Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )


Minerwa Napisane: 15.11.2004 02:40


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 14
Dołączył: 14.05.2004
Nr użytkownika: 2135


QUOTE(kkate @ 25.08.2004 17:57)
Hej Minerwa, nie mogę ci wysłać PM-a, bo się coś z tym popsuło, ale mam pytanie: ponieważ twój fick już jest skończony, dałabys mi pozwolenie na zamieszczenie go na głównej?
*



Jasne. Tylko podpisz moim nickiem smile.gif
Aha - na pisanie, co Remus czuł, dowiedziawszy się, jak to było z Syriuszem i Peterem, zwyczajnie nie było czasu. Przecież on chciał jak najszybciej cisnąć tę pisaninę i lecieć zobaczyć co jest grane. Musiałam zachować przynajmniej odrobinę życiowego prawdopodobieństwa - i tak mi czytelnicy suszą głowę, że ten moment doprowadzony jest zbyt daleko, że on by już urwał trzy zdania wcześniej.
  Forum: W Labiryncie Wyobraźni · Podgląd postu: #203251 · Odpowiedzi: 11 · Wyświetleń: 14286

Minerwa Napisane: 26.05.2004 15:04


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 14
Dołączył: 14.05.2004
Nr użytkownika: 2135


Nigdzie nie jest napisane, że Harry odnalazł miecz Godryka Gryffindora. On się nim tylko posłużył. Miecz mógł sobie od zawsze leżeć w gabinecie Dumbledore'a, czekając, aż będzie komuś potrzebny. W stosownej chwili Dumbledore zapakował miecz do Tiary Przydziału i wysłał przez Fawkesa Harry'emu na pomoc.
  Forum: W Labiryncie Wyobraźni · Podgląd postu: #151045 · Odpowiedzi: 12 · Wyświetleń: 15304

Minerwa Napisane: 18.05.2004 15:47


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 14
Dołączył: 14.05.2004
Nr użytkownika: 2135


Re merkury:
Urząd Kontroli i Regulacji został wzięty z "Więźnia Azkabanu" - jeżeli Rowling pisała o "tym" ministerstwie, to moje też jest to samo smile.gif Kolejnych części nie będzie, to opowiadanie tworzy całość. Możesz za to poszukać odniesień do niego (a były, były) w opowiadaniach innych autorów, m.in. Katali i Arthura Weasleya.

Re Hagrid:
Po pierwsze mój eks to nie Ty smile.gif A po drugie, wróciłam do panieńskiego imienia, ponieważ rozstałam się z Hagridem. Nietrudno zgadnąć.
A mnie też miło się z Wami przywitać!
  Forum: W Labiryncie Wyobraźni · Podgląd postu: #149313 · Odpowiedzi: 4 · Wyświetleń: 7652

Minerwa Napisane: 14.05.2004 14:44


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 14
Dołączył: 14.05.2004
Nr użytkownika: 2135


Nie, to nie plagiat. Minerwa jest panieńskim imieniem Dziewczyny Hagrida, do którego to imienia właśnie wróciłam smile.gif

Epilog surrealistyczny

Ponieważ zdecydowałam się ujawnić ten tekst, przeznaczony dotąd jedynie dla wtajemniczonych, informuję, że jest on swobodną parafrazą opowiadania Treemonishy, z którego pomysły wykorzystałam za zgodą autorki.


Raport Charlesa J. Mountficka, kierownika Biura d/s Pomocy Ofiarom Likantropii przy Departamencie Kontroli i Regulacji Magicznych Stworzeń Ministerstwa Magii.

W odpowiedzi na zarzut postawiony mi dnia 27 września bieżącego roku przez pannę Anette M. Thorpe, dotyczący zbyt rzadkich, jej zdaniem, wizyt kontrolnych u jednego z naszych podopiecznych (mowa o przypadku nr 32961, pan Remus J. Lupin), zdecydowałem się wraz z nią osobiście przeprowadzić taką wizytę w dniu 28 września bieżącego roku. Jako długoletni kierownik Biura d/s Pomocy Ofiarom Likantropii znałem przypadek doskonale, przez ostatnich kilka lat nie widziałem jednak wystarczających powodów do przeprowadzenia wizyty kontrolnej. Panna Thorpe oburzona moją odmową oświadczyła, iż ma zamiar wypełnić swe obowiązki do końca (od 1 października bieżącego roku przechodzi na emeryturę) i prosi, bym jej w tym nie przeszkadzał. Na moją delikatną uwagę, że do tej pory zajmowała się dziećmi, panna Thorpe udzieliła wymijającej odpowiedzi, iż pan Remus Lupin należy do najdłużej przez nas nieodwiedzanych podopiecznych i ona sama, przed przejściem na emeryturę, czuje się w obowiązku nadrobić to, jak się wyraziła, poważne zaniedbanie. Moja perswazja, że p. Lupin od dwóch lat regularnie przyjmuje wywar tojadowy nie dała rezultatu, podobnie jak tłumaczenie, że znajduje się on obecnie pod opieką panny Andrei Swift, która jako zarejestrowany animag jest w stanie wpływać na zachowanie p. Lupina podczas przemiany. Nie trafił jej do przekonania także argument, iż obecnie p. Lupin mieszka w głębi Jeszcze Bardziej Zakazanego Lasu, z daleka od ludzkich siedzib. Po dłuższej indagacji wyznała, że musi ostatni raz przed pójściem na emeryturę pocieszyć swoje słoneczko (odwiedzała rodzinę Lupinów przez dwa lata bezpośrednio po zaistnieniu przypadku 32961, jej podopieczny miał wówczas 6-8 lat) i pokazać mi, na jak dzielnego chłopca wyrósł dzięki jej opiece.
Do Jeszcze Bardziej Zakazanego Lasu teleportowaliśmy się we wtorek 28 maja około godziny 9.00. Było to możliwe dzięki łaskawej pomocy prof. Albusa Dumbledore'a, który dokładnie określił nam położenie domu i wskazał miejsce aportacji. Na moją uwagę, że przybywając tak wcześnie możemy zastać gospodarzy jeszcze śpiących, panna Thorpe odparła, że jej słodki chłopczyk zawsze był rannym ptaszkiem i wstawał już o siódmej. Moja delikatna sugestia, że od tej pory (ok. 30 lat) coś mogło się zmienić, pozostała bez odpowiedzi. Gdy zapukaliśmy do drzwi przez długą chwilę nikt nam nie otwierał, wreszcie panna Thorpe nacisnęła klamkę. Drzwi nie były zamknięte, więc weszliśmy do kuchni. Pierwszym, co zauważyłem, był straszny bałagan. Panna Thorpe wyjaśniła mi szeptem, że jest to najlepszy dowód, iż jej podopieczny nic się nie zmienił. Na stole zauważyłem mnóstwo brudnych kubków po herbacie i kilka opakowań po lodach czekoladowych, a na ławie, co wprawiło pannę Thorpe w lekkie zakłopotanie, butelkę po brandy i kilka sztuk bielizny.
Mimo naszych znaczących chrząknięć gospodarze wciąż byli nieobecni, więc panna Thorpe zdecydowała się pójść na górę by zobaczyć, czy w ogóle są w domu. Podkreślam z naciskiem, że odradziłem jej to i nie ponoszę żadnej odpowiedzialności za to, co potem się stało. W chwilę potem bowiem, panna Thorpe cofając się gwałtownie po schodach potknęła się w ich połowie i spadła do kuchni, dotkliwie tłukąc sobie tylną część ciała. Do tej pory nie udało mi się ustalić, co było bezpośrednią przyczyną tego przykrego wypadku, z następnych wydarzeń można jednak wysnuć pewne przesłanki, które pozostawiam bez komentarza.
W ślad za panną Thorpe zbiegł po schodach, zapewne w celu udzielenia jej pomocy, bohater niniejszego sprawozdania, p. Remus Lupin. Panna Thorpe podniosła się jednak sama i uciekła w najdalszy kąt kuchni, skąd zdecydowała się wyjść dopiero po dłuższej chwili. Pan Lupin przywitał się z nami przepraszając za swój strój, miał na sobie bowiem bardzo spraną i w kilku miejscach podartą nocną koszulę, absolutnie pozbawioną jakichkolwiek guzików, co może przynajmniej częściowo tłumaczyć pożałowania godny stan, w jakim znalazła się panna Thorpe. Zaproponował nam herbatę, zapewne zamierzając przy okazji iść się ubrać, panna Thorpe jednak odmówiła w imieniu nas obojga i ratując resztki zawodowej godności kategorycznie domagała się natychmiastowego wypełnienia kwestionariusza.
Nasz gospodarz, mocno zakłopotany, zgodził się, mimo to jednak już na wstępie pojawił się problem z ustaleniem dzisiejszej daty. Pan Lupin był bowiem bardzo zdziwiony, kiedy panna Thorpe oznajmiła mu, że dzisiaj jest wtorek - z dalszej części rozmowy wynikało, że pan Harry Potter, który odwiedził p. Swift i p. Lupina w ostatni weekend, opuścił ten dom w niedzielę wieczorem. Po jego odjeździe gospodarze poczuli się, jak wyraził się p. Lupin, nieco samotni, więc zdecydowali się trochę przedłużyć swój odpoczynek w sypialni, wychodząc tylko po herbatę, kanapki i lody czekoladowe, po których opakowania widzieliśmy. Pan Lupin zdawał się być zaskoczony faktem, że minęły aż dwa dni, odwrócił się bowiem w stronę schodów i zawołał: "Andrea, pobiliśmy rekord!"
W odpowiedzi na te słowa u szczytu schodów pojawiła się panna Swift, która, jak wspomniałem, zamieszkuje ten dom wraz z p. Lupinem. Jej strój, a właściwie jego brak był dla panny Thorpe kolejnym poważnym wstrząsem, choć moim zdaniem nie było powodu do tak histerycznej reakcji. Już sam pomysł złożenia wizyty o dziewiątej rano był chybiony, a wyrwana ze snu panna Swift mogła nie wiedzieć, iż jej przyjaciel nie jest sam. Słysząc przeraźliwy krzyk, p. Swift wycofała się, rzucając w stronę p. Lupina coś w rodzaju "Nie wiedziałam, że masz gości", co tylko potwierdza moje przypuszczenia. Po kilku minutach niezręcznego milczenia p. Swift ukazała się ubrana w zbyt dużą na nią szatę, należącą, jak się potem okazało, do p. Lupina. Podobnie jak on wyraziła swoje zdumienie, iż minęły już dwa dni. Wspomniała coś o oglądaniu przez ten czas jedynie sufitu, co przyprawiło p. Lupina o chichot, a pannę Thorpe o nowy wstrząs. Przystąpiliśmy do wypełniania kwestionariusza, jednak zmuszeni byliśmy je przerwać już przy punkcie trzecim, brzmiącym "Data ostatniej przemiany". Pan Lupin bowiem oznajmił niefrasobliwie, że już od czterech miesięcy się nie przemienia, co zawdzięcza eliksirowi preparowanemu przez p. Swift, i w związku z tym ma nadzieję być wkrótce całkiem skreślonym z naszej ewidencji.
Rewelację tę potwierdziła p. Swift, dodając, iż preparat jest obecnie w fazie daleko zaawansowanych testów, a p. Lupin jest jej, jak się wyraziła całując go, króliczkiem doświadczalnym. Pan Lupin skorygował to, twierdząc, iż nie zgadza się na króliczka, ponieważ zwierząt tych (od czasu, kiedy się nie przemienia i nie poluje) po prostu nie lubi. Panna Swift widząc nasze niedowierzanie poprosiła p. Lupina o przyniesienie listu Ministra Magii w tej sprawie - nasz gospodarz przyjął tę prośbę z dużą ulgą, gdyż jak sądzę zamierzał przy okazji się ubrać, gdy jednak odwrócił się w stronę schodów, mieliśmy możność się przekonać, że jego koszula jest z tyłu znacznie bardziej zniszczona niż z przodu, w dodatku podniosła się, odsłaniając wykonany magicznym flamastrem napis "Ex libris Andrei S." na prawym pośladku. Po kolejnych przeprosinach p. Lupin udał się na górę i powrócił z listem, owinięty w koc, ponieważ, jak wyjaśnił, jedyną jego szatę ma na sobie p. Swift, a w mugolskich ciuchach chodził nie będzie.
List Ministra Magii, który odczytałem na głos, potwierdził słowa p. Swift. Miałem świadomość, że spotykamy się z wydarzeniem mogącym raz na zawsze zmienić los nieszczęsnych ofiar likantropii - i że być może wkrótce nasze biuro stanie się niepotrzebne. Świadomy tego wstałem i złożyłem p. Swift oficjalne podziękowania i gratulacje. Miałem nadzieję, że panna Thorpe uczyni to samo, ona jednak zdawała się nie wiedzieć, co się dzieje dookoła niej. Przypuszczam, że w stan ten wprawiły ją nie tylko ostatnie silne wrażenia, lecz i perspektywa likwidacji Biura, któremu poświęciła całe swoje życie. Wiadomość o wynalezieniu eliksiru, który zapobiega przemianom u wilkołaków miała prawo być dla niej o wiele silniejszym wstrząsem, niż te kilka nic nie znaczących wydarzeń, będących jedynie skutkiem naszej zbyt wczesnej wizyty.
Zdawałem sobie sprawę, że od tej pory zajmowanie się przypadkiem 32961 znacznie przekracza moje kompetencje, zaniechałem więc wypełniania kwestionariusza i przeprosiłem za najście oraz za nietaktowne i wysoce nieprofesjonalne zachowanie mojej starszej koleżanki. Pociągnięta przeze mnie za rękaw panna Thorpe wstała, by się pożegnać, to samo uczynił, być może zbyt gwałtownie, p. Lupin, na skutek czego koc opadł z niego wraz z koszulą, co spowodowało u p. Swift atak śmiechu a u panny Thorpe nerwową reakcję polegającą na wyskoczeniu przez otwarte okno i ucieczce w stronę Jeszcze bardziej Zakazanego Lasu. Po dwóch godzinach poszukiwań i zastosowaniu wielkiej ilości zaklęć znaleźliśmy pannę Thorpe zemdloną, pod opieką pochylającego się nad nią jednorożca, który ku mojemu zdziwieniu nie uciekł na nasz widok, a z p. Swift i - co dziwne - także z p. Lupinem przywitał się w sposób bardzo familiarny. Po ocuceniu panna Thorpe nie była oczywiście w stanie się teleportować, wezwaliśmy zatem pomoc ze szpitala św. Munga. Panna Thorpe pozostaje tam do dzisiaj, jej stan wciąż się poprawia.
Gdyby, w związku z opisanymi wydarzeniami, zaszła potrzeba jakichkolwiek dodatkowych wyjaśnień, jestem do dyspozycji w swoim biurze, pan Remus Lupin zaś, wraz z panną Andreą Swift przebywają stale w domu prof. Dumbledore'a w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie. Obecne miejsce pobytu panny Thorpe to pokój 234 w szpitalu św. Munga - tam też przesłałem jej otrzymane poranną sową zaproszenie na ślub panny Swift i pana Lupina, który odbędzie się za miesiąc w kaplicy zamkowej Hogwartu.

Sporządził:
Charles J. Mountfick
kierownik Biura d/s Pomocy Ofiarom Likantropii
przy Departamencie Kontroli i Regulacji Magicznych Stworzeń Ministerstwa Magii.
  Forum: W Labiryncie Wyobraźni · Podgląd postu: #147374 · Odpowiedzi: 4 · Wyświetleń: 7652

[ ? ]: Apokryf
Minerwa Napisane: 14.05.2004 14:38


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 14
Dołączył: 14.05.2004
Nr użytkownika: 2135


Zamiast tego zobaczył swój drogocenny eliksir, rozpryskujący się na wszystkie strony. Doprowadzona do ostateczności Andrea trzasnęła kociołkiem o podłogę.
- Wariatka! - Snape odskoczył na dobry metr, bryzgająca ciecz zdążyła jednak zabarwić jego buty i dół szaty na piękny, i bardzo trwale wyglądający turkusowy kolor. - Powinni cię zamknąć! - Przechylając się w miejscu wziął ze stołu różdżkę i rysując jej końcem po podłodze skierował niebieski płyn wprost do kamiennej kratki ścieku. - Nie ruszaj się, idiotko. Descualor - powiedział, upuszczając kroplę z małego flakonika na swoje obuwie i szatę, które, jak się Andrei wydawało, z niechęcią przybrały z powrotem czarny kolor. - Chodź tu - rozkazał, dotykając zakraplaczem plam na jej ubraniu - Descualor. Przecież ja cię zabiję. Pracowałem nad tym jak głupi.
- No to masz jeden więcej powód, żeby nie kiwnąć palcem w sprawie mojego eliksiru - odparła Andrea mściwie. - Przez chwilę myślałam, że cię nienawidzę. Ale mi przeszło. Po prostu mam cię w nosie. Kiedy Remus ci przebaczył, myślałam, że zwariował. Potem zmieniłam zdanie, ale teraz chyba znowu tak myślę.
- Powiedział ci? - Snape nawet za najgorszym sarkazmem nie umiał ukryć tego, jak bardzo jest zaskoczony. - Miał swoje pięć minut, musiał się pochwalić.
- Przestań! - wrzasnęła Andrea. - Nic mi nie powiedział!! Widziałam przez okno, jak z nim rozmawiasz!!! Po co innego byś sam przyjeżdżał?
- Żeby cię zabić - mruknął trochę spokojniej Snape. - Dobra, przestańmy się zachowywać jak para kretynów. Co zrobisz, jak już przygotujesz ten eliksir?
- Będę musiała znaleźć zaklęcie. To nie będzie łatwe.
- Ale dasz sobie radę jak ze wszystkim, perfekcyjnie. Co dalej?
- Przetestuję na ofierze wilkołaka. Przed pierwszą przemianą.
- He - Severus Snape podstawił kociołek pod kamienny gargulec, z którego buchnęła gorąca woda. - Ciekaw jestem, skąd ją weźmiesz. Dasz ogłoszenie w "Proroku"?
- A choćby. I na pewno znajdę kogoś odpowiedniego.
- Jeżeli nie?
- To też sobie, cholera, poradzę! - Andrea była u kresu wytrzymałości nerwowej. - A jak, to się już domyśl.
- Nie! - cokolwiek dało by się powiedzieć na temat Snape'a, nie można było zaprzeczyć, że jest inteligentny. - Ty durna dziewucho, nie waż się nawet! Wiesz, co ci się może stać? Wszystko! Od śmierci zaczynając! Czy ty naprawdę nie masz w głowie ani łuta mózgu?
- Tyle może jeszcze znajdę - Andrea bezwiednie zaczęła mu podawać składniki eliksiru w dokładnie takiej kolejności, w jakiej wrzucał je do kociołka. - Naprawdę nie mam zamiaru ryzykować...
- Jeżeli bym ci pomógł, to tylko pod warunkiem, że będziesz rozsądna - zastrzegł się Snape i upuścił na podłogę kawałek smoczego serca, gdy Andrea chwyciła go za rękę. - Zjeżdżaj. Powiedziałem "jeżeli". Najpierw musisz przyrzec, że nie zrobisz nic głupiego.
- A potem? - Andrea miała ochotę skakać z radości.
- Będziesz tu przyjeżdżać dwa razy w tygodniu, bo więcej czasu, choćbym chciał, nie znajdę.

20.III.1995

- Wiem. Chcesz o coś zapytać.
- Tak - Lupin już się zdecydował. - Chciałem wiedzieć, o co chodzi. Od jakiegoś czasu nasza książka kompletnie cię nie interesuje. Nie myśl, że mam do ciebie o to pretensje, ale termin się zbliża. Poprosiłaś, żebym wziął na siebie cztery rozdziały o demonach leśnych, i zrobiłem to. Ale co z pozostałymi? Jednocześnie widzę, że cały czas jesteś zajęta. Nie myśl, że się wtrącam w twoje sprawy, ani mi to w głowie. Ale kiedy robimy coś razem...
- Masz rację - Andrea usiadła, opuszczając podwinięte rękawy szaty. - Jestem ci winna wyjaśnienia.
- Tego nie powiedziałem.
- Wobec tego ja to mówię, bo taka jest prawda. Jest coś, co stało się dla mnie milion razy ważniejsze od tej książki. I dlatego chciałam cię prosić, żebyś opracował resztę materiału. Ja napiszę, tak jak się umawialiśmy, dwa rozdziały o wilkołakach i poprawię wstęp. Oczywiście na okładce będzie twoje nazwisko, weźmiesz też całe honorarium. Przepraszam, że złamałam warunki umowy, ale to, co mnie w tej chwili pochłania, jest jak studnia. Nie wyjdę z tego, póki nie skończę.
- Rozumiem - Lupin skinął głową.
- Nie gniewaj się, Remus - Andrea źle zrozumiała jego milczenie. - Jesteś w te klocki sto razy lepszy od mnie. Nawet Severus musiał to przyznać. Zostało już niewiele, machniesz to raz dwa. A ja muszę się zająć tym, co teraz robię, to dla mnie jedyna szansa.
- W porządku - Lupin uspokajającym gestem dotknął jej dłoni. - Przecież nie mówię nie. Cieszę się, że powiedziałaś mi otwarcie...
- Nic ci nie powiedziałam - zdenerwowała się Andrea. - Człowieku, czy ty zawsze musisz wszystkim ufać na wyrost? Nie jesteś ciekawy, co robię? I dlaczego dwa razy w tygodniu latam do Hogwartu?
- Nie. Robicie coś razem z Severusem, pomagasz mu w czymś, a może on tobie, jak skończycie, to prawdopodobnie mi powiesz. A co poza tym, to wybacz - Lupin spojrzał na nią zdziwiony - ale to już chyba nie moja sprawa?
- Co ty sugerujesz? - Andrea przyjrzała mu się podejrzliwie. - Czy ty czasem nie myślisz, że Severus i ja... Przyznaj się!
- Do czego? - Lupin wzruszył ramionami. - A gdyby nawet, to co?
- Nie! - Andrea aż tupnęła nogą. - Nawet tak nie myśl. Nigdy. To tylko praca. I chyba naprawdę muszę ci powiedzieć, co robię, żebyś sobie nie wyobrażał jakichś głupstw.
- Chyba, że tak - Lupin zrozumiał, że Andrea zrobi wszystko, by mu powiedzieć, czym się zajmuje, sam zresztą był tego ciekawy.
- Pamiętasz, zainteresował mnie twój wywar tojadowy. Wzięłam ci trochę, zbadałam skład i natrafiłam tam na ślad substancji, o której w 1794 roku pisał rosyjski specjalista od eliksirów, że służyła do leczenia lunatyków. Osłabiała ścieżkę księżycową, rozumiesz. Tojad rzeczywiście zawiera śladowe ilości krwi lunarnej, bo tak się nazywa ta substancja. I prawdopodobnie dlatego ci pomaga. Pomyślałam, że gdyby wyodrębnić jej więcej, tojad jest na tyle pospolitą rośliną, że można to zrobić, opracować bezpieczne stężenie i spróbować podawać tym, którzy dopiero się zarazili jeszcze przed pierwszą przemianą, być może udałoby się więź z księżycem zupełnie zerwać. Rozumiesz, na razie im, bo można by dać małą dawkę. Wiesz, jaki jest tojad. Na tobie nie robi wrażenia, a i tak trzeba go podawać pod kontrolą.
- Myślisz, że sama krew lunarna byłaby mniej trująca?
- Bardziej. Dlatego muszę zrobić coś, żeby osłabić jej szkodliwość przy większych stężeniach. Bo w małych dawkach Bażow dawał ją lunatykom... Pomyślałam, że gdyby ją połączyć z wyciągiem mandragory, ale nie tej naszej, hodowlanej, tylko dzikiej, o tym z kolei pisał już Agryppa... I to właśnie sprawdza dla mnie Severus.
- Już rozumiem, skąd twoje studia nad wilkołakami.
- Oczywiście. Nie bez znaczenia było też, że mogłam ci się z bliska przyjrzeć. Przepraszam. Ale jak zaczęłam obserwować cię podczas przemian, pomyślałam, że spróbuję coś zrobić.

Dwa dni po pełni w kwietniu
1.V.1995


- Czyś ty oszalała? - Lupin wstał i przeszedł się po kuchni. - Możesz umrzeć. Możesz sama zostać wilkołakiem.
- Zrozum, to jedyny sposób. Nie mogę czekać. Test śliny wypadł dobrze, co jeszcze może się stać?
- Test śliny robiłaś na szklanej płytce.
- Niekoniecznie - Andrea podciągnęła wysoko rękaw szaty i pokazała mu małe zadrapanie na wewnętrznej stronie ramienia. - Zobacz. Zrobiłam to miesiąc temu. Z początku zaczerwieniło się zupełnie jak twoja blizna, potem zbielało, zagoiło się, przeszła pełnia - i nic.
- Ty to naprawdę zrobiłaś - Lupin poczuł, jak narasta w nim wściekłość dziwnie pomieszana z lękiem. Ta kobieta była szalona. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że może się bać Andrei, teraz jednak czuł się jakby zobaczył księżyc. - Ty kretynko, nie przyszło ci do głowy, że mogłaś się przemienić?! Wiesz, co to jest, być dzikim, niebezpiecznym zwierzęciem? Które każdy we własnej obronie może zabić, i będzie miał rację! To co innego, niż bawić się w animagię, to jest klątwa. Dotykasz czarnej magii tak blisko, że wszyscy się dziwią, kiedy ktoś powie, że w ogóle masz prawo do życia. Naprawdę, chciałaś tego?
- Nie. Ale przecież nic się nie stało.
- A wiesz, że kiedy kobieta-wilkołak zajdzie w ciążę, roni podczas pierwszej przemiany? Natura ma rację, broni się przed rozmnażaniem potworów, a ty chcesz sama to robić? Andrea, to jest gorzej, niż szaleństwo. To jest zło.
- Uspokój się, Lupin - Andrea po raz pierwszy od bardzo dawna powiedziała mu po nazwisku. - Nie mów tak, bo się czuję jakbym była Voldemortem. - Chcę pomóc ludziom, rozumiesz? I jestem na dobrej drodze. Pomyśl o swojej matce, kiedy odliczała dni do pełni, pomyśl o innych matkach... i o innych dzieciach, o swoich potencjalnych ofiarach. I przestań się o mnie martwić, do ciężkiej cholery! Jestem dorosła i wiem, co robię. Tobie na razie nie dam rady pomóc, ale są jeszcze inni. I choćby miało mnie spotkać coś naprawdę złego, nie cofnę się. W ostateczności poszukam innego wilkołaka. Ale zrobię to, rozumiesz? Lupin od początku tej przemowy siedział z głową podpartą na dłoniach, włosy zasłaniały mu twarz. Trwał tak, nieruchomy jak kamienna figura, Andrea nie wiedziała nawet, czy słucha, co do niego mówiła. Wreszcie podniósł głowę.
- Jesteś szalona - powiedział. - Nie, nie mogę w tym brać udziału. Żeby zrobić to, co ty chcesz, podczas najbliższej pełni musiałbym cię ugryźć. Nie zrobię tego.
- Wystarczy zadrasnąć. Nic więcej. Co się miało stać, już się stało, wiem na pewno, że eliksir działa. Nie przemieniłam się! Muszę jeszcze wypróbować to w warunkach naturalnych, tylko dla potwierdzenia, nic więcej.
- A jeżeli użycie eliksiru tylko opóźnia zakażenie? Jeżeli przemienisz się nie teraz, tylko za miesiąc, za dwa, za rok?
- Ile razy mam ci tłumaczyć - Andrea zaczęła zbierać ze stołu porozrzucane notatki - że to nie jest grypa ani AIDS? To jest magia. Nie istnieje zarazek ani wirus, istnieje urok. Który albo można zdjąć, albo nie. Remus, zaszliśmy już tak daleko, że twoja zgoda czy jej brak nic tu nie zmieni. Musisz to zrobić, do cholery, i pamiętaj, że ani ty, ani ja nie robimy tego dla siebie.
- Możesz dać słowo? - Lupin podniósł głowę i spojrzał jej prosto w oczy.
- Przysięgam.

