ravenclawu, jestem do dyspozycji. Co do Slytherinu natomiast, jestem gotów szkolić ich tak samo, pod warunkiem wszelako, że pan będzie obecny przez cały czas treningu.
- A to dlaczego?
- Panie kolego – nie odmówił sobie tej przyjemności – kiedy pan ostatnio był w Azkabanie?
Ciszę, która zaległa w gabinecie, można było kroić nożem.
- Pozwolę sobie zapytać, jakie to ma znaczenie, panie Weasley.
- Znaczenie ma takie, że ja w Azkabanie nigdy nie byłem i na razie się nie wybieram. A to implicite oznacza, że w szczególności nie zamierzam tam trafić dzięki głupocie i złośliwości pana Malfoya i innych pańskich podopiecznych.

Hogsmeade, „Trzy Miotły”, sobota, 25 listopada 1995

- Susan, a ty się nie boisz?
- Czego?
- No, spotykać się z Harrym i Ronem.
Susan spojrzała na Lavender Brown takim wzrokiem, jakby zobaczyła nagle stepującego hipogryfa.
- A dlaczego miałabym się bać? Hermiony? Herma, mam się bać?
- Nie widzę powodu. Możemy już iść? Chłopcy się niecierpliwią.
- Zaraz, chwileczkę, niech skończę. Hermiona zazdrosna nie jest. Chłopaków nie trawi franca ni parch lub inne pasożyty. A tak konkretnie to o co ci chodzi?
- Pamiętasz, co Trelawney wyliczyła z twoich fusów? Strzeż się rudego mężczyzny...
- Po pierwsze, Trelawney widzi w fusach to, co jej się akurat śniło zeszłej nocy. Widocznie śnił się jej rudy mężczyzna...
Hermiona prychnęła dziwnie.
- ...po drugie mało to rudych? A po trzecie co do tego ma Harry?
- No jak to co? - zapytała zgorszona Parvati Patil. - A na powtórce z tarota? Niebezpieczeństwo grozi od mężczyzny z blizną!
Susan spojrzała na Parvati, potem na czekających przy stole Harry'ego i Rona, znowu na Parvati.
- O ile pamiętam, była mowa o mężczyźnie – palnęła bez zastanowienia.
Parvati i Lavender spojrzały na nią znacząco, wzruszyły ramionami i odeszły do swojego stolika.
- Zdrowie rudego mężczyzny – uśmiechnęła się Hermiona, podnosząc kufel.
Susan machinalnie pociągnęła kremowego i zamyśliła się nad tym, co sama powiedziała przed chwilą.
Złapała się na tym, że rzeczywiście od jakiegoś czasu w jej pojęciu mężczyzny przestali się mieścić rówieśnicy. Nie darmo pierwszy raz od paru lat wzięła do ręki "Bravo Witch" właśnie wtedy, gdy odsyłacz na okładce głosił:
O dychę starszy?
Jeśli potraktujesz lajtowo...
Jak było do przewidzenia, niewiele się z danego artykułu dowiedziała. Jakoś nie miała zwyczaju traktować znajomości lajtowo i nie widziała specjalnego powabu w tym, że romans z kolesiem wcale nie takim przerdzewiałym, jak ci się zdaje, może okazać się cool jazdą, a zdobyte przy tym cenne doświadczenia sprawią, że nexty kolo, któremu się łaskawie dasz wyhaczyć (niech się chłopcu zdaje, że to on rozdaje karty), zapomni o wszystkich laskach, jakie były przed tobą... Mądrości ogólne w rodzaju tej, że z facetami jak z fasolkami Bertiego Boota, każdego trzeba spróbować, też jakoś do niej nie przemawiały. Równocześnie zaś koledzy z klasy od niedawna jawili jej się jako szczeniaki, z którymi nie można poważnie porozmawiać. Jakoś przed wakacjami jej to nie przeszkadzało.
- Cześć – powiedział Charlie Weasley.
- Cześć... to znaczy... dzień dobry, panie profesorze...
- Zostawiam was samych – Hermiona rozpłynęła się w powietrzu.

Minerwa McGonagall spojrzała w zadumie na dwoje ludzi przy barze. Charlie Weasley z łagodnym uśmiechem tłumaczył coś prefektce Hufflepuffu, która patrzyła w niego jak w tęczę i najwyraźniej bardzo starała się słuchać tego, co mówi, a nie tylko jego głosu. Głosu, który zwraca się do niej per „panno Bones”. Ona pewnie mówi do niego, tu w barze, „panie profesorze”. Przypominało jej to sceny widziane w dzieciństwie, ostatecznie we wczesnej młodości. Tak wyglądali kiedyś młodzi ludzie zainteresowani sobą nawzajem. W środku buzowały uczucia, a na zewnątrz najbardziej liczyło się, żeby być comme il faut. Rozejdą się każde w swoją stronę, spotkają się jeszcze kilka razy i tacy comme il faut pójdą każde swoją drogą, ze swoimi marzeniami o tym, jak mogło być miło i przyjemnie, ze swoimi lękami, które sprawiły, że miło i przyjemnie nie było, że w ogóle nic nie było.
Znała to. Znała to doskonale.
Gwałtownym haustem opróżniła kieliszek napoleona.
- Przepraszam na chwilę – powiedziała do zdumionego Flitwicka, wstając. Energicznym krokiem podeszła do baru.
- Podwójną ognistą.
Pociągnęła, uważnie nie patrząc w stronę stojącej tuż obok Susan.
- Lepiej spróbować i żałować – powiedziała w przestrzeń – niż żałować, że się nie spróbowało.
Dopiła whisky. Madame Rosmerta profesjonalnie na chwilę ogłuchła.

Chatka Hagrida, piątek, 1 grudnia 1995

- W takie duchy to ja nie wierzę!
Bingo, pomyślała Susan. Lekko zachrypnięty głos dochodzący z wnętrza chatki Hagrida był ponad wszelką wątpliwość głosem człowieka, o którym coraz trudniej było jej mówić po nazwisku.
Słowa McGonagall nie dawały jej spokoju. Od początku roku łapała się na tym, że wszystkich osobników płci odmiennej porównuje z kanciastym rudzielcem. Co najmniej od ślubu Lupina robiła to tendencyjnie - tak, żeby się okazywało, że się nie umywają. On ze swej strony wyraźnie szukał okazji, żeby porozmawiać, a kiedy takowa się nadarzała, nic z tego nie wynikało.
Zdążyła się już zorientować, gdzie najłatwiej go znaleźć po kolacji. Tym bardziej w piątek. Pomysł, żeby ochotniczo zgłosić się do zaniesienia Hagridowi łodyg lepidodendrona dla sklątek, nasuwał się sam.
- Jeżeli ta nauczycielka jeszcze pracuje – ciągnął Charlie - to w tym, co ta baba napisała, nie ma słowa prawdy.
- Niby dlaczego? – zapytał drugi głos, jeszcze bardziej zachrypnięty. Nie był to głos Hagrida. Właściciel głosu siedział bokiem, nie widziała twarzy.
W sumie wolała widzieć twarz Charliego. Lubiła na niego patrzeć, gdy mówił o czymś, co go żywo obchodziło.
- A dlatego, że po pierwsze nie ma takiego wariata, który by na pierwszej lekcji dał uczniom nie zablokowane miotły.
- Nasze nie miały blokad…
- Ale kiedy to było! Jak ja się uczyłem latać, jedyna szkolna miotła bez blokady to był stary rozregulowany Meteor. Dopóki nauczyciel nie zwolni miotły, nie wzniesiesz się wyżej pięciu stóp. Po drugie: wszystkie miotły szkolne umożliwiają sprowadzenie ich razem z uczniem na ziemię. Nauczyciel rzuca Hibernusa i miotła wykonuje padanie liściem, albo ląduje po spirali, jak który model. Po trzecie: nie ma nauczyciela tak głupiego, żeby zostawił tabun jedenastolatków z miotłami, w dodatku nie zablokowanymi. I po czwarte: rannego nieprzytomnego po upadku z wysokości nie nosi się na rękach. A jeśli już, to się najpierw wali Petrificus, żeby unieruchomić kręgosłup.
- Może miała kaca i nie pomyślała?
- Co? Kaca? Musiałaby być pijana w trzy dupy! Powiedziałbym nawet, że w trzy i pół najmarniej...
Dosyć tego dobrego, panowie, ile ja tu mam stać na mrozie, pomyślała i zapukała do drzwi.
- Wlazł! – huknął Charlie.
Otworzyła drzwi.
Naprzeciwko niej, plecami do kominka, siedział ktoś, kogo kiedyś gdzieś widziała, ale gdzie? Niejasno czuła, że jest niebezpieczny. Ręka odruchowo skoczyła jej do różdżki.
Charlie patrzył na nią z mieszaniną radości i śmiertelnego przerażenia na twarzy.
Nieznajomy szybkim acz nieco zbyt zamaszystym ruchem wyrwał różdżkę. Przez jego twarz przebiegł skurcz. I wtedy Susan go poznała.
Rzuciła się w bok i również wyciągnęła różdżkę. Tamten był szybszy.
Błysk światła.
- Obliviate! – krzyknął Syriusz Black.
Ciepły podmuch obok lewego ucha.
- Expelliarmus!
Krzesło z najbardziej poszukiwanym człowiekiem w magicznej Anglii wyrżnęło w kominek i rozpadło się na kawałki. W powietrzu zawirowały kłęby popiołu. Nieprzytomny Black osunął się na podłogę. Kątem oka zobaczyła, że za nią stoi Hagrid i wygląda na człowieka, który nie wie, co się dookoła niego dzieje.
Popiół opadł.
Powoli dotarło do niej, że to nie są ćwiczenia. Naprawdę ktoś chciał jej skasować pamięć. Naprawdę rozbroiła człowieka. Naprawdę okazało się, że pierwszy człowiek, na którego patrzyła jak kobieta... no, niech będzie, prawie kobieta... pije wódkę z seryjnym mordercą.
I naprawdę teraz ten człowiek stał naprzeciwko niej i celował w nią różdżką.

c.d.n.

Ten post był edytowany przez Arthur Weasley: 24.09.2006 23:51
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Kara
post 15.05.2006 15:29
Post #12 

Absolwent Hogwartu


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 666
Dołączył: 12.11.2005
Skąd: 3miasto

Płeć: Kobieta



Nie no naprawde coraz ciekawej.... dobrze dobrze... smile.gif


--------------------
Luke I'm your father!!!
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
HUNCWOTKA
post 16.05.2006 17:32
Post #13 

Uczeń Hogwartu


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 213
Dołączył: 06.06.2005
Skąd: :]




Twoje opowiadanie bardzo mi się podoba. Jest tu akcja, humor i romans. Tak jak lubie biggrin.gif . Oryginalny pomysł i świetny styl pisania. Ten fanfick czyta sie lekko i przyjemnie. Dawno nie czytałam czegoś takiego. Trafiło sie kilka literówek, ale niezbyt rzycających sie w oczy. Z niecierpliwością czekam na kolejne party.


--------------------
"Członkini The Marauders-fanklubu Huncwotów"
Kociaki:]
user posted image
UWAGA GRYZIE:P
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Arthur Weasley
post 16.05.2006 18:28
Post #14 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 32
Dołączył: 26.01.2004




Odcinek 5

Chatka Hagrida, piątek, 1 grudnia 1995


Cóż, każdy może się pomylić, pisnął cichy głos. Na co czekasz? Aż teraz ten bydlak zrobi to, czego nie zdążył jego kumpel? Albo nie będzie sobie zawracał głowy Obliviatusem, tylko od razu cię skosi Avadą albo czymś wybaczalnym, ale równie skutecznym?
Cholera, myślał Charlie. Przyszła tu, może do mnie, i co, muszę jej zlasować mózg...
No jazda, jestem trzeźwa, a on pijany, trzasnę go Drętwotą i zawiadomię kogo trzeba...
Nie, tak nie można, wszystko jej wytłumaczę...
Muszę go obezwładnić, zanim on załatwi mnie...
Co mi, do stu trolli, przeszkadza? Obli... nie mogę!
Co z nim zrobią?!
A co cię to obchodzi, syknął głos.
- Drętwo...
- Protego!

Odbity promień roztrzaskał trzy garnki na kuchni. Przegrałam, pomyślała.
- Schowaj tę różdżkę – odezwał się Charlie nienaturalnie spokojnym głosem – albowiem wszyscy, którzy różdżki dobywają, od różdżki giną.
- A ty mi skasujesz pamięć?
- Gdybym chciał, już bym to zrobił. I nie trafiłbym w Hagrida, możesz być dziwnie spokojna. Siadaj.
- Co się stało Syriuszowi? – zapytał Hagrid głosem wyrażającym umiarkowane zainteresowanie.
- A nic takiego – odparł Charlie. – Mieszał napoje w niewłaściwej kolejności i trochę mu zaszkodziło. Połóż go na górce.
Olbrzym podniósł Syriusza za pas i wrzucił na szeroką półkę nad oknem.
- Cześć, Charlie. Hej, Susan. Miło, że wpadliście.
Susan rozpaczliwie próbowała zrozumieć, co się dzieje dookoła niej. Weszła do domu, w którym ukrywa się zbiegły z więzienia seryjny morderca. Ten, zamiast ją zabić, jak by to uczynił każdy szanujący się seryjny morderca, próbował jej tylko skasować pamięć. Teraz stoi między facetem, który z tym mordercą pił, i drugim, który temuż mordercy dał schronienie, żyje i jest przytomna.
- Usiądźcie, cholibka, co tak stoicie? Może herbaty? Charlie, może coś mocniejszego?
Charlie odczuwał nieprzepartą chęć obicia siebie samego po pysku. Przecież wiedział dokładnie, co powinien zrobić. I nie zrobił tego. Nie zmodyfikował jej pamięci. Najpierw po pijaku nie zablokował drzwi, a teraz zamiast naprawić to, co narozrabiał, siada do stołu – mając nad głową nieprzytomnego Syriusza - z osobą spoza Zakonu, bratanicą sędzi Centrymagu, i martwi się głównie o to, czy jest co dać tej osobie do picia, przecież nie napoją jej Tatrafeuerem, zakarpackim samogonem ani innym podobnym wynalazkiem.
- Cholibka – mruczał Hagrid, przestawiając naczynia – powinienem mieć jeszcze troszku kremowego... o, jest, trzymałem na jutro na klina...
Charlie odetchnął z ulgą. Klin Hagrida musiał mieć co najmniej pół galona.

- Zaczynasz rozumieć, co tu jest grane? – spytał.
- Szczerze mówiąc, coraz mniej. Przez chwilę mi się zdawało, że rozumiem, a potem już całkiem zgłupiałam.
- Zdawało ci się, że współpracuję z czarnymi?
- Coś koło tego. Tylko trochę mi to nie pasowało do tego, że oni ci zabili... to znaczy oni panu zabili...
- Daj spokój, panów to wyrżnęli bolszewicy.
Wiedział, że tego nie powinien robić. Że się odsłania. To nie jest Jenny, warczał wcale nie tak cichy głos, nie jesteś szesnastoletnim Gryfonem, Jenny zginęła, a tamtego Gryfona utopiłeś w alkoholu, słusznie skądinąd, bo głupi był beznadziejnie, jesteś dla niej profesorem Weasleyem i dla dobra was obojga niech tak zostanie!
- ...ale różnie ludziom odbija. Tylko że wtedy byś mnie zabił, albo co najmniej obezwładnił, nawet chyba chciałeś...
- A co miałem, czekać, aż mi ściągniesz aurorów na głowę?
- Ja już nic nie rozumiem. To dla kogo w końcu pracujesz?
- Czy ja pytam, kto cię wciągnął do Armii Dumbledore’a?
- Skąd wiesz o Armii?
- Wiem.
- Dużo?
- Wystarczająco.
- Aha. No nic. Powiesz mi, co tu się dzieje?
- Cóż... Co wiesz o Syriuszu?
- To co wszyscy. Sprzedał Potterów, zabił Petera Pet... zaraz, Harry coś wspominał, jakby Pettigrew żył...
- Zostawmy Harry’ego. Sprzedał albo nie, zabił albo nie, i co potem?
- Potem siedział w Azkabanie...
- Ile dostał? Kiedy miał proces?
Susan zamilkła. Oczyma duszy zobaczyła ciocię Amelię, kiedy zadała te same pytania, a potem spytała, dlaczego Black nie miał procesu. Zacięta twarz, jakiej nigdy u cioci nie widziała przedtem ani potem, i głucho wypowiedziane słowa, które do dziś stały jej w uszach:
- Dziecko drogie, nigdy mnie o to nie pytaj, bo ja kłamać najbliższej rodzinie nie umiem, a prawdy powiedzieć nie mogę.
Milczała. Charlie zdawał się czytać w jej myślach.
- A widzisz? Śmierdząca sprawa, co? Odsiedział dwanaście lat bez procesu. Bez procesu tyle lat siedzi się wyłącznie za niewinność. W tym przypadku za coś, czego nie zrobił. Ale dopóki nie dorwiemy Pettigrew, żywego albo umarłego, dopóty Syriusz musi się ukrywać.
- I myślisz, że w to uwierzę?
- Myślę, że mam bardzo dobry argument. Można powiedzieć, żywy dowód. Mianowicie gdyby było tak, jak wyglądało na wejściu, już byś nie żyła.
- Dobrze. To już wiem, dlaczego żyję. Ale dlaczego pamiętam, skąd się tu wzięłam i co tu robię?
Zacisnął oczy. Otworzył je powoli. Spojrzał w przestrzeń.
Położył rękę na stole. Ona położyła na niej swoją. Dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu, patrząc w ogień.
Odetchnął ciężko.
- Poczekaj chwilę, dołożę do kominka.
Wziął z kąta ciężką siekierę i metodycznie zamienił gruby kloc stojący w kącie w stertę szczap.
- Co ci się stało? – spytała Susan, gdy z powrotem usiadł przy stole i pociągnął potężny łyk piwa.- Już nie mówię o zaklęciach, ale tłukłeś tą siekierą, jakbyś chciał rozwalić świat w drzazgi. Co jest?
- Bo, i owszem, mam dziką ochotę rozwalić cały świat w drzazgi.
- A bo? - nie zauważyła, że mimo woli przyswaja sobie jego sposób mówienia.
- A bo nie wiem, co się ze mną dzieje. Nie wiem, co mi zrobiłaś, ale nigdy się tak nie bałem być sam – znowu położył rękę na stole.
- Nie jesteś sam.
- Wiem. I tego się najbardziej boję. Bo zaraz będę. Bo rano znowu będę dla ciebie panem profesorem, a ty dla mnie panną Bones, bo tak być musi. Odkąd pamiętam, robię to, co muszę. Co musi czarodziej, co musi Gryfon, co musi prefekt, co musi Weasley, co musi zak… wróć…
- Zakonnik, prawda? Z Zakonu Feniksa?
Teraz z kolei Charlie zbladł.
- Wiesz?
- Jak by ci to powiedzieć, ja nie jestem taka głupia. No, może głupia, ale aż tak to już nie. Był Zakon, był w nim Syriusz, był mój świętej pamięci ojciec, a teraz jest Syriusz na wolności, ty z nim przy kielichu i jacyś tajemniczy wy, którzy chcecie złapać Pettigrew.
- No więc właśnie...
- Żadne właśnie, chwilowo nie zrobiłeś tego, co powinien zrobić zakonnik. Nie zmodyfikowałeś mi pamięci.
- Ale brata rodzonego posłałem na śmierć, bo uważałem, że tak trzeba.
Susan poczuła, że jest w sytuacji bez wyjścia. Siedział przy niej człowiek, który – czuła to – rozpaczliwie potrzebuje kogoś, kto się nim zaopiekuje, i z jemu tylko wiadomych – gdzie tam jemu, Bogu samemu, a i to niekoniecznie – przyczyn padło na nią. I który chce jej powiedzieć coś bardzo ważnego, teraz, zaraz, już. A jej miejsce jest w dormitorium, ona teraz powinna pójść do wieży, dopilnować ciszy nocnej, właściwie to sama powinna się położyć, ale niech tam, to jest nauczyciel, wróci tutaj…
- Więc David Weasley to był twój brat? - spytała cicho.
- Był...

Łagodne wrześniowe słońce oświetla sześć trumien niesionych przez Gryfonów i Puchonów ostatniego rocznika. Cicho gra kobza.

Spokój po walce, słońce po mgłach,
Ocknienie miłe po przykrych snach
Będzie na pewno już czekać nas,
Gdy życia tego przeminie czas.

Radość po smutkach, w cierpieniach lek,
Po czarnej doli szczęśliwy wiek,
Moc po słabości, po hańbie cześć
I po rozpaczy triumfu wieść.

David. David, który w wieku siedmiu lat nie płakał na pogrzebie wujka Gideona i mówił, że przecież wujek był dobry i na pewno poszedł do nieba...

...z martwych wzbudzenie, wskrzeszenie ciał -
Taką nadzieję nam Chrystus dał.


- Skąd wiesz o Davidzie?
- Z Historii Hogwartu.
- Czytałaś His-Hog?!
- Wiedziałam, że miałeś jakiś pogrzeb w bliskiej rodzinie, a na tablicy jest David i inni, rocznik 1987 Proroka jest od paru miesięcy w oprawie, skądś się musiałam dowiedzieć, więc zajrzałam do Historii Hogwartu, ale tam o tym jest niewiele. I zupełnie nie wynika, żebyś miał z tym coś wspólnego. Jest, że było porwanie, że zginęło sześć osób, znaczy jak rozumiem wszyscy...
- Nie. Nas było siedmioro. Poza mną tam był David właśnie, Julia Diggory, Jenny Wilson i trzech moich kolegów z klasy. Wszyscy poza mną zginęli.
- Ale kto to właściwie zrobił i po co?
- Śmierciojady. Wypuszczeni z amnestii. Wtedy było takie hasło, że każdemu trzeba dać drugą szansę. I zrobili amnestię dla tych śmierciojadów, którzy siedzieli za samą przynależność.
- To ładnie skorzystali z drugiej szansy.
- A pewnie. Zrobili z powozu świstoklik, przejęli go i żądali wypuszczenia siedmiu swoich. Łeb za łeb. Dobrze wcelowali, myśmy wszyscy mieli rodziców w Ministerstwie... wszyscy... poza... jednym... – zamilkł na chwilę.
- I z tego, co czytałam w Historii Hogwartu, rozmów nie było, tyle wiem. Ale nic nie było o tym, że ktoś z tego wyszedł z życiem.
- W Historii Hogwartu w ogóle są trzy słowa na krzyż. A co do mnie, to rodzice nie chcieli, żebym robił za kolejnego Chłopca Który Przeżył.
- I dlatego o tobie tam nie ma?
- Ano dlatego. Ale głównie to nie ma o tym, jakie koło tego były rozgrywki w Ministerstwie. Układy były takie, że gdyby nasi rodzice tego chcieli, to taka wymiana by się odbyła. Diggory zresztą… tylko błagam, nie chwal się, że to wiesz…
- Charlie, gdybyś to nie był ty, tobym się obraziła.
- Przepraszam.
- Nie przepraszaj, ale nie traktuj mnie jak dziecka.
- No więc Diggory nawet by na to poszedł, ale mój ojciec i właśnie Wilson nie chcieli o tym słyszeć. Odbić proszę bardzo, ale żadnych układów. Wiadomo było, że nas dobrze pilnują, że spróbują nas wykończyć, akcja nie wypaliła, Śmierciożercy zginęli wszyscy, zginęło czterech aurorów, w tej liczbie starszy syn Diggory’ego...
- To była jakaś rodzina Cedrika?
- Rodzina, dobre sobie... Brat Cedrika i Julii.
- Stryjeczny?
- Rodzony.
- Chryste Panie, zawsze mi się zawsze zdawało, że Cedric jest jedynakiem! I to, jak go rodzice traktowali, też do tego świetnie pasowało.
- Bo był. Od tego czasu już był. On był ostatni z trójki. I dlatego tak się nad nim trzęśli.
- Ups... nigdy o tym nie mówił.
- Może chciał zapomnieć?
- On w ogóle strasznie mało mówił o sobie. Można było do niego przyjść, spowiadać mu się pół nocy, wiedział chyba wszystko o wszystkich, a o sobie nie mówił nic.
- A z nas tylko ja wyszedłem z życiem.
- A z tamtymi co?
- Oni chcieli, żebyśmy napisali listy do rodziców z prośbą, żeby się zgodzili na wymianę. Namówiłem kolegów, żeby na marginesie, znikającym atramentem, napisali, że absolutnie żadnej wymiany nie chcemy. A potem na Davida i Julię padło, żeby się wykradli, pokazali aurorom, gdzie nas trzymają i jak się dostać.
- I nie doszli?
- Julia doszła...

Gospoda w Pwllgwyngyll.
David unieruchomiony zaklęciem.

- Diffindo!
Fontanna krwi z rozciętej tętnicy piersiowej zalewa izbę.

Zza załomu skały wychyla się głowa Julii.

- Avada Kedavra!

- Rompere!
Przez rozwalone drzwi wpada dwóch aurorów, przez dwa okna kolejnych dwóch. Raoul Macnair składa się do zaklęcia.
- Avada Kedavra!
Promień z różdżki podbitej przez Jenny wypala ślad na ścianie nad kominkiem. James Avery traci zainteresowanie aurorami. Odwraca się w stronę Jenny.
- Avada Kedavra!
Potrójne Diffindo rozrywa Avery’ego na strzępy. Ale Jenny tego już nie widzi.

- Masz o to żal do ojca?
- A o co? Tak trzeba. Samiśmy chcieli, a w każdym razie ja sam chciałem. Żal to mieli Fred i George, zresztą… pamiętasz, jak Fred dał Malfoyowi po pysku?
- Są rzeczy, których się nie zapomina – uśmiechnęła się szeroko.
- Pamiętasz, dlaczego? Znaczy co Malfoy wtedy powiedział?
- Coś o marchewkowym polu zdaje się.
- To akurat by wszyscy olali. Powiedział jeszcze: „Więcej was matka nie miała?” I to za to dostał w pysk. Bo akurat miała i on o tym doskonale wie. A właśnie Fred to przeżył najciężej.

- Przestawcie naczynia. Mama znowu nakryła o jedno za dużo. Ustawcie tak, żeby się nie rzucało w oczy, że jest mniej.
- Ładnie to ująłeś! Mówiąc po prostu: że pozwoliłeś zabić Davida!
Arthur przymyka oczy, rozpaczliwie próbuje złapać oddech.
- Fredziu, nie męcz ojca... – Bill rozpaczliwie próbuje obrócić sprawę w żart.
- Co nie męcz? Jakie nie męcz?! Jak jest, każdy wie! Pewnie, co mu za różnica, jeden syn więcej, jeden mniej! Jeszcze nas kilku ma, na biednego nie trafiło! Jeszcze przy tym stole pusto nie jest, tylko naczynia przestawić, żeby nie było widać braku! I będzie wesoło i świątecznie!
W drzwiach staje Molly.
- Fred! Przeproś natychmiast ojca!
- A co, może nieprawda?
- Molly, zostaw... on zrozumie...
- Już wszystko rozumiem!!!
- Morda w kubeł, gówniarzu! - w pokoju zaległa cisza. Bill nigdy nie przemawiał w taki sposób. Można było wątpić, czy wie, jak się takie słowa wymawia.
- Tato, mamo, zostawcie nas samych. Ja mu wytłumaczę.
- A teraz – w głosie Billa czuć było starannie hamowaną wściekłość – słuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać. Ojciec wygląda tak, jak wygląda. Przyjmij do wiadomości, że przez ostatnie dwa miesiące przytył dwadzieścia funtów. To wyobraź sobie, jak wyglądał przedtem. Wyście po pogrzebie pojechali do szkoły, a ja tu zostałem, więc wiem. To był cień człowieka, nie szło się z nim porozumieć w najprostszych sprawach.
- To dlaczego... – zaczął niepewnie Fred i urwał.
- Bo uważał, że nie ma prawa ratować Davida kosztem innych. Charliego zresztą też. I, do kurwy nędzy, nie chciałby, żeby jego ratowano takim kosztem.


- Jak trzeba? Ryzykować życiem swoich dzieci, pozwolić, żeby zginęły?
- A jaki wybór? Wypuścić siedmiu zasłużonych śmierciojadów, żeby zabijali cudze?
- Dlaczego jak raz zabijali?
- A uważasz, że co, że tamci ich chcieli wyciągnąć z pudła, żeby razem badać życie chrapaków krętorogich?
- No właściwie fakt...
- No właśnie. To dlaczego niby moje życie ma być więcej warte na przykład od twojego? Zginęła Julia, zginęła Jenny, zginął David, i moi trzej do gwinta, równie dobrze mogłem zginąć ja, trudno, życie takie.
- Życie takie… Nie wiem, mi się nie mieści w głowie, nie wyobrażam sobie, żebym mogła pozwolić zabić swoje dziecko, obojętnie co by od tego zależało. Choćby mnie miało znienawidzić do końca życia.
- Ale ojciec nie pozwolił. Zrobił dla nas tyle, ile uważał, że ma prawo zrobić.

Łamiący się głos Alastora Moody’ego.
- Na wielu pogrzebach w życiu byłem. Taki jest los aurora, człowiek w nieregularnych odstępach czasu chowa kolegów, nie wiedząc, kiedy pochowają jego. Bo wreszcie trafi nawet nie na lepszego od siebie, tylko mając zły dzień trafi na kogoś, kto akurat ma dobry dzień. Chowałem przedwczoraj aurorów poległych w akcji w Pwllgwyngyll. Stawili się wszyscy aurorzy, którzy akurat nie mieli służby, i nikt nie uronił ani pół łzy. Nawet po Timie Diggorym, który zginął w swojej pierwszej akcji bojowej.

Jasnowłosy dziesięciolatek stojący z rodzicami tuż przy trumnach, kurczowo trzymany przez matkę za rękę, rozejrzał się niespokojnie. Jakby nie do końca dotarło do niego, że tydzień temu był najmłodszy z trójki, a dziś jest jedynakiem. Jakby spodziewał się, że zaraz poczuje klepnięcie w ramię potężną ręką brata i usłyszy „Cześć, głąbie!”.
Ale Tim nie podchodził.

- Owszem, klęli wszyscy na czym świat stoi. Obiecywali zemstę każdemu śmierciojadowi, jaki im wejdzie pod różdżkę – zwracam na to uwagę na wypadek, gdyby komuś roiły się jeszcze chore pomysły amnestii i zwolnień warunkowych, bo aurorzy nie rzucają słów na wiatr. Roztrząsali, czy można było tę akcję przeprowadzić lepiej. Ale wszyscy mieli pełną świadomość, że to, co się stało, jest wpisane w los aurora. Każdy, kto się bierze za tę robotę, wie, że ma małe szanse dożyć emerytury. Za to bierzemy wysokie pensje, za to połowa knajp podaje nam piwo za darmo, za to mamy najrozmaitsze formalne i nieformalne przywileje i nie darmo mówi się, że wszyscy czarodzieje są równi, ale aurorzy są równiejsi. To wszystko jest zaliczka na przedwczesną śmierć. Tim zginął, szkoda chłopaka, szkoda pozostałych, niemniej wybierając ten zawód wiedzieli, że ostatnim, co zobaczą w życiu, może być błysk zielonego światła.
Ale dziś trudno mi spokojnie mówić. Bo ci, których dzisiaj chowamy – co wzięli na rachunek tego, że ich życie skończy się, zanim się na dobre zaczęło? Nędzne ministerialne pensje swoich ojców? Dzieciństwo w nieustannym strachu, że kolejny nekrowiec przyniesie zawiadomienie o śmierci ojca?
I co my im możemy dać? Nie wskrzesimy ich. Zginęli, trwale i nieodwracalnie, zginęli w walce z tymi, którzy chcą zburzyć to, cośmy z takim trudem odzyskali. Możemy tylko sprawić, żeby to nie poszło na zmarnowanie. Zginęli z rąk ludzi, których beztrosko wypuszczono w imię pięknej zasady, że każdemu należy dać drugą szansę. Otóż i widzimy, do czego prowadzi polityka drugiej szansy.
Głos Alastora zmienia się. To już nie jest łamiący się głos przybitego starszego pana. Słychać w nim zimną wściekłość.
- Jakiegoż jeszcze potrzeba dowodu, że śmierciojad zawsze będzie śmierciojadem? Kto jeszcze ma wątpliwości, że miejsce ludzi z Mrocznym Znakiem – o ile te istoty można nazwać ludźmi – jest w Azkabanie, nie w radach nadzorczych, nie za katedrami elitarnych szkół, tylko w Azkabanie albo w nie poświęcanej ziemi? Davidzie, Julio, Jenny, Johnny, Gregory, Mickey – wybaczcie mi. Dwóch z waszych zabójców skorzystało z, przepraszam za słowo, dobrodziejstwa amnestii i teraz was zabiło - bom siedem lat temu popełnił błąd, wziął ich żywcem i oddał w ręce Centrymagu. A mogłem zabić! I zabiłbym, gdybym wiedział, że tak się to skończy. Przebaczcie mi, przebaczcie tym, którzy ich i resztę tej bandy wypuścili na wolność, przebaczcie nam, albowiem nie wiedzieliśmy, co czynimy.
Błądzić rzecz ludzka. Trwać w błędzie – diabelska. I nie dajcie spokoju nikomu, kto spróbuje zmarnować waszą ofiarę. Patrzcie nam z nieba na ręce. Przypomnijcie o sobie każdemu, kto ośmieli się chociaż wspomnieć o drugiej szansie. Mnie pierwszemu, gdybym zgłupiał na starość pod wpływem lektury Proroka Codziennego albo słuchania CRR.
Do zobaczenia. Nie zatrzymuję was dłużej. Po tamtej stronie już przestępuje z nogi na nogę komitet powitalny z Haraldem Weasleyem na czele. Możecie im śmiało spojrzeć w oczy. Obyśmy i my w stosownym czasie mogli spojrzeć w oczy wam.

Dym rozstąpił się. Na łące po drugiej stronie kłębił się tłum czarodziejów obojga płci. Charlie z daleka rozpoznał dziadka. Moody nie mylił się. Harald Weasley czekał na wnuka i jego towarzyszy.
Po tamtej stronie pozostał dżentelmenem. Zanim zaczął gratulować Davidowi, przywitał się z dziewczynami.
Dym opadł. Zostało sześciopienne drzewo. Dwa pnie brzóz.
Oddycha z ulgą. Jednak nic im w międzyczasie nie zrobili.


- Jak na takie przeżycia, to i tak jesteś dosyć normalny.
- W sumie fakt. Powiedziałem sobie tylko, że nie warto się przywiązywać do ludzi, skoro tak łatwo ich stracić. Zamiast przyjaciół kumple, zamiast miłości romanse. Ale jakoś nie wyszło.
- I szukałeś śmierci.
- Nie, dlaczego?
- Najpierw ekstremalny quidditch, potem ta robota przy smokach… Jak nie szukałeś śmierci, to co? Uznałeś, że jesteś nieśmiertelny?
Zamyślił się głęboko.
- Wiesz, nie wiem. Mało o tym myślałem. Chyba zaczęło mi być wszystko jedno. Pożyję długo, to dobrze, a nie pożyję, to drugie dobrze. Mam takie poczucie, że żyję przez pomyłkę. Napisali te listy, bo ja ich namówiłem. Wykradali się z tego samego powodu, ot, tak się stało, los padł na nich. Jenny zginęła dlatego, że miała lepszy refleks ode mnie, inaczej to ja bym podbił tę różdżkę. A ja żyję. Moim zdaniem niesłusznie.

Sześć zniczy, sześć trumien.
- Zawsze cię będę kochał. Niedługo się spotkamy.
- Nie mów tak. Odkochaj się. Pamiętaj, owszem. Ale odkochaj się. Szkoda, żebyś się miał zmarnować.
...
- Cześć, Mickey.
- Hej. Baw się dobrze z następną.
- Jaką następną, co ty chrzanisz, drugiej takiej nie znajdę...
- Nie bredź. W UK jest z milion czarodziejów, z tego połowa to kobiety, wychodzi pół miliona, w wieku od naszego do powiedzmy trzech lat w dół będzie lekko licząc piętnaście tysięcy, niech będzie, że jesteś taki oryginał, że tylko jednej na pięćdziesiąt może być z tobą dobrze, a z nich jedna na dziesięć przy tej okazji by tobie pasowała, to i tak zostaje najmarniej trzydzieści lasek, które tylko czekają na takiego jak ty.
...
- Cześć, brat. Wybacz.
- A tobie co? Ty mnie zarżnąłeś?
- Nie, ale...
- To cicho siedź. A swoją drogą myślałem, że to bardziej boli. I w ogóle nie wiem, dlaczego robią koło tego umierania tyle szumu.


- No więc sama widzisz. David mówi, że to nic takiego, a ja mu wierzę.
Ścisnęła jego rękę aż do bólu.
- Nawet tak nie mów. Chcę cię żywego. Przestań uciekać.
- Jak to uciekać?
- Przecież uciekasz. Całe życie. W quidditcha, w smoki, teraz chcesz w wojnę…
- I kto to mówi?
- Wnuczka aurora i sierota po aurorze mówi, ale ani ojciec, ani dziadek, ani stryj nie został aurorem po to, żeby zginąć. Tata zawsze mówił, że nie zwycięża się ginąc za sprawę, tylko zmuszając wroga, żeby zginął za swoją sprawę. Na mieczu miał wygrawerowane: Umierać tylko w ostateczności... Może byś polał?

- Święta Flakonio! – jęknęła Lucy. – Co tu się stało?
- Mnóstwo rzeczy. O którą pytasz?
- Po kolei. Garnki?
- Ta młoda dama trafiła w nie Drętwotą. To znaczy mierzyła we mnie, ale odbiłem. Za co uprzejmie przepraszam.
- Nie ma sprawy. Dlaczego ten obywatel leży na antresolce?
- Bo Hagrid go tam odłożył. Ta młoda dama trafiła go Expelliarmusem.
- Rozumiem. Czym wobec tego ta młoda dama trafiła Hagrida?
- A nie, nie. Hagrida trafił akurat Syriusz. Obliviatusem. Ale mierzył, i owszem, w Susan.
Lucy trzy razy odetchnęła bardzo głęboko.
- Rozumiem. To znaczy nie rozumiem, ale może nie muszę. Zgaduję, że młodej damie nie spieszy się wracać tak zaraz do szkoły?
- No... jakby to powiedzieć...
- Rozumiem. Coś wymyślę, ale pamiętaj, wróć przed północą.

- No, to już całkiem masz przechlapane – zauważył Charlie. – Możesz mówić co chcesz, i tak nikt ci nie uwierzy.
- Jest mi niezmiernie wszystko jedno – odparła Susan. – W życiu nikt mnie tak nie potrzebował jak ty w tej chwili. I tylko to mnie interesuje.
Poczuł, że wiotczeją mu mięśnie.
- Wiem, że to głupie, ale… ja nie twój, a ty nie moja, ale… podrap mnie za uchem…

- Wiesz – powiedział – że smoki są miłe w dotyku, puszyste i bardzo przyjacielskie?
- Taaak?
- Tak. Nie wszystkie, ale niektóre gatunki. Walijski krótkopyski między innymi, i norweski kolczasty. Mają takie miejsce na brzuchu, gdzie rzeczywiście rośnie futerko. I jeżeli się tam dopchasz i nie dasz zabić po drodze, i smoka pogłaszczesz, to się położy na grzbiecie i będzie całkowicie bezbronny. Raz kumpel po pijaku się podkradł, zaczął smoka głaskać i tak głaszcząc zasnął, z głową na brzuchu smoka, tak go przez sen głaskał, i mieliśmy problem, żeby go stamtąd ściągnąć i żeby smok się nie zorientował, boby nas wszystkich spopielił.
- Ale udało się?
- Z małą poprawką na tę bliznę, co mam na ręce. W tym miejscu miałem przetarty rękaw, podszewka się wytopiła, zwęgliło trochę.
- O Boże! To musiało...
- Mniejsza o to. Było, spłyło, zagoiło się. Życie takie... O czym to ja? A, o futerku. No więc smoki mają takie czułe miejsce, i jak się trafi, to się robią bardzo miłe. Chyba trafiłaś…
Trafiłam, a juści, pomyślała. Oswoiłam smoka. I co ja z nim teraz zrobię? W domu nikt mi go trzymać nie pozwoli… Oddać w dobre ręce? Gdyby to było takie proste, toby się już dawno jakieś znalazły… poza tym on najwyraźniej wcale nie chce, żeby go oddawać w dobre ręce, tylko żebym go dalej głaskała.
Nie czarujmy się – odezwał się cichy głos. – Ty go wcale nie chcesz oddawać w dobre ręce, po prostu nie wiesz, jak się takie stwory hoduje.

c.d.n.

Ten post był edytowany przez Arthur Weasley: 25.09.2006 20:08
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Arthur Weasley
post 19.05.2006 21:35
Post #15 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 32
Dołączył: 26.01.2004




Odcinek 6

Grimmauld Place, sobota, 2 grudnia 1995


Bażancie pióro leżące na biurku Alastora Moody’ego stanęło na sztorc i zaczęło drgać.
- Lego – powiedział Moody, stawiając pióro na najbliższym wolnym kawałku pergaminu. Pióro napisało trzy słowa:
Grimmauld, mamy problem.
Tekst był nie podpisany, ale takie gryzmoły mogły wyjść tylko spod ręki Charliego. Moody podniósł pióro i napisał na stole:
Jaśniej.
- Respondeo!
Sytuacja 23/1 – przeczytał po minucie. Podszedł do kominka.

Hogwart, sobota, 2 grudnia 1995

Obraz przedstawiający leśną drogę miał jedną kapitalną zaletę w porównaniu z kominkiem: nie wymagał podłączania do sieci. I jedną wadę: nie nadawał się do przerzucania ludzi.
Tym razem Charlie Weasley uważał tę wadę za podstawową zaletę.
Niebo na obrazie było mocno zachmurzone, a drzewa chwiały się jak na silnym wietrze. Zza drzewa błysnęło światło.
- Connecto – powiedział.
Krzak na środku obrazu rozszerzył się na pół ściany i wychynęła zza niego głowa Alastora Moody’ego.
- Coś ty do cholery narozrabiał? – spytał bez zbędnych wstępów.
- Spotkaliśmy się u Hagrida z Syriuszem, wypiliśmy parę głębszych, Hagrid wyszedł do stajni, za parę minut ktoś puka. Zdziwiłem się trochę, ale mówię „wlazł”.
- Nie zaryglowaliście drzwi?
- A jakoś nie. No więc otwierają się drzwi, wchodzi Susan Bones. Zobaczyła...
- Kto wchodzi?
- Susan Bones. Prefektka Hufflepuffu, swój człowiek.
- Swój czło... no nic, wal dalej.
- Syriusz chciał ją trzasnąć Obliviate, ale się uchyliła, trafił w Hagrida, ona mu przywaliła Expelliarmusem. Ładniutkim, trzeba powiedzieć, wyrżnął w kominek, krzesło rozwalił, stracił przytomność... w każdym razie Syriusza poznała. W życiu bym nie pomyślał, że dziewczyna przed sumami wyprowadzi takie śliczne zaklęcie rozbrajające.
- Ale potem jej zlasowałeś mózg, jak rozumiem? - przerwał Moody, najwyraźniej nie będąc w nastroju do słuchania o znakomitych osiągnięciach niewygodnego świadka.
- No... jakby to powiedzieć...
- Ja widzę trzy możliwości: „tak”, „nie” albo „nie pamiętam, byłem pijany”!
- No więc nie.
- Dlaczego?
Cisza.
- Dlaczego, do ciężkiego niespodziewanego trolla, nie zrobiłeś tego od razu, faszysto nieszczęsny? Żal ci jej było?
- Właściwie...
Nie zdążył dokończyć.
- Konspirator zasmarkany! – ryczał Moody. – Zakonnik z przeceny! Pisz do mamusi, żeby się za ciebie modliła, bo jak cię w oryginale dorwę, to flaki z brzucha wypruję i na pęczek z kolczastego drutu będę nawijał! Jasny gwint, ojciec porządny, matka porządna, a syn jak pijany mugol we mgle!!!
- Wyluzuj trochę. Nic się na razie nie stało.
- Jak nie stało?! Zastanów się chwilę, ślepa uliczko ewolucyjnego rozwoju, co się nie stało? Stało się, że osoba postronna wie, że się spotykasz z Syriuszem, ty i Hagrid! Cholera, co jeden konspirator to lepszy, jeden przyłazi chlać wódkę pod nosem tej ministerskiej kurwy, drugi wychodzi i drzwi nie zablokuje, trzeci niewtajemniczoną dopuszcza, bo mu żal jej przywalić dobrym Obliviatusem! Powiedz mi, ty zydlu rustykalny w kornwalijskie kogutki misternie rzeźbiony, dlaczego tego nie zrobiłeś? Rączka zadrżała? Nie mogłeś patrzeć?
- No...
- To trzeba było zamknąć oczy, stołku barowy!
- Jasne – mruknął sarkastycznie Charlie. – I pomyśleć o Anglii.
- Pieprzę to, o czym byś wtedy myślał! Jak dla mnie, mogłeś myśleć o pomponach, karakonach i trutce dobrej na stryjny, bylebyś zrobił co należy!
- Uspokójcież się, dobry człowieku – Charlie wziął głęboki oddech. - Po pierwsze, to jest Bonesówna. Z TYCH Bonesów. Raczej nie poleci wypłakać się La Passionarii w różowy sweterek. Po drugie, w tej grupie OCM, co ją Harry zmontował, siedzi komplet prefektów, poza Ślizgonami oczywiście. Ona też.
- Tym gorzej. Jak to się wysypie, a wiesz, co jest warta konspiracja w wykonaniu takich szczawi, to wszystko z niej wycisną. Powie nie tylko to, o co zapytają, ale wszystko, co wie. I jeszcze trochę dorzuci od siebie.
Oczyma duszy zobaczył Susan, Rona i Ginny, z których ktoś próbuje wszystko wycisnąć. Złapał się na myśli, że los Syriusza jakoś mniej go na tym tle obchodzi.
Z zamyślenia wyrwał go narastający głos Moody’ego.
- Jak Voldemort ma takich wrogów, to ja nie wiem, po co jeszcze sobie szuka sojuszników!
- Wyluzuj się. Nie takie rzeczy stary Zakon przeżył, to i ten przeżyje.
- Święty Michale Archaniele, daj mi cierpliwości, ale NATYCHMIAST!!!
- Rzymska nauka o odpustach, czyśćcu i wzywaniu świętych – oświadczył Charlie ze śmiertelną powagą – jest naiwną i dowolnie wymyśloną rzeczą...
Patron aurorów najwyraźniej nie wykonał zamówienia. Wysłuchiwanie Artykułów Wiary było ponad siły Szalonookiego.
- Drętwota!
Charlie uchylił się w ostatniej chwili.
- Kontroluj się waść, bym nie zapomniał, z kim mówię...