Pełnia w maju
28.V.1995


Weszła do pracowni. Tym razem nie zamknęła drzwi, żeby zostawić sobie drogę odwrotu. Usiadła przy leżącym na podłodze wilku i położyła rękę na jego łbie. Od kilku miesięcy coraz więcej czasu spędzała z nim w ludzkiej postaci, głaszcząc go i przemawiając do niego - była świadoma, że wilkołak nie jest się w stanie oswoić, jak inne zwierzę, wywar tojadowy jednak skutecznie pozbawiał go agresji. Wiedziała, że panowanie nad sobą wobec człowieka, swego naturalnego wroga i ofiary, kosztuje go sporo wysiłku, mimo to próbowała przyzwyczajać go do swojej obecności. Teraz miało się to zmienić. Musiała sprawić, żeby zaatakował, a przynajmniej zranił ją, choćby lekko. Kiedy wchodziła do pracowni, była w stu procentach zdecydowana - teraz, dotykając wilczego futra, poczuła, że się boi. Spodziewała się, że oszołomiony wywarem tojadowym wilkołak nie będzie w stanie zareagować zbyt gwałtownie, jednak sama myśl o sprowokowaniu go odbierała jej siły. Wilk leżał nieruchomo, słychać było jego ciężki oddech. Nie spał, doskonale wyczuwając jej napięcie. Głaszcząc go zsuwała dłoń coraz niżej, wreszcie dotknęła jego pyska, wsuwając palec między wargi, dotknęła wilczych kłów. Nie zareagował, tylko jego oddech stał się wolniejszy, jakby bardziej uważny. Odsunęła rękaw i zbliżyła do jego zębów obnażone przedramię. Na moment zamknęła oczy, wypowiedziała zaklęcie przeciwbólowe. Podniosła prawą dłoń i dotknęła srebrnym pierścionkiem wargi wilkołaka. Usłyszała przerażający skowyt, i poczuła ból w lewym przedramieniu. Wilk drżał i zaciskał zęby z całych sił, tak, że Andrea nie mogła nawet myśleć o wyrwaniu ręki, obawiając się, że niewiele by z niej zostało. Przemieniła się. Wilkołak zaskoczony puścił ją, ohydny warkot raptownie ucichł. Andrea usunęła z jego zasięgu krwawiącą łapę i ostrożnie zaczęła się wycofywać w stronę drzwi. Nie ruszył się, więc powoli, tyłem, na trzech ugiętych nogach wymanewrowała do kuchni. Dopiero tu przemieniła się z powrotem i zamknęła drzwi. Przekręciła klucz i padła zemdlona na podłogę.
Ocknęła się, gdy zaklęcie przeciwbólowe przestało działać. Przez moment leżała w ciemności próbując sobie przypomnieć, co się stało, wreszcie ostry ból w lewej ręce przywrócił jej przytomność. Powoli pozbierała się. Nie zapalając światła znalazła na półce eliksir odkażający i po omacku, trzymając przedramię nad kuchennym zlewem, wylała na rany całą zawartość flakonika. Dopiero teraz wzięła ze stołu różdżkę.
- Lumos - powiedziała.
W bladym świetle przyjrzała się swojej ręce. Cztery głębokie ślady kłów, kilka mniejszych ranek. Tętnica nieuszkodzona, choć ból pulsował w całym ciele, powodował zawroty głowy. Jeszcze raz wypowiedziała zaklęcie, wzięła z półki przygotowany wcześniej bandaż. Zlewka z eliksirem już czekała. Andrea najpierw zmoczyła w nim jałowy kawał gazy, którym owinęła rękę, potem, mrucząc zaklęcie, wypiła resztę płynu. Powoli uspokajając się, założyła opatrunek. Trzydzieści dni, pomyślała. Trzydzieści dni czekania, nieustannej obserwacji rany, o ile będzie co obserwować. Rana wkrótce się zagoi, po kilku miesiącach będzie można myśleć o magicznym usunięciu blizny. Oczywiście, jeżeli się uda. Jeżeli będzie to normalna rana, jeżeli wywar tojadowy we krwi Lupina w połączeniu z eliksirem, który wypiła, da pożądany efekt... Wiedziała, że sam eliksir, nawet w najwyższym stężeniu, nie może jej zaszkodzić. Był w nim składnik, po który chodziła daleko w głąb Zakazanego Lasu, a który - wierzyła w to - zapewniał jej bezpieczeństwo. W najgorszym wypadku eliksir nie pomoże, a wtedy najbliższą pełnię spędzi jako wilczyca. I wszystkie następne pełnie, do końca życia. Ile ich będzie? Pięćset, siedemset? A może przeciwnie, bardzo niewiele.
Wyczarowała niewielką świecącą kulę i usiadła przy stole. Ze sterty papierów wyjęła czysty kawałek pergaminu i ostrożnie układając na stole lewe ramię zaczęła pisać.

Szanowny Pan
Korneliusz Knot
Minister Magii
Londyn


Drogi Panie Korneliuszu,

Zdecydowałam się wypróbować eliksir na jedynym dostępnym ochotniku, tzn. na sobie. Wynik będę mogła przewidzieć już za tydzień, na ostateczne potwierdzenie muszę jednak poczekać do najbliższej pełni. To nie jest tak, jak Pan mówił, Panie Korneliuszu. W tym, co robię nie ma ani szaleństwa, ani tym bardziej bohaterstwa. Jest wyłącznie determinacja naukowca, przekonanego - być może błędnie albo zbyt mocno - o słuszności swego postępowania. Ośmielę się jednak przypomnieć Panu o pewnej obietnicy. Gdyby coś mi się stało, przyrzekł Pan dopilnować osobiście, by nic złego nie spotkało Remusa Lupina. Wszystko, co się stało, stało się bez jego udziału, a nawet przy jego wyraźnym sprzeciwie. Jestem zatem jedyną osobą, która może ponosić jakąkolwiek odpowiedzialność za wynik eksperymentu i proszę, by o tym pamiętano. Listy podobnej treści wysyłam do naszej wspólnej Przyjaciółki prof. Minerwy McGonagall oraz do p. Charlesa J. Mountficka, prezesa Towarzystwa Pomocy Ofiarom Likantropii.

Z pozdrowieniami
Andrea Swift


Dzień po pełni w czerwcu
30.VI.1995


- Udało się - Lupin był półprzytomny ze szczęścia. Chwycił ją za ramiona, z całych sił przygarnął do siebie. - A tak się bałem... Dziewczyno, jesteś genialna.
- No proszę - Andrea nie mniej szczęśliwa ucałowała go serdecznie. - A kto wyzywał mnie od kretynek?
- Bo kretynka jesteś swoją drogą - Lupin wypuścił ją z ramion i spoważniał. - Do tej pory robi mi się zimno, jak pomyślę, że to się mogło nie udać.
- Zostałabym wilkołakiem tak jak ty. Pierwszym w historii wilkołakiem-animagiem. Wiesz, nawet szkoda, że się udało, bo mogłabym przed pełnią zmienić się w niedźwiedzia i zobaczyć, co się będzie działo.
- Zabiję cię - powiedział bezsilnie Lupin. - Czy ty naprawdę nie zdajesz sobie sprawy, czym ryzykowałaś? Musisz być tak cholernie odważna?
- No przestań już, przestań - Andrea pojednawczo pogłaskała go po ramieniu. - Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Udało się.
- I chwała Bogu - przytaknął żarliwie. - Możesz pomóc dziesiątkom ludzi. To jest teraz najważniejsze.
- Nie - powiedziała, jakby nie słyszała tego, co powiedział przed chwilą.
- Co - nie? - spojrzał na nią zdziwiony.
- Nie to jest najważniejsze. Przynajmniej nie dla mnie. Dla mnie najważniejsze jest, że mogę pomóc tobie.
- Jak to mnie? - teraz już patrzył na nią jak na szaloną. - Zwariowałaś? Przecież ja jestem wilkołakiem od trzydziestu lat.
- Byłeś. Przez ostatnie trzydzieści lat, i o tyle za długo. Mogę ci na osiemdziesiąt procent obiecać, że przy następnej pełni już się nie przemienisz.
- Jakim cudem?
- Nie potrzeba cudu. Nie powiedziałam ci wszystkiego. Eliksir zdejmuje urok - Andrea sprawiała wrażenie osoby, która za chwilę będzie zmuszona wyznać coś, co za wszelką cenę chciałaby ukryć. - Nie zapobiega przeniesieniu.
- To dlaczego, kurwa, nie wypróbowałaś go na mnie?! - Lupin zerwał się z miejsca, a Andrea zamarła ze strachu. Lupin nigdy nie przeklinał.
- Powiedz, czy inaczej zgodziłbyś się mnie ugryźć? - odezwała się wreszcie takim tonem, jakby tłumaczyła rzecz oczywistą. - Zrozum, żeby dać to komukolwiek innemu, musiałam być na sto procent pewna.
- Mówiłaś, że jesteś! Przysięgłaś!
- A czy inaczej byś się zgodził?
Lupin nie wytrzymał. Z całej siły trzasnął ją w twarz i patrzył, nieprzytomny z gniewu, jak ląduje na podłodze. Wreszcie wypadł z kuchni i zbierająca się z ziemi Andrea usłyszała tylko huknięcie frontowych drzwi.

~~@~~

- Nie, to niemożliwe. Odejdź. Nie masz prawa tu być - Lupin siedząc na ziemi półprzytomnie trząsł głową, jakby chciał się uwolnić od dręczących majaków. - Przed chwilą skrzywdziłem kogoś, kto dla mnie ryzykował życie. - Proszę cię, odejdź. Agnieszka!!!
Podniósł głowę. Cichy trzask, który tak doskonale znał, poderwał go jak smagnięcie batem. Zamiast jednorożca stała przed nim dziewczyna o dziwnych, sięgających prawie do kolan białych włosach. Wielkie, czarne oczy, które Lupin tak dobrze znał, patrzyły na niego z zastygłym wyrazem przerażenia. Ale to nie on był jego przyczyną. Wydawało się, że młoda kobieta doznała kiedyś tak wielkiego lęku, że odcisnął on się na całej jej postaci i zastygł w niej jak utrwalony na magicznej fotografii.
- A więc to tak - szepnął Lupin. Paradoksalnie, cała ta przerażająca sytuacja stawała się w ten sposób coraz bardziej jasna. - Kim ty jesteś?
- Znasz mnie - odezwała się niewyraźnie, jakby musiała sobie przypominać ludzką mowę. - Jestem Agnieszka.
- Animag-jednorożec... - Lupin zapragnął nagle znaleźć się gdziekolwiek, byle dalej od Jeszcze Bardziej Zakazanego Lasu, Andrei i tych szalonych oczu, które śledziły każde jego drgnienie. - Jak to możliwe?
- Śmierciojady. Torturowali mnie. Bałam się. - z krótkich, niepowiązanych zdań odczytał całą jej przerażającą historię. Kiedy dwa lata temu dowiedziała się o powrocie Voldemorta i jego zamachu na Kamień Filozoficzny, odżyły dawne lęki. Ubłagała Andreę, by pomogła jej stać się animagiem. Jest nim od niedawna, nie wie, dlaczego jej animagiczną formą stał się jednorożec, myślała o koniu. Nie pamięta, jak długo żyje w tym lesie, straciła rachubę czasu.
- A więc Andrea wiedziała, kim jesteś - miał już szczerze dość tajemnic związanych z nią, i gdyby historia Agnieszki tak go nie fascynowała, pewnie poszedłby stąd. - To twoja przyjaciółka?
- Prawie siostra. Odwiedza mnie.
- Ty też do nas przychodziłaś - przypomniał sobie pierwsze spotkanie z nią przed domem i fala czułości zalała mu serce. Na moment zapomniał o Andrei, wyciągnął rękę. - Dziękuję ci.
- To nic - ona też wyciągnęła dłoń, dotknęła jego palców. Trochę się tym zdziwił, wiedział, że ludzie, którzy przeżyli tortury odruchowo boją się dotknięcia. - Lubię cię. Jesteś dobry.
- Andrea mówiła ci o mnie? - z rzeczy, które Andrea mogła powiedzieć o nim Agnieszce interesowało go tylko jedno, ale Agnieszka bez pudła odgadła, co.
- Wiem. Chce ci pomóc.
- Tak... Wiesz, co ona zrobiła? Powiedziała, że jej eliksir działa tylko na tych, którzy dopiero co zostali zarażeni, i skłoniła mnie, żebym ją ugryzł, żeby mogła to sprawdzić. Na sobie, rozumiesz? A to była nieprawda. Mogła to sprawdzić na mnie. Czemu mnie okłamała? - Lupin wyrzucał z siebie całą gorycz, jaka nagromadziła się w nim przez ostatnie trzy miesiące. - Mogła umrzeć. Mogła sama zostać wilkołakiem. Dlaczego?
- Bo cię kocha.
- Czyś ty osza... co?! - to proste wyjaśnienie dopiero teraz dotarło do Lupina. - Jakim cudem? Przecież bym wiedział. Nie, to nie może być prawda.
- Mówiła mi. Wiele razy.
Lupin ukrył twarz w dłoniach. Teraz cała sprawa ukazała mu się z przeraźliwą jasnością. Wszystkie kawałki układanki nagle złożyły się w całość i z niewinnie wyglądających elementów powstał przerażający obraz. Więc Andrea kochała go. Ryzykowała życie nie dla własnych ambicji, tylko dla niego. Zwaliła na niego pracę nad podręcznikiem, żeby samej zająć się przygotowywaniem eliksiru. Kłamała, składała fałszywe przysięgi, manipulowała nim, żeby w końcu go uratować. Jeśli to, co powiedziała Agnieszka było prawdą, jest największym winowajcą na świecie.
- Co zrobiłeś? - Agnieszka zdawała się czytać w jego myślach.
- Uderzyłem ją. Byłem tak wściekły, że najchętniej bym zabił. Okłamywała mnie przez cały rok. Robiła ze mnie durnia dla mojego dobra. Nienawidzę tego.
- Ona cię kocha.
- Ale ja jej nie kocham, rozumiesz? I to nie teraz, kiedy jestem na nią wściekły, ale w ogóle. Jestem jej wdzięczny, podziwiam ją, ale to jeszcze nie jest miłość.
- Mówisz, co jest. Nie wiesz, co będzie.
- Myślisz, że ją pokocham?
- Jeżeli ją zrozumiesz.
- Chyba nigdy - Lupin w udręczeniu potrząsnął głową. - Jeżeli jest na świecie ktoś, kto rozumie Andreę Swift, to prawdopodobnie ją kocha. Ale nie ja.
- Idź do niej.
- Muszę, wiem o tym. Chociaż po tym, co zrobiłem wyrzuci mnie za drzwi. I będzie miała rację.
- Przekonaj się - to były ostatnie słowa Agnieszki, zanim z cichym trzaskiem znów zamieniła się w jednorożca. Jak zawsze podeszła do Lupina i dotknęła jego policzka. Potem nie spiesząc się odeszła w las, powiewając długim, białym ogonem.
Lupin podniósł się i jak błędny ruszył w stronę polany. Nie pamiętał, jak i kiedy wyszedł z lasu, kiedy przeszedł łąkę i jak duża była ona tym razem - ocknął się dopiero przed drzwiami.
Wszedł do domu. Serce biło mu jak młotem, w głowie miał pustkę. Andrea siedziała w kuchni przy oknie, z czołem opartym o parapet. Nie widział jej twarzy, zasłaniały ją włosy. Chyba nie usłyszała jego wejścia, bo nie poruszyła się. Podszedł, położył jej ręce na ramionach. Schylił się i pocałował ją we włosy. Dopiero teraz poruszyła się. Był pewien, że lada moment zerwie się i teraz on dostanie w twarz, ale Andrea tylko odwróciła się do niego. Pozwoliła, by całował jej czoło, włosy, usta, starannie omijając lewy policzek, gdzie czerwieniła się paskudna plama. Czuł jak całe jej ciało drży, on trząsł się dokładnie tak samo i nawet się nie zdziwił, że gdy w końcu mógł się odezwać, powiedział coś zupełnie innego, niż chciał:
- Nie waż się więcej tego robić.
- Ty też - Andrea nie odmówiła sobie znaczącego spojrzenia. Lupin poczuł, że się czerwieni.
- Przepraszam - powiedział.
- Ja też.

Dzień przed pełnią w lipcu
26.VII.1995


- Masz - Andrea podała mu kubek. Lupin wstał i ponad kubkiem spojrzeli sobie w oczy. Bez słowa wziął naczynie z jej rąk i szybko, kilkoma łykami wypił eliksir.
- Dziękuję ci - powiedział.
- Jeszcze nie - Andrea była bardzo poważna. - Jeszcze nie masz za co. I pamiętaj, że do końca nie wiemy, czy będziesz miał.
- To nic - Lupin podszedł, objął ją ramieniem. - Dziękuję, że chciałaś to zrobić. Co będzie, to będzie.
- Dzisiaj wieczór się dowiemy - Andrea podniosła głowę, by spojrzeć na niego. Uśmiechał się, widać było jednak, że i on jest przejęty. - Wszystko będzie dobrze.
- Na pewno - zgodził się Lupin. - To było najwyższe stężenie?
- Tak. Ostatnia, czternasta dawka.
- Ile jeszcze godzin? - Lupin spojrzał na zegar. - Cztery... cztery i pół - godziny wschodu księżyca w poszczególne dni roku znał na pamięć od lat. - Ale pamiętaj, gdyby... no, gdyby się nie udało, nie martw się. Spróbujemy jeszcze raz.
- Na pewno - Andrea wciąż stała przy nim, lekko oparta głową o jego ramię. - Wiesz, dlaczego jeszcze miesiąc temu odważyłam się... na tamto? - zapytała nagle.
- Nie - Lupin przygarnął ją mocniej. Przez cały ten miesiąc żadne z nich ani słowem nie wróciło do tamtego wydarzenia.
- Wiedziałam, że eliksir nie zaszkodzi mi, jeśli dodam do niego krew kogoś, kto mnie naprawdę kocha. To taki stary przesąd. Nikt go nie potwierdził, ale też nikt się na nim nie zawiódł.
- Dlatego się nie bałaś?..
- Użyłam krwi Agnieszki - Andrea nie patrzyła na niego. - Jej jednej mogłam być pewna. Kiedy powiedziałam o tym Severusowi, wyśmiał mnie. Ale pamiętam, że sam kiedyś też tak robił.
- No tak - Lupin wiedział, że nie może zapytać, czy w eliksirach Snape’a była jej krew. Był jednak w stu procentach pewien, że w eliksirze, który przed chwilą wypił, znalazła się ona na pewno.


KONIEC

-----------
* zgadza się, mgłowce pożyczyłam sobie od Astrid Lindgren ("Ronja, córka zbójnika"). Będą jeszcze wietrzydła.
** Tak jak obiecywałam, w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie są także wietrzydła. Bardzo rzadkie skądinąd. Jako gatunek odkryła je, podobnie jak mgłowce, Astrid Lindgren w powieści "Ronja, córka zbójnika".
*** i **** Fragmenty dialogu Lupina z Dumbledore'em pochodzą z opowiadania Jedi Boadicei "Memories of Tomorrow" zamieszczonego na stronie www.sugarquill.com oraz na stronie www.fanfiction.net
  Forum: W Labiryncie Wyobraźni · Podgląd postu: #147372 · Odpowiedzi: 14 · Wyświetleń: 15236

[ ? ]: Apokryf
Minerwa Napisane: 14.05.2004 14:34


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 14
Dołączył: 14.05.2004
Nr użytkownika: 2135


17.XII.1978

- Jesteś! - Andrea zaskoczona podbiegła do niej. - I co, mów szybko, i co?
- Pomogło! - Agnieszka rzuciła się jej na szyję. - Jesteś cudotwórczynią!
- Po kolei, jak było - Andrea pociągnęła ją na brzeg sadzawki, gdzie przed chwilą siedziała. - Co ci powiedział?
- Że powinnam lepiej pilnować swojego kociołka, i że za karę mam poukładać książki w pracowni. Całe dwie półki - Agnieszka zachichotała uszczęśliwiona.
- Wspaniale! - Andrea po raz pierwszy była dumna z siebie i ze Snape'a równocześnie. - Nie spodziewałam się tego po nim.
- On wcale nie jest taki zły - Agnieszka broniła go żarliwie, niezrażona sceptyczną miną przyjaciółki. - Był dla mnie całkiem miły. Jak już go przeprosiłam, powiedział, że wie, że to nie ja wrzuciłam jajo smoka. Powiedziałaś mu, kto to zrobił?
- Nie - Andrea sama nie była pewna, czy mówi prawdę. - Przysięgłam tylko, że to nie ty, reszty się domyślił.
- Będą się Krukoni mieli z pyszna - zauważyła Agnieszka. - A gdzież ty idziesz? - zdziwiła się, widząc, że Andrea wstaje. - Mamy czas do kolacji.
- Ten poniedziałkowy test z transmutacji nie daje mi spokoju - Andrea uniknęła zdumionego spojrzenia Agnieszki, która wszak wiedziała doskonale, że jej przyjaciółka nie ma zwyczaju zbytnio przejmować się nauką, a w transmutacji i tak jest najlepsza w całej szkole. - Muszę powtórzyć zaklęcia. Drzwi do lochów były już zamknięte, wiedziała jednak, że Snape często rygluje je od środka, kiedy chce w spokoju popracować.
- Alohomora - powiedziała, i wrota ustąpiły. Zamknęła je starannie i zajrzała do pracowni. Snape siedział na katedrze i pisał coś w wielkiej, pergaminowej księdze. Na jej widok odłożył pióro.
- No, co jest? - zapytał po swojemu, szorstko, Andrea widziała jednak uśmiech w jego oczach. Podbiegła do niego i objęła go za ramiona.
- Dziękuję - wymruczała mu wprost do ucha. - Jesteś wielki.
- Idź do licha - z udaną złością odwrócił głowę, ale przedtem, niby przez roztargnienie, pocałował ją.