Grimmauld Place, sobota, 2 grudnia 1995

- Ruszaj się, Syriusz, idziemy na piwo!
- Zwariowałeś?
- Skąd wiesz? Idziemy na piwo.
- Wiesz, jak by ci to powiedzieć - trochę się mną Ministerstwo interesuje, może coś ci się obiło o uszy...
- Wszystko pod kontrolą, chlapnij se Wielosoku i bydzie. Będziesz wyglądał jak Bill.
- Taaa... tyle, że wielosok się nie znosi z tymi eliksirami, co mi je kazali brać, żebym się ciągle nie dołował po Azkabanie. Boją się, że skończę ze sobą.
- Łe tam. Spłucz eliksir spirytem i spadamy, nic lepszego dotąd na deprechę nie wymyślono, niż dobre piwo w dobrym towarzystwie. Spadamy stąd, nikt nas tu nie lubi.
- I ma jakieś fatalne interakcje z alkoholem.
- Marudzicie, Black. Nie mówili wam tego?
- A, jeden coś wspominał. Odwiedzam go raz do roku, pierwszego listopada.
- No, to mieszaj wielosok i chlaj, o, proszę, tu jest parę kłaków mojego wzorowego braciszka...
- Ale mówię ci, że się z alkoholem nie znosi...
- Łe tam nie znosi. Jakby się nie znosił, toby na Rusi nie miał zastosowania. Trzeba tylko dodać trochę cienia nietoperza i krwi miesięcznej dziewicy.

Dziurawy Kocioł, sobota, 2 grudnia 1995

- Czyli wszystko w normie, pomarudził i przestał? – zapytał Syriusz, wysłuchawszy obszernego streszczenia rozmowy z Moodym.
Ruska recepta okazała się skuteczna. Syriusz co prawda nie miał pełnego zaufania do ludowych recept z Najbliższego Wschodu i obawiał się poważnie, że na zawsze pozostanie duplikatem Billa Weasleya, ale w końcu czym byłoby życie bez odrobiny ryzyka?
- W sumie można to tak nazwać – zgodził się Charlie.
- Powiem szczerze, nie poznaję cię. Zawsze taki zasadniczy, bojowy i w ogóle, taki bywaj-dziewczę-zdrowe-ojczyzna-mnie-woła, co ci się stało?
- Wiesz, sęk w tym, że ja siebie też nie poznaję i trochę mnie to wkurza. Właściwie powinienem pójść ją trzasnąć tym Obliviatusem, może jeszcze nie jest za późno... a tak to co, wciągam ją w coś, w co nie powinienem.
- Stary, mam być szczery, uprzejmy czy powiedzieć, co myślę?
- A jaka jest różnica między pierwszym a trzecim?
- W doborze słów.
- A, możesz być szczery.
- Git. No to krótko: nie pieprz.
- To może powiedz lepiej, co myślisz?
- Dobra. Nie kombinuj, żebyś nie przekombinował. Ja też byłem taki mądry. Ani pół słowa Lucy, bo się zobowiązałem dochować tajemnicy. Jak przed wszystkimi, to przed wszystkimi. I tyle z tego, że poszedłem do Azkabanu z pełną świadomością, że Lucy myśli to samo co wszyscy. Fajne, nie?
Charlie milczał.
- Polej – mruknął Syriusz.
Charlie polał.
- A jakby się wam urodziły dziewczynki – zapytał nagle Syriusz – to jak im dasz na imię?
- Masz tobie, uczepił się... Kropka, Kreska i Futureska!
- No to ich zdrowie!
Wypili. Charlie nagle posmutniał.
- Ba... też to nie takie proste. Jak by nie patrzył, jestem w tej chwili nauczycielem w tej budzie, nie uchodzi... a jak odejdę, to i tak nie wiadomo, czy to ma jakieś szanse.
- Powiem po raz drugi: nie kombinuj – zdenerwował się Syriusz. – Wielkie miasto, Fogbell. Wielkie rzeczy, romans z nauczycielem. Zawsze było, zawsze będzie. Andrea to niby ze Snape’em nie kręciła?
- CO?!
- Ups... nie chwal się, że to wiesz. Myślałem, że wiesz... Jej zdrowie! W końcu ani z Susan na razie ślubu nie bierzesz, ani ze szkołą nie brałeś. Z Jenny też nie.
- Jenny w to nie mieszaj.
- Bo co?
- Bo to też jest zgryz. Mówiłem jej, że na zawsze.
- Możeś i mówił, ale ona jest duchem, i to w dodatku nieletnim. Znaczy nie duchem, ale... eee, co tam. Za jej pamięć!
- Za jej pamięć!
Wypili.
- Do jasnej polędwicy – podjął Syriusz – jesteś naprawdę fajnym facetem i gdybym był wolną panną, tobym się nie zastanawiał. Dziwię się w ogóle, żeś się tyle czasu uchował...
- Wiesz – mruknął Charlie – smokerom, aurorom i tak dalej łatwo wyrwać fajną laskę, natomiast cholernie trudno związać się z sensowną dziewczyną. Obiektywnie śmiertelność duża, a przy tym wiesz, co o nas mówią.
Od słowa do słowa rozmowa zeszła raczej na fajne laski niż na sensowne dziewczyny. Charlie miał coraz wyraźniejsze wrażenie, że Syriusz ma mu coś ważnego do powiedzenia - co jakiś czas zacinał się, chrząkał i... zaczynał rozmowę na kolejny mało istotny temat.
Trwało to jakieś półtorej rury piwa.
- Dobra – powiedział nagle Syriusz i zaśmiał się nerwowo. – A teraz chciałbym pogadać konkretnie.
Wstał, przeszedł energicznym krokiem do drzwi lokalu, zaśmiał się znowu, podszedł do stołu. Znowu się zaśmiał.
- Wbrew pozorom ja mówię poważnie – powiedział i znowu parsknął krótkim, urywanym śmiechem. – No więc myśmy chcieli cię prosić na świadka.

Koniec rozdziału drugiego

c.d.n.

Ten post był edytowany przez Arthur Weasley: 19.05.2006 21:37
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Ciasteczko
post 20.05.2006 15:16
Post #16 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 69
Dołączył: 03.12.2005




opowiadanie jest super (;.
bardzo lubie charliego, dlatego od razu na wejsciu duzy plus.

podobala mi sie historia z davidem, jeszcze jednym weasleyem, no coz, wedlug mnie jest calkiem mozliwa.

i susan jest super.


--------------------
najpiękniejsi, najmądrzejsi, najbogatsi, najsprytniejsi, najlepsi.
Slytherin.


Wielka fanka Blaise'a Zabiniego & Severusa Snape'a <33!
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Arthur Weasley
post 22.05.2006 11:24
Post #17 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 32
Dołączył: 26.01.2004




Odcinek 7
ROZDZIAŁ TRZECI
w którym bohaterowie odkrywają to,
co wszyscy dookoła wiedzą od dawna, a czytelnik wiedział od początku,
potem zaś Charlie odkrywa ponadto, że kobiety są jakieś dziwne,
które to odkrycie przedziwnie wiąże się z przypadkowym pijaństwem

Hogwart, sobota, 9 grudnia 1995

- Kolego Weasley, mogę prosić na słówko?
- Proszę bardzo…
Charlie zdążył już poznać Lizę Vector na tyle, by wiedzieć, że oficjalna forma zapowiada rozmowę o charakterze bardzo osobistym.
- Mam pytanie – oświadczyła po pięciominutowej wymianie wstępnych złośliwości. - To jest zasadniczo nie moja sprawa. Jeżeli odpowiedź brzmi „nie” albo „to moja sprawa”, powiedz to i zapomnimy o całej rozmowie.
- Już się zaczynam bać – Charlie bynajmniej nie wyglądał na człowieka, którego łatwo przestraszyć. – Mianowicie?
- Jakby to ująć… odnoszę wrażenie graniczące z pewnością, że czujesz do panny Bones coś więcej niż sympatię.
- Owszem, ukryć się nie da.
- Święte słowa. Masz zamiar coś z tym zrobić?
Zamyślił się głęboko.
- Dobre pytanie. Żebym ja był dychę młodszy…
- Tobyś był młodszy od niej – matematyczny umysł nigdy nie zasypiał. – No ale dobrze, gdybyś teraz był w Hogwarcie jako uczeń, to co?
- Tobym się nie zastanawiał.
- Wiesz, że już pół szkoły mówi, że z nią, jakby to powiedzieć, romansujesz?
- Pół szkoły potrafiło mówić bardzo różne rzeczy. Gdyby jedna czwarta z nich była prawdą, Snape miałby tuzin nieślubnych dzieci. A już ja to mógłbym być grzecznym chłopcem, na każdy weekend wracać do mamy, a i tak by o mnie plotkowano!
- To bardzo być może. Tak czy siak, ty tu jesteś na zastępstwie. Wrócisz do Rumunii, będziesz się fajnie bawił z Cygankami, a ona zostanie z opinią głupiej porzuconej.
Westchnął głęboko i spojrzał nad ciemniejącą łąką na Zakazany Las. Przez dłuższą chwilę oddychał głęboko.
- Tak nisko mnie cenisz? Jedyne, czego się boję… no, nie jedyne, ale największe… że się zakocham, wrócę do Rumunii, a tu mi się nią jakiś szczeniak zaopiekuje. Ja wytrzymam.

Chatka Hagrida, w tym samym czasie

- Hagrid, co ty myślisz o Charliem?
Hagrid westchnął ciężko. Domyślał się, że prefektka Hufflepuffu nie przychodzi do niego na herbatkę „ot tak pogadać” z czystej sympatii do niego, skoro przez poprzednie cztery lata nie miała takiego zwyczaju.
- A co ja moga myśleć… - zaczął niepewnie. – Czy przystojny, to nie moja rzecz widzieć, tobie się chyba widzi, zresztą widać, że masz ducha do niego. Poczciwy jak wszystkie Weasleye, jak lata, to ty widziała lepiej jak ja… Ja jego lubia, ręka do gadziny ma jak mało kto, to i ojciec dobry będzie.
Susan zamrugała oczami. Siebie u boku Charliego przy najróżniejszych okazjach towarzyskich, jak też w sytuacji bojowej, była w stanie sobie wyobrazić bez trudu. W łóżku, przy odrobinie dobrej woli, również. Przed ołtarzem trudniej, ale też. Natomiast perspektywa posiadania dzieci była dla niej zupełnie niewyobrażalna.
- ...znajdzie sia taka, co jego pokocha – ciągnął gajowy, jakby nieświadom, że właśnie z taką rozmawia - to dobrze im może być. Ale to trudnowato, on jeszcze tamtej nie zapomniał, co dla niego czarne ubili, na pewno dla ciebie o niej mówił.
- Nie mówił, ale powiedz ty.
- Nic ja dla ciebie o tym nie mówił! – zirytował się gajowy. – Jak on zechce, to sam powie, a nie zechce, to nie. I ty dla niego też nie mów, że ja o tym mówił, a?
- Pewnie, że powiem! – prychnęła. – Chyba, że mi powiesz resztę, to ja wtedy dla niego nic nie powiem!
- W co ja wpakował sia! – jęknął Hagrid. – No niech tobie będzie, tablica w hallu wejściowym czytała?
Susan wykonała skomplikowaną pracę myślową. Początkowo próbowała zgadnąć, co mianowicie mogła czytać wspomniana tablica.
- No przeglądała – powiedziała wreszcie, zrozumiawszy z niejakim trudem, kto co miał ewentualnie czytać.
- Weasleyów widziała?
- Widziałam, i Davida na czerwono.
- To i wiesz, jak zginął?
- Wiem, w Historii Hogwartu jest, i Charlie opowiadał.
- Ta jak, on dla ciebie o tym opowiadał, a o Jenny nie mówił?
- Mówił, że tam taka dziewczyna była.
- Dwie dziewuszki tam byli, Julia Diggorych i właśnie Jenny, on do niej ducha miał i ona do niego, durnyj on był, jak te jego szesnaście lat...
- Yyy... ja właśnie mam szesnaście - zauważyła niepewnie.
- Szesnaście u dziewczyny to co inne jak u chłopaka, ty się nie źlij. Zadurzył się w niej, i jej to było po myśli, a potem tak wyszło, że i brata, i przyjaciół, i frairkę razem stracił. Tak i on powiedział, tej nie ma, to żadnej nie chcę. Mało to razy ja dla niego mówił: ślubu ty z nio nie brał, a żeby nawet, to już sia stało, jej nie wskrzesisz, tak ty znajdź inna. Nic z tego, zawsze dla mnie mówił, że drugiej takiej nie znajdzie. Tak się i wszyscy dziwio, czego ty dla niego zadała, tyle panien po drodze spotkał, żadna serca nie wzięła.
- Niczego mu nie zadałam! – przerwała gniewnie.
- A czy ja co inne mówił? – wycofał się Hagrid. – Ja mówia, co inne dla mnie mówili, że się dziwio, co z nim. Pytała ty, jaki on, to ja dla ciebie powiedział. Pytała, co z Jenny było, ja powiedział. Co inne mówio, powiedział.
- Nie wiem tylko… - zaczęła i urwała.
Nie wiem najważniejszego, pomyślała. Ile jest prawdy w tym, co mówią, że brał każdą, która się nie broniła.
A właściwie to ją najbardziej obchodziło. Poza tym jednym szczegółem wszystko idealnie pasowało do jej wyobrażeń o tym, którego pewnego dnia spotka.
Od dzieciństwa w jej rozmaitych fantazjach pojawiał się ktoś - nie zmyślony, lecz zawsze znany z bliskiego otoczenia - starszy i silniejszy, kto jednak bardzo potrzebował jej pomocy. Początkowo polegało to na wpadnięciu do studni czy innym podobnym nieszczęściu, z biegiem lat coraz częściej pojawiał się obraz kogoś rozpaczliwie potrzebującego ciepła i wsparcia. Charlie wpisywał się w te wizje bardzo dobrze.
Za dobrze.

Hogwart, sobota, 9 grudnia 1995, godzina 22:15

Wilson Jennifer, 1971-1987.
Dlaczego mi nie powiedziałeś, myślała Susan. Przecież nie przewróciło mi się w głowie aż tak, żebym miała sobie wyobrażać, że przede mną nie było żadnej innej. Masz swoje lata. Wstydzisz się? Czego?

Nora, sobota, 23 grudnia 1995

- Charlie, co tobie?
Gdyby Charlie miał takie wyczucie w stosunku do ludzi, jak do smoków, wiedziałby, że jego siostra zna odpowiedź, przynajmniej w ogólnym zarysie. Ale nie miał.
- A nic, tak mi jakoś powietrze zeszło...
Nie wyglądał na to. Raczej przypominał jej kolegów z klasy, gdy rozpaczliwie kombinowali, "co ona powie, jak ja jej powiem".
- Aku... - ugryzła się w język. - Wyluzuj. Nie wszystkie jesteśmy takie głupie, jak to wynika z Bravo Witch.
- Ja tylko... - zająknął się, zastanawiając się gorączkowo nad jakimś wytłumaczeniem, dlaczego przesiedział popołudnie sam w jej pokoju.
Położyła palec na ustach. Uśmiechnęła się szeroko. Pokiwała głową.

Welwyn Garden City, niedziela, 24 grudnia 1995

Wigilia rodziny Bonesów dobiegła końca.
Jak co roku Susan czuła niedosyt po wieczerzy w wąskim rodzinnym gronie, bez kolęd, bo "nikt nie ma słuchu", bez Ewangelii, po zdawkowych życzeniach - jedna babcia potrafiła powiedzieć coś naprawdę od serca - i bez...
Jeszcze nie mogła się otrząsnąć. Pierwszy raz na Krześle Gości (1) nie zobaczyła ojca. Kanciasty rudzielec rozsiadł się na Krześle, jakby zajmował je od wielu lat, i tak się też zachowywał. Co więcej, miała wrażenie, że rzeczywiście pojawiał się tam od lat.
Ale wrażenia wrażeniami, a życie życiem. Wigilia się skończyła, czas pomyśleć o sylwestrze. Kilku chłopaków próbowało ją zaprosić na cool imprę. Jeszcze parę miesięcy temu przyjęłaby któreś zaproszenie. Teraz jednak koledzy z klasy czy w ogóle z roku jawili się jej jako banda smarkaczy z hormonami zamiast mózgów. Rozmowy w żeńskim dormitorium utwierdzały ją w tym przekonaniu. Co innego można myśleć o formach życia, które potrafią powiedzieć "Wyglądasz jak moja mama po burzliwej nocy z tatą" albo na pierwszej randce deklaruja "Jesteś dziewczyną, o jakiej marzyłem, kocham cię i chcę z tobą być", a w dwa dni później zostawiają dla innej... Zresztą chłopak, który latem podrywając ją na Pokątnej poprosił "Zapisz mi, jak się nazywasz, bo do jutra zapomnę", był o rok starszy, a Krukon, który rzeczowo zapytał Annie Greenhill "Czy jesteś jeszcze dziewicą? Bo nie wiem, czy mam się za ciebie brać?", nawet o dwa...
Na wyciągnięcie ręki, a zarazem tak bardzo daleko był ktoś, do kogo takie teksty zupełnie nie pasowały. Kto oblewał się rumieńcem, gdy musiał wymówić "panno Bones". O kim koleżanki mówiły z zazdrością, że patrzy na nią, jakby chciał ją zjeść. I co z tego, skoro na patrzeniu się kończyło? Nawet spotkanie w chatce Hagrida najwyraźniej niewiele zmieniło.
Chwilami miała wrażenie, że pół Hogwartu spiskuje, żeby im stworzyć korzystne warunki.
Ernie za żadne ciastka nie zgadzał się załatwiać z Weasleyem spraw Hufflepuffu i za każdym razem wypychał ją.
To samo robiła profesor Sprout.
Hanna Abbott przeprowadziła prywatne śledztwo, by ustalić, że między Charliem a profesor Blair nic nie było, z profesor Vector też nic go nie łączy.
I co komu z tego? Odwalili kawał dobrej, solidnej, nikomu niepotrzebnej roboty.
Ocknęła się. Pióro Duszy tańczyło po pergaminie jak oszalałe.
Pióro Duszy nie miało prawa istnieć. Każdy światły czarodziej wiedział, że nie ma artefaktu, którego by dowolna osoba nie mogła uruchomić, jeżeli tylko zna zaklęcie.
A jednak od dwustu siedemnastu lat Pióro Duszy notowało, co się komu w duszy gra - nie wszystkim, tylko kilku osobom. I przechodziło to z matki na córkę. Tym razem zapisało piosenkę, którą słyszała lata temu, będąc z rodzicami w knajpce w podziemiach Dublina, i wielokrotnie próbowała sobie przypomnieć. (2)

To jest wprost ni do wiary,
jak sie ludzi zmieniajo do niepoznania,
To jest wprost ni do wiary,
jak ten świat w miłosnych sprawach poszyd w dół.
Jak mężczyzna zatracił ambicji
i w pogardzie ma dawny tradycji,
To jest wprost ni do wiary,
że zapomniał wół jak on cielęciem buł.

Ta ta ta pani Karolciu,
ta ta ta bój si pan Boga,
Ta pan nic a nic ni pamięta?
Ta kiedyś czarodziej, jak un sie zakochał,
To pannie przynosił pryzenta:
albo pączki, albo kwiatki,
Albo taki różny magiczny czykuladki...
A jak czuł sie niby nikim,
tu przynosił pierścioneczek z kuralikim.

Ta ta ta pani Karolciu,
ta ta ta bój si pan Boga,
Ta dzież są te resztki meskości?
Ta kiedyś czarodziej, jak un sie zakochał,
tu zaraz tak dygotał z miłości,
Twarz miał w pąsie,
cały trząsł sie
i do nóżek padał i całował rąsie,
Wszystko wiedział i rozumiał...
a pan siedzi jak ta naserowska mumia!

Ta ta ta pani Karolciu,
ta ta ta bój si pan Boga,
Ta to już sie robi niesmaczne!
Ta zacznij pan działać, ta zacznij pan pałać,
Bo ja przecież pierwsza nie zacznę...


Lufcik był otwarty. Przysięgłaby, że był zamknięty i że go nie otwierała...
Na gałązce rododendrona siedziała ludzka głowa z sowimi oczami, porośnięta pierzem. To było pierwsze wrażenie.
Tylko puszczyk mszarny, wielka kula piór z ptakiem wielkości wróbla w środku, przy takich rozmiarach ważył tyle, że ta gałązka mogła go utrzymać.
Tylko jedna osoba wśród jej bliższych i dalszych znajomych miała puszczyka mszarnego.
Wyjęła sowie z dzioba list. Przeczytała.
- Łaaaaaaaaaaauuu! - to ona krzyknęła?
- Gratuluję! - powiedział ptak.
- Od niego? - raczej stwierdziła niż zapytała mama, zjawiając się znikąd.
- Tak - odpowiedziała odruchowo. - To znaczy nie. To znaczy od jakiego niego?
- Nie wiem - uśmiechnęła się mama. - Sądząc po twojej minie, to od tego, o którego ci chodzi...
Od tego, może. Ale na razie to zapraszał na... pasterkę. No cóż. Nieśmiali panowie mają różne dziwne pomysły. W końcu jej rodzony brat, będąc na trzecim roku studiów, na drugiej randce z siedemnastolatką przystanął dość długo przed tą witryną Madame Malkin, w której wystawione były suknie ślubne. Trzeciej randki nie było, z czego akurat Susan się cieszyła, gdyż w jej ocenie niedoszła bratowa miała inteligencję deski do prasowania (bo miotła to już coś musi umieć).
- Mogę? - zapytała.
- Jeżeli cię zabierze z domu i odstawi POD dom...

Hej!
Ad 1 Ja Ciebie też.
Ad 2 Pozwolili mi. Ale pod warunkiem, że ktoś mnie odbierze z domu i odstawi pod dom. Jakiś pomysł?
Cz! Su.


Nora, sobota, 30 grudnia 1995

- Ileś ty wczoraj wypił? - zainteresował się George, patrząc na zmięte oblicze brata.
- E, bez przesady, ile myśmy wypili? Trzy rury na pięciu. Chyba.
- Maało to niee jest - zauważył Fred, przedrzeźniając sposób mówienia Hagrida. - Sporowato.
- Sporowato może i jest, ale nieraz rurę wypijałem i wychodziłem na własnych nogach.
Tak było. W Dziurawym Kotle pojęcie rozsądnej ilości piwa nabierało nowego znaczenia. W szczególności na imprezach sylwestrowych. A Charlie niejednego sylwestra spędził w Dziurawym Kotle. Tu bawiono się przeważnie zbiorowo. Tu singiel nie czuł się samotny.
Singiel... Długie wyliczenia powodów, dla których fajnie jest być singlem (...po dwudzieste szóste, żony kolegów cię lubią, po dwudzieste siódme, żonaci koledzy ci zazdroszczą... po czterdzieste trzecie, zawsze znajdzie się kobieta, która chętnie przytuli samotnego mężczyznę... po pięćdziesiąte czwarte - nie musisz myć rąk przed obiadem, po pięćdziesiąte piąte - nie musisz zmywać po obiedzie, po pięćdziesiąte szóste - w ogóle nie musisz jeść obiadu...) nie mogły przesłonić faktu, że od ślubu Lupinów układał się do snu tak, jakby na łóżku miał się zmieścić jeszcze ktoś, a od rozmowy w chatce Hagrida przed zaśnięciem mówił "dobranoc". Zupełnie konkretnej osobie.
Nigdy nie rozumiał kobiet. Tym bardziej kobiet nastoletnich. Że miał siostrę? Poszedł do Hogwartu, kiedy ona uczyła się mówić. Potem on studiował w Transylwanii, a potem ona poszła do Hogwartu...
W akcie rozpaczy rzucił się w wigilię na czytywane ostatnio przez pospiesznie dorastającą Ginny Bravo Witch. Widział kiedyś to pismo w ręku Susan. To, co tam przeczytał, raczej nie dodało mu otuchy.
Zajrzał jeszcze raz. Musiałam z nim zerwać po tym, jak... opowiadały czytelniczki. ... Na imprezie schrzanił zaklęcie rozweselające i wszyscy zaczęli pluć kulkami do gry... Obiecał, że mnie przewiezie na swojej nowej miotle, a okazało się, że to Zmiataczka i narobił mi obciachu... No, z tej strony to mi nic nie grozi... Myślał, że Michael Jackson jest czarodziejem... kto to jest Michael Jackson, do cholery?...Zaprosił mnie do "Hipogryfa" i przy rachunku galeon bez półtora sykla wziął resztę co do knuta... no tak, tak to jest, jak człowiek całe życie musiał się liczyć z każdym knutem... Co takie wiedzą o życiu?
Bonesowie nie byli rodziną bardzo bogatą, ale zamożną na pewno. Rasa, klasa i kasa w jednym.
Pewnie w tym roku znowu trafi do Dziurawego Kotła. Miał inny pomysł, zaprosić Susan na sylwestra do "Dorożkarskiej", ale się nie odważył ani po pasterce, ani przy ostatnim spotkaniu. Dopiero teraz, trzydziestego grudnia, zdecydował się wysłać sowę.
Już mniejsza o transport. W końcu to nie jest nic takiego, dorożkę zaczarować. Tyle, że jeśli nawet nie miała innych planów (co było mało prawdopodobne), to zaproszenie wysłane trzydziestego grudnia spokojnie mogło zostać skomentowane "zaprasza, a modli się, żebym nie przyjęła". Jeśli nie przez adresatkę, to przez jej rodzinę na pewno. Wysłał je dwie godziny temu i cisza.
Co najciekawsze, własne rodzeństwo pytało, czy to prawda, że są razem. Bóg raczy wiedzieć, jaką drogą takie informacje się rozchodzą. Wszyscy wiedzieli. Tylko sami zainteresowani jakoś nie...
Z sąsiedniego pokoju dobiegł odgłos zaciętej walki. Zerwał się. Z różdżką w garści wpadł do gabinetu ojca.
Na biurku Arthura siedziała drobna płomykówka z niewielką kopertą w dziobie i broniła się przed sięgającą jej do pół skrzydła sówką Rona, ze wszystkich sił starającą się udowodnić, że nie należy do tej połowy sów, które znoszą jajka.
Charlie energicznym ruchem oderwał zdesperowanego samca od gościa i wyrzucił na korytarz.
Wyjął płomykówce list z dzioba i przeczytał.

- Co się stało Charliemu? - zainteresował się Ron, słysząc radosny kwik znad sufitu.
- Pewnie dostał sowę - wzruszyła ramionami Ginny.
- No i co z tego?
Hermiona wzniosła oczy ku sufitowi.

Gospoda "Dorożkarska", Kpiarska róg Kominiarskiej, niedziela, 31 grudnia 1995

Muzyka umilkła. Susan, oszołomiona jeszcze upojnym walcem "Zalany słoń", rozejrzała się niepewnie. Już północ? Zegar wskazywał za pięć dwunastą... Czarodzieje siedzący przy stołach podnosili się z miejsc, ci z parkietu pospiesznie podchodzili do stołów.
Muzyka znowu zaczęła grać(3). Po chwili lokal trząsł się od gromkiego śpiewu.

Boże, Ojcze nasz, któryś w niebie jest,
Niech się święci imię Twe,
Rozszerzaj w nas królestwo Twe,
Wola Twa niech spełnia się...


Susan osłupiała. Nie wiedziała, co ją bardziej dziwi - czy to, że w takim miejscu na dobrze już rozkręconej imprezie słyszy pobożną pieśń, czy to, że wszyscy obecni jakby na chwilę oprzytomnieli.

...uwolnij nas,
Tak, jak my wybaczamy tym,
Którzy zawinili nam...


- Wytrzeźwieli tak nagle?! - szepnęła.
- To może za dużo powiedziane - uśmiechnął się. - Powiedzmy: na chwilę zrobili się pijani na poważnie. To normalne u ludzi wykonujących niebezpieczne zawody.
Teraz albo nigdy, pomyślał.

...od złego wybaw nas,
A chwała, moc, królestwo Twe
Niech na wieki wieków trwa.


Kręciło się jej w głowie. Gdzieś jakby zza ściany dobiegał głos Charliego dzielącego się jakimiś głębokimi przemyśleniami.
- ...bo to tak już jest, niby duże miasto, a wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą, a czego nie wiedzą, to sobie dośpiewają, a nieraz to wychodzi tak, że główni zainteresowani się dowiadują na końcu, zresztą i w nas to trafiło...
- Znaczy co, bo już się zaczynam gubić?
- Znaczy po co daleko szukać, wszyscy doskonale wiedzą, że jesteśmy razem, a...
- A...? Możesz dokończyć?
- A właściwie... yyy... jakoś się nie zgadało... a nie mają racji?
- A uważasz, że mają?
- No... skoro uważasz, że nie...
Przewróciła oczami. Przypadek był beznadziejny. On tego sam nie powie. Przytuliła go, głaszcząc delikatnie po plecach.
- Co za okropny facet... Gdyby nie mieli, to myślisz, że bym ci się tak pozwoliła do siebie kleić?
Przykleił się jeszcze mocniej. Jak przez mgłę słyszała brzęk szkła i gorączkowe nawoływania "Wszyscy mają?"
Fizycznie czuła, że jest szczęśliwy.

Jeszcze Bardziej Zakazany Las, sobota, 6 stycznia 1996

- A mówiłam - westchnęła Lucy, wysłuchawszy wspólnych życzeń od Charliego i Susan, świecących własnym światłem ze szczęścia.
- A co pani mówiła? - nadstawiła ucha Susan.
- Że tak z wami będzie... Chryste Panie, jak on na mnie wtedy w pociągu naskoczył, bo powiedziałam, że cię podrywa! I po co było na starą ciotkę krzyczeć?
Charlie miał nieodparte wrażenie, że rozmowa w pociągu przypominała krzyk i awanturę w takim samym stopniu, jak Lucy starą ciotkę, ale nic nie powiedział i zajął się składaniem życzeń Syriuszowi.
Lucy ze swej strony wdała się w rozmowę z Susan.
- A jakbyś potrzebowała zamienić parę słów, wal jak w dym. W końcu jestem od jakiegoś czasu z facetem po przejściach i trochę ci mogę pomóc.
- No niech mnie pani profesor nie straszy...
- Nie profesoruj mi. Jak mój mężczyzna pije wódkę z twoim, to trochę głupio, żebyś mi prywatnie mówiła "pani profesor".
Susan poczuła się nagle strasznie staro.
- Dobrze, więc nie strasz mnie, chyba aż tak po przejściach to Charlie nie jest?
- Aż tak to nie. Ale też ja tłukę się po tym padole trochę dłużej i różnych potłuczonych spotykałam.
- Nie mówię, że skorzystam, ale w razie czego dobrze wiedzieć...
Wzięła Charliego za rękę i odeszła.

Hogwart , piątek, 12 stycznia 1996

- To co, jeszcze jedną drabinkę? - zaproponował Justyn Finch-Fletchley.
Siedzieli przy końcu długiego stołu na korytarzu prowadzącym do wieży Ravenclawu i oddawali się rozrywkom umysłowym. Pięćdziesiąt dwa zadrukowane kartoniki mimo mugolskiego pochodzenia miały silniejsze właściwości magiczne niż niejeden artefakt. Jedna z nich polegała na tym, że przy szukaniu czterech do gwinta zanikały różnice między domami, a już drażliwa dla niektórych kwestia czystości krwi całkiem szła w kąt.
- Nic z tego - odparła Susan. - Naprawdę muszę spadać.
- No cóż - westchnęła Alexa Toran. - Trzeba poszukać czwartego.
Jak na zamówienie od strony wieży nadszedł Anthony Goldstein.
- Hej, Goldie, gdzie pełzniesz? Szukamy czwartego! - rozdarła się kibicująca grze Sirith Lestrange.
- Nic z tego - odparł stanowczo Goldstein, patrząc na małą jak na tłustą plamę. - Czasem się trzeba pouczyć. Cześć wszystkim.
- Czasem trzeba - zgodził się Ernie Macmillan - ale żeby z tego powodu w piątek wieczór nie było z kim w gwinta pograć? Susan, może jednak?
Sytuacja była mocno podejrzana. Susan była jedną z nielicznych czarownic namiętnie grających w gwinta, uchodzącego raczej za męską rozrywkę. Nic nie mogło jej oderwać od gry.
Nic, oprócz...
- Przykro mi, odpada - odpowiedziała, zupełnie nie wyglądając na osobę, której jest przykro. - Obiecałam Charliemu... Ups, Weasleyowi...
Gracze wymienili porozumiewawcze spojrzenia, pamiętając z kolei, że wspomniany Weasley do wszystkich uczniów spoza Slytherinu zwraca się po imieniu - tylko do Susan nigdy nie zwrócił się na lekcji inaczej niż "panno Bones".
- ...że mu pomogę przy czesaniu witek.
- Cokolwiek, byle razem - mruknął pod nosem Ernie.
- Co tam? - uśmiechnął się krzywo Malfoy, wychodząc zza rogu korytarza. - Idziemy do pana profesora zarobić parę punktów dla Hufflepuffu?
Alexa Toran zamarła. Parę kroków za Susan stała profesor Vector. Nie mogła słyszeć tego, co mówi Malfoy... chyba. Ale Malfoy ją widział, a Susan nie. Alexa nie musiała być asem legilimencji, żeby wiedzieć, co powie za chwilę Malfoy. Żeby zgadnąć, co się stanie zaraz potem, też nie było trzeba mieć piątki z wróżbiarstwa.
- Po co te ściemy, Bones? Wszyscy wiedzą, że mu polerujesz różdżkę - pod pewnymi względami prefekt Slytherinu był przewidywalny jak zeszłoroczny kalendarz. - Ile tym razem, dwadzieścia punktów za pełny zakres usług czy dziesięć za...
Kufel, który Susan wyniosła ze "Świńskiego Łba" w ramach sankcji za brak umiaru w chrzczeniu piwa, był nieduży, ale ciężki. Gdy zatrzymał się na szczęce Dracona, rozległ się trzask, ale kufel pozostał nietknięty.
Sirith Lestrange wytrzeszczyła oczy. Takiego prawego sierpa nie widziała od czasu wyjazdu z Fogbell (być może dlatego, że w Hogwarcie mordobicie ogólnie było uważane za nietakt). Ta Puchonka jednak miała niezłego imidża.
Malfoy przedreptał parę kroków bokiem, potknął się o fotel i padł na posadzkę, jęcząc i trzymając się za twarz.
- Panno Toran! - rozległ się głos nauczycielki numerologii.
Susan zmartwiała. Jak Hogwart Hogwartem winien był zawsze ten, kto uderzył pierwszy. Byłaś ciekawa, jak teraz wyglądają szlabany, pomyślała. Zaraz się dowiesz.
- Słucham?
- Proszę odprowadzić do skrzydła szpitalnego pana Malfoya, który potknął się tak nieszczęśliwie, że uderzył twarzą w kominek.
- Oczywiście, pani profesor.
Alexa podeszła do wciąż jęczącego Malfoya i szybkim ruchem postawiła go na nogi.
- Te, prefekt - powiedziała bez zbytniego szacunku - spadamy. Nie jęcz tak, nie umrzesz od tego... a szkoda - dodała nieco ciszej. Objęła Malfoya potężnym ramieniem i ruszyła tempem, które uważała za odpowiednie, nie przejmując się specjalnie stanem pacjenta.
Z kąta za posągiem Alberta Pluja Starszego wyszedł Fred Weasley w krzywo zapiętej szacie i ruszył w stronę Susan, kordialnie otwierając ramiona.
- Bratowa, buzi!

c.d.n.

(1) Więcej o tym meblu w moim FF pt. Wigilia w Norze, uzupełniającym zresztą ten odcinek i pod innymi względami.
(2) To jest wprost ni du wiary, sł. i muz. Marian Hemar.
(3) Boże, Ojcze nasz, sł.oryg. Jezus z Nazaretu, melodia szkocka ludowa.

Ten post był edytowany przez Arthur Weasley: 29.05.2006 22:44
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Ciasteczko
post 22.05.2006 14:24
Post #18 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 69
Dołączył: 03.12.2005




naprawde już nie wiem co powiedzieć.
pochlebstwa mi się skończyły.
opowiadanie jest super (:.

ps. profesor vector rulez xD


--------------------
najpiękniejsi, najmądrzejsi, najbogatsi, najsprytniejsi, najlepsi.
Slytherin.


Wielka fanka Blaise'a Zabiniego & Severusa Snape'a <33!
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Eva
post 22.05.2006 19:04
Post #19 

nocturnal


Grupa: czysta krew..
Postów: 5438
Dołączył: 10.04.2003
Skąd: Poznań, miasto doznań.

Płeć: Kobieta



Nie ma szans zebym zebrala sie teraz na jakas ladna, konstruktywna opinie - moze pozniej. W kazdym razie od jakiegos czasu wchodze tu z zamiarem nadania Ci ode mnie jakiejs slownej gratyfikacji i pomyslalam, ze dzis to juz obowiazkowo musze. Przyznam sie szczerze, ze Twoje dzielo wprowadzilo mnie w stan delikatnej fascynacji <nie lubie tego okreslenia - 'wciagnelo'> i sukcesywnie sledze kazdy nowy odcinek. Stwierdzam tez, co mozna wydedukowac po zdaniu poprzednim, ze podoba mi sie to opowiadanie, choc jakas szczegolna wielbicielka takiej tworczosci nie jestem <pewnie odzywaja sie we mnie jakies typowo kobiece pierwiastki mentalne>. Mysle ze powod jest prosty - wreszcie odstapienie od smierdzacego prochnem i waleriana schematu, odgrzewanego jak stary kotlet <gastronomiczne porownania, jee>. Wreszcie cos swierzego, gdzie postaci zachowuja sie adekwatnie do nadanych im imion, a glownymi bohaterami nie jest Malfoy 'faken love machine' i Hermiona 'mocniej mocniej'. No i co wiecej, wreszcie jakas interesujaca fabula. Chwala Ci za to, tak samo jak za ladny stylistycznie jezyk i poprawnosc gramatyczna.


--------------------
“You may be as vicious about me as you please. You will only do me justice."

deviantART
last.fm
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Arthur Weasley
post 25.05.2006 16:22
Post #20 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 32
Dołączył: 26.01.2004




Odcinek 8

Hogsmeade, Trzy Miotły, sobota, 20 stycznia 1996



- Przepraszam cię na chwilę – przerwał – muszę poprawić makijaż.
Susan prychnęła do piwa, z trudem tłumiąc chęć dowiedzenia się, czy Charlie wie, co te słowa znaczą, jeśli akurat nie sygnalizuje się nimi wyjścia do toalety.
Charlie wstał i skierował się do korytarzyka prowadzącego obok gabinetów – ustronnych pomieszczeń umożliwiających nieco spokojniejszą rozmowę bez krępującej obecności osób trzecich.
Gramofon z wielką tubą trzeszczał: (1)

…we will create a world for two,
I’ll wait for you the whole night through,
For you, Lili Marleen,
For you, Lili Marleen.


Żeby tylko jedną noc. Jutro wyjeżdża. Tak, jak było w planie. Cztery miesiące się obwąchiwali, pobyli razem trzy tygodnie. Głupiego robota. Co dalej?
Przymknęła oczy…

Siedziała przy solidnym dębowym stole, w dość niskim pokoju z sufitem z poczerniałych ze starości belek i równie poczerniałą podłogą. Obok niej siedziała Hermiona Granger. W bocznych drzwiach stał Fred Weasley, a może to był George, z papierosem w palcach.
Usiadł przy stole i zapalił.


- Czy będziesz mi się zwierzać z tego, kto cię bił po twarzy?
Głosu dobiegającego zza drzwi gabinetu nie można było pomylić z niczym innym na świecie. To był ten sam głos, który tyle razy syczał „Panie Weazzzzzley, pan się nie przygotował na dzisiaj! Panie Weazzzzzzzzzley, co się z panem dzieje?”
- Opowiesz mi, jak odrabiałaś lekcje przy świetle ulicznej latarni, aż zepsułaś sobie oczy? Nie, prawda?
Zamienił się w słuch, spodziewając się usłyszeć teraz głos osoby, z którą Snape prowadzi takie rozmowy. Zamiast tego usłyszał znowu głos Mistrza Eliksirów:
- Aut, plomba na piter. Nie filuj na moje sprawy. Jak mniej kumasz, to cię nie ożenią z kosą.
Koniec świata. Snape grypserą jedzie...
Przez moment czuł przemożną chęć pomylenia drzwi, ale się opanował.

- Fred, każdy papieros skraca życie o pięć minut! – warknęła Hermiona.
- I sądzisz, że pożyję na tyle długo, żeby te pięć minut w te czy wewte miało jakieś znaczenie, złociutka? Ja będę następny. Po Charliem...
Nie będziesz następny, pomyślała, nie będzie żadnego następnego, nic mu się nie stanie, nie ma prawa, to by nie było fair, wróci, musi wrócić…
Czekać. Czuć zarazem niepokój posunięty do granic i niezachwianą, nie popartą żadnymi rozsądnymi argumentami pewność, że wróci, w ogóle nie ma innej możliwości, nic mu nie będzie, jak tyle razy powtarzał: złego diabli nie biorą…
Zza drzwi rozległ się charakterystyczny trzask.
- CHARLIE!!! – zerwała się z miejsca.


- Coś dziwnego się… – zaczął Charlie i urwał. – Co tobie? Owszem, to ja, ale dlaczego się zrywasz z krzykiem na mój widok?
- A nic, chyba się zdrzemnęłam. Coś zacząłeś mówić?
- W gabinecie siedzi Snape i gada grypserą, nie wiem, sam do siebie czy jeszcze ktoś tam jest.
- Misiu – popatrzyła na niego – może nie pij już więcej?
- Skoro uważasz, że mam haluny – powiedział bezbarwnym głosem – to może już chodźmy.
- Ojej – strapiła się, patrząc na jego nagle poszarzałą twarz – żartowałam…
- Nigdy tak nie żartuj. Za bardzo mi to przypomina, jak robili i robią wariata z Harry’ego. A także, jak Skeeter opisała nas kiedyś jako bandę alkoholików.
- Was, to znaczy kogo?
- Smokerów. Widziała u nas dwie imprezy, w tym jedną z góralami, a potem palnęła sążnisty artykuł, w którym o smokach było mało i głupio… zresztą dawno nie widziałem w normalnym piśmie tekstu, w którym byłoby o smokach i nie napisaliby jakichś koszmarnych bzdur, chlubnym wyjątkiem jest, o dziwo, Kibel… dość, że było mało o smokach, za to dużo o alkoholu. Mnie w szczególności opisała jako degenerata.
- Mało to nie pijecie.
- Mało nie pijemy, ale gdyby każdy, kto tyle pije, miał być alkoholikiem, to alkoholikiem byłby co drugi auror, trzy czwarte karpackich górali i, nie wymawiając, co trzeci dziennikarz, oni też niewąsko tankują. A druga rzecz jest taka, że jak kumple rano muszą wcześnie wstać, to się domagają, żebym się napił na dobranoc.
- Chryste Panie, dlaczego?
- Bo tylko wtedy jest gwarancja, że mi się znowu nie przyśni tamto i nie pobudzę wszystkich dookoła. Trudno, żeby mnie ktoś całą noc trzymał za rękę…
- Aluzju poniała – uśmiechnęła się, biorąc go za rękę.
- Nu wot – spojrzał na nią z miną człowieka przyjemnie zaskoczonego. – Rozwija się pan, Kloss. Lubię, kiedy moi ludzie rozwijają się.
Pokręciła głową. Znowu jakiś cytat.
Gramofon przestał grać. Miała sporo pytań, ale teraz nie czas.
- Oh, Johnny, proszę, więcej nie dotykaj mnie!
- rozległo się z głębi lokalu, gdzie stół okupowało sześciu młodych ludzi w mundurach szkoły aurorów. Susan nadstawiła ucha. Melodię kiedyś słyszała, ale jako żywo nie z takimi słowami.
Oh, Johnny, proszę, więcej nie dotykaj mnie!
Oh, Johnny, proszę, więcej nie dotykaj mnie!
Twoja męskość przeraża mnie.
Glory, glory, alleluja!
Glory, glory, alleluja..


- Chłopcy się bawią – mruknęła z mieszaniną niesmaku i rozbawienia. Doświadczenie mówiło jej, że Charlie za chwilę przyłączy się do śpiewu (jeżeli te odgłosy można było nazwać śpiewem). Ale nic takiego nie nastąpiło.
Oh, Johnny, proszę, więcej nie - - - -
Oh, Johnny, proszę, więcej nie - - - -...

rozległo się tymczasem. Mimo woli pomyślała, do czego doprowadzi dalsze skracanie tekstu.
Charlie delikatnie wysunął rękę z jej dłoni i wstał. Patrzyła, nie rozumiejąc.
- Przepraszam, skarbie – powiedział z widocznym wysiłkiem. – Zaraz wracam... – i znikł za drzwiami wejściowymi.

- Oh, Johnny, proszę więcej! – dobiegało zza okna. – Oh, Johnny, proszę więcej! Glory, glory...
Ukląkł na oblodzonej ścieżce, oddychając ciężko. Nabrał śniegu w obie dłonie i zaczął sobie nacierać twarz.

Powóz do Hogwartu.
David gra na organkach. Johnny Shag patrzy na nich z wyrazem rezygnacji, dziewczyny z politowaniem.
- Oh, Johnny, proszę! – długa pauza. – Oh, Johnny, proszę!... Oh, Johnny, proszę!... Twoja męskość przeraża mnie!
Powóz gwałtownie unosi się w powietrze. Za oknem wykwita Mroczny Znak.


Podmuch wiatru nasypał mu śniegu za kołnierz. Lodowata strużka spływała wzdłuż kręgosłupa.
- Oh, Johnny!... – darli się adepci zawodu, w którym żyje się szybko i umiera młodo. – Oh, Johnny!... Oh, Johnny!... Twoja męskość...

Tylna izba karczmy w Pwllgwyngyll. Świdrujący w uszach krzyk Johnny’ego.
Śmierciojad pilnujący porwanych jest bliski ekstazy. Wstaje. Wychodzi tyłem, z uniesioną różdżką. Zamyka za sobą drzwi.