Półtora tygodnia przed pełnią w listopadzie
19.XI.1994


- Remus! - Andrea zerwała się z krzesła, sterta notatek z jej kolan poleciała z hałasem na podłogę. - Co się stało?
- Muszę się umyć - krwawy upiór odezwał się całkiem przytomnym, trochę nawet sarkastycznym tonem, i to od razu przywróciło jej równowagę. - Miałem spotkanie z wietrzydłem**.
- O Boże - Andrea już sięgała na półkę, gdzie stał słoik z odkażalnikiem i paczka ligniny. - Daj, pomogę ci - jej ruchy były sprawne i szybkie, w parę sekund ściągnęła z niego przemoczoną i pokrwawioną szatę i posadziła go na krześle na środku kuchni. - Czekaj - zwinnymi palcami rozpięła mu guziki koszuli i delikatnie zaczęła ją zdejmować, pilnując, by nie urazić poranionych ramion. - Ależ cię poharatało. Schyl głowę - rozkazała, zmywając odkażalnikiem ranę na karku. - Ta na szczęście nie jest głęboka. Skoczyło ci na kark?
- Leciało i chyba zawadziło o mnie - Lupin odważył się rozewrzeć zaciśnięte z całych sił szczęki. Rany bolały go tak, że czuł, jak robi mu się kwaśno w ustach. Zaklęcia znieczulające pomogły tylko trochę, na szczęście jednak w odkażalniku było coś, co łagodziło ból. - Upuściłem różdżkę i spadliśmy z urwiska do Żółtej Wody.
- Tu nigdy nie było wietrzydeł - Andrea zajęła się jego rękami, na których pazury i dziób wietrzydła pozostawiły znacznie głębsze ślady. - Człowieku, jakim cudem tyś jeszcze nie zemdlał? - jeden ruch różdżki i wokół dłoni i przedramienia Lupina owinął się gruby, bawełniany bandaż. - To musi boleć jak nie wiem co...
- Przyzwyczaiłem się - Lupin dopiero po jej słowach poczuł, że trochę kręci mu się w głowie, a deski podłogi przybierają podejrzane kształty. - Grunt, że znalazłem różdżkę.
- Bez niej rozdarłoby cię na strzępy - Andrea kończyła opatrywać ranę na drugim ramieniu i zajęła się zmywaniem krwi z jego pleców. - Wietrzydła są urodzonymi mordercami.
- Żółta Woda pomogła - mruknął Lupin przygryzając wargi. - Musimy tam jutro iść i je wyłowić, Hagrid się ucieszy.
- Nie zabiłeś go zaklęciem? - szaleńczo zaciekawiona Andrea przykucnęła i zaczęła rozwiązywać mu sznurówki. - Zostaw, i tak musisz się położyć... Masz jutro gorączkę, jak w banku u Gringotta.
- Nie sądzę - Lupin wstał, lecz zabandażowanymi dłońmi nie mógł sobie nawet rozpiąć spodni, więc Andrea bez żenady zrobiła to za niego.
- To co z nim zrobiłeś, powiedz - poprosiła, zmywając mu odkażalnikiem krwawą rysę biegnącą w poprzek uda. - Pierwszy raz słyszę, żeby ktoś pokonał wietrzydło gołymi rękami.
- Mówiłem ci, Żółta Woda. Utopiło się. Ja też. Prawie. - w miarę jak znikał ból i uspokajały się nerwy, przychodziło zmęczenie i senność.
- Idź się położyć, ale nie zasypiaj jeszcze, przyniosę ci mieszankę pani Pomfrey.
- Nie trzeba, jutro nie będzie śladu - trzymając się ściany ruszył do pokoju. Andrea przygotowując mu lekarstwo usłyszała, jak jęknęły sprężyny łóżka. Przygryzła wargi, przypominając sobie paskudną, szeroką bliznę na jego prawym boku - wiedziała, że przed pełnią poczerwienieje, a w bardzo jasną, zimową noc może nawet zacząć z powrotem krwawić. Ta myśl przypomniała jej o czymś. Wzięła ze stołu pipetę i starannie zebrała z podłogi największą plamę krwi. Wypowiedziała zaklęcie oczyszczające i wpuściła krew do małej fiolki, którą starannie zakorkowała i schowała do kieszeni szaty. Dopiero wtedy wzięła lekarstwo i weszła do pracowni.
- Andrea - Lupin podniósł się na łóżku i wziął od niej pachnący ziołami kubek. - Przepraszam. Nawet ci nie podziękowałem. Jesteś wspaniała. Sama pani Pomfrey nie zrobiłaby tego lepiej. - Co tam - kucnęła przy łóżku, spojrzała na jego zmienioną bólem twarz. - Gorzej, że nie mamy niczego na gorączkę. Skoczę rano do wsi i przyniosę kory wierzbowej.
- Nie trzeba - z wdzięcznością położył obandażowaną rękę na jej dłoni. - Mówiłem ci, jutro nie będzie śladu. No, może niewielkie blizny, ale to też nie na długo. Na mnie wszystko się goi jak na wilku.
- To prawda. Zawsze się zastanawiałam, jak to jest... ale to teraz nieważne - przerwała szybko, widząc, że Lupin wolałby zostać sam. - Dobranoc. Gdybyś czegoś potrzebował, będę spała w kuchni.

tydzień przed pełnią w listopadzie
21.XI.1994


Zanim go zobaczył, poczuł jego zapach. Jałowcowy dym i pleśń lochów łączyły się z wonią zjełczałych orzechów i gryzącym zapachem miętowego mydła. Jedno w sposób oczywisty pochodziło od tłustych włosów, drugie było zapachem popękanej skóry na zbyt często mytych rękach. Gdyby ktoś przedtem powiedział mu, że ten doskonale przecież znany zapach przyprawi go o skurcz żołądka, nie uwierzyłby mu z pewnością. A jednak tak było.
- Witaj, Severusie - powiedział i dopiero teraz odwrócił się. - Jesteś niezawodny.
- Przeciwnie - spojrzenie Snape'a zatrzymało się na jego obandażowanej dłoni. - Mam wrażenie, że się spóźniłem.
- Ach, to? - Lupin odruchowo schował dłoń w rękaw. - Nie, nic takiego. Miałem spotkanie z wietrzydłem.
- Zabił je gołymi rękami - uzupełniła Andrea, która nie wiadomo skąd znalazła się przy nich. - Jak się masz, Severusie.
- Dawnośmy się nie widzieli - wredny uśmieszek, który Lupin znał jeszcze lepiej niż zapach, przesunął się po wargach Snape'a. - Miło, że wróciłaś do pracy naukowej.
- Tak naprawdę nigdy jej nie przerywałam - olimpijski spokój Andrei również nie wróżył niczego dobrego. - Mam teraz dobrego partnera.
- O, nie wątpię - Snape również odbił piłeczkę w stronę Lupina, który był w komfortowej sytuacji, bo mógł udawać, iż tego nie zauważył. - Musisz go tylko lepiej pilnować. Wietrzydła są wredne.
- O, zapewne - Lupin widział ten niemal fizyczny wysiłek, z jakim Andrea powstrzymała się od zauważenia, że nie tylko wietrzydła. - Damy je Hagridowi do wypchania, tylko niech trochę wyschnie. Remus topił się z nim w Żółtej Wodzie, ale okazało się, że lepiej pływa. Przyjdziecie potem na herbatę? - zapytała nieoczekiwanie, jakby wyczuła, że powinni zostać sami.
- Nie zwracaj na nią uwagi - powiedział Lupin, gdy Andrea znikła w drzwiach domu. - Przejęła się moim wypadkiem bardziej, niż powinna.
- Nie będę - obiecał Snape i jak zwykle znaczyło to coś zupełnie innego. - Ty za to powinieneś.
- Co powinienem? - nie zrozumiał Lupin.
- Zwracać na nią uwagę. Po prostu, uważaj. Potrafi być równie wredna, jak wietrzydło.
- Pracujemy razem - Lupin wzruszył ramionami.
- No właśnie - Snape skinął głową. - Dlatego tu przyjechałem. Dumbledore dał mi do przeczytania waszą książkę.
- To zaledwie trzy pierwsze rozdziały - Lupin wiedział, że recenzja nie będzie przychylna.
- Ale widać, jaka będzie całość. Piekielnie nierówna. Kto pisał rozdział o demonach ziemnych?
- Ja. Oczywiście będę ci wdzięczny za wszelkie uwagi...
- A o demonach powietrza?
- Też ja. Andrea napisała wstęp, prosiłem ją o to.
- No właśnie. Widać, że pisały to dwie osoby, z których każda ma kompletnie inną koncepcję całości. Jeżeli nad tym nie zapanujecie, wszystko się wam rozleci. Twoje dwa rozdziały nie są jeszcze takie najgorsze, niefachowy język można poprawić, bo na razie to przypomina bajkę dla mugolskich dzieci, przydałyby się też jakieś ścisłe informacje w punktach i pytania testowe na końcu rozdziałów, tobie też się to przyda przy egzaminach... - ugryzł się w język, ale było już za późno. - Przepraszam.
- Tak, na końcu rzeczywiście będzie test, cała teoretyczna część OWuTeeMów, dwieście pytań - Lupin miłosiernie udał, że nie zrozumiał jego gafy. - Ale punkty pod rozdziałami? Nie poznaję cię, Severusie. Zawsze uważałeś, że umiejętność szukania w tekście to podstawa uczenia się.
- Mamy teraz taką tępą młodzież - Snape z dezaprobatą pokręcił głową. - Czasem nie mam już do nich siły. Poza tym to ty zawsze słynąłeś z chęci do przesadnego ułatwiania im życia.
- Zobaczymy. Zauważyłeś jakieś błędy rzeczowe?
- W twoich rozdziałach, czy w ogóle?
- Przede wszystkim w moich rozdziałach. Ale i w ogóle.
- W ogóle, to twoja przyjaciółka jest karygodnie nieścisła. Ty przynajmniej wykładasz jasno, często aż za jasno, i wtedy popadasz w łopatologię. Andrea sprawia wrażenie, jakby jej chęć podzielenia się wiedzą była dużo większa od stopnia zainteresowania strony przeciwnej. Pomijając oczywisty błąd metodyczny, jest to podejście tyleż entuzjastyczne, co infantylne. Wiesz, taka Hermiona Granger. Uch, jak ja nie cierpię tej dziewuchy.
- Powinieneś być z niej dumny - mruknął Lupin. - Skorzystała z twojej lekcji aż miło.
- Jednego nie nauczyła się z pewnością, szacunku dla nauczycieli. Ale co ty o tym wiesz... Zaraz, coś ty powiedział?
- Że sporo się od ciebie dowiedziała. Wiesz, że po twojej lekcji ona jedna wzięła do ręki tablice księżycowe?
- Wierz mi, było mi całkowicie obojętne, czy to zrobi, czy nie - Severus Snape wzruszył ramionami.
- Zapewne. Ale wracając do naszej książki - Lupin był zły na siebie za ten powrót do zamkniętej już sprawy. - Chyba jesteś trochę niesprawiedliwy. Andrea ma ogromną wiedzę i dużo niekonwencjonalnych pomysłów na jej wykorzystanie. Wiele się od niej nauczyłem.
- Kto jest redaktorem całości? Bo mam nadzieję, że ktoś taki jest?
- Owszem, ja.
- No to zacznij, z łaski swojej, czytać to, co ona napisała. Ten jej zawiły styl, wszystkie te nawiasy, pauzy, siedemnastokrotnie złożone zdania... Boże drogi, przecież teraz tak już nikt nie pisze. Ten jej wstęp nadaje się tylko do napisania jeszcze raz. Co to w ogóle za wstęp, trzy strony bełkotu. Jeżeli ma zamiar w taki sposób potraktować resztę materiału, wasza praca już teraz nie ma sensu.
- Może nie jest aż tak źle - Lupin pomyślał, że Severus Snape z nieznanego powodu wyraźnie nie znosi Andrei. - Ale to chyba moja wina, istotnie, powinienem był to uważniej przeczytać.
- No tak, jeszcze tego brakuje - Snape z furią strząsnął nieistniejący pyłek z fałd swej szaty. - Cała Andrea. Za wszystkie numery jakie robiła, zawsze mieli poczucie winy wszyscy, tylko nie ona. Uważaj na nią, Lupin. Jeżeli, w co bardzo wątpię, uda się wam napisać tę książkę, sukces będzie wasz wspólny. Za to bądź pewny, że klęskę zwali na ciebie. I to w taki sposób, że na następną taką propozycję będziesz czekał do sądnego dnia.
- Chyba przesadzasz - zaprotestował łagodnie Lupin. - Siedzimy tu cztery miesiące i jak dotąd współpracuje nam się wspaniale. Tak jak mówiłem, ma ogromną wiedzę. I to z tak różnych dziedzin, jak transmutacja i czarna magia. Nawiasem mówiąc na eliksirach też się zna.
- Wiem - szara twarz Snape'a stężała w ołowianą maskę. - Uczyłem ją na ostatnim roku.
- Aha - Lupin nie dał po sobie poznać, jakie zrobiło to na nim wrażenie, był jednak potężnie zaskoczony.

19.XII.1978

- Czy ktoś z was - głos Severusa Snape'a był zimny jak zawsze - ma dość oleju w głowie, żeby pomóc mi porządkować magazyn składników? W zamian za dziesięć punktów dla swojego domu - dodał takim tonem, jakby wiedział, że bezinteresownie nikt by się nie zgłosił, co zresztą było prawdą.
Odpowiedziała mu głucha cisza. Stara, szkolna zasada "nigdy nie zgłaszać się na ochotnika" w siódmej klasie była już prawem. Snape rozejrzał się po sali.
- Nie to nie - powiedział, wzruszając ramionami. - Może Gryffindorowi bardziej zależy na punktach.
Cios był celny. W tym roku Hufflepuff przodował w klasyfikacji domów i miał wszelkie szanse na puchar, Gryffindor jednak deptał mu po piętach. Puchoni spojrzeli po sobie w popłochu. Praca ze Snape'em zapowiadała się koszmarnie, w dodatku za pasem były ferie, dziesięć punktów zawsze jednak mogło przeważyć szalę...
- Ja, panie profesorze - Agnieszka zerwała się z miejsca. Puchoni odetchnęli z ulgą - wiedzieli, że Agnieszka zrobiłaby wszystko dla swego domu, przynajmniej tak długo, jak długo jego prefektem jest Andrea.
- Dobrze - zgodził się Snape. - Ale uprzedzam, pracy jest dużo. Całe popołudnie.
- Czy mogę jej pomóc, panie profesorze? - Andrea wstała z miejsca, starając się uniknąć spojrzenia Snape'a.
- Jak chcesz, Swift - Snape też na nią nie patrzył. - Zatem o drugiej. Na tym kończymy dzisiejszą lekcję, do widzenia.

~~@~~

- Jesteście... Dobrze - Snape podwijał rękawy szaty. - Trzeba wprowadzić w składnikach zupełnie nowy porządek. Musimy poprzenosić wszystko we właściwe miejsca, zgodnie z pochodzeniem substancji. W tej szafie będą, chronione zaklęciem, wszelkie składniki niebezpieczne. Tu obok - stałe i płynne części magicznych stworzeń w kolejności alfabetycznej według klasyfikacji Scamandra. To nam zajmie prawie wszystkie regały. W tamtej szafie umieścimy półprodukty i gotowe eliksiry. Zajmiesz się tym, Swift?
- Tak, panie profesorze.
- A ty chodź zobacz - Snape skinął na Agnieszkę - co jest do zrobienia w magazynie składników roślinnych. Tam jest dużo mniej przestawiania. Swift, zacznij od tamtej strony, zaraz przyjdę ci pomóc - powiedział zimno jak zawsze, w Andrei jednak serce aż podskoczyło z radości.
- Tutaj trzeba przede wszystkim popakować do puszek te zioła, które są już idealnie wysuszone - Snape wskazał Agnieszce baterię pustych puszek zajmującą cały stół w sąsiednim lochu. - Potem opisać po angielsku i po łacinie i odstawić do szaf. Jakieś pytania?
- Czy mogę zemleć te, których używa się w postaci sproszkowanej? - Agnieszka wskazała stojący na stole solidny młynek.
- Nie. Większość z tych ziół lepiej trzyma się w całości - Snape potrząsnął głową. - Postaraj się jak najmniej łamać. Ale bądź pewna, że doceniam twoje zaangażowanie - dodał takim tonem, że Agnieszka pomyślała, iż prędzej odgryzie sobie język, niż zaproponuje cokolwiek.
- A zatem jeżeli wszystko jest jasne - zaczął Snape i urwał. Z sąsiedniego magazynu rozległ się krzyk i cichy łoskot, jakby coś miękkiego i ciężkiego upadło na podłogę.
Wbiegli do lochu. Andrea leżała na podłodze, obok niej rozsypane łuski smoka. Z rozciętego palca dziewczyny ciekła krew.
- Smocza łuska - Snape już był przy niej. Chwycił Andreę za rękę i mocno ścisnął palec, krew zaczęła kapać coraz gęściej. - Szybko, niebieski flakon ze stołu - rozkazał przerażonej Agnieszce. - A potem po panią Pomfrey, natychmiast.
Gdy Agnieszka spełniła rozkaz, Snape uspokoił się nieco. Wiedział, że zranienie smoczą łuską jest niebezpieczne i prawie zawsze w pierwszej chwili traciło się przytomność, nikt jednak nie umierał od jednego skaleczenia. Starannie zalał ranę niebieskim płynem, który wzburzył się gwałtownie w zetknięciu z krwią i równie gwałtownie zastygł, tworząc brudnoniebieski strup. Snape wciąż klęczał na podłodze trzymając Andreę za rękę i bezmyślnie patrzył w jej kredowobiałą twarz. A jeśli naprawdę coś się stanie? Już raz mu tu zemdlała... Dotknął nadgarstka, serce biło słabo, ale równo. Pomyślał, że źle jej oddychać, kiedy leży tak na podłodze z głową odchyloną do tyłu - puścił jej rękę, podniósł ją za ramiona i oparł o swoje kolana. Schylił się i dotknął ustami zimnego czoła.
- Co się stało? - pani Pomfrey wystarczył jeden rzut oka, by ocenić sytuację. Machnięciem różdżki wyczarowała nosze i we troje przenieśli na nie Andreę. - Jaki to był smok? - spojrzenie, które poczuł na sobie Snape było prawie tak ostre, jak smocza łuska.
- Peruwiański żmijozębny - powiedział, otwierając drzwi, przez które wysunęły się magiczne nosze. - Zrobiłem opatrunek z eliksiru ściągającego...
- Widzę - mruknęła pani Pomfrey, nie odrywając wzroku od bladej twarzy Andrei. - Czasem masz jednak jakieś resztki rozsądku. A ty leć, powiedz profesorowi Dumbledore'owi co się stało - dodała odwracając się do Agnieszki. - Niech przyjdzie do skrzydła szpitalnego. Tylko nie narób histerii.
- To aż tak niebezpieczne? - Snape użył całej siły woli, by nie pokazać, jak bardzo się przeraził.
- Nie. Ale Dumbledore by mi nie darował, gdybym go nie wezwała - wyjaśniła zwięźle pani Pomfrey. - Ty też spodziewaj się miłej rozmowy.
- Wiem - Snape i bez tego był wystarczająco przygnębiony. W milczeniu otworzył drzwi izolatki i przeniósł Andreę na łóżko. Bez słowa asystował pani Pomfrey, podając eliksiry i bandaż.
- Dobrze. To może tak zostać - pani Pomfrey ułożyła rękę Andrei na małej poduszeczce. - Zaraz odzyska przytomność.
- Długo będzie chora?
- Trochę musi. To jest wstrząs, potrzeba czasu, zanim się organizm uspokoi. Ta odrobina toksyny zrobiła swoje. Oho, już ją bierze gorączka - dodała kładąc rękę na czole dziewczyny. - Lepiej, żeby ją miała, wysoka temperatura niszczy jad. No, co jest? - dodała, widząc, że powieki Andrei poruszyły się. - Obudzisz się wreszcie, czy nie?
- Andrea - Snape wziął dziewczynę za rękę i potrząsnął lekko. - Andrea, obudź się.
- Ja nie śpię - powieki Andrei uniosły się. - Severus...
- Jestem przy tobie - Snape rzucił wściekłe spojrzenie w stronę pani Pomfrey, ta jednak krzątała się po izolatce z miną tak nieprzeniknioną, jakby nagle ogłuchła. Ośmielony tym zapytał: - Jak się czujesz, mała?
- Dobrze. Gdzie Agnieszka?
- Zaraz przyjdzie. Poszła po Dumbledore'a. Bardzo się przestraszyła.
- Wujek... przyjdzie tu?
- Tak.
- To mnie obudź, jakbym zasnęła - Andrea zamknęła oczy, lecz zaraz je otwarła. - Zimno mi.
- Już, córeczko - pani Pomfrey natychmiast odzyskała słuch i starannie okryła ją grubym, białym kocem. - Lepiej? No to śpij.
Zdrowa ręka Andrei poruszyła się pod przykryciem. Snape dyskretnie wsunął rękę pod koc i dotknął jej, czując, jak robi się coraz cieplejsza.
- Idą już - pani Pomfrey powiedziała to do siebie, na tyle głośno jednak, by Snape zdążył cofnąć dłoń. W tej samej chwili do izolatki wszedł Dumbledore. Za nim wśliznęła się Agnieszka.
- I co? - Dumbledore był spokojny. Snape pomyślał z wdzięcznością o Agnieszce, która choć sama przerażona, nie narobiła paniki.
- Jak się czujesz? - zapytał Dumbledore podchodząc do łóżka.
- Zaczyna się gorączka - uprzedziła go pani Pomfrey, stając po drugiej stronie, tuż obok Snape'a. - Ale tak musi być, dwie-trzy godziny, potem gorączka spadnie, ale Boże Narodzenie i tak spędzi w łóżku. Severus w porę zrobił opatrunek - dodała, i natychmiast ugryzła się w język, bo Andrea na dźwięk tego imienia otworzyła oczy. Jej półprzytomny wzrok napotkał jednak najpierw Dumbledore'a.
- Wujek - powiedziała. - Mnie nic nie jest, tylko mi się spać chce... - spojrzała na Snape'a i już miała coś powiedzieć, gdy pani Pomfrey przerwała jej kategorycznie:
- Chłopy, wynocha. Pogadajcie sobie na korytarzu. Ty, Agnieszka, zostań, pomożesz mi ją przebrać.
Snape i Dumbledore posłusznie wyszli. Gdy drzwi izolatki zamknęły się, Dumbledore zapytał:
- Jak to się stało?
- Prosiłem, żeby mi ktoś z siódmoklasistów pomógł uporządkować magazyn, zgłosiła się Agnieszka, więc Andrea natychmiast za nią... To się stało kiedy wyszedłem, żeby pokazać Agnieszce co ma robić w magazynie ziół. Prawdopodobnie Andrea zrzuciła pudełko, chciała je podnieść... to moja wina, powinienem był dopilnować.
- Uczniów siódmej klasy już raczej nie trzeba pilnować - Dumbledore uśmiechnął się, jakby chciał mu dodać otuchy. - Andrea powinna być na tyle mądra, żeby nie zbierać smoczych łusek gołymi rękami.
- Będę zamykał te pudełka zaklęciem - obiecał Snape.
- Nikt nie jest w stanie wszystkiego przewidzieć - Dumbledore położył mu rękę na ramieniu. - Przy eliksirach naprawdę bardzo łatwo o wypadek. To nie twoja wina, Severusie. Wiem, że dbasz o bezpieczeństwo, przy tylu lekcjach zdarzyło się to dopiero pierwszy raz...
- O raz za dużo.
- Miejmy nadzieję, że wszystko się dobrze skończy. Wracasz do lochów?
- Zaraz, tylko zapytam Agnieszkę o hasło, kazałem jej zamknąć magazyn - skłamał Snape. Nie zamierzał się stąd ruszyć co najmniej do wieczora.
- Dobrze. Gdyby coś się stało, niech Poppy mnie zawiadomi - Dumbledore uścisnął go lekko za ramię i wyszedł. W tej samej chwili w drzwiach izolatki pojawiła się pani Pomfrey.
- Możesz wejść - powiedziała. - A ty, Agnieszka, idź już. Dziękuję ci za pomoc.
- Mogę jeszcze?... - Agnieszka spojrzała błagalnie na Snape'a. - Potem i tak pójdę, bo mam w poniedziałek próbny OWTM z transmutacji... Mogę posiedzieć na korytarzu.
- Jak chcesz - zgodziła się pani Pomfrey. - Severus, gdyby coś się działo, wołaj mnie natychmiast.
- Dobrze - Snape znów usiadł przy łóżku. Andrea wyglądała teraz znacznie gorzej. Jej blada twarz nabrała niepokojącego, szklistego odcienia, na policzkach zaczęły się pojawiać ostre rumieńce. Oddychała ciężko, jej zdrowa dłoń raz po raz zaciskała się na kocu. Miała na sobie białą, szpitalną koszulę, jej szata leżała obok, przewieszona przez oparcie krzesła. Snape patrzył, jak jej zamknięte oczy wypełniają się łzami, które spłynęły wzdłuż skroni i wsiąkły w rozsypane na poduszce włosy. Delikatnie starł ich wilgotne ślady, a wtedy usta Andrei poruszyły się.
- Zawołaj Agnieszkę.
- Dobrze - Snape wstał i otworzył drzwi izolatki. - Agnieszka.
- Jestem - Agnieszka zbliżyła się i przykucnęła z drugiej strony łóżka.
- Agnieszka... powiedz profesorowi Snape'owi, że to nie twoja wina... że to Andy wrzucił jajo smoka. Powiedz...
- Dobrze, powiem - Agnieszka ukradkiem otarła łzę.
- Nie uwierzy ci, ale ja przysięgnę, widziałam... Severus!
- Co, mała? - Snape nie przejmując się obecnością Agnieszki pogłaskał ją po rozpalonej twarzy. - Zrobię, co zechcesz, tylko nie płacz.
- Severus, daruj Agnieszce. Proszę cię. To nie ona...
- Agnieszka jest przy tobie, kochanie - Snape'owi było już naprawdę wszystko jedno. - Już wszystko dobrze.
- Tak, Andrea, już wszystko dobrze - Agnieszka mokrą od łez chusteczką otarła jej czoło i twarz. - Jestem z tobą, profesor Snape już się nie gniewa - mówiła, nie patrząc na Snape'a, który siedział po drugiej stronie łóżka z twarzą przesłoniętą włosami. - Wszystko będzie dobrze, śpij.
- Severus - głos Andrei był coraz cichszy. - Nie odchodź.
- Zostanę z tobą - Severus Snape pochylił się nisko i dotknął policzkiem jej zdrowej dłoni.
Przesiedzieli tak dobre pół godziny, Snape zgięty w pół, z głową przy ręce Andrei, Agnieszka sztywno wyprostowana na swoim krześle. Dopiero gdy oddech Andrei pogłębił się i uspokoił, przyjaciółka odważyła się podejść i pochylić nad nią. Andrea spała.
- W porządku - powiedziała bezgłośnie Agnieszka. - Usnęła.
- Dobrze - Snape wyprostował się i ponad łóżkiem spojrzeli sobie z Agnieszką w oczy.
- Zostań tu na chwilę - Snape wstał i przeszedł kilka kroków w stronę drzwi. - Zaraz wrócę, zostawiłem otwarte magazyny.
- Zamknęłam. Hasło "Łuska smoka".
- Hufflepuff zyskuje dwadzieścia punktów - powiedział miękko Snape.
- W takim razie to ja już pójdę - Agnieszka wstała i jeszcze raz spojrzała mu w oczy. - Panie profesorze.
- Tak? - po wszystkim, co tu zaszło, ten tytuł wydał się Snape'owi mocno nie na miejscu.
- Niech pan będzie spokojny. Przysięgam, nikomu ani słowa. Nawet Andrei, jak wyzdrowieje.
Snape spojrzał na nią tak, że na moment przestraszyła się, że powiedziała coś złego. Wreszcie położył jej rękę na ramieniu.
- Dziękuję ci - powiedział.
~~@~~

Kochany Harry!

Mam nadzieję, że z Tobą wszystko w porządku, choć przyznam, że wiadomości o Turnieju zaniepokoiły mnie mocno. Uważaj na siebie - traktuj to jak polecenie od wiadomej Ci osoby. Życzę Wesołych Świąt Tobie i Twoim Przyjaciołom. Jeżeli nie masz innych planów na ferie, może po świętach odwiedziłbyś nas w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie? Spędzilibyśmy razem Sylwestra i Nowy Rok. Porozmawiaj z prof. McGonagall, sam zresztą też do niej napiszę. Pozdrawiam serdecznie Ciebie i Twoich Przyjaciół i czekam na odpowiedź

Remus Lupin


25.XII.1994

Kiedy się obudził, ze zdumieniem zauważył, że w nogach jego polowego łóżka leży kilka pakunków. Poza konwencjonalnym drobiazgiem od Dumbledore’a i drugim od Andrei nie spodziewał się niczego, tym większe zatem było jego zdziwienie, gdy na pierwszej paczce odczytał adres napisany ręką Harry'ego. W środku było ilustrowane wydanie "Magicznych stworzeń" Newta Scamandra z dedykacją na karcie tytułowej: "Wesołych Świąt życzą Panu Hermiona Granger, Ron Weasley i Harry Potter". Druga paczka zawierała piękne, oprawione w masę perłową orle pióro z życzeniami sukcesów pisarskich od Dumbledore'a, a w trzeciej, całkiem nieoczekiwanie, znalazł się tomik wierszy. Lupin zdziwiony odnalazł bilecik - były w nim życzenia od Sybilli Trelawney. Zrobiło mu się głupio, nie pomyślał bowiem o prezencie dla niej, nie sądził zresztą, by w ogóle o nim pamiętała. Następna paczka była duża i solidna. Otworzył pudełko i ujrzał starannie poskładany ciemnozielony materiał. Wyjął go i zobaczył, że jest to elegancka szata o klasycznym kroju, która w dodatku wyglądała, jakby była szyta specjalnie na niego. Nie musiał szukać bileciku z życzeniami, by wiedzieć, od kogo pochodzi ten prezent, gdy go jednak znalazł uśmiechnął się. Na odwrocie świątecznej kartki widniały tylko trzy słowa "przebierz się nareszcie" skreślone znajomym charakterem pisma. Dwa małe pakieciki zawierały jeszcze parę wełnianych nauszników od pani Pomfrey i ciemnozielony kubek z szlifowanego szkła od nieznanego ofiarodawcy. Pomyślał, że sowa niosąc paczkę musiała upuścić bilecik, a prezent zapewne pochodził od Syriusza. Pospiesznie umył się i ogolił, zza kuchennych drzwi usłyszał bowiem kroki i poranną krzątaninę Andrei. Starannie pozapinał nową szatę i dumnie wyprostowany wszedł do kuchni.
Andrea na jego widok odstawiła kubek z herbatą i podeszła do niego.
- Wesołych świąt - powiedziała, obejmując go. Była teraz taka jak podczas ich pierwszego spotkania, nieśmiała i jakby czymś zawstydzona. Ucałował ją w oba policzki i podziękował za prezent.
- Jak widzisz, przebrałem się - dodał.
- I świetnie - z uznaniem obejrzała go ze wszystkich stron. - A ja nareszcie będę mogła wysyłać listy! - dodała, całując go. - Zawsze chciałam mieć puszczyka.
- U Eylopa mówili, że to ostatni krzyk mody - Lupin pomyślał z uznaniem, że Eylop, mimo, iż zawalony stertą świątecznych zamówień, spisał się świetnie dostarczając ten spory i kłopotliwy prezent w samą porę i niespodzianie.
Gdy siedzieli przy śniadaniu patrząc na zaśnieżony las, za oknem nagle coś się zakotłowało. Lupin otworzył je i do kuchni wpadła Hedwiga, niosąca niewielkie pudełko.
- Hedwiga! - wykrzyknął z niedowierzaniem Lupin podając sowie kawałek świątecznego ciasta. - Co tu robisz, przecież od Harry'ego dostaliśmy już życzenia?
- To wcale nie od Harry'ego - Andrea uważnie obejrzała pudełko, ponieważ sowa ze zrozumiałych względów odmówiła odpowiedzi. - Moim zdaniem to jest pismo Syriusza.
- Rzeczywiście - Lupin wstał, by wypuścić Hedwigę, która niecierpliwie zabębniła dziobem w szybę. - W dodatku przesyłka adresowana jest do nas obojga. Otworzysz?
W środku był ładny, oprawiony w skórę notes i srebrny talizman ze złotymi hieroglifami. Lupin uśmiechnął się.
- To jest chyba dla ciebie - podał Andrei podłużny, srebrny wisiorek. - Znasz hieroglify?
- Troszkę - Andrea pochyliła się nad talizmanem. - To jest a i to jest a, ten znak oznacza er... tu jest napisane po prostu "Andrea".
- Więc to może ja powinienem go nosić? - zaśmiał się Lupin.
- Kto wie? - Andrea położyła przed nim talizman, a sama zaczęła przeglądać notes. - Ale wtedy musiałabym się nazywać Remus Lupin! - wykrzyknęła tryumfalnie, pokazując mu wytłoczone na wewnętrznej stronie okładki złote literki R.L.
- Czyli jednak nie - Lupin uśmiechnął się. - Ale wobec tego od kogo jest ten zielony kubek?
- Jaki zielony kubek? - Andrea nalała mu herbaty.
- Popatrz - Lupin przyniósł z pracowni zielony pucharek z szlifowanego szkła. - Pewnie sowa zgubiła kartkę. Myślałem, że to od Syriusza.
- Jaki ładny! - Andrea obróciła w palcach kubek przyglądając mu się uważnie. - Nigdzie żadnego napisu, ale można by sprawdzić... stosowałeś jakieś zaklęcia?
- Nie. Ale gdyby był skażony czarną magią, to bym wiedział.
- Nawet nie o tym myślałam - Andrea zamruczała pod nosem jakieś zaklęcie, od którego z kubka buchnęły płomienie. - Że jest zaczarowany, widać gołym okiem. Ale jak?
- Moim zdaniem najlepiej go trochę poobserwować - zauważył Lupin. - Jak na gadżet od Zonka jest zbyt cenny.
- Z pewnością - zgodziła się Andrea. - Nic teraz nie wymyślimy. Stygnie nam herbata, grzanki są twarde jak beton, a przecież mamy dzisiaj do zrobienia coś ważnego.
- Co?
- Wymyślić imię - Andrea uroczyście postawiła na stole klatkę z puszczykiem, który nawet nie raczył otworzyć oczu. - Czy mogę prosić cię na chrzestnego?
- Wielki to dla mnie zaszczyt - Lupin przyglądał się granatowoszaremu upierzeniu puszczyka. - Obawiam się tylko, że nie jestem zbyt mocny w sowich imionach.
- Musi być magiczne - zastanawiała się Andrea. - Agryppa? Paracelsus?
- Korneliusz Knot - mruknął Lupin. - Ten puszczyk u Eylopa miał już imię. Ale jest młody, więc można mu zmienić...
- Jak się nazywał?
- Wolfgang. Ale pomyślałem, że masz za dużo wilków pod jednym dachem.
- To ładne imię - zaprotestowała Andrea. - I uważam, że właśnie ono najlepiej pasuje. Czy ojciec chrzestny się zgadza?

pełnia w grudniu
29.XII.1994


Harry pomyślał z zakłopotaniem, że chyba przyjechał zbyt późno. Kiedy po południu wsiadał do stojącego przed Hogwartem powozu, który miał go zawieźć prosto do Jeszcze Bardziej Zakazanego Lasu, nie sądził, że podróż będzie tak długa. Zatrzymał się na godzinę w Hogsmeade i za radą Dumbledore'a kupił dla Andrei duży worek fasolek wszystkich smaków, a dla Lupina czekoladową żabę-giganta, z całą kolekcją magicznych kart. Nie odmówił sobie tez przyjemności wypicia piwa kremowego w gospodzie "Pod Trzema Miotłami" i w efekcie zajechał przed dom w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie dopiero około dziesiątej.
Zdziwiło go, że dom, mimo otwartych okiennic, jest kompletnie nieoświetlony - ze strachem pomyślał, że pomylił datę, albo powóz zawiózł go w zupełnie inne miejsce. To ostatnie było niemożliwe, bo prof. McGonagall osobiście zaczarowała karetę tak, by dowiozła go prosto na miejsce, zamknięta na siedem spustów i zabezpieczona wieloma silnymi zaklęciami. Z trudem udało się Harry'emu wybłagać postój w Hogsmeade - zgodziła się tylko pod warunkiem, że w miasteczku będzie mu towarzyszył Hagrid, który wybierał się tam po zakupy.
Harry wszedł na ganek. Zapukał, a gdy nikt nie otwierał, nacisnął klamkę. Drzwi, ku jego zdumieniu, ustąpiły. Przez sień wszedł do ciemnej kuchni. Wszystko wskazywało na to, że dom jest pusty. Poczuł, jak ogarnia go lęk. Co się stało z profesorem Lupinem i siostrzenicą Dumbledore'a? Przecież, o ile się nie pomylił, pełnia była wczoraj. A jeśli się pomylił? Przeżył już jedno spotkanie z wilkołakiem, w dodatku tym samym wilkołakiem... poczuł, jak serce zaczyna mu łomotać. Wyjął różdżkę gotów atakować lub bronić się, pomyślał jednak, że powinien najpierw rozejrzeć się wokół.
- Lumos - powiedział.
Przez chwilę rozglądał się po przytulnej, miłej kuchni, wreszcie w ścianie naprzeciwko dostrzegł drzwi. Niestety, były zamknięte. Bez przekonania, za to z coraz większym strachem, który jak zwykle łączył się w nim z zaciekawieniem, wszedł na górę. W małym pokoiku nie było nikogo, skręcił więc w przeciwną stronę korytarza, gdzie przez oszklony dach wpadało zimne, księżycowe światło. W pierwszej chwili krzyknął i cofnął się, bo wydało mu się, że wyciągają się ku niemu jakieś długie, wiotkie ręce - gdy jednak nic się nie działo, przyjrzał im się bliżej. Były to pnącza. Świecąc sobie różdżką rozejrzał się po dużej, zastawionej donicami oranżerii. Wysoko podnosząc różdżkę ruszył przed siebie, chcąc zobaczyć, czy za oranżerią nie ma jeszcze jakiegoś pomieszczenia, nagle jednak potknął się. Upuścił różdżkę i tylko to, że w ostatniej chwili podparł się ręką sprawiło, że nie rozbił sobie nosa lądując na czymś gładkim i twardym, jak pancerna szyba. Bo też była to szyba. Nie podnosząc się spojrzał przez nią i to co zobaczył, zaparło mu dech. Pod oranżerią, w wielkim, zagraconym pokoju, spało dwoje zwierząt. Wilk i niedźwiedź. Oba przytulone do siebie, zwalisty, ciemnobrunatny kształt obok wielkiej, jasnobrązowej kuli. Komu innemu świadomość, że przebywa pod jednym dachem z wilkiem i niedźwiedziem, choćby i uśpionymi, napędziłaby stracha, Harry jednak odetchnął z ulgą. O tym, że siostrzenica Dumbledore'a jest animagiem, mówiła mu już z dwadzieścia razy szaleńczo podekscytowana tym faktem Hermiona. I chyba wspominała nawet, że zmienia się w niedźwiedzicę... A więc tylko pomylił dni. Postanowił położyć się w małym pokoju na górze, i na wszelki wypadek zamknąwszy drzwi zaklęciem poczekać do rana. W tej chwili niedźwiedzica podniosła łeb i spojrzała na niego. Zobaczył jak wstaje, znów podnosi głowę w stronę okna i... zmienia się w kobietę, która spojrzała na niego, uśmiechnęła się i skinęła ręką. Podeszła do drzwi, otwarła je zaklęciem i wyszła, starannie zamykając od zewnątrz.
Zbiegł na dół. Kobieta czekała na niego u dołu schodów. Była niska, nieszczególnie ładna, ale miała piękne, czarne włosy i łobuzerski uśmiech. Wyglądała bardzo sympatycznie i Harry od razu poczuł się lepiej.
- Witaj, Harry - podała mu rękę. - Przepraszam za to wszystko, ale chyba przyjechałeś trochę za wcześnie.
- Rzeczywiście, coś mi się pomyliło - przyznał Harry wchodząc za nią do kuchni. - Ale przecież pełnia była wczoraj.
- Ale dopiero dzisiaj zaczyna ubywać księżyca - wyjaśniła, rozpalając ogień skinieniem różdżki. - Rano już wszystko będzie w porządku. Zjedz kolację i czas do łóżka, jest już prawie północ. Spodziewaliśmy się ciebie jutro rano.
- Coś mi się pomyliło - powtórzył Harry. - Przepraszam, że jestem tak późno, ale nie wiedziałem, że tu jest tak daleko i zajrzałem po drodze do Hogsmeade...
- Rozumiem - kobieta uśmiechnęła się stawiając na ogniu rondelek z jakąś potrawą, która natychmiast zaczęła bardzo smakowicie pachnieć. - Ślimaki-gumiaki, karaluchy w czekoladzie, te rzeczy? Mam tylko nadzieję, że nie przywiozłeś tu łajnobomby.
- Nie - roześmiał się Harry. Sięgnął do torby i wyjął worek fasolek Bertiego Boota. - Proszę. Profesor Dumbledore mówił, że pani za tym przepada.
- On za to niespecjalnie - zachichotała jak uczniak, któremu udała się psota. - Zawsze trafiał na jakieś paskudztwo. Raz nawet podsunęłam mu truskawkową, ale okazało się, że to smak czerwonych skarpetek... Dzięki, Harry. Sprawiłeś mi wielką przyjemność.
- To profesor mi podpowiedział, jak pytałem, co pani najbardziej lubi.
- Mów mi Andrea - postawiła przed nim talerz z gulaszem, podała mu widelec i kromkę chleba i zajęła się robieniem herbaty. Harry przez chwilę jadł w milczeniu, wreszcie zapytał:
- Jak się czuje profesor Lupin? Już dawno chciałem o to zapytać.
- Jutro rano będzie jeszcze nie do życia, ale chyba będziesz się mógł z nim przywitać. Koło południa już nie będzie śladu, że chorował. Profesor Snape przywiózł mu lekarstwo...
- Jak pierwszy raz zobaczyłem ten eliksir, myślałem, że Snape chce go otruć.
- Gdybyś widział jego miny podczas picia tego eliksiru, byłbyś tego pewien - Andrea znów zachichotała. - Nie, Severus Snape nie lubi marnować gwałtownych uczuć na byle kogo. Wiem za to, że bardzo wyżywa się na uczniach. Można się było tego spodziewać.
- Też była pani... to znaczy też byłaś z nimi na roku?
- Trzy klasy niżej. I w Hufflepuff. O Remusie i jego paczce oczywiście było głośno w całej szkole, ale osobiście poznałam tylko Snape'a.
- Nie mogę sobie wyobrazić, jaki był Snape jako uczeń.
- Niższy - odpowiedziała zwięźle Andrea i oboje wybuchnęli śmiechem. - Aha, i czasem miał czyste włosy.

29.I.1979

Mieszkanie Severusa Snape'a znajdowało się na parterze, niedaleko wejścia do lochów. Było ono dość sporo oddalone od kwater innych profesorów, którzy zamieszkiwali północne, najdalsze od wejścia skrzydło zamku. Andrea nie była tu jeszcze nigdy, choć od dawna już znała wejściowe hasło. Przed drzwiami zawahała się na moment, wreszcie jednak wypowiedziała zaklęcie.
W pokoju nie było nikogo. Wszystkie cztery ściany szczelnie wypełniały półki z książkami, kilka tomów leżało na ozdobnym, rzeźbionym biurku. Panował tu zresztą idealny porządek, jeśli nie liczyć rzuconej na podłogę szaty, która jak wielka czarna strzała wskazywała drzwi łazienki, za którymi zniknął jej właściciel. Drzwi były uchylone i Andrea przez chwilę zastanawiała się, czy warto opierać się pokusie zajrzenia przez nie. Osobiście nie miała nic przeciwko temu, by zobaczyć Severusa Snape'a pod prysznicem, była jednak więcej niż pewna, że on sam nie byłby tym zachwycony. Chociaż, kto wie? - na palcach podeszła do drzwi i ostrożnie zajrzała do łazienki, gotowa w każdej chwili wycofać się. Snape stał odwrócony tyłem, i jak z ulgą zauważyła Andrea, miał na sobie te same nienagannie czarne dżinsy, które zawsze nosił pod szatą. Schylony stał nad wielką miednicą i lał sobie na głowę wodę z porcelanowego dzbanka, starannie mocząc swe długie, czarne włosy.
- Jesteś - powiedział nie odwracając się. - Idź do pokoju, zaraz tam przyjdę - sięgnął za siebie, by wziąć stojący na wannie szampon, Andrea jednak uprzedziła go.
- Pomogę ci - podwinęła rękawy i kładąc mu rękę na karku dała znak, by się pochylił. Nabrała na dłoń gęstej, ciemnozielonej cieczy i delikatnie, niemal czule dotknęła jego włosów. Potem długo, starannie masowała mu głowę, czując niejasno, że sprawia mu tym przyjemność. Snape stał nieruchomo jak kamienna figura, oparty dłońmi o dno miednicy - tylko jego napięte mięśnie i wolny, jakby ostrożny oddech zdradzały, że cały skupiony jest na dotknięciu jej rąk. Kiedy wreszcie sięgnęła po dzbanek i zaczęła spłukiwać pianę z jego włosów, usłyszała głębokie westchnienie.
- Już kończę - powiedziała z żalem, podając mu ręcznik. On jednak zamiast ręcznika wziął ją za rękę i pocałował. Drgnęła zaskoczona. Po raz pierwszy pocałował ją w rękę.
- Dziękuję - powiedział. - To było wspaniałe.
- Och, ty - w przypływie czułości zarzuciła mu ręcznik na głowę i cmoknęła go w mokry kark. W tej samej chwili zrozumiała jednak, że przesadziła. Snape wyprostował się gwałtownie i nie zważając na to, że ocieka wodą, porwał ją w objęcia.
- To było wspaniałe - powtórzył, gdy wytarłszy się nawzajem usiedli razem na fotelu. - Odtąd ile razy będę mył głowę, będę myślał o tobie.


30.XII.1994

Harry obudził się o świcie. Odruchowo spojrzał na swój nowy zegarek, jednak na tarczy wciąż widniały jedynie słowa: MAM TO W NOSIE. SĄ FERIE. Przez długą chwilę leżał usiłując zgadnąć która jest godzina, i czy wypada zejść na dół, w końcu nie mógł już wytrzymać. Wyszedł w piżamie na werandę i potknął się o brzeg tego samego okna, przez które zaglądał wczorajszej nocy. Podparł się ręką o podłogę i znów tylko dlatego udało mu się uniknąć uderzenia twarzą o szklaną taflę. Spojrzał w dół i znieruchomiał. Profesor Lupin, już w swojej ludzkiej postaci, spał z głową opartą na grzbiecie niedźwiedzicy. Miał na sobie te same wyświechtane szaty czarodzieja, a jego twarz pokrywał trzydniowy zarost. Harry pomyślał, że tym razem istotnie pełnia trwała dłużej niż zwykle. Uznał, że najrozsądniej będzie wrócić do łóżka, i po chwili już spał. Kiedy znów się obudził, blade, zimowe słońce było odrobinę wyżej. Tym razem poszedł prosto do okna w podłodze oranżerii i miał okazję stwierdzić, że sytuacja po raz kolejny uległa zmianie. Na podłodze, obok profesora Lupina, spała zwinięta w kłębek Andrea. Harry zauważył, że oboje trzymają się mocno za ręce.

Tydzień przed pełnią w styczniu
21.I.1995


- Andrea, chodź zobacz - Lupin wszedł do kuchni mocno trzymając w obu rękach jakiś mały przedmiot. - Byliśmy ciekawi, co to jest.
- Przecież to ten kubek, który dostałeś na gwiazdkę - Andrea nie mniej zdziwiona od niego wpatrywała się w pucharek. Był zupełnie taki sam, z zielonego szkła, szlifowanego w nic nie znaczący wzorek. Teraz jednak był pełny, mało tego, ciecz w jego wnętrzu wyraźnie parowała, jakby wlano ją tam przed chwilą.
- Nie będę zadawał głupich pytań, czy to ty nalałaś, bo wiem, że nie - Lupin ostrożnie postawił kubek na stole. - Tym bardziej, że to jest... domyślasz się co.
- Wywar tojadowy - Andrea znała już ten gorzki, ziołowy zapach. - Ale na twoim miejscu bym sprawdziła, zanim wypiję. O ile w ogóle zamierzasz to pić.
- Trucizna to nie jest - Lupin już wcześniej wypróbował na tajemniczym pucharku parę zaklęć. - Zapach się zgadza, smak pewnie też - zanurzył w wywarze koniec palca, włożył do ust. - Tak samo paskudne, jak było. Poznaję rękę mistrza eliksirów.
- Mogę wziąć trochę tego? - Andrea ostrożnie odlała parę kropel do szklanki. - Zrobię jeszcze kilka testów. Na razie nie pij, chyba ci się nie spieszy?
- W żadnym wypadku - Lupin zmarszczył nos. - Mam czas do wieczora.
- Możemy też posłać sowę do Severusa - Andrea spojrzała w najciemniejszy kąt kuchni, gdzie na drążku pod pułapem drzemał Wolfgang, otwierając co jakiś czas jedno pomarańczowe oko. - Jeżeli to on ci przysłał...
- Oczywiście, że on - Lupin wszedł za nią do pracowni i przyglądał się, jak nakłada krople eliksiru na szklaną płytkę. - I dlatego nie mam zamiaru pytać. Z czego się śmiejesz?
- Bo mi się przypomniało, co powiedział Harry. On też kiedyś myślał, że Severus chce cię otruć.
- Nawet próbował mnie przed tym ostrzec - Lupin uśmiechnął się. - A jednak wszystko, co przygotuje Severus Snape, wypiję w ciemno.
- I słusznie - przyznała nieoczekiwanie Andrea. - Co się tak dziwisz? Wujek Albus umie dobierać sobie ludzi, i ja o tym wiem.
- To prawda - Lupin spoważniał. - Tym bardziej, że ten eliksir to według mnie najważniejszy wynalazek po różdżce i latającej miotle.
- Domyślam się - Andrea odstawiła płytkę z próbkami i usiadła obok niego. - Pamiętam, jak mi opowiadałeś, czym poprzednio były twoje przemiany...
- Właśnie - Lupin czasem miał wrażenie, że dla Andrei napisanie książki jest mniej ważne, niż możliwość obserwacji go i wypytywania o wszystko, co dotyczyło wilkołaków. - I ten potworny strach, że drzwi nie wytrzymają, że puści okiennica, że zaklęcie było za słabe... że wyrwę się i zabiję kogoś. Wiesz, jakie miałem koszmarne sny, opowiadałem ci.
- Pamiętam - przerwała szybko Andrea. - Ale teraz już ich nie masz?
- Nie. Bo one przychodziły dokładnie tak, jak piję eliksir. Tydzień przed pełnią. Zaczynało się niewinnie, że gonimy się z Syriuszem po lesie...
- Wiem - Andrea nie chciała, żeby wspominał tamten koszmar, a poza tym każde jego słowo miała utrwalone w pamięci jak na magicznej fotografii. - Czyli wywar tojadowy pomaga nie tylko podczas przemiany.
- Im dłużej go piję, tym jest lepiej. I fizycznie, i psychicznie. A poza tym - Lupin spojrzał na nią dziwnie. - Pamiętasz ostatnią pełnię?
- Jeszcze by nie - Andrea parsknęła gniewnie. - Jakby się Harry mało strachu w życiu najadł...
- To też - zgodził się Lupin. - Ale na drugi dzień... pamiętasz? Obudziłem się trzymając cię za rękę.
- Pamiętam - Andrea zmieszała się lekko, Lupin jednak nie zauważył tego i mówił dalej:
- Wyraźnie czułem pod palcami twój pierścionek. Dotykałem go. I nic. Zawsze przed i po pełni byłem potwornie wrażliwy na srebro. W środku miesiąca mniej, w Hogwarcie kiedyś nawet ostentacyjnie nosiłem srebrny amulet... A teraz nic. Pokaż rękę.
- Jeszcze nie piłeś eliksiru - ostrzegła Andrea wyciągając dłoń. - Może zaboleć.
- Nie - Lupin delikatnie dotykał jej pierścionka. - Lekka wibracja. Żadnego bólu. Wtedy, rano, nie czułem nawet tego.
- Spróbuj z czymś większym - Andrea niechętnie usunęła rękę, podała mu z półki srebrny dzbanuszek. - Pierścionek jest cienki i nadgryziony, wpadł mi kiedyś do stężonej wody królewskiej.
- No tak, dzbanek to co innego - Lupin krzywiąc się obrócił go w palcach. - Ale wierz mi, jeszcze półtora roku temu w ogóle nie mógłbym tego wziąć do ręki.
- Wyobrażam sobie - Andrea zdawała się go w ogóle nie słuchać, pochłonięta własnymi myślami. - Muszę jutro pojechać do Hogwartu.
- Lada dzień możemy się tu spodziewać Syriusza - przypomniał Lupin. - Pisał, że przyjedzie po Nowym Roku. I też się wybierał do Hogwartu.
- Wiem... Właściwie to jeszcze kilka dni mogę poczekać - zadecydowała Andrea.

dwa dni po pełni w styczniu
31.I.1995


- A toż to nasze Huncwoty! - Hagrid schylił się i uściskał obu naraz. - Co jest, sprzykrzyły się wam wagary?
- A żebyś wiedział - Syriusz stanął przy nim i wyciągnął się na całą wysokość. - Ja się tak nie bawię, stale jesteś większy!
- Trzeba było pić mleko - Hagrid pobłażliwie poklepał go po głowie. - Co jest, Dumbledore was wezwał?
- Tak, i pójdziemy tam zaraz, jak tylko ten rozbrykany sztubak spoważnieje na tyle, żeby się przemienić.
- Ależ proszę bardzo - rozległ się cichy trzask i dwie czarne łapy oparły się o żołądek Hagrida, który najwyraźniej wydawał się tym zachwycony.
- Cholibka, patrz, jaka fajna psina! Sam bym tak chciał. Skaranie Boże z tymi animagami, najpierw Minia straszy ludzi kotem w okularach, teraz ten... Fajnie by było, jakby się spotkali - zachichotał. - Ale by Minia zmykała.
- Chodźmy - Lupin uścisnął jego wielką dłoń. - Pozwolisz, że wrócimy też przez twój dom?
- Co się pytasz? Pewnie!
- Słuchaj no, włóczykiju, jeżeli się nie uspokoisz, wezmę cię na smycz - obiecał Lupin zamykając drzwi chatki. Łapa w odpowiedzi zasalutował tylną nogą połę jego szaty, a gdy Lupin udał, że chce go kopnąć, pobiegł przodem, impertynencko wywijając puszystym ogonem.