- Colloportus!
Zaklęcie, rzucone drżącą z podniecenia ręką, trafia o cal od klamki. Spartaczył. Za tymi drzwiami, po przeciwnej stronie sieni, wisi stary Meteor.
- Davidowi się nie udało, teraz moja kolej – mówi Julia. - Jak znam życie, nie zabezpieczyli tego rzęcha na ścianie.
Wstaje.
- Trzymajcie się - dodaje ze sztucznym spokojem. - Życie było fajne.
Drzwi skrzypią. Obudziłyby nawet bliźniaków. Ale wycie Shaga, na którym śmierciojady po sześcioletniej przerwie przypominają sobie zaklęcia torturujące, głuszy wszystko.


- Wstawaj – usłyszał niepewny głos. - Przeziębisz się...
Odwrócił głowę, żeby poinformować właścicielkę głosu, gdzie ma ryzyko przeziębienia. Spojrzał na nią i bez słowa pozwolił się odprowadzić do stołu.
- Co jest? – spytała. – To znaczy... mam na myśli... dlaczego...?
- Dlaczego mnie to tak rąbnęło?
- Właśnie.
- Ta piosenka... myśmy się tak wyzłośliwiali na Johnnym Shagu. Zwłaszcza odkąd się zaczął kręcić przy Julii.
- I dlatego nie lubisz...?
- A dlatego.
Znała już ten ton. Znowu nie powiedział całej prawdy.

Zegar na Północnej Wieży wybił trzy kwadranse na dziewiątą.
- Dobranoc, panno Bones – uśmiechnął się.
- Dobranoc, panie profesorze.
Objął ją. Coś mu przeszkadzało rozluźnić chwyt. Stali tak dobrą minutę ciasno spleceni.
- Co ci jest? – zdziwiła się Susan, gdy wreszcie rozluźnił uścisk. – Mam takie wrażenie, jakbyś się bał do granic możliwości.
- Bo się boję… - ścisnął ją za rękę.
- Siadaj.
Usiedli na schodach.
- Czego się boisz?
- Boję się śmierci, boję się być sam. Takie mam uczucie, jakbyśmy się mieli więcej nie zobaczyć – zamilkł na chwilę, oddychając ciężko. – Kłopoty tylko przeze mnie masz, a jeszcze może ci nieszczęście przyniosę…
- Przestań.
- Łatwo ci mówić. Ja nie wspominałem, ty nie pytałaś, czy ktoś był przed tobą…
Spojrzała na niego, gorączkowo zastanawiając się, co powiedzieć i czy w ogóle cokolwiek.
- Powiedzmy, że trochę wiem. W każdym razie wiem, kim była dla ciebie Jenny.

- Możecie się nie spieszyć. Już wykonałem twoje czynności.
Oboje ledwo powstrzymali się, żeby nie parsknąć śmiechem. Zestawienie oficjalnego tonu, w jaki wpadał Ernie, gdy był zakłopotany, z za dużą piżamą i pstrym ręcznikiem na ramieniu byłoby w stanie rozbawić Snape’a na pogrzebie.
- To znaczy? – spytała Susan, z trudem utrzymując powagę.
- To znaczy ogłosiłem ciszę u dziewczyn – wyjaśnił już mniej oficjalnym tonem. – Dobranoc. Prześpij się trochę przed ranem, jutro eliksiry – dodał i skierował się do łazienki prefektów.

- Charlie, z tym Shagiem to było coś więcej, niż powiedziałeś.
- A bo?
- A bo to cię jednak za bardzo rąbnęło.
- No dobrze. Śpiewaliśmy tę piosenkę w chwili porwania. Johnny się tak fajnie peszył. Już go potem nigdy nie widziałem. Nieważne.
Spojrzała mu w oczy.
- Ważne – powiedziała, siląc się na spokój. – Ważne. Dlaczego go nie widziałeś? Co mu zrobili? Przecież wszyscy byliście na wymianę. Co się stało?
- Zabrali go ze sobą. Jedyny mugolak w ekipie. Rozumiesz? Myśmy spokojnie siedzieli, czekali co będzie...
- No, bez przesady – zaprotestowała.
- ...kto zginął, to się nie męczył, a on... a jego... już aurorzy wpadali do karczmy, a oni mu... W czym myśmy byli lepsi? Jaka nasza zasługa, że mieliśmy rodziców czarodziejów? Ja żyję, bo Julia się wykradła. A Julia się mogła wykraść, bo tamci, zamiast nas porządnie pilnować, woleli słuchać, jak on krzyczy!
Objęła go za głowę. Kilka minut siedzieli w milczeniu.
W głowie kołatały mu strzępy zdań z protokółu sekcji. Zwichnięcie stawu barkowego lewego... zwichnięcie stawu barkowego prawego... bezpośrednią przyczyną zgonu było użycie zaklęcia Gorących Kości w formie ostrej z następczym rozerwaniem płuc... Ze zgrozą przypomniał sobie, że czytając go wtedy, odetchnął z ulgą – wyobraźnia podsuwała mu o wiele gorsze wizje.
- Możesz mi coś obiecać? – zapytał nagle.
- Może bym i mogła, ale co?
- Że nigdy nie będziesz… argh... to zabrzmi strasznie patetycznie, najpierw obiecaj, że się nie będziesz śmiać.
- To ci mogę obiecać. A o co chodziło? Że czego nie będę?
- Że nigdy i w żadnych warunkach nie będziesz ratowała mojego życia, zdrowia ani wolności za cenę przejścia na stronę Sama-Wiesz-Kogo albo jakiejkolwiek współpracy z nim czy z podobną swołoczą. Choćbym cię wtedy błagał, żebyś to zrobiła.
- Tego to na pewno nie zrobisz.
- Na pewno to dwa i dwa jest cztery. A i to nie w Ministerstwie. Słuchaj, nie wiesz, co zrobię ani co powiem. Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono. Ojciec nieraz mówił, że nie ma ludzi niezłomnych, są tylko nieudolnie łamani. Trochę się od rosyjskich mugoli nasłuchał, co tam robiono z ludźmi. I do czego człowiek się może posunąć ze strachu o swoich bliskich...
- Twój ojciec był w Rosji?
- Pierwszy Zakon miał bazę na Syberii. Dlatego oni tam wszyscy znają rosyjski, lepiej albo gorzej, ale znają.
- A ty skąd znasz?
- Nie o tym idzie rzecz... tego, chciałem powiedzieć, nie o tym teraz rozmawiamy. Obiecaj.
- Nie. Nie obiecam. Nie mogę obiecać, co wybiorę, mając do wyboru zostać świnią albo potworem. A ktoś, kto w imię wyższych zasad skazuje bliską osobę na śmierć, jest potworem. Może bohaterem, ale potworem na pewno. Nie wiem, co w razie czego zrobię, nie wiem nawet, co powinnam zrobić. Nie mogę obiecać, że ci pozwolę zginąć.

- Wiesz, która jest godzina?
- Skąd mam wiedzieć? Podejrzewam, że jakaś druga.
- Nie – odparła, patrząc ponad jego ramieniem na zegar na półpiętrze i okno, za którym niebo z czarnego stało się granatowe. – Dochodzi szósta.

Stanisławów, piątek, 9 lutego 1996

- Wodki nemaje?
Pytanie mugolskiego kolejarza nie było dla Charliego zaskoczeniem. Na wschód od Bugu mężczyzna, który rano wysiada z pociągu i zamiast z wódką wraca z półgalonem kwasu chlebowego i torbą drożdżówek, jest zjawiskiem wartym zauważenia.
- Możet maje, możet nemaje – uśmiechnął się. – Koły pojidemo?
- Sim chwyłyn.
(2)
Istotnie, nie minął kwadrans, a mistnyj z Rawy Ruskiej do Czerniowiec opuścił monumentalny, pamiętający jeszcze czasy nebiszczki Awstrii dworzec w Stanisławowie.
- Czy mugolskie pociągi zawsze się tak wloką? – spytał Pat Finnigan.
- Jak gdzie – odparł Charlie. – Na Bałkanach, na Ukrainie i tak dalej owszem. Tuu sieeę niikooomuu niee spieeeszyyy…
Pociągowi nie spieszyło się na pewno. Szczerze mówiąc, wlókł się niemiłosiernie. Widoki przesuwające się za oknem płackartnego wagonu były, i owszem, piękne, ale im nie chodziło o kontemplację zachodu słońca nad Czarnohorą, tylko o jak najszybsze dotarcie do Czerniowiec.
- Nie mogliśmy się teleportować?
- Nie. Tu nie honorują brytyjskich praw teleportacji. Trzeba mieć miejscowe pozwolenie.
- A na latanie na miotle też?
- Też. Ja nawet mam, tylko po pierwsze nie mamy mioteł. Chyba, że chciałbyś jeszcze raz spróbować, jak działa tutejsza sieć Fiuuu?
Pat nie chciał. Już korzystanie z rumuńskich kominków stanowiło sport ekstremalny - spędzenie kwadransa w przewodzie tranzytowym było na porządku dziennym, ale potem docierało się do wyznaczonego celu. Tutaj zaś próba dotarcia do Czerniowiec zakończyła się za pierwszym razem w czymś, co wyglądało jak resztki szpitala wyrytego w masywie góry, za drugim zaś w eleganckiej restauracji „Trzy zęby” w centrum Lwowa. Po namyśle przeszli do połączonej z nimi mugolskiej restauracji – kelner na widok galeona wcale się nie zdziwił, jedynie stuknął nim o stół, sprawdzając, czy aby na pewno jest złoty – i po sutym obiedzie udali się na równie mugolski dworzec.
- Ładny kot – powiedział, zaglądając Charliemu przez ramię i patrząc na zdjęcie, na którym Susan głaskała Krzywołapa.
- Który?
- Ten tego, jestem w pułapce... jak powiem, że ten w twojej kurtce, to dostanę w ryj, że się spoufalam, jak powiem, że ten rudy, to dostanę w ryj, że nie doceniam...
Charlie litościwie nie domagał się konkretnej odpowiedzi.
Do przedziału (jeżeli kojec oddzielony przepierzeniem od następnego kojca, ale niczym nie oddzielony od korytarza, zasługuje na to dumne miano) wsunęła się rozczochrana głowa mugola.
- Majete zakusku?
Zapach wionący od niego wyraźnie wskazywał, że będzie czym popić ową zakąskę.
- Co on chce? – spytał szeptem Pat. Charlie uciszył go ruchem dłoni.
- Majem – odpowiedział. – S’czas budiem.(3)
Mugol znikł.
- Co on chciał? – spytał znowu Pat.
- Pytał, czy mamy zakąskę. Chce się napić, widocznie nie ma z kim albo pod co. Fałszoskop nie piszczy, więc dlaczego nie? I tylko niech cię ręka Boska broni coś mówić o Anglii albo Irlandii, jesteś Węgier z Temesvaru.
Przypadkowym towarzyszom podróży, którzy poszukiwali wspólników z zakąską, najwyraźniej to wystarczało. Bardziej zbulwersował ich fakt, że Węgier po wypiciu szklanki ich znakomitego samogonu nie chce pić więcej.
- Won ne może – tłumaczył wyraźnie zażenowany Charlie. – Won choryj
- Aaa – na twarzach Ukraińców odmalowało się współczucie. – Koły won choryj, my majem lekarstwo.
Na stoliku pod oknem pojawiła się butelka armeńskiego koniaku. Pat wzniósł oczy ku niebu, wyraźnie przeczuwając, że koniak widział Armenię krótko i na obrazku, ale nie chciał komplikować sytuacji.
Dmytro i Pawło, a także towarzysząca im dziewczyna, okazali się ludźmi nie tylko chętnymi do wypitki i ogólnie towarzyskimi, lecz także obdarzonymi dużym poczuciem humoru. W Kołomyi byli już całkiem nieźle zaprzyjaźnieni.
Charlie ze wzrastającym zainteresowaniem przyglądał się Oksanie. Coś mu ona przypominała. Kiedyś widział tak ubraną i umalowaną dziewczynę na fotografii. Nie ruszała się wtedy. Widział ją na mugolskiej fotografii. W jakimś piśmie we Lwowie... nie, w Przemyślu...
Była ubrana i umalowana idealnie tak, jak dziewczyna z mugolskiego pisma. Nie podobnie, nie w tym samym stylu, lecz z fotograficzną dokładnością. Od kolejności kolorów na pasku po podkreślone na żółto oczy. Gdyby nie te oczy, może by nawet nie zwrócił uwagi.
To musiała być czarownica. Czarodzieje, zwłaszcza młodzi, na mugolską stronę często ubierali się kopiując do najdrobniejszego szczegółu podpatrzony wzór.
Z niejakim rozbawieniem przypomniał sobie artykuł w “Czarodzieju Powszechnym” Jak nas widzą. Wynikało z niego, że według mugoli czarodzieje nie mają pojęcia o mugolskich zwyczajach i w ogóle o życiu mugoli, nie wiedzą, jak działa poczta i przystanek autobusowy, a ubranie się po mugolsku tak, żeby się nie wyróżniać z tłumu, dla większości z nich jest zadaniem ponad siły. Mimo woli uśmiechnął się. Wyłapaliby nas do ostatniego pięćset lat temu, pomyślał.
Pedanteria Rusinki ubawiła go, ale w końcu czy i on nie stosował podobnej metody, na mugolskim terenie ubierając się – podobnie jak Lupin – głównie w rozmaite mundury?
Gdy pociąg ruszał, Oksana ku ogólnej konsternacji zażyczyła sobie napić się czegoś bez alkoholu.
- Maju kwas – powiedział Charlie i, nie myśląc wiele, wyciągnął różdżkę. – Accio kwas!
Zza przepierzenia wypłynęła plastikowa dwulitrowa butelka. Dmytro przeżegnał się. Pawło zbladł jak kreda.
- Szczo ce… - zaczął.
- Ty pjanyj, ja pjanyj – uśmiechnął się blado Charlie. – Ja nyczoho ne zrobył, ty nyczoho ne widał.(4)
Pawło skinął głową i zajął się krojeniem kiełbasy. Gdy na chwilę odwrócił głowę, Dmytro stuknął Charliego w kolano i nieznacznie odchylił połę kurtki. Mugol uznałby to, co widzi, za rękojeść bagnetu. Ale Charlie wiedział, że to nie jest bagnet.
Na Oksanie całe zajście najwyraźniej nie zrobiło żadnego wrażenia.
Pawło wydobył z walizki niewielki sprzęt podobny do harmonii i zaczął cicho grać. (5)
Ty kazała u wiwtorok -
Pocałujesz raziw sorok,
Ja priszoł, tebe ne ma –
Pidmanuła, pidweła.

Charlie pomyślał, że w jego sytuacji śpiewanie piosenki o dziewczynie, która przez siedem dni z rzędu wpuszcza zakochanego chłopaka w maliny, ma istotne cechy kuszenia licha, ale podjął śpiew.
Ty-ż mene pidmanuła, ty-ż mene pidweła,
Ty-ż mene, mołodoho, s uma, z rozuma zbyła.

- O czym to jest? – zainteresował się Pat.
- O tym, jak się panna z chłopakiem umawia przez siedem dni z rzędu i nie przychodzi – mruknął.
Ty skazała, szczo pomresz,
Ja zrobył dubowyj krest,
Ja priszeł, a ty żywa,
Pidmanuła, pidweła!
(6)
Bezwiednie ścisnął plastikową butelkę, aż kwas chlapnął na okno. Sam się sobie zdziwił. Śpiewał to wiele razy i nigdy go tak nie poruszało.
- Co tobie? – zdumiał się Dmytro.
- A nic, kochałem taką jedną i niestety umarła naprawdę, zginęła, szesnaście lat miała.
- A ty ile?
- Ja wtedy też szesnaście.
- Nie martw się – odezwała się Oksana – znajdziesz ją.
- Pewnie, że znajdę. Po tamtej stronie.
- Po tej. Jeżeli cię naprawdę kochała, to się znajdziecie po tej.
Zamrugał oczami.
- Znaczy co?
- Znaczy znajdzie inną i w nią wejdzie. Albo już znalazła. I spotkasz tę dziewczynę. Kiedy, nikt nie wie. Ale spotkasz. I nie będzie za późno – dodała, jakby odgadując jego myśli.
- No, to jej zdrowie! – Pawło wyciągnął kolejną butelkę.

- Mają oni pomysły na tej Rusi – mruknął Pat, gdy chwiejnym krokiem zmierzali do wyjścia z dworca w Czerniowcach.
- Że co? – zapytał Charlie, najwyraźniej duchem bujając gdzieś daleko.
- O tej reinkarnacji. Reinkarnacja, niech będzie. Ale dusza wchodząca w żyjącą osobę i żeby ta osoba dalej była normalna? Wolne żarty.
Charlie nie odpowiedział od razu. Widać było, że o czymś intensywnie rozmyśla.
- Też się kiedyś śmiałem z ich, jak to wtedy nazywałem, przesądów – odpowiedział w końcu, rozwarstwiając drzwi przepełnionego do niemożliwości trolejbusu. – Dopóki raz, drugi, piąty nie stało się coś, o czym wiedziałem ze szkoły, że jest niemożliwe. Oni tu wiedzą rzeczy, które myśmy w Anglii zapomnieli wieki temu. Tu nawet co bystrzejsi mugole odróżniają wycie upiorów od wilczego.
Teraz Pat się zamyślił. To, co usłyszał w pociągu, brzmiało jak jakieś ludowe bajki. Z drugiej strony Charlie Weasley, nawet zakochany, był normalnym inteligentnym człowiekiem, skłonnym w dodatku do pedantycznego analizowania wszystkiego, co słyszał i widział.
- I co, gdyby tak było, oczywiście rozmawiamy teoretycznie...
- Teoretycznie, pewnie, że teoretycznie – zgodził się skwapliwie Charlie.
- ...myślisz, że to ta?
- Która?
- Ta z kotem?
- Jeżeli tak jest – odparł Charlie z naciskiem – to myślę, że tak. Albo inaczej. Jeżeli tak jest, to to jest ta.
- Znakiem czego na stare lata przyjdzie ci walentynkę wysyłać. Ale cyrk.
Ku jego zdziwieniu Charlie posmutniał. Zapatrzył się tępo w zamarzniętą szybę, wsłuchu-jąc się w rzężenie przeciążonego trolejbusu na kolejnym wzniesieniu.
- Bba – westchnął w końcu. – Ja to tego święta właściwie nie lubię.
- Ale to nie o to chodzi, co ty lubisz, tylko co ona lubi.
- Ona mówi, że nie lubi.
- To nie wysyłaj.
- Bba – mruknął, powtarzając się. – Moja siostra też tak mówiła, a potem strasznie cierpiała, jak nikt nic nie napisał. One takie są.
- Kto one?
- Baby ogólnie.
- Fakt – zgodził się Pat. – Mówią jedno, a myślą drugie.
- I jeszcze mają żal, że nie zgadłeś.
- Inga na przykład... opowiadałem ci o Indze?
- Bo to raz?
- No więc ona potrafiła najpierw się na coś zgodzić, jeszcze rozwinąć temat, a potem jak co do czego, to mówiła “Powiedziałam to, co powiedziałam, bo wiedziałam, że to chcesz usłyszeć! Przecież wiesz, że tak nie myślę!”
- Diabli nadali z babami – westchnął Charlie, wysiadając z trolejbusu.
- Diabli nadali – przytaknął Pat. – Ale bez nich też ciężko.
- Lekko nie jest – zgodził się Charlie.

Koniec rozdziału trzeciego

c.d.n.

(1)
Lili Marleen, sł. Hans Leip, muz. Norbert Schultze.

(2)
- Wódki nie ma?
– Może jest, może nie ma. Kiedy pojedziemy?
– Siedem minut.

(3)
– Macie zakąskę?
– Mamy. Zaraz przyjdziemy.

(4)
– Mam kwas.
– Co to...
– Ty pijany, ja pijany. Ja nic nie zrobiłem, ty nic nie widziałeś.

(5) http://pidmanula.narod.ru/index.htm

(6)
Powiedziałaś, że umrzesz,
Zrobiłem dębowy krzyż,
Przyszedłem, a ty żyjesz,
Okłamałaś, oszukałaś.

Ten post był edytowany przez Arthur Weasley: 19.10.2006 19:06
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Ciasteczko
post 26.05.2006 21:20
Post #21 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 69
Dołączył: 03.12.2005




jak zwykle wspaniale.
dodajmy do tego pociąg i picie z rosjanami [ukraincami, jak chcesz(;] xd.
i było śmiesznie (:
w kazdym razie podoba mi sie bardzo to opowiadanie, naprawde.
masz świetny styl, bardzo wciągający. do tego wielkim plusem jest to, że notki dodawane są bardzo często i na długość również nie można narzekać, a wręcz przeciwnie. i poprzez opisy bohaterow, sprawiasz ze czytelnik automatycznie czuje do nich jakas sympatie, naprawde.
dodajmy do tego pomysl o kolejnym z weasley'ow, co bylo wedlug mnie niezwykle trafnym posunieciem. ogolnie ta cala historia z tym porwaniem jest bardzo wciagajaca i przemyslana.
naprawde jestem zachwycona (;

pozdrawiam.

Ten post był edytowany przez Ciasteczko: 29.05.2006 16:51


--------------------
najpiękniejsi, najmądrzejsi, najbogatsi, najsprytniejsi, najlepsi.
Slytherin.


Wielka fanka Blaise'a Zabiniego & Severusa Snape'a <33!
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Arthur Weasley
post 28.05.2006 15:31
Post #22 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 32
Dołączył: 26.01.2004




Średnio z Rosjanami, jeśli już użyć mugolskiej terminologii to z Ukraińcami, ale mniejsza o to.
Rosjanie też się pojawią, ale jeszcze nie teraz.

Odcinek 9
ROZDZIAŁ CZWARTY
w którym uczniowie Hogwartu wątpią o sprawiedliwości Bożej i ludzkiej,
a Charlie o sile i stałości uczuć niewieścich,
co w obu przypadkach nieuchronnie wiąże się z pijaństwem


Muntele Jorzea, góry Fogaras, Transylwania, poniedziałek, 12 lutego 1996

Miał doła.
Nie jakiegoś potężnego, z gatunku tych, w których ludzie zabijają z błahego powodu siebie, swoich partnerów życiowych lub osoby trzecie. Takiego zwyczajnego powszedniego doła.
Nie lubił Dnia Zakochanych. Nigdy nie lubił Dnia Zakochanych. Może dlatego, że nigdy go ten dzień nie zastał zakochanego, a tym bardziej zakochanego szczęśliwie.
Nie spodziewał się też okolicznościowej poczty. Może i lepiej. Nie stanie się bohaterem kolejnej rozmowy z gatunku tych, jakie często prowadzą mężczyźni rzadko widujący z bliska istotę płci odmiennej.
W dodatku Norbert po raz kolejny dostał zapalenia gruczołu fosforowego i wszystko wskazywało, że tym razem to przejdzie w stan chroniczny. To są skutki prób wykluwania smoków bez udziału smoczycy. Nie miała baba kłopotu, kupiła sobie jaje, myślał, sącząc wściekle mocne piwo “Drakula”.
Na piecu oddzielającym część kuchenną pomieszczenia od części jadalnej bulgotała jakaś podejrzana węgierska potrawa, której szczegółowej receptury wolał nie dochodzić. Czego ucho nie słyszało, tego żołądkowi nie żal. Od zawsze smokarze z Jorzea pili jak Rusini i jedli jak Węgrzy – a nawet ostrzej, niż przewidywała węgierska norma. Kto się do tego nie był w stanie przystosować, ten po trzech miesiącach wracał do Anglii z przewodem pokarmowym do remontu.
Przez okno wleciała sowa i wbrew wszelkiej logice wylądowała przed nim.
List był krótki. Parę słów o niczym, pozdrowienia i informacja, o której godzinie wychodzą w Walentynki do Hogsmeade. Wszystko razem ozdobione odręcznym rysunkiem zadumanego drzewa myślącej gruszy.
Pokręcił głową. Sacra alleluja, dlaczego tu nie ma Ginny? Albo Hermiony? Albo kogokolwiek, kto by mi coś poradził? No trudno, muszę pomyśleć sam.
Nalał sobie duży kielich cerkiewnego wina, pociągnął i pomyślał.
Toż wyraźnie mówiła, że nie lubi Dnia Zakochanych, że okazywanie uczuć na komendę, że festiwal kiczu. Przyznawał jej rację - szczerze zresztą, w ogóle nie miał zwyczaju przyznawać racji komukolwiek wbrew sobie. Mówiła, że nie chciałaby dostawać walentynek (nawet go to ucieszyło, bo miałby problem - wysłać źle, nie wysłać też źle - a przy tym nigdy nie był biegły w pisaniu listów), ale w końcu nie przypadkiem przysłała mu taką sowę...
Wypił setkę samogonu i pomyślał jeszcze raz.