~~@~~

- Syriusz! - chłopiec siedzący w fotelu przed biurkiem dyrektora zerwał się i rzucił Blackowi na szyję. - Jesteś! Tak się martwiłem...
- Niepotrzebnie, mały - Syriusz uściskał go, starannie kryjąc wzruszenie. - Przepraszam, panie profesorze - podszedł do Dumbledore'a i przywitali się.
- Nie ma za co, wiedziałem, że Harry nie wytrzyma - Albus Dumbledore uśmiechał się zza swoich opuszczonych nisko okularów. - Witaj, Remusie - wyciągnął dłoń do Lupina, który z uśmiechem przyglądał się całej tej familijnej scenie. - Dziękuję ci, że przyjechałeś.
- Zawsze będę tu chętnie wracał - Lupin niespodziewanie poczuł, że mówi prawdę, rzeczywiście Hogwart miał w sobie dziwną moc łagodzenia złych wspomnień. - Jak się masz, Harry!
- Dzień dobry, panie profesorze - Harry rozpromienił się. - Proszę powiedzieć, że pan do nas wraca. Na stałe.
- No niestety - Lupin uśmiechnął się. - Obawiam się, że profesorem nazywasz mnie trochę na wyrost.
- Nonsens! - przerwał mu Dumbledore. - Kto raz został profesorem Hogwartu, jest nim na całe życie. *** I co, Syriuszu, pewnie jesteś ciekaw, jak się sprawuje twój chrześniak?
- Harry! - Syriusza nie trzeba było zachęcać, by zaczął wypełniać ojcowskie obowiązki. - Ty już tutaj? Ledwie się semestr zaczął... Nawet ja nie lądowałem na dywaniku u dyrektora wcześniej, niż w połowie lutego! Szefie, co ten gagatek znowu narozrabiał?
- Tym razem nic - Dumbledore uśmiechnął się szeroko. - Po prostu zawołałem go, żeby się mógł z tobą przywitać. Twoje odwiedziny w pokoju wspólnym Gryffindoru mogłyby wzbudzić niepotrzebną sensację.
- Gruba Dama dostałaby zawału - parsknął Syriusz, wciąż nie odrywając wzroku od Harry’ego.
- Pogadajcie sobie, my z Remusem przejdziemy na taras - Dumbledore wziął Lupina pod ramię i wyszli tylnymi drzwiami.
- Panie profesorze - zaczął Lupin, gdy wyszli na górny taras baszty. - Być może nie mam prawa o to pytać, bo sam w tej sprawie nic nie zrobiłem, ale czy jest dla Syriusza jakaś szansa?
- Masz prawo o to pytać. Bardziej, niż ktokolwiek inny - Dumbledore oparł się łokciami o kamienną poręcz. - I mam obowiązek ci odpowiedzieć. Tak. Jest szansa. Tylko obawiam się, że ulokowana w bardzo kłopotliwym miejscu.
- To znaczy? - Lupin nie musiał schylać głowy, by spojrzeć mu w oczy.
- Severus. Znasz jego rolę. Gdyby zobaczył przy Voldemorcie żywego Pettigrew, mógłby złożyć zeznanie. Oczywiście incognito. Knot wie, jaką grę prowadzę, gdybym mu powiedział, kim jest Severus, dochowałby tajemnicy. W ten sposób mielibyśmy niepodważalnego świadka. Bez niego obawiam się, że ani zeznania dzieci ani twoje nie ważą zbyt wiele.
- Wiem - Lupin ponuro skinął głową. - Zatem koło się zamyka. Snape nienawidzi Syriusza i nie kiwnie palcem, żeby mu pomóc. Chociaż mnie pomógł. Bardziej, niż sobie wyobrażałem.
- To się jeszcze okaże - Dumbledore skinął głową. - Być może będę miał jeszcze jednego agenta, ale za wcześnie o tym mówić. Bądź dobrej myśli. Wiesz, jak bardzo ta sprawa leży mi na sercu.
- Wiem, panie profesorze.
- A propos, czy mógłbyś zrobić dla mnie pewien drobiazg? - uśmiech Dumbledore’a był po dawnemu dobroduszny z lekką dozą ironii. - Bądź tak miły, i mów mi po imieniu. Kiedy mnie tytułują takie stare konie, czuję się jeszcze starszy.
- "Kto raz został profesorem Hogwartu, jest nim na całe życie" - Lupin uśmiechnął się przekornie.
- I do śmierci musi uważać, co mówi - Dumbledore westchnął. - Zwłaszcza do takich przemądrzałych sofistów. Nie, Remus. Nie wykręcisz się.
- Jak sobie życzysz - Lupin skłonił się lekko.
- Już lepiej. Ale zanim przejdziemy do rzeczy... Jak ci się pracuje z Andreą?
- Świetnie. Dawno nie spotkałem kogoś, kto tak doskonale znałby się na czarnej magii. To jest temat, od którego czarodzieje zazwyczaj uciekają, i trudno im się dziwić.
- Dlatego tak ciężko było znaleźć kogoś na twoje miejsce. Wierz mi, nie przestaję żałować, że odszedłeś.
- Alastor chyba doskonale sobie radzi? - Lupin podniósł brwi.
- Tak... no, nienajgorzej - Dumbledore skrzywił się, jakby ugryzł cytrynę. - Wiesz, były auror jako nauczyciel... nie jestem pewny, czy to był najszczęśliwszy pomysł.
- Przepraszam, to chyba nie moja sprawa, ale czemu nie zaproponowałeś tego Andrei?
- O, nie - Dumbledore rzucił mu mordercze spojrzenie sponad swych księżycowych okularów. - Po pierwsze, nie zgodziłaby się za całe złoto Gringotta, po drugie, nie twierdzę, że jej o to nie poproszę, ale wiem, że jednocześnie będę musiał zamówić trumnę. Albo dwie.
- Czemu? - Lupin roześmiał się.
- Trudno to wytłumaczyć komuś, kto cierpliwie znosił humory Severusa przez cały rok. Andrea zabiłaby go po trzech dniach. Chyba, że on byłby szybszy.

25.V.1979
piątek


- Chodź - powiedział nagle, pociągając ją za rękę w stronę kominka. Nabrał w garść srebrnego proszku i rzucił w ogień. - Do chatki Hagrida!
- Nie bój się, Hagrid jest w Hogsmeade - pomógł jej otrzepać się z popiołu, wyszli na drogę do Zakazanego Lasu. - Tu będzie nam łatwiej rozmawiać.
- Co się stało? - dopiero po półgodzinie marszu odważył się zapytać. - Wiem, że miałaś teraz trudny okres, OWTMy, prawie się nie widywaliśmy... ale to już się skończyło. Kiedy dzisiaj przyszłaś...
- Severus, wyjeżdżam - głos Andrei był cichy ale zdecydowany. - Zaraz po rozdaniu dyplomów. Dostałam cztery rekomendacje do Instytutu Merlina.
- Wiem - jedną z nich dał jej sam, po tym, jak brawurowo zdała OWTM z eliksirów, preparując piekielnie trudny płyn dekompresyjny. - Ale przecież spotkamy się, niedługo. Przyjadę do ciebie.
- Severus, ja to wszystko przemyślałam. Muszę zacząć od nowa. Wszystko. Jeszcze raz.
- Andrea, przecież... - zrozumiał jej słowa aż nadto dobrze, mimo to czuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg. - Dlaczego?
- Jeżeli mam być naprawdę silną czarownicą, muszę sobie dawać radę sama. Byłam z tobą szczęśliwa, przysięgam. Ale to nie jest moje powołanie. Zrozumiałam to.
- Myślałem, że mnie kochasz - ból, który zmusił Severusa Snape’a do wypowiedzenia takich słów musiał być nie do zniesienia i wiedziała o tym.
- Kocham cię. Gdyby to było możliwe, wyszłabym za ciebie i zamieszkalibyśmy w Hogsmeade, żebyś miał blisko do pracy - uśmiechnęła się po dawnemu, tak, że ścisnęło mu się serce. - Wybacz mi. Jeśli to możliwe.
- Nie.
Teraz ona spojrzała na niego z przerażeniem. Twarz Severusa Snape’a stężała w maskę bólu i wściekłości. Na policzkach rysowały się twarde guzy zaciśniętych szczęk, oczy były jak martwe.
- Nie wybaczę ci - powiedział. - Nigdy. Okłamałaś mnie, ale przysięgam ci, nie uda ci się to drugi raz. Ani nikomu więcej.
- Severus, ja cię naprawdę kocham... - wiedziała, że cokolwiek mogłaby mu teraz powiedzieć, i tak będzie poczytane za kłamstwo. - Po prostu pomyliłam się... Wiem, że zrobiłam ci krzywdę. Ale nie chcę ci zrobić jeszcze większej. Gdybyś się ze mną związał, oboje bylibyśmy nieszczęśliwi.
- A tak, będę tylko ja - podsumował ironicznie Snape. - Dobrze to wymyśliłaś.
- Nieprawda. Mnie też jest ciężko. Ale to właśnie różni nas od mugoli, kiedy czujemy, że musimy coś zrobić, to lepiej tego posłuchać.
- Może masz rację - Snape był już spokojny, był to jednak ten przerażający, martwy spokój, pod którym dojrzewa determinacja. - Ja też muszę coś zrobić. I do tej pory o tym nie wiedziałem.
- Severus! - krzyknęła, widząc, jak szybkim krokiem odchodzi w stronę Hogwartu. Odwrócił się i zobaczył jej zapłakaną twarz.
- Jesteś taka piękna, kiedy płaczesz - powiedział.


12.II.1995
rano


- Muszę jechać do Hogwartu - Andrea wzięła swój skórzany sakwojaż i wrzuciła do niego zgarnięte ze stołu notatki. - Trzymajcie kciuki, chłopaki. Będę miała ciężką przeprawę.
- Jedziesz pomóc Hagridowi niańczyć smoki? - zainteresował się Syriusz, stawiając na stole następny dzbanek herbaty. - A może zakładacie hodowlę wietrzydeł?
- Nie wspominaj mi o tych bydlakach - Andrea rzuciła szybkie spojrzenie w stronę Lupina, który ze stoickim spokojem kończył wysmażoną na drewno jajecznicę własnej roboty. - Wiesz, jakiego miałam stracha? Dwunasta w nocy, a tu przychodzi Remus, okrwawiony jak pijany wampir, i mówi, że właśnie utopił wietrzydło. Żeby jeszcze zabił zaklęciem, ale nie, jemu się w listopadzie zachciało kąpać...
- Gdyby mnie spytało o zdanie, pewnie bym się nie zgodził - zauważył spokojnie Lupin, odstawiając talerz. - Ale nie miałem wielkiego wyboru. Za to potem.... Żałuj, żeś nie widział. Andrea opatrzyła mnie tak, żeby się pani Pomfrey nie powstydziła.
- Jesteś wspaniała - Syriusz z komiczną powagą uścisnął jej dłoń. - Czy istnieje w ogóle coś, czego nie potrafisz?
- Owszem - Andrea roześmiała się, widać było jednak, że jego słowa sprawiły jej przyjemność. - Na przykład nie umiem wytłumaczyć twojemu przyjacielowi, żeby uważał na różne niebezpieczne stworzenia. Na przykład wietrzydła.
- A próbowałaś dać mu w łeb? - zainteresował się całkiem rzeczowo Syriusz, kątem oka spoglądając na bardzo z czegoś zadowolonego Lupina. - Tylko pamiętaj, że trzeba mocno, i najlepiej kilka razy.
- Możesz spróbować na Syriuszu - dodał obojętnym tonem Lupin. - Gdyby za pierwszym razem nie wyszło, nie przejmuj się. Trzeba powtarzać do skutku, godzina dziennie powinna wystarczyć. Andrea parsknęła śmiechem, patrząc, jak Syriusz ciska w Lupina cukierniczką, którą ten zatrzymał w powietrzu przy pomocy zaklęcia, a następnie spokojnie postawił na stole.
- Sam się o to prosisz, pieroński wilku - w spojrzeniu Syriusza było siedem rodzajów nagłej śmierci. - Chcesz wojny, będziesz ją miał.
- Żebyśmy się nawzajem za bardzo nie przestraszyli - zaśmiał się Lupin. - Szkoda narażać Andrei, w końcu to jej dom.
- Nie mój, tylko Dumbledore'a - sprostowała Andrea. - Mój byście jeszcze od biedy mogli rozwalić, ale wujek może się wkurzyć.
- Jest się o co obawiać, parę lat temu mało nie rozwaliliśmy Hogwartu - rozmarzył się Syriusz. - Ale przyznaj, Lunatyk, niewiele brakowało.
- Pamiętasz, jak się włamaliśmy do wieży Sinistry? - Lupin miał taki sam nostalgicznie-łajdacki wyraz twarzy. - Wiesz, Andrea, co ten wariat zrobił? Ustawił wszystkie teleskopy na Syriusza.
- I oczywiście nikt nie zgadł, czyja to sprawka? - roześmiała się Andrea.
- Przeciwnie, podpis sprawcy był aż nadto czytelny. McGonagall wzięła go na dywanik i powiedziała: "panie Black, pański szlaban zapisany był w gwiazdach".
- Ale i tak szlaban stulecia dostałeś ty, i to od Flitwicka. Potraktował zaklęciem "tarantallegra" nogi jego krzesła - wyjaśnił Syriusz odwracając się w stronę Andrei. - Mały usiadł, a tu krzesło zaczęło polkę galopkę z przytupem. Małośmy się sami nie zwalili pod ławki.
- Daj spokój, w końcu ja też się wystraszyłem. Flitwick wyglądał, jakby miał dostać apopleksji.
- Oczywiście Ślizgoni natychmiast go podkablowali - kontynuował Syriusz. - Ale trzeba przyznać Flitwickowi, że nawet nie chciał ich słuchać.
- To dlaczego dał mu szlaban? - zdziwiła się Andrea.
- A co miał zrobić, jak mu się Lunatyk sam przyznał? - Syriusz wzruszył ramionami. - Gdybym miał do wyboru szlaban albo śledztwo wobec bandy Ślizgonów, też bym tak zrobił.
"Ja nigdy w życiu" - pomyślała Andrea. Głośno zaś powiedziała:
- Zatem bądźcie grzeczni, urwisy. Ja wrócę wieczorem.
- Jadę z tobą - Syriusz dopił herbatę i zarzucił płaszcz. - Siedzę u was już trzeci dzień, a tam biedny Harry został sam. Diabli wiedzą, co się dzieje...
- Gdyby coś się stało, przysłałby sowę - próbował go uspokajać Lupin.
- Łatwo ci mówić, jak będziesz miał własnego chrześniaka, też się będziesz nad nim trząsł - odpalił Syriusz i przez długą chwilę zastanawiał się, co powiedział zabawnego i jaki ma z tym związek obudzona wybuchem radości sowa.

12.II.1995
w południe


- Severusie, proszę cię - głos Andrei był cichy, jakby zawstydzony. - Potrzebuję twojej pomocy.
- Ty, czy on? - Snape jednym ruchem dłoni wygasił ogień pod dymiącym kociołkiem.
- Przede wszystkim ja. Chc
  Forum: W Labiryncie Wyobraźni · Podgląd postu: #147370 · Odpowiedzi: 14 · Wyświetleń: 15236

[ ? ]: Apokryf
Minerwa Napisane: 14.05.2004 14:28


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 14
Dołączył: 14.05.2004
Nr użytkownika: 2135


3.VIII.1994
noc


Obudziło go gorąco. Zanim otworzył oczy, poczuł przy boku duży, żywy ciężar, który w dodatku niesamowicie grzał. Chciał odsunąć kołdrę, ale jego ręka natrafiła na kudłaty kark. Pomyślał filozoficznie, że w domu, gdzie oprócz wilkołaka mieszka dwoje animagów takie sytuacje są normalne, więc tylko pogłaskał porośnięty futrem łeb i na ile mógł, wygrzebał się spod kołdry. Jego współlokator nie poruszył się nawet - w rzednącej ciemności widział już zarys wielkiego, czarnego cielska na tle białej pościeli, a na wysokości swego łokcia ułożony na przednich łapach czarny, błyszczący nos. Łapa, pomyślał, ogarnięty wzruszeniem i dziwnym niepokojem, co tu robisz? Jakie nocne koszmary wypłoszyły cię z łóżka i kazały w psiej postaci szukać towarzystwa przyjaciela? Wiedział, że Syriusz często zrywa się w nocy, krzyczy przez sen, chce uciekać - pisał mu o tym Dumbledore, a i on sam musiał przyznać, że takiej właśnie reakcji należało się spodziewać po dwunastu latach spędzonych w Azkabanie. Jeszcze raz delikatnie pogłaskał psi łeb. Łapa nie poruszył się, tylko westchnął w zupełnie ludzki sposób. Lupin objął go ramieniem i czekał, aż współczucie, żal i senność wymieszają się w nim w doskonałej proporcji, jak starannie przygotowany eliksir.
Kiedy obudził się, było jasno. Z ulgą stwierdził, że Syriusz Black, już w swojej ludzkiej postaci, śpi na posłaniu pod ścianą. Długie, czarne włosy sterczały mu we wszystkie strony, zniszczona twarz była jak martwa. Pomyślał, że chciałby go tu zatrzymać tak długo jak się da, wiedział jednak, że nie będzie to możliwe. Przez cały wczorajszy wieczór rozmawiali tylko o Harry'ym. Z trudem udało się wyperswadować Syriuszowi podróż do Londynu, przekonali go jednak z Andreą, że gdyby teleportował się do salonu domu na Privet Drive, przyniosłoby to Harry'emu więcej szkody, niż pożytku. Jasne było jednak, że gdy tylko zacznie się rok szkolny, Syriusz będzie chciał znaleźć się jak najbliżej Hogwartu. I trzeba będzie mu w tym pomóc.

~~@~~

Szła przez ciemny korytarz zataczając się jak pijana. Kręciło jej się w głowie, miała ochotę śmiać się i skakać z radości. Wepchnęła do ust połowę rękawa, żeby stłumić rozsadzający ją chichot. Pomyślała, że jest prawdopodobnie pierwszą uczennicą w dziejach Hogwartu, która cieszy się ze szlabanu u Severusa Snape’a - i to jak! Myśl, że zobaczy go jeszcze dzisiaj po kolacji była tak cudowna i niebezpieczna zarazem, że poczuła lęk. Nikt nie może się domyślić. Nawet Agnieszka. Pewnie ukrywałaby ich jak by mogła, ale już nie byliby bezpieczni. Poza tym Severus jej nie lubi. Severus... Nareszcie mogła nazywać go po imieniu, na razie tylko w myśli, ale już nie musiała się tego wstydzić. Severus. Wiedziała, co znaczy to imię, i pasowało ono do niego tak, że nie miało się ochoty zdrabniać go ani zastępować żadnym pieszczotliwym słowem - po prostu Severus. Severus Snape, mistrz eliksirów, bezapelacyjny zwycięzca plebiscytu na najpaskudniejszego nauczyciela Hogwartu.
- Hej, co ci się stało? - ktoś chwycił ją za ramię, i dobrze, bo prawdopodobnie wpadłaby na kamienną chimerę, stojącą u wejścia do lochów. - Andrea!
Podniosła głowę. Przed nią stał Algernon Ash zwany AA i przyglądał się jej z niepokojem.
- Nic - AA był prefektem Gryfonów i z tego powodu znali się dość dobrze. - Nic mi nie jest. Dostałam szlaban od Snape’a.
- Ojej. Moje kondolencje. Dzisiaj?
- Dzisiaj, jutro... cały weekend zmarnowany - Andrea zrobiła najżałośniejszą minę, na jaką mogła się zdobyć i z ulgą zobaczyła w oczach AA wyraz głębokiego współczucia. Może w jej domu też dadzą się nabrać.
- Musiałaś nieźle narozrabiać - teraz oprócz współczucia było tam jeszcze coś na kształt podziwu. - Nawet paczka Pottera nie kiblowała nigdy cały weekend.
- Wtedy jeszcze Snape nie był nauczycielem - prychnęła Andrea. - A ja nie zrobiłam nic strasznego, po prostu nie umiałam lekcji.
- Ty? - AA spojrzał na nią z niedowierzaniem. - No to mu się nie dziwię. Hogwart schodzi na psy. Jak już Andrea Swift...
- Przestań - spojrzała na niego z takim bólem, że przerwał i tylko mocno uścisnął jej rękę.
- Trzymaj się, Puchonko.
- Cześć, Gryfie.


3.VIII.1994
rano


Wszedł do kuchni. Andrea i Syriusz siedzieli przy stole, Andrea swoim zwyczajem kartkowała jakąś grubą księgę o złoconych brzegach, robiąc notatki w małym, zszytym z kilku pergaminowych kartek notesie.
- O, jesteś - powitała go. - I jak tam mgłowce?*
- Przesyłają wam pozdrowienia - Lupin uśmiechnął się. Od kilku dni wychodził co rano na bagna, by poobserwować tańce godowe tych magicznych stworzeń. - Hołota z bagien zupełnie się pochowała. Słyszałem centaury.
- Nie widziały cię, mam nadzieję? - Andrea spojrzała na niego z niepokojem. Centaury bardzo nie lubiły, kiedy ktoś zakłócał im spokój i rozdrażnione mogły posunąć się nawet do ataku na dom.
- Słyszałem je, z daleka.
- Jak mówi, że słyszał, to słyszał - wtrącił się milczący dotąd Syriusz. - Potrafił w nocy usłyszeć Panią Norris na dywanie.
- Co się nam parę razy przydawało - przytaknął Lupin. - Rozglądałem się za Agnieszką, ale chyba nie tak łatwo ją zobaczyć - od czasu swego pierwszego spotkania z jednorożcem zawsze idąc w las miał nadzieję, że znowu ją ujrzy.
- Agnieszka? - Syriusz szelmowsko zmrużył oko.
- Jednorożec-dziewczyna - wyjaśniła krótko Andrea. - Ale masz trochę racji, Remus się chyba w niej zakochał.
- Bez przesady, nie jestem Hagridem - zaprotestował Lupin. - Ale chciałbym ją zobaczyć jeszcze raz. To się często nie zdarza.
- Hagrid wolałby nosorożca - zachichotała Andrea. - A ty, Syriusz, powinieneś tu przyjechać z Knotem. Przekonałby się że jesteś niewinny.
- To już chyba przestało obowiązywać - mruknął Lupin. - Przyszła do mnie.
- Andrea - Syriusz odwrócił się do niej i poważnie spojrzał jej w oczy. - Mam do ciebie prośbę. Jeżeli ten facet – palec Syriusza wycelował prosto w głowę Lupina – jeszcze raz powie, że odpowiada za cokolwiek, zabij go. I zakop na środku łąki, żeby nie straszył.
- Środek łąki zajęty – Lupin spojrzał przez okno w stronę ciemniejącej na horyzoncie szopy. – A właśnie, Andrea. Miałem cię zapytać, co to jest.
- Wujek Albus dał Syriuszowi przenośną kryjówkę – wyjaśniła Andrea. - Dostał ją od jakiegoś domorosłego wynalazcy, ale w sumie to niezła rzecz. Można się z nią teleportować, może być niewidzialna...
- Niestety, przydaje się tylko na odludziu - uzupełnił Syriusz. - Ale mieszkaliśmy w niej z Hardodziobem przez ładnych parę dni.
- Dobra jest, to teraz ja idę na bagna - oświadczyła dziarsko Andrea, wstając od stołu. - Brakuje mi trochę zielska do moich eliksirów.
- Ona jest niesamowita - Syriusz patrzył przez okno, jak mała postać Andrei oddala się, idąc przez łąkę. - Z tobą pisze o czarnej magii, pitrasi eliksiry jak sam Oślizgły, do tego jest animagiem... To się nazywa nie marnować czasu.
- Dokładnie. Chociaż czasem, przyznam ci, czuję się jak na cenzurowanym - Lupin wiedział, że porozmawiać o tym może tylko z Syriuszem. - To chyba kiepski pomysł, żeby wilkołak pisał książkę o czarnej magii... Ona uważa, że wprost przeciwnie.
- No tak... Ale przecież nie musisz ty o tym pisać. Chyba tak jest lepiej, że ona skonsultuje się z tobą i sama napisze, korzystając z jeszcze innych informacji.
- Tak ustaliliśmy - zgodził się Lupin. - Nie, no, oczywiście, że masz rację. Jestem trochę przewrażliwiony, o czym zresztą miałeś okazję się przekonać.
- Nie tylko ja - Syriusz uśmiechnął się gorzko. - Ale gdybyś wiedział, jaki jestem ci wdzięczny... - Znowu zaczynasz? - Lupin spojrzał na niego groźnie.
- Tym razem nawet nie wiesz, za co. Że dzięki tobie staliśmy się animagami. Nie liczyłem, ile razy Łapa uratował mi życie, ale zawsze pamiętałem, że to twoja zasługa.
- Zasługa waszej przyjaźni dla mnie i ciężkiej pracy - mruknął Lupin. - Nic innego.
- Nic - przyznał Syriusz. - Ale dla kogo innego nie wartałoby tego robić. Może jeszcze dla Jamesa, gdyby tego potrzebował. Chociaż nie jestem pewny.
- Przesadzasz - Lupin wiedział, że Syriusz ma prawo do takiej przesady po dwunastu latach w Azkabanie i wobec jedynego przyjaciela, jaki mu pozostał. - Fakt faktem, że Łapa oddał ci rzetelne usługi.
- Zwłaszcza wczoraj - Syriusz zaśmiał się. - Przypomniały mi się nasze psie noce we Wrzeszczącej Chacie.
- Ty cholerna kupo futra - Lupin żartobliwie zamierzył się na niego. - Myślałem, że zawaliła się na mnie ściana z dywanem. Jesteś teraz chyba jeszcze większy.
- Zastanawiałem się, czy łóżko wytrzyma - zażartował Syriusz. - Gdybyśmy w środku nocy obaj rąbnęli na podłogę...
- Miałbym dylemat, przyłożyć ci zaraz, czy poczekać, aż będziesz człowiekiem - Lupin wpadł w ton jego żartów. - Przez taką stertę kudłów nawet byś nie poczuł.
- Owszem - Syriusz schylił się odgarniając długie włosy i pokazał mu na karku wyraźny ślad wilczych kłów. - Poznajesz?
- To ja? - Lupin przygryzł wargi. - Wtedy, pod wierzbą bijącą?... Nigdy sobie tego nie daruję.
- Przestań - Syriusz poczuł się, jakby naprawdę dostał w twarz i musiał przyznać, że w zupełności na to zasługiwał. - Nie dlatego ci to pokazałem. Zresztą gdyby na tobie wszystko nie goiło się tak nienormalnie, miałbyś ode mnie identyczny prezent. Całkiem ładnie cię chwyciłem, pamiętam. I w gruncie rzeczy po to staliśmy się animagami... Tak, zostałem psem, żeby móc się z tobą gryźć jak równy z równym.

~~@~~

- To ja... - nieśmiało zapukała w dębowe wrota lochu. - Przyszłam w sprawie mojego szlabanu.
- Chodź - Snape odstąpił od drzwi wpuszczając ją do środka. - Dobrze, że przyszłaś trochę wcześniej.
- Chciałeś zacząć beze mnie? - zachichotała, ale natychmiast umilkła. - O, przepraszam, panie profesorze.
- Chodź tu - Snape przygarnął ją mocno, pocałowali się. - Nie, moja ty śliczna-cyniczna. Cieszę się, że jesteś wcześniej, bo zanim się zabierzemy do eliksirów, zdążymy jeszcze... o, właśnie - z satysfakcją odgarnął z jej twarzy długie pasmo własnych włosów. - Nienawidzę tej szkolnej punktualności, która każe robić wszystko piętnaście minut za wcześnie, ale tym razem czas jest idealny.
- Masz rację, ja też tego nie lubię. Ale jeszcze bardziej nie lubię spóźnień. Nie wiem, czy zauważyłeś...
- Zauważyłem - poważnie skinął głową, i nie wiedziała, czy na serio, czy żartuje. - Jesteś najgorszą, najnieznośniejszą uczennicą, jaką sobie można wyobrazić. Ale nigdy nie spóźniłaś się na lekcję. To chciałaś powiedzieć?
- Już byś się lepiej przyznał - mruknęła, wtulając nos pomiędzy jego szyję a kołnierz szaty. - Masz ochotę zastąpić Sybillę na lekcjach jasnowidzenia.
- O Boże, nie! - zanurzył rękę w jej włosach, potrząsnął lekko. - Nie znosiłem wróżbiarstwa. Chodzisz na nie?
- Zaliczyłam na piątym roku. Łatwizna. Trzeba tylko przekonująco zmyślać.
- Zupełnie inaczej, niż przy eliksirach - Snape wypuścił ją z objęć. - Chodź, bierzemy się do roboty. Pamiętasz, co mieliśmy na przedostatniej lekcji?
- Eliksir demaskujący. Do napisów na kamieniach i murach - wyrecytowała radośnie Andrea.
- Tak. Masz ze sobą rękawice?
- Oczywiście - zza paska szaty wyjęła parę zniszczonych rękawic ze smoczej skóry.
- Dobrze. Pamiętasz jakieś składniki?
- Obawiam się, że niewiele. Woda królewska, osiem części na kociołek. Woda, trzy części. Sproszkowane pióra gryfa, nie pamiętam, ile. Chyba dwie uncje.
- Nie chyba, a na pewno - poprawił surowo Snape. - Coś jeszcze?
- Dwie łuski smoka, musi być peruwiański żmijozębny. I krew mantykory. Ale reszty, zabij mnie, nie pamiętam.
- I dobrze, bo to już wszystko - spojrzenie Snape’a na moment stało się odrobinę mniej surowe. - Zdradź mi jeszcze jedną rzecz.
- Jaką?
- Dlaczego, u licha, nie powiedziałaś tego na dzisiejszej lekcji? Co ty sobie, jaja robisz? Mnie szlag trafia, twój dom traci punkty, a ty urządzasz strajk!
- Nie gniewaj się...
- Jak się mam nie gniewać? Jesteś nieobliczalna! - Snape znów się wściekł.
- Poczekaj. Wiedziałam, że mnie o to zapytasz, więc powtarzałam sobie przez całą drogę. Ja naprawdę chcę się tego nauczyć.
- No dobrze - gniew minął mu tak szybko, jak się pojawił. - Najpierw odmierz wodę - podał jej szklany kociołek. - Trzy części. A do tego drugiego nalejemy połowę - podszedł z drugim kociołkiem do miedzianego kurka, z którego płynęła woda ze źródła pod Hogwartem. - A propos, wiesz, czemu bierzemy tę wodę?
- Wiem, profesor Holz mówił nam kiedyś - Andrea postawiła swój kociołek na poplamionym i powyżeranym kwasami stole. - Na tę wodę nigdy nie padło naturalne światło. Wypływa ze źródła w skale, na której stoi Hogwart i nigdy nie wydostała się na powierzchnię. Dlatego jest dobra do wszystkich mocnych eliksirów. Niektórzy twierdzą, że nadaje się do picia tylko dla wilkołaków.
- Bzdura - Snape wzruszył ramionami. - Próbowaliśmy jej wszyscy, woda jak woda. Znałem kiedyś jednego wilkołaka. Mógłby ją chłeptać, dopóki by nie pękł... może wtedy rzeczywiście byłby z niej jakiś pożytek.
- W Hogwarcie był wilkołak? - Andrea spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Mógł Hagrid mieć akromantulę, mogli Gryfoni mieć wilkołaka. Bierz się do roboty - przerwał szorstko. - Co teraz?
- Woda królewska.
- Rękawice - rozkazał krótko Snape. Sam też włożył sztywną od wilgoci parę i podał Andrei wielki, szczelnie zamykany słój. - Czekaj, to się otwiera zaklęciem - dotknął różdżką wieka słoja, które powoli odchyliło się w bok. - Odmierzaj ostrożnie, osiem części. Nie tak gwałtownie - ostrzegł, widząc, że podnosi miarkę. - Lej po ścianie kociołka. Już teraz wiesz, czemu musi być szklany?
- Wiem. Gdybyśmy wlewali to bezpośrednio do wody, mógłby być cynowy.
- Lepiej, żeby nie był - Snape ostrożnie zamieszał płyn żelazną pałeczką. - Co następne?
- Dwie uncje piór gryfa.
- Zgadza się. Chodź - zdjął rękawice i skinął na nią głową. Posłusznie pomaszerowała za nim do sąsiedniego lochu, gdzie przechowywane były składniki zwierzęcego pochodzenia. Snape otworzył drzwi zaklęciem i weszli do pomieszczenia pełnego słojów, pudeł, pęków piór, kawałków smoczej skóry i tysiąca jeszcze innych równie dziwnych rzeczy, poukładanych pozornie bez żadnej logiki, Andrea wiedziała jednak, że Snape, podobnie jak jego poprzednik, potrafi w tym bałaganie znaleźć z zawiązanymi oczami dowolną rzecz. Nie pomyliła się - podszedł prosto do oszklonej szafy i podał jej nieduży słoik z odrobiną złotego proszku na dnie.
- Tam jest waga - wskazał jej kąt lochu, gdzie pyszniły się złote szalki zawieszone na platynowych łańcuszkach. - Dwie uncje.
- Ale tu jest za mało - zaprotestowała Andrea.
- Zważ, to zobaczysz.
Rzeczywiście, proszek z piór gryfa był zdumiewająco ciężki. Andrea, którą to wszystko znów zaczęło szalenie interesować, pożałowała, że nie uważała na tamtej lekcji. Ostrożnie przesypała wszystko na mały, szklany talerzyk i oddała Snape’owi słoik.
- Mamy stąd jeszcze coś zabrać?
- Smok peruwiański żmijozębny - Andrea sama była zdumiona swoją błyskotliwą wiedzą. - Dwie łuski.
- W tamtym pudełku - pokazał jej wielkie, obciągnięte czarnym płótnem pudło. - Bierz pincetą, są bardzo ostre.
- Wiem - starannie wybrała dwie brązowe, opalizujące łuski. - Możesz mi podać drugi talerzyk? I jeszcze butelkę z krwią mantykory... Dziękuję. Mamy wszystko. Chyba, że o czymś zapomniałam.
- Nie tym razem - Snape otworzył przed nią drzwi. - Nie zabij się, tu jest próg.
- Mogę rozpalić ogień? - zapytała, gdy już wszystkie składniki leżały przed nimi na stole.
- Nie.
- Czemu? - spojrzała na niego zdziwiona.
- Nigdy nie zgadniesz - Snape pokiwał z politowaniem głową. - Bo to się, moja droga, robi na zimno. Ten eliksir się tylko miesza.
- O, przepraszam. Rzeczywiście.
- Masz szczęście, że to nie lekcja. Hufflepuff znowu byłby pięć punktów do tyłu. Dobrze. Wkładaj rękawice. I teraz po kolei, pióra gryfa, tylko ostrożnie - sam też włożył rękawice i wziął żelazną pałeczkę, którą zaczął mieszać płyn. - Dobrze. Teraz rozpuścimy łuski. Nie muszę mówić, że to jest w tej chwili dość mocny eliksir... Możesz zdjąć rękawice, sam będę mieszać... O cholera!
Ze zbyt gwałtownie ściągniętej rękawicy wypadł srebrny pierścionek i brzęknął o dno kociołka.
- Rozpuści się! - krzyknęła z rozpaczą Andrea i już miała włożyć rękę do eliksiru, gdy Snape odepchnął jej dłoń i zrobił to sam. Przejrzysta, bladoniebieska ciecz przelała mu się przez brzeg rękawicy. Krzyknął, zaklął paskudnie, ale pierścionek, pokryty warstwą maleńkich bąbelków potoczył się na stół. Andrea chwyciła Snape’a za rękę i wsadziła ją wraz z rękawicą do drugiego kociołka, gdzie czekała przygotowana czysta woda. Sięgnęła po różdżkę.
- Sine doloris - powiedziała, i wykrzywiona bólem twarz Severusa z wolna zaczęła przybierać normalny wygląd.
- Dzięki - powiedział dysząc ciężko. Zanurzył w kociołku drugą rękę i zaczął powoli ściągać rękawicę. Wreszcie wyjął prawą dłoń i starannie obejrzał. Eliksir pozostawił na niej lepkie, paskudne plamy mocno poparzonej skóry.
- Idę po panią Pomfrey - zadecydowała Andrea, lecz Snape zatrzymał ją.
- Czekaj. Najpierw wrzuć tu ten cholerny pierścionek, niech się płucze. A do pani Pomfrey sam pójdę, ale jeszcze nie teraz.
- Na co chcesz czekać? To trzeba opatrzyć. Zaklęcie zaraz minie.
- Właśnie. Dlatego szybko podaj mi tę butelkę ze szklanym korkiem - Snape znów włożył rękę do wody. - Tę niebieską, tak - przytrzymał korek palcem lewej ręki, potrząsnął mocno. Ostrożnie przechylając buteleczkę rozlał na rany gęstą, oleistą ciecz o ciemnopomarańczowej barwie, która natychmiast w zetknięciu z oparzoną skórą zrobiła się brudnobrązowa.
- Znasz zaklęcie Hipokratesa? - zapytał. - To powiedz.
Andrea dotknęła różdżką jego dłoni i wypowiedziała długie greckie słowo. Snape podziękował jej skinieniem głowy i podszedł do kamiennego gargulca, z którego natychmiast zaczęła płynąć gorąca woda. Starannie umył ręce, używając ohydnie śmierdzącego miętowego mydła, do którego miał niepojętą słabość. Ku zdumieniu Andrei, skóra na prawej dłoni była gładsza niż przedtem.
- Co to za eliksir? - zapytała.
- Dobry na oparzenia alchemiczne. Kiedyś cię nauczę, jak go robić - obiecał. - Śladu nie ma, ale chwilę musi poboleć - lewą ręką rozcierał miejsca, gdzie były rany. - Zamieszaj w kociołku i zrobimy sobie przerwę.
- Przepraszam cię - Andrea usiadła obok niego na rzeźbionej poręczy fotela. - To wszystko przeze mnie.
- Przedłużam ci szlaban do niedzieli - Snape nie zaprotestował, gdy wzięła go za rękę. - Ile razy mówiłem, żeby do pracy przy eliksirach zdjąć wszystkie ozdoby? Wiesz, jak srebro reaguje z wodą królewską. A gdybyśmy zdążyli dodać krew mantykory, mielibyśmy wybuch.
- Zapomniałam, taka byłam przejęta, kiedy tu szłam... Przepraszam.
- To nie pójdzie tak łatwo - mruknął, nadstawiając policzek. - No. Teraz może być. Ale szlabanu ci nie daruję, masz tu przyjść na całą niedzielę. Zrozumiano?
- To ma być kara czy nagroda?- zachichotała Andrea. - Co będziemy robić?
- A jak myślisz? - znowu pociągnął ją na swoje kolana.
- Jeszcze ci się nie sprzykrzyło?
- Nigdy! - oświadczył z mocą Snape całując ją. - Dwie rzeczy, nigdy. Zgadnij jakie.
- Po pierwsze, eliksiry. Im bardziej niebezpieczne, tym lepiej.
- Dobrze. I jeszcze?
- Nie wiem. Możesz odjąć Puchonom następne pięć punktów, bo nie wiem.
- Dziesięć, ale za to, że ich prefekt łże jak najęty. Wiesz. I powiesz to na głos.
- Nie powiem. A wiesz, czemu? Bo to ty powinieneś powiedzieć.
- Po co mówić? Ja to wolę zrobić - zaprotestował Snape i przez dłuższą chwilę zajęty był udowadnianiem swojej tezy.
- Pięć punktów dla Slytherinu - powiedziała Andrea, chwytając oddech.


1.IX.1994

- Trzeba się zbierać - Syriusz leniwie przeciągnął się patrząc przez okno w stronę chaty na polanie. - Dziś wieczorem Harry znajdzie się w Hogwarcie.
- Tak - Lupin nigdy nie przyznałby się, nawet sam przed sobą, jak bardzo będzie mu brakowało Syriusza. Jego żartów, docinków, dziecinnych sztuczek różdżką (Syriusz twierdził, że musi odrobić trzynaście lat przymusowej bezczynności i posługiwał się nią absolutnie na każdym kroku), ale także jego ataków depresji, samooskarżeń i lęków, do których już zdążyli się przyzwyczaić. Nade wszystko zaś jego obecności. Z nim, nawet takim, jak był teraz, w domu na polanie Jeszcze Bardziej Zakazanego Lasu tworzyła się atmosfera, która czasem przypominała Hogwart. Syriusz chętnie, wręcz entuzjastycznie garnął się do pomocy, żartował, że pozapominał wszystko, czego się nauczył, widać było jednak, że i on ma sporą wiedzę. Najważniejsze jednak było, że był. Skończył się czas potwornego niepokoju, czekania na każdą wiadomość, nagłówków w gazecie "Brygada Śledcza Ministerstwa Magii na tropie Syriusza Blacka"... Lupin zdawał sobie sprawę, że taki stan nie może trwać wiecznie, ale pragnąłby to odwlec najdalej, jak się da.
- Dobrze mi tu było - Syriusz wypił ostatni łyk herbaty, obrócił w palcach różdżkę. - Trzeba wracać po Hardodzioba, stanowczo hipogryf jest bardziej mobilny, niż ta buda - skinął głową w stronę przenośnej kryjówki. Aha, i jeszcze jedno - rzucił spojrzenie w stronę drzwi, za którymi przed godziną zniknęła Andrea, udając się po zakupy na ulicę Pokątną. - Ona jest w porządku. Ale na wszelki wypadek uważaj.
- Czemu? - Lupin wzruszył ramionami. Z Andreą łączyły go trzy miesiące nie zakłóconej niczym współpracy i głęboki podziw, jaki miał dla jej wiedzy. - Świetnie mi się z nią pracuje.
- Póki tylko pracuje, może być - Syriusz skrzywił się, jakby ugryzł cytrynę. Ja tam nie wiem, to nie moja sprawa. Jest ktoś, kogo wystawiła do wiatru. Wolałbym, żebyś to nie był także ty.
- Plotkujesz, jak stara ciotka - zaprotestował Lupin. - Nie widzę powodu, żeby jej nie wierzyć.
- No i dobrze, ale uważać zawsze można - Syriusz chyba trochę żałował tego, co powiedział. - No to dzięki za wszystko i do widzenia. Pożegnaj ja ode mnie.
- Chciałbym iść z tobą - Lupin bezradnie potrząsnął głową. - Jeśli to będzie możliwe, wezwij mnie. Zrobię wszystko, żeby ci się przydać.
- We dwóch jesteśmy nie do pokonania. No, chyba, że spotkamy wroga - Syriusz zachichotał. - Ale przyznam ci się, że wolałbym się nie stawiać Dumbledore’owi. Potrzebuje cię tutaj, pisał to ze dwadzieścia razy.
- Z czego przynajmniej połowę pisał do mnie - zgodził się Lupin. - Uważaj na siebie. I nie nadstawiaj karku bez potrzeby.
- Czyżbym to kiedyś robił? - spojrzenie Syriusza było tak doskonale niewinne, że Lupin musiał się roześmiać.
- I nie kłam tak okropnie - dał mu żartobliwego kuksańca. - Trzymaj się, Łapa.

4.IX.1994

Severus Snape powinien był się tego spodziewać. Nigdy jeszcze od samego rana nie szło mu tak źle. Myślał potem, że gdyby nie zlekceważył wszystkich tych drobnych ostrzeżeń, może nie stałoby się nic złego, wiedział jednak, że to nieprawda. To się musiało stać - tak czy inaczej.
Zaczęło się od tego, że zaspał. Do rozpoczęcia lekcji zostało piętnaście minut, więc umył tylko zęby i narzucił szatę, przygładzając po drodze do lochów swe długie, przetłuszczone włosy. Wpadł do klasy równo z dzwonkiem i jeszcze zdążył ukarać odjęciem dziesięciu punktów zadyszanego Rona Weasleya, który wbiegł tuż za nim.
Przygotowywali eliksir odrzutowy - postanowił sobie, że pod koniec lekcji wypróbuje go na pierwszym, który mu się narazi. Dyktując listę składników pomylił się dwa razy, czego nigdy dotąd nie robił, a gdy chciał wejść do magazynu po wyciąg z much siatkoskrzydłych i inne zastrzeżone ingrediencje, stwierdził z gniewem, że zapomniał hasła. Użył zaklęcia przypomnienia, to jednak, ku jego jeszcze większej irytacji, nie podziałało i musiał otworzyć drzwi po mugolsku, kluczem. Wiedział, że to nonsens, ale czasem zdawało mu się, że wszystkiemu winne są kretyńskie spojrzenia Gryfonów i tryumf, z jakim śledzili każdy jego ruch. Była to oczywista nieprawda, i wiedział o tym, bo Granger trzymała nos na przemian w książce i w kociołku, podpowiadając sobie półgłosem kolejność składników, Weasley, wściekły o dziesięć punktów w ogóle na niego nie patrzył, zaś Potter, któremu przez włosy na czole przezierała poczerwieniała nagle blizna, wyglądał jak chory i zdawał się nie widzieć, co się wokół niego dzieje. Był jeszcze Longbottom ze swoim idiotycznie przerażonym wzrokiem, który wlewał właśnie do swego kociołka krew mantykory, zanim jeszcze zdążył wszystko wymieszać. Severus Snape zacisnął zęby.
- Chodź tu, Longbottom - rozkazał. - I weź ze sobą książkę. Przeczytaj to - pokazał palcem dwuzdaniowy akapit. - Na głos, żeby wszyscy słyszeli.
- "Dodanie krwi mantykory przed dokładnym wymieszaniem roztworu jest najczęściej spotykanym błędem - Neville był czerwony jak piwonia, tryumfalne chichoty bandy Ślizgonów jeszcze bardziej zbijały go z tropu. - Podobnie jak zbyt szybkie doprowadzenie eliksiru do wrzenia. Ryzykuje się wówczas wybuch i konieczność ponownego przygotowania eliksiru..."
- Dość, Longbottom - przerwał mu Snape. - Wyjaśnij nam teraz, czy to, co zrobiłeś przed chwilą - oskarżycielskim gestem wskazał kociołek Neville'a, który jak na złość właśnie zaczął wrzeć - to była głupota, czy dywersja? Słucham, Longbottom.
- Eee... Przepraszam, panie profesorze...
- To za mało - Snape uśmiechnął się najwredniejszym ze swoich uśmiechów. Gryfoni struchleli, Ślizgoni poprawili się na miejscach, by nie uronić nic z tego interesującego widowiska - Panno Granger, czy skończyła pani już swój eliksir?
- Tak, panie profesorze - Hermiona była blada jak papier. - Ale Neville...
- Czyżbym pytał panią o coś jeszcze? - Snape zmarszczył brwi. - Longbottom, podejdź do kociołka Granger. A wy odsunąć się - rozkazał Gryfonom. - Zróbcie mu miejsce. Doskonale. A teraz, Longbottom - Snape znów się uśmiechnął - zanurzysz rękę w kociołku.
- Nie! - krzyknął Harry. - Panie profesorze!..
- Gryffindor traci dwadzieścia punktów, Potter - Snape nawet nie spojrzał na niego. - Longbottom, pospiesz się. Neville na drżących nogach podszedł do kociołka. Harry dał mu znak, żeby zaszedł trochę z boku, wtedy obaj z Ronem spróbują go złapać. Hermiona stanęła przy nich, to samo zrobili Dean Thomas i Seamus Finnigan.
Neville zanurzył rękę i nie dotykając płynu natychmiast ją cofnął. Zahaczył jednak rękawem o uchwyt kociołka.
Eliksir wąską, pryskającą wesoło na wszystkie strony strużką pociekł prosto pod katedrę.
- Resiste! - krzyknął Snape, celując różdżką w czerwonozłoty strumyczek. Zaklęcie jednak znowu nie podziałało. Katedra oderwana gwałtownie od podłogi wyleciała w górę i runęła na niego. Stracił przytomność.

11.XII.1978
poniedziałek

- AA?
- Co jest, Puchonko? - Algernon zwalił się na sąsiedni fotel. - Jak ci tam po szlabanie u mistrza Oślizgłego? Bardzo był wredny?
- Nawet nie mów - Andrea otrząsnęła się. - W piątek pomagałam mu przy eliksirach, przez całą sobotę latałam za nim po Zakazanym Lesie, a jeszcze i tak przedłużył mi na niedzielę.
- Boże, co za... - Algernon zmełł w ustach stosowny epitet. - Za co?
- Zostawiłam na ręce pierścionek i pech chciał, że wpadł mi do kociołka. Domyślasz się, jak się Snape darł.
- Wyobrażam sobie. Ale i tak jesteś twarda. Ja po trzech dniach ze Snape’em wylądowałbym u świętego Munga - AA podsunął jej dzbanek z dyniowym sokiem.
- Niewiele mi brakuje. Przy okazji naopowiadał mi dziwnych historii o Gryffindorze - Andrea umiejętnie zarzuciła haczyk. Algernon zareagował natychmiast.
- O Gryffindorze? Co?
- Tylko daj słowo, że nikomu nie powiesz - zastrzegła się Andrea. - Jakby wyszło, że ci powiedziałam, miałabym jeszcze bardziej przegwizdane.
- Dobra, niech będzie. Słowo.
- Powiedział, że w Gryffindorze był kiedyś wilkołak. To prawda?
- Jakbym zaprzeczył, i tak byś nie uwierzyła - AA wzruszył ramionami. - Powiem ci, żebyś sobie nie wyobrażała jakichś głupstw. Tylko teraz ty - dajesz słowo, że nic nigdy nikomu?
- Daję - Andrea poczuła, że skręca się z ciekawości.
- Wiesz, że zostałem prefektem po Potterze.
- To jeszcze nie tajemnica. Ale jeśli chcesz, będę milczała jak grób - zaśmiała się Andrea.
- Nie wygłupiaj się, to wcale nie jest zabawne. Wiesz, że Snape miał na pieńku z Potterem.
- Wszyscy wiedzą. Ale co ma do tego wilkołak?
- Bo to był chłopak z jego paczki.
- Huncwot? - Andrea spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Niemożliwe!
- Możliwe. Taki chudzielec, co zawsze wyglądał, jakby miał umrzeć. Pamiętasz go?
- Tak, zaraz, jak on się nazywał? Rzeczywiście, coś od wilka, Lupin! Ten?
- Dokładnie. Remus Lupin. Snape nie znosił go jak zarazy.
- A to dziwne, zawsze interesował się czarną magią. Słuchaj, ale to był na pewno on?
- A jak myślisz? Facet chorował regularnie co miesiąc, nikt nigdy nie widział go podczas pełni. Pewnie zamykali go gdzieś na cztery spusty, żeby nikogo nie zaatakował. Potem chodził półżywy przez dwa dni, a potem zdrowiał w błyskawicznym tempie. Nawiasem mówiąc on tylko wyglądał na takiego zdechlaka, w rzeczywistości był silny jak zwierzę. Widziałem, jak się składał na rękę z Hagridem.
- I co, wygrał? - Andrea uwielbiała takie popisy siły.
- No coś ty, cudów nie ma. Ale z tych, co tam byli, bronił się najdłużej. Sam Hagrid powiedział, że dawno takiego nie spotkał.