Ron!
Spróbuj wyczaić, albo lepiej poproś o to Herm., czy Susan B. się wybiera do Hogs. Jak nie, wymyślcie coś, żeby ją wyciągnąć. Będę od 11 u Pud. Jak zadziałasz, masz u mnie dużą Ognistą, a jak nie zadziałasz... nie chcesz wiedzieć. Cz! Ch.


Hogsmeade, 14 lutego 1996

- No co, Bones, miło było, ale się skończyło? - rzucił w przelocie Draco Malfoy, konwojowany przez Pansy Parkinson.
Zawsze wiedział, jak wsadzić szpilę, żeby trafić w czułe miejsce. Tym razem też trafił w punkt. Jak zwykle 14 lutego, Hogsmeade było pełne par. Zupełnie jakby Filch nie wypuszczał ze szkoły zespołów nieparzystych. Nawet Harry Potter opuścił resztę nierozłącznej ekipy znanej w szkole jako Ich Troje i po roku z okładem umówił się z Cho Chang.
Gdzieś daleko był człowiek, który parę razy miał wyraźnie na końcu języka dwa magiczne słowa, ale nigdy się nie zdobył na ich wypowiedzenie. Zresztą nie do końca wiedziałaby, co mu odpowiedzieć. Odważny wobec smoków, do szaleństwa odważny na miotle, a chorobliwie nieśmiały tam, gdzie mu przecież nic nie groziło.
Nieśmiały? Czy może mu przeszło?
Nieśmiały był na pewno, na co w dodatku zupełnie nie wyglądał. Dziewczyny jej zazdrościły, a co bardziej bezpośrednie pytały wprost, czy jest dobry w łóżku.
Nie sprawdzała. Mówiła im to. Bezskutecznie. Pół szkoły wiedziało, co robiła z Charliem w łazience prefektów. Nigdy tam z nim nie trafiła, łazienka prefektów służyła jej do mycia (w odróżnieniu od Malfoya, którego nieraz zastała tam w towarzystwie Pansy), ale ściany w Hogwarcie miały nie tylko uszy, lecz także bujną wyobraźnię i długie języki.
Odpowiadała twardo, że to jest produkt halucynacji niewyżytych seksualnie Ślizgonów. Wywoływało to kąśliwe uwagi na temat urody Ślizgonek, ale poza tym nie pomagało. Ludzie wiedzieli swoje.
A on tymczasem bawi się ze smokami. Nawet walentynki nie przysłał. A wyraźnie dawała do zrozumienia, że chciałaby się spotkać, a przynajmniej porozmawiać. Przecież z kominkiem w pokoju wspólnym nie tak trudno się połączyć, niechby wszyscy widzieli, że nic się nie zmieniło.

- Gdyby chciał, znalazłby mnie bez trudu - żaliła się Hannie Abbott. - Wielkie miasto, Hogsmeade.
- A skąd miał wiedzieć, że chcesz? - zauważyła trzeźwo przyjaciółka. - O ile pamiętam, strasznie marudziłaś, że Walentynek nie lubisz. Oni są prości.
- Jacy oni?
- Faceci.
- No dobrze, ale przecież wysłałam mu sowę, pisałam, kiedy mnie może znaleźć, kretyn by się domyślił, o co chodzi...
- Kretynka to by się pewnie domyśliła - sprostowała Hanna. - Próbujesz facetowi dać do zrozumienia coś, czego nie powiedziałaś otwartym tekstem? Lepiej zajmij się uczeniem trolli baletu, to ma większe szanse powodzenia.
- To co miałam zrobić? Napisać otwartym tekstem "Przyleć"? Trzeba się szanować.
Odpowiedzią było wzruszenie ramion.
- No to i masz. Zamiast z facetem, który świata za tobą nie widzi, możesz pójść na randkę z tym swoim szacunkiem. Zadowolona?
- Świata nie widzi. Akurat. Nawet nie odpisał.
Co prawda parę dni wcześniej dostała od niego sowę, ale w liście nie było nic, czego brat nie mógłby napisać do siostry. Dostawała czasem listy od brata, więc miała porównanie.
- Znaczy, po prostu nie było dobrego wyjścia - podsumowała Hanna ze słabo ukrywanym zniecierpliwieniem. - Przepraszam, ale muszę spadać, bo Ernie mnie zabije... Cześć.
Zanim Susan zdążyła przemyśleć słowa Hanny i wpaść w depresję, z bocznego korytarza wyszła Hermiona z Ronem.
- Susan, możesz nam przyblokować stolik? - spytała bez wstępów.
- A bez metafor?
- Chcemy z Ronem zajść do Madame Puddifoot. A jeszcze mamy coś do załatwienia. Po prostu rozejrzyj się, jak się zwolni jakiś stolik, to siądź, to nie potrwa długo, pół godziny najwyżej. Prawda, że tyle nam wystarczy, kochanie?
- Oczywiście, oczywiście - potwierdził Ron tak gorliwie, że Susan wyraźnie czuła, że pada właśnie ofiarą jakiegoś grubymi nićmi szytego podstępu.
Na widok lokalu pani Puddifoot Susan zrobiło się niedobrze. Herbaciarnia nigdy nie była specjalnie gustownie urządzona, ale to, co zrobiono z niej na Dzień Zakochanych, przywodziło na myśl najgorsze wzorce rodem z mugolskiego supermarketu.
- O to ich nie podejrzewałam - mruknęła z niesmakiem, szukając wzrokiem wolnego stolika.
Pod oknem ktoś pomachał ręką. Drugą ręką powoli zdjął okulary. Jego włosy z czarnych powoli stały się rude.

- Co ci do łba strzeliło, żeby zmieniać kolor włosów? - spytała po wymianie wstępnych grzeczności, przeważnie w formie komunikatów niewerbalnych.
- Nie chciałem się bez potrzeby rzucać w oczy.
- Chcesz tu zostać, czy gdzieś pójdziemy? Podoba ci się tu? - spytała ze zgrozą.
- A w życiu - odparł. - Złoty Krasnal na każdym festiwalu kiczu murowany. Co pięć minut wyczesuję lukier z włosów. Po prostu tutaj są same pary i to takie najbardziej nastawione na, za przeproszeniem, romantyczną randkę. Nikt na nas nie zwraca uwagi. A nie wiem, czy chcesz, żeby na ciebie zwracano uwagę... że się koło ciebie kręci taki złom.
- Ty wariacie - odparła z rozczuleniem, starannie mierzwiąc mu włosy. - Oczywiście, że chcę. Chcę, do cholery, żeby wszyscy widzieli, że jesteś, a zwłaszcza żeby ten dupek Malfoy widział. W Mietłach ostatnio zaczęli sprzedawać Piva Di Varca, które tak chwaliłeś. Co prawda jak znam życie, to tam też jest pełno, ale zawsze się znajdzie stolik dla kogoś, kto tam wypił tyle co ty... no nie patrz tak na mnie, nie ma sensu obrażać się na lustro.
- To nie chodzi o lustro - mruknął. - Nie znoszę robić za równiejszego. Odkąd raz byłem równiejszy od... - urwał. Nie po to leciał tu przez pół świata, żeby znowu rozmawiać z Susan o swoich traumatycznych przeżyciach. - Mniejsza o to. Fajnie. Spadamy, nikt nas tu nie lubi.
Pomagając Susan włożyć kurtkę, zauważył kątem oka Harry'ego pogrążonego w rozmowie z Cho Chang.
- O, proszę - powiedział półgłosem. - Przynajmniej pod jednym względem dobry rok. Nawet Harry'emu się w końcu ułożyło.
- Co takiego? - zdumiała się Susan, rzuciwszy okiem w ich stronę. - Poczekaj, aż wyjdziemy...
Na dworze panowało coś, co Bill nazywał "pogodą z kiepskiego landszaftu". Mróz, ostre słońce, niebieskie niebo.
- No to teraz powiedz, o co ci chodziło z tym Harrym.
- A o co miało chodzić? Ty to nazywasz, że się ułożyło? Przecież ich nic nie łączy.
- Jak to?
- On nie wie, czego ona chce, a ją diabli biorą, że nie jest taki, jak ona sobie wyobraża swojego chłopaka.
- Skąd wiesz?
- Przecież widać.
- Coś takiego można zauważyć?
- A czegoś takiego można nie zauważyć?!
- Ech, kobiety... - westchnął Charlie z nutką zabobonnego podziwu.
- Ech, faceci... - mruknęła Susan z mieszaniną rozbawienia i politowania. - Ani on dla niej, ani ona dla niego. Już prędzej widziałabym go z Luną,
- Hę? - zainteresował się Charlie.
- Luna Lovegood, taka Krukonka z czwartej...
- A, to kojarzę. To z tych Lovegoodów?
- Nie wiem, czy z tych, jej ojciec wydaje Quibblera.
- A jednak. I co ta Luna?
- Też się koło niego kręci, naprawdę fajna dziewczyna, chociaż taka trochę nie z tej ziemi, pewnie ci Ron mówił, jak kiedyś zaczęła gadać o Heliopatach?
- A nie, nie mówił. O czym?
- Jakieś opowieści Lasku Zakazanego, że Knot ma na swoje usługi armię jakichś potworów, które palą wszystko na swojej drodze.
- A, Ifryty! Nie zdziwiłbym się. Chociaż musiałby zupełnie upaść na głowę... no ale niezbadana jest dusza frajera.
Susan osłupiała. Charlie spokojnie i rzeczowo przyjął coś, co dla niej, jak i dla wszystkich dookoła, było koronnym dowodem na to, że Luna jest jakaś dziwna.
- Że co? - spytała, starając się nie patrzeć w stronę zawalonej walentynkowymi gadżetami witryny Zonka.
- Już ho-ho kiedy, jakieś nieprzytomne wieki temu Ministerstwo miało pomysły z wykorzystaniem Ifrytów, czy, jak wolisz, Heliopatów. Armia to za dużo powiedziane, ale mieli kilka czy kilkanaście sztuk unieruchomionych zaklęciami. Kombinowali, żeby to wykorzystać. Sensu w tym nie było za knut, nad jednym takim bydlakiem trudno zapanować, a użyć ich jednocześnie w większej ilości, to zapomnij. Ale Knot, nie zdziwiłbym się... - urwał na chwilę, otwierając przed nią drzwi Trzech Mioteł.
- Nie zdziwiłbyś się, gdyby co?
- Gdyby w sytuacji podbramkowej spróbował.
- Z tego, co mówisz, to trzeba by kompletnego kretyna.
- No taż właśnie mówię, że bym się nie zdziwił. Cześć, Ginny.

- Siema - Ginny najwyraźniej nie kwapiła się do bliższej rozmowy z bratem, a i on miał co innego w głowie. Zdążył jednak przyjrzeć się Krukonowi siedzącemu z nią przy stole. Nie pamiętał nazwiska, ale pamiętał go z lekcji. Jeżeli jej się nie odmieni, to będę miał fajnego szwagra, pomyślał. Oczywiście jeżeli żaden z nas się po drodze nie zabije.

...jak już prawie zjedliśmy obiad, to się pokazało, że nie mam ani kopiejki, cała kasa została w przedziale - opowiadał. - Przepchałem się przez te pięć wagonów bab z tobołami...
- Nie mogłeś się teleportować?
- Z kibla do kibla w jadącym pociągu? Żeby się sensownie teleportować, to trzeba przede wszystkim bardzo dokładnie znać aktualne położenie. A ja znałem z dokładnością do jakichś stu mil w najlepszym razie. No więc jak już dotarłem do przedziału, pociąg stanął w środku lasu. Myślę sobie - wyjdę na zewnątrz, przejdę, a jakby jakimś trafem ruszył, to zdążę wskoczyć. Tylko nie przewidziałem, że się potknę i wpadnę do rowu, jak raz pociąg ruszył i zostałem sam w lesie przy torach, ze zwitkiem rubli i kwartą wódki, bez dokumentów, bez różdżki...
- Dlaczego jechałeś bez różdżki?
- Musiałem. Antymugolskie środki ostrożności.
Coś jej się tu nie zgadzało. Jak świat światem czarodzieje jeździli po mugolskich terenach z różdżką w kieszeni. Czarodziej, który wybiera się w podróż bez różdżki, musi mieć naprawdę poważny powód.
- Mniejsza o to - ciągnął. - No nic, na to wojna, czto na niej strielajut, idź człowieku torami, módl się, żeby znaleźć stację albo inną wiochę, zanim padniesz albo zanim cię coś zeżre, i ciesz się, że jest lato...
- Kilka mil to chyba dla ciebie nie problem?
- Kilka nie. Kilkanaście może być. A to mogło być równie dobrze kilka, jak kilkadziesiąt, to jest dosyć duży kraj. Mniejsza. Idę, idę, patrzeć - nadjeżdża lokomotywa. Machnąłem ręką, stanęła.
- Czary bez różdżki? - domyśliła się.
- E tam. Po prostu tam się nie zostawia człowieka samego w lesie. Stanęli, wzięli mnie, tę kwartę żeśmy rozpili, dojechaliśmy do stacji węzłowej, nazywała się bardzo poetycznie “Kilometr 1416”, tam mnie przekazali zawiadowcy. Zawiadowca zaprowadził mnie do siebie do domu, tam mnie nakarmili, napoili, przenocowali...
- I nie dziwili sie, że cudzoziemiec?
- E tam cudzoziemiec. Podawałem się za Litwina, miałem mocną legendę, skąd i dokąd. Dla nich Litwa to nie zagranica. No więc następnego dnia wsadzili mnie w inną lokomotywę. I tak rozstawnymi lokomotywami dojechałem do Kijowa. A najlepsze, że tam jak raz dogoniłem swój pociąg...
- Miałeś dzikie szczęście.
- Miałem trochę szczęścia. Trafiłem na dobrych ludzi.
- A gdybyś trafił na złych?
- Wiesz - mruknął - jak kto ma pecha, to mu w drewnianym kościele cegła na głowę zleci.
Słuchała go - miał wrażenie - z zainteresowaniem, ale coś było nie tak. Zaczął więc pytać o codzienne sprawy Hogwartu, otrzymał dokładny raport, kto z kim, ale i wtedy odnosił wrażenie graniczące z pewnością, że to jest rozmowa o niczym zastępująca coś bardzo ważnego.
- Miałeś rację - powiedziała nagle po trzech kwadransach takiej wykwintnej konwersacji i zamilkła.
Zakrztusił się. Przez dłuższą chwilę zastanawiał się, w jakiej mianowicie sprawie miał rację.
- Wtedy w pociągu - dodała.
- To bardzo miło, że tak uważasz, ale w jakiej sprawie?
- Że żaden interes.
- A - powiedział, zrozumiawszy wreszcie, o jaką rozmowę w pociągu chodzi. - Było widać gołym okiem, jak będzie.
- Jest jeszcze gorzej - odparła. - Umbridge chce, żebyśmy, jak to ona określa, dbali o właściwa postawę propaństwową i takie tam różne. I żeby jej mówić, co ludzie myślą i tak dalej.
- A wy co?
- A my na razie rżniemy głupa, ale w końcu zacznie mieć dosyć. Zresztą ma całkiem niezły wywiad... w końcu nas porządnie przyciśnie i co wtedy?
Zamyślił się. Co ma jej powiedzieć? Dawanie dobrych rad nic nie kosztuje.
- Hacóż. Jeżeli nie wiesz, jak się zachować, zachowaj się przyzwoicie.
- Łatwo powiedzieć. Charlie, ja nie mam zamiaru zostać męczennikiem. Ja po prostu chcę przeżyć do końca szkoły i nie zrobić nikomu świństwa.
- No i dobrze. To nie rób. Masz plecy. Jeżeli ty się złamiesz, mając ciotkę w Centrymagu, to co ma powiedzieć taka Hermiona? No niestety, zaraz będzie wojna, a wyście się wepchali na pierwszą linię.
- My w sensie prefekci?
- Również - odpowiedział z naciskiem.
- Ale boję się. Boję się, że nie wytrzymam.
Sięgnął do kieszeni, wyciągając niewielkie pudełko.
- Weź - powiedział. - I módlmy się, żebyś nigdy nie potrzebowała.
- A co to jest?
- Takie ziele na wszelki wypadek. Jeżeli to weźmiesz, nie wyprzesz się pod wpływem chwilowego strachu czegoś, co jest dla ciebie naprawdę ważne. Oby sie nie przydało.
Spojrzała na niego. Wyglądał, jakby się nagle postarzał o dwadzieścia lat.
Wzięła.
- Masz jakąś bezpieczną skrytkę?
Zamiast odpowiedzi, zupełnie irracjonalnie przytuliła się do niego.
- Napijesz się jeszcze? - zapytał.
No nie, pomyślała, to przesada, zaraz się wstawię, nie wypada, w końcu czasy są, jakie są, ale prefekt ma obowiązek...
Chrzanić obowiązek!
- A wiesz, nawet chętnie.

- Wiesz - powiedziała w połowie kolejnej lampki miodu - dlaczego mi sie podobało, jak śpiewałeś wojenne piosenki, i wtedy w styczniu, i na sylwestrze?
- Skąd mam wiedzieć?
- Bo zazdroszczę tym mugolom.
- A, to mnie zażyłaś. Mówiłaś, że nie widzisz nic fascynującego w tym, że ludzie się zabijają nawzajem.
- Bo faktycznie nie widzę. Ale zazdroszczę im, że jak już musieli walczyć, to przynajmniej nie mieli wątpliwości, kto przyjaciel, kto wróg. Nie musieli bać się kolegów. Lepiej może nie było, ale prościej.
Po krótkim namyśle zrezygnował z informowania jej, że wydarzenia, których dotyczyły rosyjskie pieśni, są jednym z najbardziej załganych epizodów w historii.
- Może i tak - zgodził się.
- A tak przy okazji, ojciec to ojciec, ale skąd ty tak znasz rosyjski? Znasz to znasz, ale na przykład te wszystkie pieśni?
- Rosyjskiego musiałem się nauczyć, bo smokoznawstwo zawsze na Wschodzie stało wysoko, połowa ksiąg jest napisana po chińsku albo po rosyjsku, przy czym ja niestety bardzo słabo znam chiński...
- Biedactwo!
- ...a chińskie księgi jeśli były tłumaczone, to głównie na rosyjski, a na zachodnie języki raczej nie. Więc w tym zawodzie człowiek bez rosyjskiego nie istnieje. I bez bezpośrednich kontaktów z rosyjską czy sybirską magią, nie wiem, czy was teraz tego uczą...
- Nie.
- Znaczy nic się nie zmieniło. A szkoda. Od sybirskich szamanów, zwłaszcza Buriatów i Jakutów, sporo się można nauczyć. Zwłaszcza jeśli chodzi o komunikację, i z żywymi, i z umarłymi, są świetni. A jak tam zaczniesz jeździć, to nie ma tak, że ty tu służbowo, oni tego nie odróżniają, służbowo nie służbowo, zaraz jest biesieda, trzeba zjeść i wypić, bez tego nic się nie załatwi... a piją i jedzą tak, że to trzeba mieć wątrobę jak dzwon, łeb jak smok i hipogryfi żołądek... a jak wypiją, to zaraz się zaczynają śpiewy chóralne, więc sama rozumiesz.
Niejasno czuła, że znowu nie mówi jej całej prawdy - że owe podróże i biesiedy nie wiązały się tylko ze smokami. Od jesieni zdążyła się wiele dowiedzieć o smokach (co Charlie przyjmował z tyleż starannie co nieudolnie skrywanym zachwytem) i wiedziała, że na Syberii smoków prawie nie ma. Po namyśle uznała, że to nie jest odpowiedni moment na drążenie tematu.
- Ciekawi ludzie tam muszą żyć - skomentowała. - Nie wiem, czy bym tam chciała żyć, ale pojechać na pewno.
- Wszystko przed nami...
Zegar nad kominkiem wybił kwadrans po ósmej. Opuścili lokal.

Śnieg wirował w świetle księżyca, chrzęścił pod butami.
- Dla samej zimy warto być czarodziejem - zauważył Charlie.
- A bo?
- A bo po mugolskiej stronie jest teraz pogoda typu późna jesień.
- A u was?
- Tam na Wschodzie?
- Właśnie.
- Mniej więcej jak tu, tylko śnieg co prawda wcześniej spada, ale za to później topnieje.
- O, fajnie. Słuchaj... możesz coś zaśpiewać? Jak wtedy po sylwku?
- Ja? Tym sznapsbarytonem?
- Tym. Coś stamtąd...
- Spoko. Gorit w sercach naszych liubow' k'ziemlie rodimoj!, - zaczął Charlie.
Nie rozumiała ani słowa, ale nie przeszkadzało jej to.

...Artileristy, Stalin dał prikaz!
Artileristy, zowiot Otczizna nas!
Iz mnogich tysiacz' batariej, za sliozy naszych matieriej,
Za naszu rodinu - Ogoń! Ogoń!
(1)

Rozległ się wściekły huk. Ze wzniesionej różdżki strzelił w górę język ognia, rozwiewający się w obłok dymu.
Muszę go poprosić o to zaklęcie, pomyślała, tylko niech skończy.

...w czest' naszego otca, w czest' naszego naroda
My radosnyj salut w połnocznyj czas dadim!


Tym razem huk było chyba słychać w Hogsmeade, choć już byli o krok od Hogwartu.
- Czy w tej pieśni są jakieś zaklęcia? - spytała.
- Nie - odparł. - To jest absolutnie normalna pieśń mugolskich artylerzystów... jeżeli ci to coś mówi...
- Nie do końca.
- A masz pojęcie o mugolskiej broni? O mugolskiej wojnie w ogóle?
- Chodziłam cztery lata do mugolskiej podstawówki.
- O? - zdziwił się. - Przecież jesteś z magicznej rodziny? Czy coś mi umknęło?
- Nic ci nie umknęło, po prostu rodzice chcieli, żebym znała trochę świat mugoli.
- A. Niegłupie. No więc artylerzysta to jest żołnierz, który strzela z armaty.
- Aha. Spoko. Ale w takim razie na jakiej zasadzie strzelasz z różdżki? Bez zaklęcia? Z samego ruchu ręki?
- Ano. To jest osobliwość karpackiej magii, sporo czarów, które się wywołuje ruchem różdżki. Cholernie trudne dla kogoś, kto tego nie robił od dziecka, ale jak to już opanujesz, to bardzo wygodne. I, powiedzmy szczerze, po pijaku łatwiej się przejęzyczyć niż pomylić dobrze wyćwiczony ruch.
- Ale właściwie dlaczego u nas tego nie ma? Im to jest potrzebniejsze? Więcej piją?
- Że więcej piją, to swoją drogą, ale przede wszystkim tam jest straszna mieszanka języków. U nas Irlandczyk czy Walijczyk zna angielski od wczesnego dzieciństwa. A wyobraź sobie naukę zaklęć w klasie, w której masz Rusinów, Rumunów, Węgrów, Hucułów, Słowaków i Cyganów... no, przesadziłem, Cyganie to się uczą w taborach, nawiasem mówiąc we wróżbiarstwie i legilimencji to im do pięt nie dorastamy... a jeszcze do tego Rusin z rodziny czarodziejów mówi inaczej niż Rusin mugolak, zwłaszcza że ruscy mugole się podzielili na Rosjan, Ukraińców i Białorusinów i też trochę się te języki różnią. Te same zaklęcia każdy będzie wymawiał inaczej i co innego mu wyjdzie. Pierwszy przykład z brzegu, Rusini nie wymawiają G i z Gregora robi im się Hrehor, parę innych zbitek też im średnio wychodzi i na przykład ja tam funkcjonuję jako Wizliej. Nie wiem, co będzie, jeżeli na przykład zaatakujesz drzwi różdżką i powiesz Ałahamora, i chyba wolałbym nie sprawdzać... Więc im więcej da się zrobić bez słów, tym lepiej.
Prowadzili rozmowę o niczym. Wiedział o tym. Ale bardzo chciał, żeby było normalnie.

c.d.n.

(1) Marsz artylerzystów, sł. Wiktor Gusiew, muz. Tichon Chriennikow

Ten post był edytowany przez Arthur Weasley: 28.05.2006 15:40
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Arthur Weasley
post 31.05.2006 09:49
Post #23 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 32
Dołączył: 26.01.2004




Odcinek 10

Hogwart, piątek, 15 marca 1996


Hej, jak się zabawimy,
Hej, jak się zabawimy,
Hej, jak się zabawimy,
Gdy przyjdzie raniutko!


- darli się Puchoni, tworząc coraz bardziej ponętne wizje tego, co zrobią z pijanym Ślizgonem, gdy przyjdzie raniutko.
Położymy go pod drzwiami Sybilli... Wyniesiemy go do Zakazanego Lasu... Zamkniemy go w Sali Eliksirów... Włożymy mu do łóżka Panią Norris... Położymy go na schodach Wieży Gryffindoru...
- I co? - zainteresował się stojący w drzwiach Owen Cauldwell, którego obecność na imprezach tolerowano, chociaż był dopiero w drugiej klasie.
- I nic, tam to już się nim zaopiekują...
Nadchodził dzień świętego Patryka. Jak Hogwart Hogwartem w ostatni weekend przed świętem patrona Zielonej Wyspy piwo lało się obficie - zwłaszcza wśród piątoklasistów, którzy od tego właśnie dnia mogli pić piwo bez ograniczeń.
Ale w tym roku nie czekali do marca. I żadnego święta nie było potrzeba, żeby pić. Po prostu był piątek wieczorem.
Hogwart uderzał w gaz.
W pokoju wspólnym Hufflepuffu siedziało trzydzieścioro Puchonów obojga płci, od piątej klasy w górę, i piło. W odległym kącie, przy schodach, dwaj pałkarze popijali kremowe piwo doprawione Eliksirem Zapomnienia i cieszyli się, że w ogóle mają wstęp do pokoju wspólnego.
Wszyscy mieli w pamięci ich wystąpienie sprzed kilku dni, kiedy to oświadczyli, że nie wierzą w kłamstwa rozpowszechniane przez wrogie ośrodki na temat rzekomego powrotu Voldemorta. Co więcej, wymienili z nazwiska osoby, które ich sprowadziły na złą drogę. Puchoni nie są pamiętliwi. Za miesiąc ci ludzie będą traktowani normalnie - jeśli znowu nie zrobią czegoś podobnego. Ale na razie wszyscy unikali kontaktów z nimi.
W przeciwległym kącie pił Zachariasz Smith. Od ostatniego szlabanu, trwającego cały weekend, schudł na tyle, na ile przy jego aparycji preparatu anatomicznego ze złamanym nosem było to możliwe, i zrobił się bardzo mało rozmowny. Ściśle biorąc, poza lekcjami odzywał się rzadko i monosylabami. Nikt nie wiedział, dlaczego - na pytania o przebieg szlabanu Zachariasz bladł i odpowiadał z udanym zniecierpliwieniem i źle skrywanym strachem "szlaban jak szlaban".
Hogwart się bał.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie rozmawiał po trzeźwemu o sprawach nie dotyczących bezpośrednio nauki - chyba że o sprawach tak bezpiecznych, jak plotki na tematy damsko-męskie i co piszą w ostatniej Bravo Witch. O Proroku Codziennym rozmawiano dopiero po piątym piwie i półgłosem, o Quibblerze i Czarodzieju Powszechnym jedynie szeptem i w bardzo zaufanym gronie. W ogóle mało rozmawiano.
Przy kominku, oparty o ścianę, stał Justyn Finch-Fletchley. W starannie zawiązanym krawacie jaskrawo odróżniał się od reszty kolegów w ich cywilnych ciuchach albo szkolnych szatach mniej lub więcej potarganych i raczej mniej niż więcej kompletnych.
Susan uprzytomniła sobie, że nie widzi ani jednej uśmiechniętej czy choćby pogodnej twarzy. Czasem uśmiech pojawiał się na twarzy Kate Rivers, kiedy drapała za uchem siedzącego przed nią na ziemi Jacka Peccary. Ale już Hanna Abbott, głaszcząca po karku Erniego Macmillana, była poważnie smutna.
Ernie delikatnie uwolnił się z objęć Hanny i spojrzał na Susan. Chwilę patrzyli sobie w oczy, po czym wstali.
- Co z tym zrobimy? - spytał zaraz za drzwiami.
Nie pytała, z czym. Kolejne zarządzenie nakładało na prefektów obowiązek regularnego przeszukiwania dormitoriów. Mieli też znaleźć sobie po dwie osoby z każdego roku do pomocy w tym dziele.
Nie odpowiedziała od razu. Ruchem brody wskazała korytarz prowadzący do wieży Gryffindoru - jednego z nielicznych miejsc naprawdę skutecznie zabezpieczonych przed podsłuchem.
Po otwarciu drzwi wieży od strony pokoju wspólnego usłyszała śpiew, czy raczej ryk:

Niech żyje nam - Dolores - Umbridge!

Wytrzeszczyła oczy. Gryffindor zawsze pił najwięcej, a teraz dodatkowo miał największe powody, ale żeby zbiorowe delirium? Nadstawiła ucha.

...maszeruj, głośno krzycz:
Niech żyje nam - Dolores - Umbridge!


Po chwili ciszy usłyszała donośny głos Lee Jordana:

Dziś wszystkie ptaki, wszystkie ssaki, kwiaty, drzewa,
Wszystko, co żyje, o Dolores dzisiaj śpiewa!


Ryk śmiechu i znowu chóralny refren:

A ty maszeruj, maszeruj, głośno krzycz:
Niech żyje nam - Dolores - Umbridge!


Uśmiechnęła się blado.
- Jakiś pomysł? - podjęła rozmowę w przerwanym miejscu.
- Nie szukać?
- Podrzucą. Wiesz, że podrzucą. A jak nie znajdziemy...
- Wiem. Da się coś zrobić, żeby odróżnić podrzucone od czyjegoś?
- A bo ja wiem? Powinno. Pogadam z Hermioną. Z Antykablem nam poradziła dobrze.
- To prawda. Swoją drogą nie dałoby się tak zrobić, żeby Antykabel działał na trzeźwych?
- Bba. Jakby coś takiego istniało, toby tym obłożyli dormitoria już pół roku temu.
- A co z pomocnikami?
Popatrzyli sobie w oczy. Nie musieli nic mówić. Pomysł nasuwał się sam. Znaleźć po dwie osoby i powiedzieć im, żeby szukały tak, aby nic nie znaleźć. Był tylko jeden problem...
- Też o tym myślałem. Tylko że to już nie jest szlaban za niesubordynację. To już jest spisek. Wiesz, co to znaczy?
- Jesteśmy nieletni, do Azkabanu nas nie wsadzą.
- Do Azkabanu nie - zgodził się Ernie.- Ale do Rhondy mogą.
Zamilkli. Zamieniona na więzienie nieczynna mugolska kopalnia to nie Azkaban, ale też są przyjemniejsze miejsca.
- Jak zamykają, to wypuszczą - mruknęła ponuro - a przynajmniej nie ma dementorów.
- Światła dziennego też nie.
- Bba, nic nie jest doskonałe. Zresztą i tak nie mamy wyjścia.
- Fakt. Trzeba do jutra wymyślić pomagierów, dalej się zobaczy.
- No... Ech, ty to masz dobrze.
- Niby dlaczego?
- Masz kogoś na miejscu, a ja co...

Tymczasem rozmowa w pokoju wspólnym schodziła na bardzo ryzykowne tory. Piwo, gęsto wspomagane mocniejszymi trunkami, rozwiązywało języki. Czasy, kiedy szczytem osiągnięć Dolores Umbridge było zmuszenie ucznia do pisania własną krwią, wspominano niemal z rozrzewnieniem.
- Cholera - pisnął półdziecinnym głosem Owen Cauldwell - wolałbym chyba Azkaban niż życie w takim syfie!
Głos zupełnie nie pasował do śmiertelnie poważnych słów. Ale nikt się nie uśmiechnął.
- Co wy, curva, wiecie o Azkabanie! - wypalił Smith. Było to od tygodnia najdłuższe zdanie, jakie wygłosił poza lekcją.
W ciszy, która zaległa w pokoju, trzask ognia w kominku wydawał się ogłuszającym hałasem.
Twarz Smitha była kredowobiała.
- Nie... ja nic... ja nie mówiłem... nikt nic nie... proszę... wy... to nie jest tak...
Znowu cisza.

- Dobry wieczór, panie profesorze - Ernie nie dał po sobie poznać, że nie spodziewał się o tej porze spotkać Flitwicka na szkolnym korytarzu opodal pomieszczeń Hufflepuffu. A już na pewno nie stojącego jak posąg na korytarzu.
Opiekun Ravenclawu zareagował dopiero na trzecie "dobry wieczór".
- A dobry... dobry... dobry... - odpowiedział głucho.
- W czymś pomóc, panie profesorze? - zatroszczyła się Susan.
- Nie, nie... nie trzeba... idźcie do siebie... dzieci... koledzy mogą was potrzebować...
Jakby nagle się ocknąwszy, zrobił trzy kroki w stronę korytarza prowadzącego do pomieszczeń swojego domu, stanął, odwrócił się na pięcie i odszedł, pozostawiając Erniego i Susan w stanie kompletnego osłupienia.
- Co się stało? - zaniepokoił się Ernie.
- Nie wiem - odparła cicho Susan. - I chyba nie chcę wiedzieć. Ale muszę.
- Ty, co tam tak cicho? - zdziwił się Ernie, gdy dochodzili do drzwi pokoju wspólnego Hufflepuffu.
- Cholera, faktycznie...
Weszli. Wewnątrz panowała martwa cisza. Siedzący na wprost drzwi Zachariasz Smith wyglądał, jakby właśnie ogłoszono na niego wyrok dożywocia w Azkabanie.
- Powiedział? - raczej stwierdziła niż zapytała Susan. Jack Peccary niemal niedostrzegalnie skinął głową.
Czuła, że nawet jej nikt nic więcej nie powie. Zresztą nie była pewna, czy chce wiedzieć.
Cisza. Chlupot dolewanego piwa. Jakaś ręka postawiła przy krześle Zachariasza butelkę Ognistej.
- Pozwolę sobie zauważyć - rozległ się dystyngowany głos Justyna - że obraz kurwy jakich mało rysuje się coraz wyraźniej.
Ernie znikł za drzwiami korytarza prowadzącego do dormitoriów. Po chwili wrócił, niosąc w jednej ręce butelkę mętnej cieczy, a w drugiej maleńki kieliszek. Usiadł obok Hanny. Nalał. Wypił. Nalał.
- Co ci jest? - spytała.
- Mam doła.
Hanna zaniepokoiła się nie na żarty. Nieraz i nie dwa widziała Erniego w stanie, który określał mianem doła - po każdej odprawie prefektów pół nocy spędzał w pokoju wspólnym z głową na jej kolanach - nigdy jednak nie próbował owego doła zwalczyć przez metodyczne upijanie się.
- Mogę pomóc?
- Dobij mnie.
- Kochanie, powiedz...
Wypił. Nalał.
- Mam doła. Ot tak, po prostu.

- Chodź, serce ty moje - westchnęła Hanna. - Zachariasz, pomożesz?
Zachariasz Smith nie wyglądał na odpowiedniego pomocnika - to raczej jemu samemu przydałaby się pomoc - ale wstał i wziął Erniego pod lewą rękę. Hanna zajęła się prawą. Wspólnymi siłami pomogli prefektowi opuścić lokal.
- ...ale pamiętajcie - dochodził zza drzwi zachrypnięty głos Erniego - szsze ja jezdem pijany... ja jezdem prefekt i ja mam obowiązek dbać o posządek w dormitorium...
- Ależ oczywiście, pamiętamy - zapewnił żarliwie Smith.
- ...i pamiętajcie że wy mie połóżcie na brzuchu... i przypilnujcie szebym miał głowe poza obrysem łóżka, znaczy sie zewnątrz kotary... i mnie pod te głowe miednice postawcie...

Hanna usiadła ciężko na kanapie i zapatrzyła się tępym wzrokiem w kominek. Na portrecie obok zadowolony z siebie Korneliusz Knot uśmiechał się swoim słynnym uśmiechem zawierającym maksimum protekcjonalności i minimum humoru.
Wszystko przez ciebie, pomyślała. Przez ciebie będę jutro musiała przyrządzać Eliksir Oprzytomnienia. Przez ciebie zamiast normalnego faceta mam kłębek nerwów, a Zachariasz zamienił się w kompletną galaretę. Przez ciebie tu wszyscy umieramy ze strachu.
Wyciągnęła różdżkę i bez namysłu wycelowała w wyszczerzone w uśmiechu górne jedynki ministra.
- Perforo!
Wszyscy zamarli, spoglądając to na nią, to na portret z okazałą dziurą.
Zachariasz podniósł różdżkę.
- Rep...
- Impedimento! - rozległ się głos Justyna. - To nic nie da. Portret jest nie podłączony, ale i tak po naprawie da się sprawdzić. I nawet ustalić, z czyjej różdżki. Jest tylko jeden sposób, żeby nikt nie doniósł. Niech teraz każdy palnie w ten portret. A potem się naprawi. Ja pierwszy. Perforo!
Nikogo nie trzeba było namawiać do przyłączenia się do akcji. W pięć minut później portret Korneliusza Knota przypominał dziurawe sito. Jego doprowadzenie do pierwotnego wyglądu trwało kolejne piętnaście minut.
- Nie boisz się, że ktoś jednak wykapuje? - spytała cicho Susan.
Zaklęcie Antykabel działało tylko na rozmowy, a tu był dowód rzeczowy.
- Nie - odparł Justyn. - Bo nie da się ustalić kolejności.

Hogsmeade, “Trzy Miotły”, sobota, 16 marca 1996

- Czekaj, Stan, bo już nie bardzo rozumiem – powiedziała nieco zdenerwowana Minerwa McGonagall. - Założyli Zaklęcie Bratniego Związku?
- Samo się nie założyło – zauważyła profesor Sprout. - Zdolną mamy młodzież. Ale mimo to mam do ciebie żal.
- O co? - zapytał Flitwick.
- O ile wiem, szedłeś tam przerwać to pijaństwo. Tylko wyjechałam... i prefekci... do diabła, Macmillanowi się nie dziwię, chłopcy w tym wieku mają pstro w głowie, ale że Bones z tym nic nie zrobiła? A ty miałeś to przerwać i co...
- Oni naprawdę nie mają innego wyjścia – powiedział ponuro Flitwick. - Zostawiliśmy ich samych.
- Musieliśmy – powiedziała bezbarwnym głosem McGonagall i gwałtownie dopiła ledwie napoczęty kieliszek.
- Wiem – odparł Flitwick. - Ale przynajmniej im nie przeszkadzajmy radzić sobie samym. I cieszmy się, że sobie umieją poradzić.
- To nazywasz radzeniem sobie? - zirytowała się Sprout. - Hogwart zamienia się w melinę pijacką...
- Są gorsze rzeczy od meliny pijackiej – zauważyła McGonagall.
- Na przykład?
- Na przykład gniazdo donosicieli – odparł Flitwick. - Mają wybór między piciem – względnie bezpiecznym, biorąc pod uwagę takie zabezpieczenia – albo życiem w strachu przed każdym kolegą miesiącami bez przerwy. Łatwiej przestać pić niż odzyskać szacunek dla siebie i zaufanie do przyjaciół.
- Nie słyszałam o czymś takim, jak Zaklęcie Abstynencji – mruknęła Sprout.
- Bo takiego nie ma – odparł Flitwick. - Ale jeżeli nie stracą przyjaciół, to to się unormuje w lepszych czasach. Wypijmy za lepsze czasy!
Wypili. Flitwick dopełnił kieliszki pań i podniósł swój.
- Natomiast zaklęcia na odbudowanie zaufania rzeczywiście nie ma – dodał. - Zdrowie naszych zdolnych prefektów!
Wypili.
- Stanley ma rację – powiedziała McGonagall tonem osoby, która właśnie wybiera sobie rodzaj śmierci. - Dlatego ja też z dwojga złego wolę, żeby pili. Z tym, że nie możemy w żaden sposób okazać, że to aprobujemy.
- Bo nie aprobujemy – powiedziała z naciskiem Sprout. - Przynajmniej ja nie aprobuję.
- Źle się wyraziłam – zgodziła się McGonagall. - Tolerujemy. Z trudem i z niesmakiem. Jako mniejsze zło.
- I o tym też nie mogą wiedzieć – zasugerował Flitwick. - Niech im się zdaje, że są sprytni.
Chwilę siedzieli w milczeniu.
- Wydaje mi się to... jak by to elegancko powiedzieć... nie do końca uczciwe? - zauważyła Sprout zgryźliwie.
- Bardzo dobrze ci się wydaje – parsknął Flitwick. - Tylko co nam to daje?
- Powiem więcej – przecięła McGonagall. - To jest załgane do potęgi. To jest fatalne wyjście. Tyle, że nie ma lepszego.
- Ale – dodała sarkastycznie – oczywiście jestem otwarta na dyskusję.

c.d.n.

Ten post był edytowany przez Arthur Weasley: 03.11.2006 23:04
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Arthur Weasley
post 03.06.2006 08:30
Post #24 

Tłuczek


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 32
Dołączył: 26.01.2004




Odcinek 11

Hogwart, niedziela, 17 marca 1996


- Co się stało, że nie byłaś w kościele? - zainteresowała się Hermiona.
- A, jakoś tak. Powiedzmy, że mi głowa trzeszczała.
- Su, może to nie jest moja sprawa...
- Fakt. Nie jest.
- Ale moja jest - wtrącił się Ron. - My już prawie rodzina.
Hermiona westchnęła ciężko. Poczucie taktu Rona było porównywalne z gracją ruchów Hagrida.
Jednak wbrew jej obawom Susan odtajała.
- To ty jesteś moje co? - zainteresowała się. - Szwagierka?
- Mniej więcej. Co bym i nie była, jakoś mi łyso samej z Ronem przed ołtarzem.
- A bo?
- A jak by ci to powiedzieć, trochę za wcześnie i ludzie się śmieją.
- Kiedy bo wiesz... przy tym, co się teraz dzieje, jakoś mi głupio.
- Niepotrzebnie. Przejdź się. Zrób to dla... yyy...
- Zrób to dla Charliego - odezwał się znowu Ron.
- A co tu ma Charlie?
- Bardzo się cieszył, jak zaczęłaś chodzić do kościoła. A jeszcze bardziej, jak się dowiedział, że nie przestałaś, jak wyjechał.
- Tak mu zależało?
- Cholernie.
- Ups. Ale dzisiaj i tak po ptokach.
- Możesz pójść z katolikami - zauważyła Hermiona.
- E, jakoś łyso...
- E tam łyso - wzruszył ramionami Ron. - Charlie tam na Wschodzie chodzi do cerkwi i też jest dobrze. Mówi, że wszyscy jedziemy na tym samym wózku.
- A jak ci łyso, wejdź na chór, nie będziesz się rzucać w oczy - dodała Hermiona.
Przez chwilę Susan próbowała znaleźć błąd w jej rozumowaniu. Nie udało się. Skinęła głową.
- Dzięki.

Kręcone schody prowadzące na chór były tak wąskie, że Susan ocierała sie o obie ściany. Przypomniała sobie, co mówił Ernie - że katolicy bardzo niechętnie stosują magię w kościołach.
Zresztą wejście na chór nie rozwiązało problemu. Ława prefektów wydłużyła się i samotny Ernie wyraźnie czuł się na niej cokolwiek niepewnie.
Na chórze było ciasno. Przysiadła na gzymsie obok drzwi. Po prawej stronie miała rozbudowane organy, za którymi widziała opartą o tylną ścianę Alexę Toran, a przed nią kanciaste ramię siedzącego przy klawiaturze Janusa Moona. Przed sobą natomiast, przy dźwigni miecha, ujrzała ze zdziwieniem Sirith Lestrange.
- Ależ panienko Sirith - protestował skrzat - niechże panienka sobie odpocznie, Gapcio będzie pompował...
- Ale ja to lubię - enfant terrible Slytherinu nie dało sobie odebrać nowej zabawki. Poruszała dźwignią z wysiłkiem, ale organy działały.

Susan mimo woli uśmiechnęła się, patrząc na wyraźnie zakłopotaną Maryję podającą Gabrielowi zgubione przez niego pióro. Może to i niebiblijne, ale ładne, pomyślała, oglądając trzy rzędy obrazów pod stropem kaplicy. U góry Żydzi przeżywali swoje starotestamentalne dramaty – Noe szamotał się z hipogryfem, który najwidoczniej bał się wody, Mojżesz z niedowierzaniem wskazywał na cyfrę VI... niżej patrzyło na nią dwunastu apostołów, a w najniższym rzędzie dokonywało się Nowe Przymierze.
Jeszcze niżej, na przedzie ołtarza, Izaak z fachowo skrępowanymi na plecach rękami stawiał zacięty opór ojcu próbującemu umieścić go na stosie ofiarnym.
Nie rozumiem, myślała. Nigdy nie zrozumiem. Jeżeli to jest postawa dobrego chrześcijanina, to ja nie chcę być dobrą chrześcijanką. Jak to Charlie powiedział, opowiadając o Davidzie? “Jeżeli Boga nie ma, to Abraham był zbrodniarzem”? A jeżeli jest, to niby nie?
Przez głowę przeszła jej myśl, że w całej tej historii nie wspomniano o najciekawszym: co na to wszystko Sara?

Do prezbiterium wchodzili nauczyciele. Ze zdziwieniem zauważyła wśród nich Dolores Umbridge, którą od czasu do czasu widywała także na nabożeństwach protestanckich. Ciekawe, czy tu też mają znak pokoju i czy tak samo nikomu nie poda ręki, tylko się ukłoni do torebki, pomyślała.