4.IX.1994

- Jak się czujesz? - Dumbledore patrzył z troską na bardziej niż zwykle szarą twarz Snape’a. - Pani Pomfrey mówi, że miałeś masę szczęścia.
- Pani Pomfrey już wie, o co chodzi - mruknął Snape i zrobił ruch, jakby chciał się odwrócić do ściany. - A niebawem będzie wiedzieć cała szkoła. Nauczyciel, który utracił moc... toż to gorzej niż charłak. Nie ma pan, dyrektorze, jeszcze jednego etatu woźnego?
- Na razie mam inny kłopot - Dumbledore rozłożył ręce. - I pomyślałem, że może mógłbyś mi pomóc. Chodzi o nauczyciela eliksirów. Jest trochę chory, a ja nie wiem, dlaczego.
- Niech pan go zwolni - Snape machnął ręką. - Nic już z niego nie będzie.
- Prosiłem, żebyś mówił mi po imieniu - Dumbledore patrzył na niego uważnie sponad swych półksiężycowych okularów.
- Kiedy już powiem ci, co się stało, nie będziesz tego chciał. Zresztą, po co te zagadki - Snape wzruszył ramionami. - Przecież doskonale wiesz, co mi się stało. Poważne Ostrzeżenie, tak się to nazywa, prawda?
- Jesteś pewien, że to było to? - zapytał Dumbledore. - Mnie też czasem różdżka płata figle...
- Daruj sobie - przerwał niegrzecznie Snape. - Z twoją siłą mógłbyś użyć różdżki na podpałkę, a potem jednym zaklęciem podnieść do góry Hogwart. Jeżeli mówię, że to było to, to znaczy, że było.
- Sam tego chciałeś - Dumbledore nie miał zamiaru prawić mu morałów, ale taka była prawda. Kiedy kilkanaście lat temu Snape jako nawrócony Death Eater powrócił do Hogwartu, poprosił Dumbledore’a, by rzucił na niego zaklęcie Poważnego Ostrzeżenia. Był to czar, którego używali w średniowieczu członkowie rycerskich zakonów, a który miał ich powstrzymywać przed czynieniem zła. Jeżeli któryś z nich znalazł się o krok od przejścia na złą stronę - tracił moc.
- Wiem - w głosie Snape’a zabrzmiała uraza. - Gdybym tak jeszcze wiedział, za co...
- Popełniony błąd albo wyrządzona krzywda, z której nawet możesz sobie nie zdawać sprawy.
- Sądzisz, że to dlatego? - czarne oczy Snape’a stały się nieprzeniknione i jakby puste. - Czy wszystko na tym świecie, nawet ja sam, istnieje po to, żeby ułatwiać życie Harry’emu Potterowi?
- Ani przez moment nie myślałem o Harrym - zaprotestował żywo Dumbledore. - Twoja niesprawiedliwość jest zbyt jaskrawa, żeby mogła być serio - uśmiechnął się, zmrużył oko. - Nie wiem, czy to samo mógłby powiedzieć Neville Longbottom, ale przecież nie chodzi o żadnego z nich.
- W takim razie kto? Black? A może tamten wilkołak?
- Blackowi nie zrobiłeś krzywdy. Poważne Ostrzeżenie nie karze za intencję.
- Chcesz powiedzieć, że powodem mojego wypadku jest wilkołak?!
- Remus Lupin, Severusie - poprawił go surowo Dumbledore. - Twój kolega. Dla którego praca w Hogwarcie była wszystkim... tak samo, jak dla ciebie.
- Mógł być niebezpieczny dla uczniów.
- Dzięki twojemu eliksirowi - nie. Uczył prawie cały rok, i robił to znakomicie. Wiesz, jakie mamy kłopoty z nauczycielami obrony przed czarną magią. Najpierw ten nieszczęsny Quirell, potem Lockhart - Dumbledore machnął ręką na znak, ze tego drugiego przypadku nawet nie chce komentować - Remus nadawał się do tego jak nikt.
- Kiedyś wydawało mi się, że nie on jeden.
- Stracił coś więcej niż pracę - kontynuował Dumbledore. - Stracił dobre imię czarodzieja, zaufanie ludzi, wiarę w siebie. To nie tak łatwo naprawić.
- Myślisz, że to z jego powodu?
- A znasz jakiś inny? - niebieskie, przejrzyste oczy Dumbledore’a miały twardość błękitnego diamentu.
- Nie.
- Musisz się zatem z nim pogodzić - Dumbledore uśmiechnął się, jakby sprawa była już załatwiona. - Dobra okazja, żebyś znów zaczął przygotowywać eliksir tojadowy.
- Obyś się nie mylił - Snape wiedział równie dobrze jak on, że warunkiem zdjęcia klątwy jest zadośćuczynienie pokrzywdzonemu. - Ale jak pomyślę, że mam przepraszać jakiegoś wilkołaka...
- Severusie!
- Wiem. W gruncie rzeczy masz rację, nie jestem lepszy od niego.
- Czyżbyś tak się przejął ideą naszego założyciela Slytherina, że czarodzieje dzielą się na lepszych i gorszych? - Dumbledore uśmiechnął się kpiąco. - Bo mnie to raczej przypomina te bzdury, którymi ma nabitą głowę młody pan Malfoy. A poza tym - znasz zasadę.
- Tak... Robię to dla siebie. I dobrze, bo gdybym pomyślał, że dla niego, wolałbym już nigdy nie odzyskać mocy.

12.XII.1978
wtorek


- No widzisz, Swift, jak chcesz, to potrafisz - Snape dość oszczędnie wyraził swój entuzjazm, mimo, iż serce zalewała mu fala czułości. - Hufflepuff odzyskuje pięć punktów. Przygotujcie ogień pod kociołkami, zaczynamy nową lekcję.
- Posprzątajcie tu - powiedział, gdy lekcja dobiegła końca. - Na piątek potrzebuję kogoś, kto przygotuje krótki referat na temat eliksiru wielosokowego. Ponieważ ochotnicy jak zwykle polegli śmiercią bohaterów, proponuję... - z satysfakcją stwierdził, że klasa niedaleka jest od pochowania się pod ławki. - Panno Swift, a może by tak jeszcze jedna szansa poprawienia stopni?
- Dziękuję, panie profesorze.
- Mam nadzieję, że to oznacza zgodę - Snape skinął głową. - Będzie pani potrzebne pozwolenie na skorzystanie z prohibitów, proszę się po nie zgłosić do mojego gabinetu. Jesteście wolni.
- Tym razem było chyba trochę lepiej - Andrea, tryumfująca, wkroczyła do jego pracowni. - Chociaż możesz mnie zabić za błąd w proporcjach.
- Nic z tego, mała. - Snape już był przy niej. - Dzisiaj mam ochotę cię tylko całować.
- Dobrze było? - zarzuciła mu ręce na szyję i wspięła się na palce.
- Świetnie - objął ją i lekko uniósł w górę. - O, tak jeszcze lepiej.
- Daj spokój, puść, ważę sto dwadzieścia kilo - zachichotała cichym, szczęśliwym śmiechem. - Ciekawe, co wymyślisz po następnej lekcji. Znowu dasz mi szlaban?
- Nie - z niewinną miną postawił ją na ziemi. - Sama tu przyjdziesz. Powiesz koleżankom, że facet od eliksirów jest po prostu słodki, żyć bez niego nie możesz, i właśnie idziesz dać mu buzi na do widzenia. O co zakład, że nikt ci nie uwierzy?
- Ale by była heca - tym razem jej śmiech eksplodował w szatę na jego ramieniu, czuł przez gruby materiał jej ciepły oddech. - Tylko że najpierw musiałabym w to sama uwierzyć.
- Och, ty - z komiczną furią zwichrzył jej włosy, pocałował ją mocno. - Chodź - tak jak poprzednio pociągnął ją na swoje kolana. - Mógłbym tak siedzieć całą wieczność.
- Ja też - poczuł koło ucha jedwabisty dotyk jej włosów. - Tak mi z tobą dobrze.
- Wiesz co, to jest na ciebie chyba jedyny sposób, żebyś zaczęła się uczyć. Dobrze, że z innymi przedmiotami nie masz kłopotów.
- Byłbyś zazdrosny? - tak jak poprzednio jej nos łaskotał go gdzieś pomiędzy szyją a kołnierzem. - Ale mówiąc szczerze, nie wiem, co bym zrobiła, gdybyś mnie wtedy nie wezwał.
- Pewnie w końcu byś zmądrzała - podsumował, bawiąc się pamiętnym pierścionkiem na jej środkowym palcu. - Ale masz zimne ręce. Daj je tu - złożył obie jej dłonie i wsunął do swojego rękawa. - Czemu nie nosisz rękawiczek? Za tydzień zacznie się zima.
- A ty czemu nie masz nic pod spodem? - wścibska dłoń przesunęła się po jego ręce aż do ramienia. - Chcesz zamarznąć w tych lochach?
- Mnie nigdy nie jest zimno. Zobacz - wziął ją za rękę i włożył w zanadrze szaty, by mogła go dotknąć. - Ummm, to chyba coś poważnego?...
- A żebyś wiedział - ręka Andrei powędrowała w lewo i zatrzymała się. - No, chyba że nie chcesz. Przepraszam.
- Nie, nie... - zaprotestował. - Chcę. Ale dlaczego?...
- Chciałam się przekonać, czy w ogóle masz serce.


tydzień przed pełnią we wrześniu
22.IX.1994


- Przywiozłem ci wywar tojadowy - Snape z obojętną miną wręczył mu szczelnie zamkniętą butlę. - Tak jak poprzednio, trzeba zagotować kwartę i pić gorące. Tego, co tu jest, wystarczy ci akurat na sześć dni przed pełnią.
- Dziękuję ci, Severusie. To bardzo miło z twojej strony.
- Akurat - burknął Snape. - Przyznaj się, jesteś na mnie wściekły - palnął i zamilkł. Lupin spojrzał na niego jakby niepewny, czy dobrze usłyszał, jednak mina Snape’a natychmiast utwierdziła go w przekonaniu, że tak.
- Było, minęło - odwrócił wzrok i machnął ręką. - Wejdźmy do środka, przypomnisz się Andrei.
- Nie, zaczekaj - Snape już się zdecydował. - Remusie. Lupin spojrzał na niego zdziwiony. Nie pamiętał, kiedy i czy w ogóle kiedykolwiek Snape nazwał go po imieniu.
- Dostałem... dostałem Poważne Ostrzeżenie. Miałem wypadek. - Snape mówił krótkimi zdaniami, widać było, że umiera z upokorzenia.
- Lupin patrzył w ziemię z nieprzeniknioną twarzą, Snape tymczasem nabrał powietrza jak przed skokiem do wody i mówił dalej:
- Wiesz, czym jest dla czarodzieja utrata mocy. Kiedyś spowodowałem, że musiałeś odejść z Hogwartu, teraz mnie grozi to samo. Dlatego tu jestem.
Milczenie. Tylko Lupin podniósł głowę i spojrzenie ciepłych, brązowych oczu skrzyżowało się z lodowatym wzrokiem czarnych. Wreszcie Snape zdecydował się po raz wtóry.
- Przebacz mi.
- Nie miałem do ciebie żalu - Lupin wyciągnął do niego rękę. - W gruncie rzeczy miałeś rację, że ktoś taki jak ja nie powinien uczyć.
- Nieprawda - Snape uścisnął jego dłoń. - Dumbledore mówi, że byłeś najlepszy.
- Po Quirellu i Lockharcie to nie sztuka - Lupin po raz pierwszy od początku tej rozmowy uśmiechnął się. - Nie. Lubiłem moich uczniów, i zawsze będę żałował, że skończył się tamten rok, ale zbyt wiele ryzykowałem. Tak, jak jest teraz, jest najlepiej - mimowolny ruch głowy w stronę domu przekonał Snape’a, że Andrea Swift ma w tym swój niemały udział. - Przynajmniej wiem, że nikomu nie zrobię krzywdy.
Nagle obaj znieruchomieli. Z gęstwiny lasu wysunął się z lekkim szelestem liści srebrnobiały kształt. Był wielkości małego konia, miał długą, mleczną grzywę i wielkie, czarne oczy, a na środku czoła połyskiwał mu spiralnie kręcony róg. Snape stał jak zaczarowany, patrząc, jak jednorożec zbliża się, bez lęku podchodzi do nich.
- Witaj, Agnieszko - Lupin wyciągnął rękę. Jednorożec podszedł do niego, wysoko podnosząc głowę dotknął aksamitnym pyskiem jego twarzy. Lupin pogłaskał go po srebrno nakrapianej szyi.
- To mój przyjaciel - powiedział wskazując na Snape'a.
Jednorożec odwrócił się i... biało-różowe chrapy dotknęły policzka Severusa Snape'a. Snape pobladł, wydawało się, że zemdleje. Jednorożec otarł się głową o jego ramię, spojrzał jeszcze na Lupina. Potem niespiesznie ruszył w stronę lasu. Zanim zniknął w gęstwinie, obwąchał mimochodem pień rosnącej na skraju lasu brzozy i niespodziewanie szybko zniknął im z oczu.
Minęła długa chwila, zanim Snape odzyskał głos.
- To był...
- To była Agnieszka. Jest bardzo oswojona. Czasem przychodzi się przywitać, tak jak dzisiaj.
- Czyli mogę mieć nadzieję... – Snape nie dokończył, patrzył w trawę, jakby odpowiedź przed chwilą spadła mu pod nogi.
- Spróbuj – poradził mu Lupin. - Gdyby ciążyła na tobie wina, Agnieszka by nie przyszła, prawda? No, już. Weź różdżkę i spróbuj.
- Nawet jej ze sobą nie zabrałem.
- Proszę - Lupin podał mu swoją.
Snape przygryzł wargi, wziął od niego różdżkę. Lupin odwrócił wzrok.
- Lancea - powiedział Snape i... z końca różdżki wystrzeliła włócznia, która wbiła się w to samo miejsce, które przed chwilą obwąchiwał jednorożec.
- No, widzisz - powiedział Lupin takim tonem, jakby chodziło o rzecz najzwyklejszą. - Chodź, napijemy się herbaty.
- Muszę wracać. Może jeszcze przyjadę... Dziękuję ci.
- Nie ma za co - ruszyli w stronę stojącego przed domem powozu. - Naprawdę nie możesz zostać?
- Żałuję, ale czas na mnie. Do zobaczenia.
- Był tu Severus - powiedział Lupin wchodząc do kuchni. - Zobacz, przywiózł mi wywar tojadowy.
- Widziałam przez okno - Andrea zamknęła wielką, obdartą z okładki księgę, którą właśnie studiowała. - Musiał mieć ważny powód, żeby się pofatygować samemu.
- Tak... - Lupin otworzył butlę i odmierzył kwartę wywaru do cynowego dzbanka, który zaraz postawił na ogniu. - Przyjechał, bo czuje się winny, że za jego sprawą musiałem odejść z Hogwartu. Teraz jemu groziło to samo.
- O - w głosie Andrei nie było ani cienia zwykłej życzliwości. - A cóż mu się stało?
- Dostał Poważne Ostrzeżenie. Miał wypadek na lekcji - Lupin wciąż wpatrywał się w zawartość stojącego na piecu dzbanka. - Kiedyż to się zagotuje... No, już - dmuchając na palce zdjął dzbanek z ognia. - I uważa, że to za mnie.
- Teraz rozumiem. Musiał być nieźle zdesperowany, inaczej by się do ciebie nie wybrał. I co?
- Nic - spojrzał na nią zdziwiony. - A co ma być?
- Jak to, co. Przebaczyłeś mu?
- Nigdy nie miałem do niego pretensji, jeśli o to ci chodzi - głos Lupina był bardzo chłodny. - Przynajmniej nie z tego powodu.
- Nie gniewaj się - Andrea wyciągnęła do niego rękę. - Ale nie ufam Snape’owi. I nie cierpię go - w jej tonie nie było jednak nienawiści, raczej bezradność. - Wiem, że ci pomaga, że robił to przez cały rok w Hogwarcie, ale ciągle mi się wydaje, że stał za tym Dumbledore. I jego prośba z gatunku takich, którym się nie odmawia.
- Bardzo możliwe - Lupin jedną ręką zatkał nos, drugą przechylił do ust dzbanek. - Co za paskudztwo. Jedyne o co jestem go naprawdę gotów podejrzewać, to że domieszał tu nadprogramową porcję piołunu.
- Tojad sam z siebie jest wściekle gorzki - Andrea uśmiechnęła się patrząc na jego miny. - Ale wracając do Snape’a...
- Agnieszka była innego zdania - Lupin przysunął sobie swój ulubiony fotel. - Przywitała się z nim.
- Czy ona...- zaczęła impetycznie Andrea i natychmiast ugryzła się w język - ... się aby nie pomyliła? Niemożliwe. Dlaczego?
- Wszystko jedno, dlaczego. Severus Snape wciąż gra w tej samej drużynie co my. I tylko to się liczy.
- Jesteś koszmarny, Lupin - westchnęła Andrea patrząc na niego z czułością. - Przy tobie nawet taka stara wiedźma jak ja łagodnieje.

9.X.1994
rano


Lupin pochylił się nad notatkami. Demony wodne i leśne, demony powietrza, demony bagien, strzygi, upiory, wampiry, wilkołaki. Pierwszy tom, materiał dla pierwszej, drugiej i trzeciej klasy. Wiedział, że jeśli podręcznik będzie dobry, ministerstwo magii poprosi ich o napisanie następnych części. To oznaczało jeszcze dwa lub trzy lata sensownej, interesującej pracy. Co potem? Westchnął na myśl, że będzie musiał powrócić do swego wędrownego życia - może przynajmniej uda się przedtem zarobić trochę pieniędzy... Nie. Nie warto martwić się, co będzie dalej. Na razie jest tutaj, w tym cudownym domu, Syriusz jest wolny, pół dnia drogi stąd jest Hogwart... No i jest przy nim Andrea. Ta dziwna, opatrznościowa kobieta, której tyle zawdzięczał. A jednak Syriusz ostrzegał go przed nią... Lupin wzruszył ramionami. Nie dostrzegał w niej niczego niepokojącego, przeciwnie, na każdym kroku dawała mu dowody swojej życzliwości. Poza tym musiał przyznać, że znalazł w niej dobrego partnera. Na czarnej magii znała się niemal tak dobrze, jak on sam. Lepiej niż on znała łacinę - było to szczególnie cenne przy studiowaniu starodawnych ksiąg, które przydawały się podczas pisania części historycznej każdego rozdziału. Postanowili bowiem, aby na początku każdego nowego tematu znalazł się krótki opis, jak do tego problemu odnosili się czarodzieje w dawnych wiekach - stwierdzili zgodnie, że w tym wypadku nie wystarczają lekcje historii magii, a choćby i wystarczały, i tak się je na ogół przesypia.
Przejrzał pergaminowe karty, zapisane w większości jego pismem. Andrea miała bardzo dobrą koncepcję całości podręcznika i mnóstwo świetnych pomysłów, redakcję jednak pozostawiła jemu. Zajmowała się teraz głównie tłumaczeniami i gromadzeniem materiału - informacje spisywała na małych fiszkach, przechowywanych osobno w pudełku. Dlatego zdziwił się, gdy pośród pergaminowych kart in folio zobaczył jedną z takich karteczek. Wziął ją, chcąc odłożyć do pudełka, i ze zdumieniem przeczytał zapisane na niej słowa: "... z najbardziej ludzkich istot. Jest w nim połączenie męskiej siły i kruchego piękna, a nade wszystko wielka powaga i godność, z jaką objawia się świadoma siebie ludzka dusza."
O Boże, co za styl - pomyślał. Nie spodziewał się, by trzeźwą, rzeczową Andreę stać było na takie egzaltowane teksty - uśmiechnął się na myśl, że taki mógłby być wstęp, który właśnie zaczynała pisać.
"Uspokój się, ty kpiarzu, sam nie piszesz lepiej - skarcił się w myśli. - A ocenianie sposobu pisania na podstawie wyrwanych z kontekstu fragmentów jest i złośliwe i głupie." Odłożył karteczkę do pudełka, wkładając na sam koniec i zabrał się do pracy.

16.XII.1978

- Ani mi w głowie się mieszać, po prostu nie chcę, żebyś był niesprawiedliwy - Andrea była granitowo spokojna, Snape znał ją już jednak na tyle dobrze, by wiedzieć, że w środku aż kipi. - Posłuchaj...
- Niesprawiedliwy? - Snape spojrzał na nią wzrokiem, który nie wróżył nic dobrego. - A co, może się jej nie należy?
- Oczywiście, że nie! Przecież chyba nie sądzisz, że Agnieszka wrzuciła smocze jajo do własnego kociołka?
- Kto w takim razie to zrobił? Może samo wpadło?
- Nie powiem ci - Andrea zawzięcie potrząsnęła głową. - Ale przysięgam, że to nie ona.
- Ale to jej kociołek wybuchł!
- Gdyby ten durny Krukon wrzucił smocze jajo do mojego, wybuchłby mój. Równie dobrze możesz więc ukarać mnie. A propos, jaką pracę masz jej zamiar zadać za karę?
- Umyć tu podłogę - Snape ponuro powiódł wzrokiem po wciąż zapaćkanej resztkami eliksiru pracowni. - Bez użycia magii. I bez rękawic.
- O Boże, nie! - Andrea natychmiast wyobraziła sobie delikatne ręce Agnieszki zdarte do krwi od żrącego eliksiru. - Proszę cię, ja to zrobię...
- Andrea, coś ci powiedziałem - Snape już tracił cierpliwość. - To naprawdę nie są rzeczy, do których mogłabyś się wtrącać.
- Ani mi w głowie, powtarzam ci to jeszcze raz. Dokładnie o to samo prosiłabym każdego innego profesora, w końcu jestem prefektem!
- Zatem odpowiadam ci tak, jak odpowiedziałbym każdemu innemu prefektowi - Snape był nieugięty. - Jeżeli uważam, że uczeń jest winien, mam prawo go ukarać.
- A co ona takiego zrobiła? Poza tym, że padła ofiarą głupiego żartu jeszcze głupszego Krukona.
- Powinna lepiej pilnować swojego kociołka - Snape wzruszył ramionami. - Każdy z nas przygotowując eliksir odpowiada za to, co z niego wyjdzie.
- Tak, ale...
- Andrea, mnie naprawdę nie zależy na tym, żeby ukarać kogokolwiek - Snape stanąwszy na pewnym gruncie uznał, że może okazać dobrą wolę. - Nie powinienem ci tego mówić, bo to naprawdę nie twoja rzecz, ale zamierzam wezwać tutaj Arniego Trenta... czy uważasz, ze tak będzie lepiej? - Arnie Trent był Krukonem i na lekcjach eliksirów siedział tuż za Agnieszką.
- Chyba tak - Andrea skinęła głową, świadoma, że tym gestem wskazuje prawdziwego winowajcę. - A Agnieszka?
- Dosyć - uciął Snape. - Uciekaj stąd, mam mnóstwo roboty.