Już po kilku minutach Susan zauważyła, że nabożeństwo nie różni się jakoś radykalnie od tego, do czego przywykła. Natomiast miała wrażenie, że większość obecnych modli się w jakimś obcym języku. Szkocki i irlandzki akcent, który nie przeszkadzał w codziennych rozmowach, w masie zamieniał język angielski w coś niezrozumiałego.

Drzwi za amboną otworzyły się i na ambonę wyszedł ksiądz o ostrych rysach i kanciastej budowie człowieka, który od dziecka wiedział, czym jest praca fizyczna. Gdy zaczął czytać Ewangelię, Susan od razu zauważyła, że angielski nie jest jego językiem ojczystym. Mniej więcej tak mówił Charlie, kiedy był wstawiony albo opowiadał o swoich przeżyciach z Ukrainy.
Mimo woli zaczęła myśleć o Charliem. Jak z oddali dochodziły do niej fragmenty Ewangelii Gamaliela:
Wy jesteście różdżką Ojca. Jeśli czarodziej straci różdżkę, czymże czarował będzie? Na nic się ona już nie przyda, chyba żeby była złamana i w ogień wrzucona. Wy jesteście światłem świata. Nie zapala się światła i nie stawia pod korcem...

- Drodzy moi!
Wy jesteście solą ziemi. Wy jesteście różdżką Pana. Wy jesteście światłem świata.
Dumne słowa.
Niektórzy twierdzą, że to, co Jezus mówił do swoich uczniów, odnosiło się tylko do jego bezpośrednich rozmówców. Gdyby tak było, Duch Święty nie zawracałby głowy ewangelistom.

Szymon Mag na portrecie zakrztusił się. Musiał przytrzymać sobie tiarę ręką, żeby nie spadła. Pozostałych ewangelistów także ta uwaga najwyraźniej wprawiła w dobry humor.

- Skoro stało się inaczej, widocznie Jezus powiedział to do wszystkich swoich uczniów. Do nas także. A w tym przypadku, kochani, szczególnie do was. Sami wiecie, co to za szkoła i co z tego wynika. Po skończeniu tej szkoły raczej nie czyści się butów na Pokątnej. Absolwenci Hogwartu często znajdują się na świeczniku...

Ksiądz przerwał na chwilę. Spojrzał na słuchaczy i na jego twarzy odmalował się niepokój.
- Czy to, co powiedziałem, jest niezrozumiałe? - zapytał. Kilka osób niepewnie skinęło głowami.
- A, to przepraszam. W moim ojczystym języku tak się mówi o ważnych osobach. Tych, którzy mają wysoką pozycję, wszyscy ich znają.
Na świeczniku. Świecę stawia się na świeczniku. Nie po to, żeby każdy mógł sobie z daleka obejrzeć, jaka ta świeca ładna i prosta, lecz po to, żeby dawała światło. Nie bacząc na to, że się przy tym spala. Po to jest świeca. To jest jej zadanie. Po to ona istnieje.
Każdy z was ma w życiu jakieś zadanie. Jakąś sprawę, której trzeba bronić, o którą nie można nie walczyć.(1) Czasem ta walka może oznaczać ofiarę z życia, czasem - częściej - drobne uciążliwości. Narażenie się władzy. Alternatywą jest wtedy nie zdrada w sprawie wielkiej, lecz doraźne zaparcie się prawdy, bo przecież "rozsądni ludzie i tak wiedzą swoje". W pierwszym przypadku jest trudniej, ale prościej. W drugim chodzi o drobny kompromis, który może stopniowo i niepostrzeżenie stać się wielką zdradą. Czasem wystarczy milczeć. Przycupnąć. Przeczekać.
Jezus powiedział "Jeżeli ci zamilkną, kamienie wołać będą". Ale powiedział również: “kto mnie wyzna przed ludźmi, ja jego wyznam przed Ojcem Moim, który jest w niebie”. Apostołowie nie oglądali się na kamienie, lecz śmiało powiedzieli: my nie możemy nie mówić o tym, cośmy widzieli i słyszeli. Tak i wam nie wolno wyręczać się kamieniami. Kamienie będą wołać, kiedy wy fizycznie nie będziecie w stanie się odezwać, wcześniej nie. Kiedy Cezar upomina się o to, co cesarskie, oddajcie mu to. Ale kiedy sięga po to, co Boskie, kiedy siada na ołtarzu, kiedy chce rozstrzygać samowładnie, co jest dobre, a co złe - trzeba powiedzieć "nie wolno!". (2)

Gdyby oczy Dolores Umbridge mogły strzelać ogniem, ksiądz już dawno zamieniłby się w popiół.

- Nie wiadomo, kiedy to się stanie. Nie wiadomo, na kogo wypadnie powiedzieć "nie wolno". Czuwajcie. Czuwajcie, bo nie znacie dnia ani godziny.
Zapyta ktoś - ciągnął ksiądz - “a co wam z tego?"
A nam z tego wieczność. A nam z tego twarz. A nam z tego szacunek u ludzi godnych szacunku i pogarda u ludzi godnych litości. A nam z tego na grobach dęby i cisy zamiast leszczyny.

Uklękła w kącie i zaczęła się modlić. Tylko o jedno. Żeby Dolores Umbridge nie ustaliła, kto się temu księdzu spowiadał. Bo w to, żeby sam z siebie wygłosił kazanie komentujące ostatnie wydarzenia, trudno było uwierzyć...
Ktoś ją trącił w bok. Ocknęła się. Obok niej stała Sirith Lestrange, a naprzeciwko, z wyciągniętą ręką, Blaise Zabini. Wyraźnie starał się nie patrzeć jej w oczy.
- Przepraszam za nich - mruknął.
Uśmiechnęła się smutno. Co miała mu odpowiedzieć? "Nie ma sprawy"? Sprawa była. "Nie twoja wina, nie prosiłeś o przydział do Slytherinu"? Wiedział to i bez niej...
- Pokój z tobą.
Nad uchem huknęły jej organy. Melodię znała dobrze, choć w tym stanie ducha nie była w stanie powiedzieć, skąd. Słowa były dla niej zupełnie nowe.

Jezu, miłości Twej
Ukryty w hostii tej
Wielbimy cud...


Janus Moon co chwila rzucał nerwowo okiem przez barierę chóru. Gdy pod koniec pieśni Ernie Macmillan wrócił do ławy prefektów, Janus wyraźnie odetchnął z ulgą. Wstał od organów.
U drzwi Twoich stoję, Panie -
zaintonował i zszedł z chóru. Od tej chwili Susan przestała rozumieć cokolwiek. Ernie, na codzień mówiący po angielsku bez akcentu, podrzucał gromkim głosem kolejne wersy, z których rozumiala co trzecie słowo. Z chóru powtarzających je głosów podobnie. Zaczęła wątpić, czy w ogóle śpiewają po angielsku.
Na chór wrócił Zabini. Po chwili usłyszała jego głos. Ze zdziwieniem stwierdziła, że śpiewa po angielsku, a ona go rozumie.

...jam nie godzien, Panie, tego...
...abyś wszedł do serca mego.


Tego, co podrzucał Ernie, nie rozumiała w dalszym ciągu, ale Zabiniego owszem. Przyłączyła się do śpiewu.

Niechaj żyję z Tobą, Panem
Niechaj żyję z Tobą, Panem
Aż po wieki wieków, amen,
Aż po wieki wieków, amen.




Uliunchan, Buriacja, sobota, 6 kwietnia 1996

- Ech, życie, żebyś ty mordę miało... - westchnął Charlie.
- A co tym razem? - zainteresował się niezbyt żywo Mike Shag.
Siedzieli samotrzeć z Patem Finniganem przy czymś, co według etykiety było koniakiem gruzińskim, ale jak na koniak (nawet gruziński) trochę za bardzo zalatywało karbidem, i próbowali nie upić się na smutno. A to nie jest proste, jeżeli jutro Wielkanoc, a oni siedzą o parę tysięcy mil od domów.
W szczególności od domu, do którego go zapraszano i już nawet zdążył przyjąć zaproszenie - ale okazało się, że trzeba porozumieć się z kilkunastu syberyjskimi szamanami. Przy syberyjskim tempie życia miesiąc w plecy. Dobrze, jak jeden.
Pojechali. Ktoś musiał jechać. Wysłał jej bezpiecznym kanałem wiadomość - do domu, przecież nie do szkoły - że musi coś załatwić dla przyjaciół, którzy chcą odtworzyć stare znajomości i nie będzie z nim kontaktu. Istotnie na bezkresnych przestrzeniach Syberii sowy zimą radziły sobie marnie, kominków też nie było. A gdyby nawet dotarł do najbliższego kominka, którędy miałby jej szukać? Kominek rodziny człowieka z pierwszego Zakonu mógł być monitorowany. Liczył na zadziwiającą przenikliwość Susan, która jego list odczyta jako "wykonuję tajną misję". Odczyta, może. Ale żeby jeszcze miała w to uwierzyć? Każdy tak mówi.


Welwyn Garden City, niedziela, 7 kwietnia 1996

- Nie pomyliłaś aby świąt? - zapytała Annabela Bones pozornie od niechcenia, patrząc na świąteczny stół nakryty przez jej córkę.
- A bo? - zainteresowała się Susan.
- A bo tak jakoś mi tych talerzy za dużo wychodzi - mama zaczęła po kolei wskazywać nakrycia. - Babcia, ciocia Amy, wujek Nick, Eddie, ja, ty... - zawiesiła głos, patrząc na siódme nakrycie.
Susan czuła, jak jej twarz zmienia kolor.
- To było... to znaczy... ja tak... z rozpędu...
Mama spojrzała na swoją teściową, stojącą w progu i z zainteresowaniem przysłuch..ącą się tej rozmowie. Jak na komendę pokiwały głowami i wyszły z pokoju, próbując nie wybuchnąć śmiechem.
- Wygląda na to, że sytuacja jest poważna - powiedziała Aspazja Bones, gdy już ochłonęły.- Musisz poważnie porozmawiać z Susan.
- I co to to zmieni? Mamo, ona ma szesnaście lat. Dobrze wie, że ludzie nie rozmnażają się przez pączkowanie, tylko jakoś przyjemniej. A poza tym wcześniej to na tobie nie robiło wrażenia.
- Ale widzę, że jej zalazł w głowę na dobre. A ona jemu? Wiesz, jacy są mężczyźni.
- Wiem. Różni.
- Ale on jest tyle starszy. Jeżeli się zapomną... a jeszcze nie zabezpieczą?
- To stanie się to, co mogłoby się równie dobrze stać w Hogwarcie. Obie wiemy, że w szkole też różnie bywa. Starszy jest, to przynajmniej czasem wyjmie mózg z kieszeni. A poza tym bądźmy szczerzy, Susan ma tyle lat, co ty w czterdziestym drugim roku, a on chyba jakoś tyle, co wtedy miał Harald Weasley, dobrze mówię?
Starsza pani wyprostowała się, stając się o dobre trzy cale wyższa.
- Moja droga - powiedziała - być może umknęło to twojej uwadze, ale wtedy była wojna.
- A teraz to co będzie? Bal w operze?

Ujście Dżerby, Jakucja, poniedziałek, 15 kwietnia 1996

- To co, żegnamy się i lecimy dalej
Mike Shag był już lekko zniecierpliwiony. Charlie właśnie skończył żegnać się z miejscowym szamanem. Wymiana pożegnalnych grzeczności zajęła mu, bagatela, dwie godziny.
- Niezupełnie – odparł Charlie. - Mała zmiana planów. Spadamy stąd, i owszem, ale jeszcze nie wiem, czy nie z tymi mugolami. A na razie to muszę wrócić do szamana.
Pat i Mike pokręcili tylko głowami. Gdzie ich los rzucił? Już mniejsza o warunki bytowania, w porównaniu z którymi ich transylwańska baza stanowiła luksusowy hotel, i o to, czym ich karmiono i co, według Charliego, koniecznie trzeba było pochłaniać w ilościach hurtowych, gdyż odmienne zachowanie byłoby uznane za nietakt. Ogólnie jednak wyobrażali sobie swoją misję nieco inaczej.
Sybirscy czarodzieje nie mieli Ministerstwa Magii, a niektórzy na wzmiankę o czymś takim reagowali pytaniami w rodzaju “To u was czarodzieje też mają władzę radziecką?” Pomysł, że ktoś, kogo nie znają osobiście, miałby się w ich imieniu czegokolwiek podjąć, uważali za źródło większości problemów okolicznych mugoli.
Trzeba więc było rozmawiać niemalże z każdym szamanem osobno. Za każdym razem trwało to przeciętnie trzy dni – jeden dzień na zawarcie znajomości, jeden na rozmowy i jeden na część towarzyską wizyty – a i to w dużym stopniu dlatego, że szamani znali dość dobrze Arthura Weasleya.

- I co z tymi mugolami? - zapytał Charlie.
- Oni mówią – powiedział szaman i zamilkł. - Oni mówią, że u nich duchy łażą. I że nikt tutejszy ich nie przepędzi. Że te duchy się mszczą. Ich szaman mówi, że tym duchom ktoś ich wiary musi powiedzieć, żeby sobie poszły, a tutejszym przebaczyć.
- No to ściągnijcie tu jakiegoś popa, w czym problem? - zdziwił się Charlie.
- Był pop. Modlił się. Świece z wosku palił i kadzidła. I dobrą wodę z miotły lał. I nic. Ich szaman mówi, że nie ta wiara.
- A te duchy tu skąd?
- Tu łagier był. Niedaleko. Czasami ktoś uciekał. Władza radziecka tutejszym płaciła za zabijanie takich. Jak zabili albo trupa znaleźli, to prawe ucho obcinali i oddawali, a trupa zostawiali dla dźwiedzi albo puszczali rzeką. Stałe miejsce mieli. Stamtąd teraz zjawy wyłażą. Zawsze ostatni tydzień przed pełnią, co noc. Bez prawego ucha. I tamten szaman mówi, że ktoś się tam musi pomodlić. Według wiary tamtych. Jak tamci się z nim zaczną modlić, to potem będzie spokój.
- Macie coś związanego z tymi zjawami? Zabrali sobie coś od tych trupów?
Szaman podał mu zawiniątko z drobnymi przedmiotami.
Charlie przeglądał zawiniątko dłuższą chwilę. Krzyżyk... pierścionek... obrączka... krzyżyk... obrazek... Szukał czegokolwiek wskazującego na narodowość właścicieli.
Jeden obrazek powtarzał się kilkakrotnie. Wiedział już, co trzeba zrobić. Tylko co z tego? Mniejsza o to, że nie jest katolikiem, ale w tym języku umiał powiedzieć “Setę i galaretę”, “Precz z komuną”, “Spadaj na bambus” i “Jeden do Przemyśla”. I znał jeszcze parę piosenek, ale raczej tutaj nieprzydatnych.

50 mil powyżej ujścia Dżerby, 15/16 kwietnia 1996

Znad rzeki podniosła się mgła. Zerwał się wiatr.
Zza urwiska wyłaniały się wychudzone postacie. W widmowej poświacie wyraźnie widać było, że żadna nie ma prawego ucha.

- ...teraz i w godzinę śmierci naszej, amen.
Na brzegu stało coraz więcej zjaw. Wyraźnie nieprzyjaźnie nastawionych. No tak, kto wtedy na kontynencie uczył się angielskiego?

W końcu to są podobne języki, pomyślał, co mi szkodzi spróbować po rosyjsku?
- Radujsia, błagodatnaja, Gospod' z Toboju; błagosłowienna Ty mieżdu żenami...(3) - zaczął. Pat i Mike modlili się półgłosem po angielsku.
Ziemia zaczęła drżeć. Zjawy się zdenerwowały. Nagle zrozumiał, że tu może zadziałać Efekt Kurhanów - albo się pozbędą duchów (i wtedy na setki mil dookoła nie będzie sprawy, której by z szamanami nie mogli załatwić), albo sami zostaną jednymi z nich.

Urwał. Uciszył kolegów.

- Pat, jak to szło? - spytał. - Tylko szybko, zanim nas to zeżre!
- Co chcesz?
- Pierwszy punkt. Podawaj punkty po angielsku, dalej sobie poradzę.
W normalnych warunkach Pat zaprotestowałby ostro przeciwko określeniu “punkt”, ale tym razem nie miał do tego głowy.
- Zwiastowanie Najświętszej Maryi Pannie – powiedział.
Pater noster, quis es in caelis, sanctificetur nomen Tuum, adveniat regnum Tuum...
Ziemia uspokoiła się. Zjawy stały niezdecydowane.
...sed libera nos a malo, amen.
- Dziesięć – przypomniał niepotrzebnie Pat.
- Ave Maria, gratia plena, dominus Tecum, benedicta Tu in mulieribus et benedictus fructus ventris Tui, Iesus...
Cisza.
- Święta... zaczął Mike, ale Charlie uciszył go. Nasłuchiwali.
Spośród zjaw rozległ się cichy szmer. Trochę głośniejszy. Już można było odróżnić słowa.
- ...ora pro nobis peccatoribus, nunc et in hora mortis nostrae, amen.

Kwietniowe noce na Syberii nie są ciepłe, ale w połowie drugiej części różańca pot lał się z nich strumieniami. Zjawy modliły się, ale nie zamierzały znikać.

- Sicut in initio, nunc et in semper et in saecula saeculorum, amen – skończyli ostatnią część.
Wzdłuż brzegu rzeki podniósł się dym. Po chwili opadł. Został długi podwójny szereg dębów i cisów, wśród których od czasu do czasu trafiała się brzoza.

- Co to jest? - zdziwił się półgłosem Pat, opróżniając zawartość podanego mu kubka. - Woda?
Charlie powąchał kubek.
- Wódka. Jakieś siedemdziesiąt procent na mój nos. Chybaśmy się trochę zdenerwowali.

Pociąg pospieszny "Rossija", między Nowosybirskiem a Omskiem, środa, 1 maja 1996

- Wot wam moj adriess - świeżo poznany mugol wypisywał coś na postrzępionej kartce. - Pridiotsa li wam ostat'sa na nocz' w Irkutskie, tak zachoditie...(4)
Charlie podziękował, zostawił mugolowi adres meliny czarodziejów w Czerniowcach i pożegnał się.
- Co on tu wypisywał? - zainteresował się Mike Shag.
- Adres. Zaprasza, że jakbyśmy kiedyś potrzebowali noclegu w Irkucku, to można u niego przenocować.
- No i po co to - wzruszył ramionami Pat. - To ja już wolę brytyjskich mugoli. Też mówią "musimy się spotkać" i nic to nie znaczy, ale przynajmniej bez szopek z zostawianiem adresu. Przecież i tak nikt tego nie traktuje poważnie.
- I tu cię zdziwię - uśmiechnął się Charlie. - Możemy za rok czy kiedy przyjść pod ten adres i on nas przenocuje. Tutaj tak mają. Pewnie luksusów tam nie ma, może będziemy musieli spać na podłodze, ale dach nad głową i coś do żarcia dostaniemy. I wypić też będzie co.
- Znaczy jak? Zamierzasz jakoś rozwijać tę znajomość?
- Nie, dlaczego?
- No nie wiem, tak jak z tymi Rusinami z pociągu...
- Tam to inna sprawa, Dmytro jest czarodziejem, nawet mnie na wesele zaprosił. Nawiasem mówiąc mamy paru wspólnych znajomych.
- Żeni się z tą laską, co opowiadała o reinkarnacji?
- Owszem, na dniach. A to jest mugol i to z głubinki.
- I w razie czego tak po prostu za rok wparujesz na noc do faceta widzianego raz w życiu?
- A dlaczego nie? Tutaj to normalne. Tu się całe życie opiera na tym, że ktoś kogoś zna i może na niego liczyć.
- Skoro tak mówisz...
Znowu zamilkli. Pat i Mike zapadli w drzemkę. Charlie zapatrzył się w okno, za którym po raz drugi w tej podróży zapadał zmierzch. Las, las, las, stacja, las, las, miasto, las, las, las, las, most, las...
Miał złe przeczucia. I, jak zwykle w takich przypadkach, ogólnie zły humor.
Ogólnie zły humor pogłębiły śpiewy chóralne. Współpasażerowie od rana celebrowali pierwszomajowe święto, a teraz po raz kolejny zebrało im się na śpiewy. Piosenki, w których uporczywie powracał motyw dziewczyny czekającej cierpliwie na ukochanego, nie były tym, czego w obecnym stanie ducha potrzebował najbardziej.
Kolejna piosenka coś mu przypominała. Żołnierz, który długo nie dostaje listu od dziewczyny, i gromada kolegów, którzy mu tłumaczą, że właściwie nie ma się czym przejmować.
Na niego co prawda w Irkucku czekało kilka listów, ale ich treść jeszcze pogłębiła jego niepokój. Niby pisała, że tęskni, ale ogólnie listy były krótkie i suche. Coraz krótsze. I coraz bardziej suche. Typowe listy od kogoś, kto obiecał i dotrzymuje słowa - z przyzwyczajenia i coraz bardziej bez przekonania. Rozum podpowiadał mu, że w ogóle kobieta zmienną jest, a co dopiero kobieta szesnastoletnia.

...zria siebia tak muczisz?
Jeśli liubit wsiej duszoj, listoczku połuczisz;
Nie zachoczet napisat', znaczitsa - zabyła,
Znaczit, nado panimat' - wowsie nie liubiła!
(5)

Koniec rozdziału czwartego


(1) Kazanie papieża Jana Pawła II na Westerplatte, 11 czerwca 1987.
(2) Kazanie kard. Stefana Wyszyńskiego, czerwiec 1952.
(3) (ros.) Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą, błogosławionaś Ty między niewiastami...
(4) (ros.) Tu macie mój adres. Gdybyście musieli zostać kiedyś na noc w Irkucku, to wpadajcie...
(5) Wasia-Wasiliok, sł. Siergiej Ałymow, muz. Anatolij Nowikow. Tłumaczenie polskie:
Druhu miły, robisz źle, po co serce ranisz?
Jeśli szczerze kocha cię, liścik wnet dostaniesz,
Jeśli nie chce znaku dać, znaczy – zapomniała,
Najprawdopodobniej zaś wcale nie kochała.


c.d.n.

Ten post był edytowany przez Arthur Weasley: 08.11.2006 20:59
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
Eva
post 03.06.2006 20:24
Post #25 

nocturnal


Grupa: czysta krew..
Postów: 5438
Dołączył: 10.04.2003
Skąd: Poznań, miasto doznań.

Płeć: Kobieta



Jedno mnie zadziwia - dlaczego, mimo niewatpliwie wysokiego poziomu tego opowiadania, zarowno pod wzgledem merytorycznym jak i gramatyczno-jezykowym, tak niskia jest 'czytalnosc' i komentowanie <nie liczac stalych bywalcow>

Nasuwa mi sie odpowiedz, nie wiem czy poprawna, ze moze dlatego ze po kilku wersach marnego wstepu Charlie nie zaczal sie z Susan gzic gdzies w klitce na miotly :d

A wlasnie, co to aktow milosnych - jestes pewien, ze dobrze dobrales dzial, czy masz jeszcze w zamiarze umiescic w tym opowiadaniu soczyste sceny erotyczne, gorszace starszych a powodujace wypieki na twarzach malolatow? ;>

Ten post był edytowany przez Elvaralinde: 03.06.2006 20:25


--------------------
“You may be as vicious about me as you please. You will only do me justice."

deviantART
last.fm
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

2 Strony  1 2 >
Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 02.05.2024 12:33