9.X.1994
wieczorem


Dochodziła jedenasta. Lupin pomyślał, że chciałby teraz iść do lasu, choć wiedział dobrze, jaka byłaby to głupota. Była jesień. Nocne życie wielkiej gromady magicznych stworzeń nabierało niezwykłej dotąd intensywności, jakby wyładowywała się jakaś wielka, gromadzona przez wiosnę i lato energia. Wszystko, od centaurów począwszy, a skończywszy na najmniejszym przedstawicielu bagiennej hołoty, szalało, jakby chcąc użyć jak najwięcej swobody przed nastaniem zimy. Chodzenie nocą do Jeszcze Bardziej Zakazanego Lasu nigdy nie było zbyt bezpieczne, a teraz, gdy na polanach rozbrzmiewał tupot centaurów, w ciemności wyły szyszymory a mgłowce wychodziły spod ziemi i zaczynały śpiewać swe przejmujące pieśni (wabiły nimi ofiary do podziemia i tam, martwe, dokładały do swych zimowych zapasów) - wymagało specjalnych przygotowań i zabezpieczeń. Lupin planował taką wyprawę na początku listopada, kiedy po Nocy Duchów aktywność magicznych stworzeń trochę spadnie. Poza tym - do czego z rzadka przyznawał się nawet przed sobą - od czasu pamiętnego spotkania Agnieszki z Severusem Snape'em tajemniczy oswojony jednorożec fascynował go coraz bardziej. Nigdy nie sądził, że coś takiego w ogóle jest możliwe. Tym bardziej, że przecież jednorożce, bez względu na własną płeć, zawsze wolały pokazywać się kobietom... mówiło się nawet, że aby złapać jednorożca, należało udać się do lasu w towarzystwie niewinnej dziewczyny, wtedy zwierzę samo przychodziło, jakby wyczuwając pokrewną sobie istotę. Lupin pomyślał, że warto jeszcze trochę poobserwować to dziwne zjawisko - odkąd zabrał się do pisania książki, ciekawość naukowca coraz bardziej brała w nim górę. Z rozbawieniem pomyślał, że jeśli zostanie tu dostatecznie długo, ma szansę stać się drugim Lockhartem. Już widział te tytuły: "Na tropach jednorożca", "Mgłowce i ich zwyczaje", "Życie intymne hołoty z bagien"...
- Z czego się śmiejesz? - Andrea oderwała wzrok od kolejnej pożółkłej księgi.
- "Życie intymne hołoty z bagien". Jak by ci się podobał taki tytuł?
- Musisz to koniecznie napisać - zachichotała Andrea. - Odkąd biedny Gilderoy wylądował u świętego Munga, zapotrzebowanie na literaturę klasy "b" bardzo wzrosło.
- I dobrze mu tak - mruknął Lupin. Mógł się nabijać z próżności swego poprzednika, ale kiedy przypominał sobie porwanie małej Ginny i sprawę Komnaty Tajemnic, ogarniał go gniew. - Dość się nasłuchałem w Hogwarcie o jego wyczynach.
- No cóż, wujek Albus nie ma szczęścia do nauczycieli - westchnęła Andrea i natychmiast dodała szybko: - I nawet jeśli trafi na kogoś takiego jak ty, szybko go traci.
- Być może Szalonooki zostanie na dłużej - Lupin wiedział od Dumbledore'a, że były auror został jego następcą i mógł się z tego tylko cieszyć. Znał dobrze Alastora Moody'ego i mimo jego dziwactw bardzo go szanował. - Myślę, że Harry go polubi.
- Dobrze by było - Andrea, jak wszyscy w magicznym świecie, doskonale znała historię "chłopca, który przeżył" i zawsze chętnie o nim słuchała. - Wiesz, właściwie nie znam Harry’ego. Tyle, co od ciebie i Syriusza. Ale tak mi czasem żal tego dziecka...
Lupin spojrzał na nią. Powiedziała "dziecka", nie "Harry'ego" ani "chłopca"... No tak. Andrea mogłaby być matką Harry'ego. Po raz pierwszy pomyślał, że ta trzydziestoparoletnia bezdzietna kobieta może za tym tęsknić. Przywykł jednak do zupełnie innej Andrei: żywej, dowcipnej, mądrej i... bez reszty oddanej swojej pracy.
- Może zaprosimy go na Nowy Rok? - zapytał. - Niestety, pomiędzy świętami a Sylwestrem jest pełnia, a poza tym mają Yule Ball, ale jeśli Minerwa się zgodzi...
- Świetnie! - ucieszyła się Andrea. - Napiszemy do Minerwy. A ty napisz do Harry'ego. Szkoda, że Syriusz zapowiedział się dopiero po Nowym Roku...Mogli by się tu spotkać. Ale ty już zasypiasz - kątem oka zauważyła, że Lupin tłumi ziewanie. Dobranoc, chodźmy spać.
- Dobranoc - Lupin podniósł się, zabierając ze stołu nie przeczytaną jeszcze gazetę. Zostawił ją sobie jako lekturę do poduszki, co dwa tygodnie w "Proroku" ukazywał się bowiem obszerny magazyn naukowy "Przegląd Alchemiczny".
Leżąc już w łóżku zabrał się do czytania. Na drugiej stronie "Przeglądu" jego uwagę zwrócił artykuł, który traktował o... wilkołakach.
Tytuł brzmiał "Bestia czy człowiek - ofiary likantropii w społeczności czarodziejów". Anonimowy autor, wychodząc od klasycznego choć nieco przestarzałego dzieła Newta Scamandra "Fantastyczne stworzenia i gdzie je znaleźć" podkreślał, że mimo iż bycie wilkołakiem determinuje najczęściej całość ludzkiego życia, niebezpieczeństwo związane z tym stanem obejmuje zaledwie jedną noc w miesiącu. "Gdy nie ma pełni - pisał anonimowy autor cytując Scamandra - wilkołak jest równie niegroźny, jak każdy inny człowiek". Skąd więc taki lęk i odrzucenie, z jakim spotykają się nieszczęsne ofiary likantropii? Skąd potępienie za coś, co z całą pewnością nie jest ich winą? Czy społeczności czarodziejów nie stać na spokój i tolerancję? Czy niemożliwe jest zapewnienie tym ludziom przyzwoitej opieki i leczenia, przez wytwarzanie na większą skalę eliksiru tojadowego? Argumenty autora były rzeczowe i jasne, postulat zaktywizowania działalności Komitetu ds Pomocy Ofiarom Likantropii był jak najbardziej rozsądny. Lupin aż zbyt dobrze pamiętał pannę Anette Thorpe z Komitetu, która odwiedzała go, kiedy był dzieckiem - poza wzdychaniem i powtarzaniem "moje biedactwo" nie potrafiła zrobić nic. System zabezpieczeń, dzięki którym kilkuletnie dziecko mogło bezpiecznie przetrzymać powtarzające się co miesiąc transformacje, wymyślili jego rodzice. Oni też zapewnili mu prywatnych nauczycieli, dzięki którym przyszedł do Hogwartu przygotowany lepiej, niż większość jego kolegów. To im zawdzięczał to, że stał się sprawnym i kompetentnym czarodziejem, który w swojej dziedzinie mógł być autorytetem. Ale jeśli ktoś nie miał takich rodziców? I co potem, kiedy człowiek po skończeniu szkoły zaczyna żyć na własną rękę? To musi się zmienić, autor artykułu wiedział o tym równie dobrze, jak on sam. Żałował, że nigdzie nie znalazł jego nazwiska, artykuł podpisany był jedną literą. Czyżby ten, kto to pisał, sam był wilkołakiem? A może po prostu chciał uniknąć ataków konserwatywnie nastawionych czarodziejów, którzy jak Severus Snape uważali wilkołaki wyłącznie za krwiożercze bestie? W tym momencie jego wzrok padł na słowa kończące tekst. Autor pozwalał tu sobie na coś w rodzaju osobistego wyznania.
"Znam kilku wilkołaków. Z jednym z nich stale współpracuję. W swojej dziedzinie wiedzy jest wybitnym specjalistą, który powinien zasiadać w radzie naukowej Instytutu Merlina. Jednocześnie jest to jedna z najbardziej ludzkich istot, jakie znam. Jest w nim połączenie męskiej siły i kruchego piękna, a nade wszystko wielka powaga i godność, z jaką objawia się świadoma siebie ludzka dusza. Dlatego uważam, że pora na gruntowną zmianę naszego myślenia. Warto, ponieważ zaślepieni nietolerancją i nieuzasadnionym lękiem często wyrzucamy poza nawias społeczności czarodziejów ludzi naprawdę wartościowych."
- A więc to tak... - Lupin jeszcze raz przyjrzał się małemu "a", którym podpisany był artykuł. Wszystko było jasne, ten tekst napisała Andrea. Człowiekiem z ostatniego akapitu był on sam. Więc po to wypytywała go o jego chorobę, o dom, o eliksir tojadowy... I to, co o nim napisała. "Połączenie męskiej siły i kruchego piękna, a nade wszystko wielka powaga i godność..." - słowa te, przeczytane po raz trzeci tego dnia sprawiły, że Lupin poczuł się dziwnie.
"Czyżbym się jej podobał?" - pomyślał, wzruszając ramionami. Odłożył gazetę, zgasił światło i zasnął.

  Forum: W Labiryncie Wyobraźni · Podgląd postu: #147369 · Odpowiedzi: 14 · Wyświetleń: 15236

[ ? ]: Apokryf
Minerwa Napisane: 14.05.2004 14:22


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 14
Dołączył: 14.05.2004
Nr użytkownika: 2135


Nie, to nie plagiat. Minerwa jest panieńskim imieniem Dziewczyny Hagrida, do którego to imienia właśnie wróciłam smile.gif


Apokryf

dzień po pełni w czerwcu
5.VI.1994


Wsiadł do powozu i nagle znieruchomiał. Był przekonany, że pojedzie sam, tymczasem z kąta karety wychyliła się ku niemu czarownica w czarnej szacie i zarzuconym na ramiona półprzezroczystym szalu.
- Pan profesor Lupin, prawda? - zapytała wyciągając rękę. - Jestem Andrea Swift.
- Już nie profesor - Lupin odstawił na bok akwarium po druzgotkach i uścisnął jej dłoń.
- Wujek powiedział mi, że będzie pan dzisiaj wyjeżdżał z Hogwartu - wyglądała, jakby była czymś zakłopotana, choć ogólnie nie sprawiała wrażenia osoby bojaźliwej. Była w nieokreślonym wieku gdzieś koło trzydziestki, nieduża i energiczna, a jej czarne, związane z tyłu włosy przypominały Lupinowi profesor McGonagall.
- Wujek? - zapytał dość bezradnie. Poza Minerwą nie była podobna do nikogo, kogo by znał.
- Albus Dumbledore - wyjaśniła, bawiąc się jego zaskoczeniem. - Nie wyglądam na jego siostrzenicę?
- Raczej on nie wygląda - zaczął Lupin i zamilkł. Powóz ruszył i z turkotem potoczył się kamienistą drogą w stronę Hogsmeade.
- Mam dla pana list od niego - z wielkiego, skórzanego sakwojażu kobieta wyjęła pergaminową kopertę. Lupin otworzył ją bez słowa i zaczął czytać.


Kochany Remusie!

Wiem, że chciałeś uniknąć oficjalnych pożegnań, ale nie mogę wypuścić Cię z Hogwartu bez tych kilku słów podziękowania. Byłeś najlepszym nauczycielem obrony przed czarną magią, jakiego mieliśmy od lat. Rozumiem powody Twej decyzji, ale wierz mi, że nigdy nie przestanę jej żałować. Jedzie z Tobą moja siostrzenica Andrea. Na zlecenie Ministerstwa Magii pisze dla nas nowy podręcznik wykładanego przez Ciebie przedmiotu. Jeżeli nie wzywają Cię gdzieś szczególnie pilne sprawy, może dałbyś się namówić na współpracę i napisał ten podręcznik razem z nią? Żal by mi było jeszcze raz nie wykorzystać dla Hogwartu Twojej wiedzy.

Szczerze oddany
Albus Dumbledore


- Kochany, stary Dumbledore - Lupin złożył list, który sam wsunął się z powrotem do koperty. - Proszę mu powiedzieć, że zachowam to jak najcenniejszą pamiątkę.
- To znaczy, że ma pan już inne plany? - Andrea spojrzała na niego z żalem.
- Nie mam innych planów. Nie mam też zdrowia, pieniędzy ani domu, krótko mówiąc niczego, co jest potrzebne, by zająć się pracą naukową - wyjaśnił zwięźle Lupin.
- Mamy grant z ministerstwa, Hogwart też coś dorzuci - Lupin zauważył, że Andrea sprawia wrażenie, jakby nie umiała zliczyć do trzech, a w rzeczywistości zmierza prosto do celu. - Jest też miejsce, gdzie moglibyśmy zająć się pracą. Mam do dyspozycji dom w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie.
- Widzę, że lubi pani studia z natury - Lupin uśmiechnął się. - Ma tam pani wszystko pod ręką.
- Owszem. Strzygi, zombie, dusioły, dziwożony i trochę hołoty z bagien. Mieszkałam tam przez ostatnie dwa lata.
- Odważna z pani dziewczyna.
- Więc jak, zgadza się pan? To naprawdę dobre miejsce. Także i ze względu na pana chorobę - dodała, i jakby przestraszyła się własnych słów. - Proszę mi wybaczyć.
- Nie szkodzi, to nam oszczędziło trochę wyjaśnień - Lupin wzruszył ramionami. - Niestety, na eliksir profesora Snape'a nie mogę już liczyć.
- Damy sobie radę, zawsze można skoczyć na miotle do Hogwartu - uśmiechnęła się niewinnie, Lupin wiedział jednak, że liczby mnogiej użyła tu z całą premedytacją.
- Nie będziesz się bała? - on również z premedytacją przeszedł na bardziej poufałą formę - Wiesz, czym ryzykujesz.
- A czym ryzykowali twoi koledzy w Hogwarcie?
- Nic nie wiedzieli. A ci którzy wiedzieli, byli animagami - Lupin machnął ręką na znak, że szkoda dyskusji.
- To się nawet nieźle składa - powiedziała, jakby trochę nie na temat. - Zgódź się, Remusie. Potrzebuję twojej pomocy. Wujek Albus mówił, że jesteś naprawdę dobry. A poza tym... - urwała, tym razem chyba naprawdę zawstydzona.
- Poza tym co?
- Może ta książka pomogłaby przełamać uprzedzenia, jakie ludzie mają do wilkołaków. Choćby dlatego warto spróbować.
- Warto spróbować - nie wiadomo było, czy Lupin potwierdził, czy tylko powtórzył jej słowa. Sięgnął do wyświechtanej walizki i wyjął tabliczkę czekolady z Hogsmeade. - Poczęstuj się. Mam nadzieję, że w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie nie ma dementorów.
- Nie - Andrea miała taką minę, jakby chciała go uściskać. - Tylko sysuny, szyszymory i czarnobogi. Nie licząc oczywiście tej hołoty z bagien.
- A wampiry? - zaśmiał się Lupin, a Andrea mu zawtórowała i przez chwilę oboje pokładali się ze śmiechu.
- Tak, wampiry też. To znaczy, zaglądał jeden, ale jak się dowiedział, że piszę książkę o czarnej magii, od razu się obraził.
- Widocznie nie zależało mu na sławie - Lupin uspokoił się trochę, ale jak tylko spojrzeli na siebie, od razu zaczynali chichotać. - O Boże, dziewczyno. Ktoś nam chyba zaczarował tę czekoladę, dawno się tak nie bawiłem. Słuchaj, my się chyba musimy znać. Kiedy skończyłaś Hogwart?
- W siedemdziesiątym dziewiątym.
- Ja trzy lata wcześniej. W jakim byłaś domu?
- Hufflepuff.
- Gryffindor. Grałaś w quidditcha?
- Nie.
- Ja też nie, ale mój przyjaciel James grał. Nie opuściłem żadnego meczu. Gdybyś grała, na pewno bym cię pamiętał.
- Ja oczywiście o was słyszałam, cała szkoła huczała od waszych psot. Severus Snape też był z twojego roku, prawda?
- Niestety.
- Jego pamiętam aż za dobrze. Aczkolwiek, o ile wiem, nie był specjalnie popularny.
- A jednak twoje nazwisko nie jest mi obce - Lupin spoważniał. - Może dlatego, że jesteś siostrzenicą Dumbledore'a?
- Raczej nie. Wujek prosił, żebym o tym nikomu nie mówiła. Wiedziała tylko moja przyjaciółka.
- No to nie wiem, skąd cię znam. Zrobiłaś potem coś spektakularnego? Byłaś ministrem magii albo kimś w tym rodzaju?
- Studiowałam zaawansowaną transmutację. Jako jedna z dziesięciu albo jedenastu osób jestem po imieniu z Minerwą McGonagall, ale to najwyżej wiadomość do kroniki towarzyskiej "Proroka".
- Zaawansowaną transmutację, powiadasz? - zastanowił się Lupin. - To już wiem.
- Naprawdę? - Andrea znów się zmieszała. - No?
- Foulois Sophie, Diggle Icarus, Griffin Gale, McGonagall Minerwa, Swift Andrea, Tarkiz Chino, Zapata Willard - Lupin wyrzucił z siebie tę litanię jednym tchem. - Siedem nazwisk, które zna każdy, kto interesował się animagią.
- Masz nadzwyczajną pamięć.
- Wcale nie, bo na przykład nie pamiętam, w co się zmieniasz. Minerwa jest kotem, Sophie panterą... a ty?
- Wstyd się przyznać. Ale ponieważ zawsze uwielbiałam uganiać się po lesie, wybrałam postać, w której byłabym bezpieczna.
- To znaczy? - zapytał, spodziewając się wiewiórki albo lisa.
- Niedźwiedź. Nie śmiej się - spojrzała na niego karcąco, widząc, że przygryza wargi. - Nie chciałbyś spotkać takiego misia, nawet podczas pełni.
- Zwłaszcza podczas pełni - zgodził się Lupin. - Ale ja się wcale nie śmieję, to świetny pomysł.
- Niestety, tylko do lasu. Między ludzi się nie nadaje.
- Czego nie można powiedzieć na przykład o panterze - zauważył z powagą Lupin i znowu zaczęli się śmiać.


~~@~~

Dom był niewielki, Lupin wiedział jednak, że te czarodziejskie domy są w środku o wiele obszerniejsze, niż mogłoby to się wydawać z zewnątrz. Stał na szczycie małego wzgórza, przytulony bokiem do trawiastej skarpy. Przed nim rozciągała się łąka, która w zależności od swych upodobań mogła znajdować się przed domem, albo poza nim, kurcząc się albo rozszerzając aż do przeciwległej ściany lasu. Lupin przystanął na chwilę i patrzył, jak okiennice trzech okien dolnego piętra otwierają się z lekkim zgrzytem - taki sam ruch zauważył na znajdującym się z boku domu ganku, gdzie właśnie otwierały się wejściowe drzwi. Spojrzał na Andreę myśląc, że otwarła je zaklęciem, ona jednak nie miała w ręce różdżki.
- Chodź - powiedziała.
Po kilku ułożonych w stopnie kamiennych blokach weszli na ganek. Lupin obejrzał się za siebie. Łąka skurczyła się jeszcze bardziej, jakby zaciekawiony las chciał zajrzeć za nimi do środka. Ponad drzewami widać było szczyty odległych gór.
- Jak tu pięknie - powiedział odruchowo.
- To dobre miejsce - usłyszał za sobą cichy głos Andrei. Ostrożnie spojrzał w jej stronę i bez zdziwienia zauważył, ze jest tak samo poruszona jak on.
- Lubię tu przyjeżdżać - powiedziała. - Popatrz, dookoła Jeszcze Bardziej Zakazany Las, przekonasz się, że zasługuje na tę nazwę, a tutaj taki spokój. Wejdźmy do środka.
Przez niewielką sień weszli do ogromnej, zajmującej chyba połowę domu kuchni. Pierwszym, co rzucało się w oczy był wielki, staroświecki piec, a właściwie skrzyżowanie pieca z kominem, taki sam, jaki Lupin widział w chatce Hagrida. Pod oknem stał dębowy, oparty na krzyżakach stół, a na półkach wzdłuż ścian stała cała kolekcja miedzianych i żelaznych garnków, rondli, tygli i kociołków. Było tu jasno i przytulnie - Lupin pomyślał, że ten dom przypomina mu niektóre miejsca Hogwartu.
- Siadaj, zaraz zrobię herbatę - Andrea skinęła różdżką w stronę komina, drugą ręką wskazując stojące pod ścianami ławy. - Za tymi drzwiami jest pracownia, na górze coś w rodzaju oranżerii - Lupin dopiero teraz zauważył, że ściana przeciwległa do wejścia kryje w sobie niewielkie, solidne drzwi, a tuż obok nich wznoszą się strome jak drabina schody, prowadzące do włazu w suficie.
Wszystko tutaj tchnęło spokojem i dostatkiem, Lupin pomyślał, że mogło by to być drugie po Hogwarcie miejsce, w którym czułby się bezpieczny. Po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że atmosfera zamku może być - jak wiele innych rzeczy - zasługą Dumbledore'a.
- Coś się tak zamyślił? - Andrea podała mu kubek z herbatą. - Zaraz przygotuję coś do jedzenia. Jak chcesz, możesz w tym czasie obejrzeć dom.
- Chętnie - Lupin otworzył małe, solidne drzwi i znalazł się w najdziwniejszym wnętrzu, jakie kiedykolwiek widział. Był to wielki kwadratowy pokój, który wyglądał tak, jakby miało w nim pracować jednocześnie pięciu czarodziejów różnych specjalności, począwszy od eliksirów a skończywszy na astronomii. Ściany pokryte były dziesiątkami półek z mnóstwem najrozmaitszych słojów, pudełek, puszek, koszyków i flakonów. Całą jedną ścianę pokrywały książki, w kącie stał wyprowadzony przez sufit w niebo teleskop. Najdziwniejsze było jednak oświetlenie tego pokoju. Ściany nie miały ani jednego okna - oszklona była za to duża część sufitu, przez który widać było niebo i kładące się na szybach rośliny.
- U góry jest oranżeria - powiedziała Andrea, która przyszła tu za nim. - A w ogóle jak chcesz, możesz tu zamieszkać - wskazała na stojące pod ścianą złożone polowe łóżko. - Ja mam mały pokoik na górze.
- Doskonale - Lupin z zadowoleniem pomyślał o solidnych drzwiach i znajdującym się wysoko nad jego głową oknie. - Podoba mi się tutaj.
- Po luksusach Hogwartu warunki są raczej skromne - uśmiechnęła się przekornie Andrea.
- Przeciwnie - Lupin nie chciał jej opowiadać o szczegółach swego życia przed przyjazdem do Hogwartu, więc uśmiechnął się tylko. Wyglądało na to, że jeszcze raz miał szczęście.

Pełnia w lipcu
2.VII.1994


- Nie, już nie mogę – Andrea Swift przyciskając dłonie do skroni wyszła przed dom. Pierwszym, co zobaczyła była ogromna tarcza księżyca, powoli wyłaniająca się zza lasu. Pomyślała, że trzeba było posłuchać Lupina, kiedy prosił, by na czas jego przemiany wyszła z domu jak najdalej i wróciła dopiero kiedy księżyc wzejdzie na dobre. Nie zrobiła tego. Zamknąwszy za nim na klucz drzwi pracowni usiadła w kuchni, czekając, co się będzie działo. Najpierw cisza. Jęk. Potem krzyk, coraz głośniejszy. Nieartykułowane dźwięki, z których czasem można było wyłowić pojedyncze, przerażające słowa. Krew. Coś o krwi, o pościgu i skoku, o zębach, szarpiących ludzkie gardło, o tryskającej krwi... Potem znowu jęk, coraz mniej ludzki, coraz bardziej przechodzący w wycie. I warkot, ohydny warkot uwięzionej bestii. Półzwierzęcy-półludzki jęk bólu. Wreszcie skok, uderzenie, od którego zadrżały dębowe drzwi – Andrea zerwała się, celując w nie różdżką, w każdej chwili gotowa się przemienić. Zawsze myślała, że chciałaby zobaczyć przemianę wilkołaka. Teraz dzięki oknu w suficie pracowni było to nawet możliwe, mimo to jednak po tym, co słyszała nie była pewna, czy kiedykolwiek się odważy.
Postała chwilę na ganku, wróciła do kuchni. Przerażające dźwięki, które napełniały cały dom od półgodziny ucichły – zza dębowych wrót nie dobiegał żaden odgłos. Wzięła głęboki oddech. Wiedziała sporo o wilkołakach. Oczywiście, ich ulubioną zdobyczą nie były zwierzęta, tylko człowiek. Naturalnie, wilk i niedźwiedź w lesie schodzą sobie z drogi. Jasne, w swojej animagicznej formie była bezpieczna, a jej towarzystwo miało sprawiać uwięzionemu wilkołakowi przyjemność. Mimo to jednak kiedy szła na górę, uginały się pod nią nogi.
Weszła do oranżerii, otworzyła okno w suficie i zajrzała do środka. Zanim jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, zdążyła poczuć, że pokój pełen jest jakiejś dziwnej, niedobrej tajemnicy. Przemieniła się i prawie bez hałasu, jak na tak wielkie zwierzę, zeskoczyła na dół. Dopiero wtedy zobaczyła go. Leżał na podłodze obok łóżka, ciemny, kudłaty kształt, zdumiewająco wielki. Podeszła bliżej. Niedźwiedzie oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności, mogła teraz zauważyć, że jego sierść jest jasnobrązowa, przetykana na bokach pojedynczymi, białymi nitkami. Spał, zwinięty w ogromny, puszysty kłąb, jego ogon rozciągnięty na podłodze nie poruszał się. Był piękny, stwierdziła to z lekkim rozbawieniem. Jako człowiek był raczej niepozorny - wysoki, chudy facet o sympatycznej twarzy i siwiejących włosach, a teraz pożałowała, iż nie potrafi zmienić się w wilczycę. Dotknęła nosem spiczastego, pokrytego miękkim futrem ucha, wciągnęła jego zapach. Pachniał jak domowy pies, trochę zwierzęciem, trochę człowiekiem. Liznęła go w ucho i wtedy obudził się. Podniósł powieki, i gdyby w obecnym stanie była zdolna krzyknąć, zrobiłaby to na pewno. Miał ludzkie oczy, oczy Remusa Lupina, ciepłe i brązowe, teraz trochę szalone, zmętniałe od bólu. Zrobiło się jej żal, że go obudziła. Usiadła obok niego, jak dotąd przyjmował jej obecność zupełnie spokojnie, więc odważyła się polizać go jeszcze raz. Przymknął oczy, najwyraźniej zadowolony, więc położyła się obok i chowając nos w jego puszyste futro zasnęła.

dzień po pełni w lipcu
3.VII.1994


Lupin wyszedł przed dom. Wciąż kręciło mu się w głowie, czuł się jakby miał zemdleć. Jaskrawe słońce zmuszało go do zamknięcia oczu, ale wtedy wzmagały się zawroty głowy. Usiadł na trawie. Dopiero teraz poczuł, jak jest gorąco. Rozpiął szatę, wysunął ręce z rękawów i położył się na wznak, zasłaniając oczy przedramieniem. Wir w jego głowie powoli zaczynał się uspokajać, powoli wyciszało się to wewnętrzne drganie, które męczyło go od wczorajszego wieczora. Leżał bezwładnie i czuł, jak słońce łagodnie przenika każdą komórkę jego ciała - to było tak, jakby dotykała go wielka, ciepła dłoń. Podczas swych comiesięcznych przemian nieraz żałował, kiedy się kończyły, teraz jak nigdy ogarnęła go radość z faktu, że znowu jest człowiekiem. Resztką świadomości pomyślał, że w słońcu pozbywa się resztek swojej wilczej natury i zasnął.
Obudziło go coś dziwnego. Czuł wyraźnie przy sobie czyjąś obecność, koło prawego ramienia miał coś twardego, co wyglądało jak czyjaś noga. Poczuł na twarzy leki, ciepły oddech. Otworzył oczy. Nad nim pochylał się jednorożec. Był piękny. Miał śnieżnobiałą grzywę, cały był biały w drobniutkie srebrne kropki, a krótki róg pośrodku czoła błyszczał, jakby był z masy perłowej. Wielkie, czarne oczy patrzyły na Lupina uważnie, ale bez lęku. Ten leżał jak skamieniały, starając się nawet wstrzymać oddech. Wiedział doskonale, jak płochliwe są jednorożce i zastanawiał się, czy komukolwiek w tym stuleciu udało się popatrzeć na któregoś z nich z tak bliska. Jednorożce należały do najrzadszych, a zarazem najbardziej magicznych stworzeń. Wierzono, że pokazują się tylko ludziom niewinnym - nikt, kto zrobił coś złego nie mógł liczyć na to, że dobrowolnie zbliżą się do niego choćby na odległość wzroku. Uświadomił to sobie i zrobiło mu się dziwnie - wciąż czuł się winny z powodu Dumbledore’a, Syriusza i ucieczki Petera Pettigrew. Jednorożec jakby wyczuł to wahanie, bo znów pochylił się nad nim. Starannie obwąchał mu ręce i ubranie, przyjaźnie skubnął wargami jego włosy i powoli odszedł w stronę lasu. Lupin oczarowany patrzył za nim, aż znikł w gęstwinie drzew. Przetarł oczy wierzchem dłoni, jakby niepewny, czy to co widział nie jest tylko halucynacją. Wreszcie wstał, włożył z powrotem szatę. Czuł się o wiele lepiej niż rano, sądząc po słońcu było już południe - z przyjemnością stwierdził, że stoi pewnie na nogach, a zawroty głowy, które rano powaliły go na trawę, ustały zupełnie. W dodatku widział jednorożca. Pomyślał, że może Andrea będzie mogła mu wyjaśnić, skąd wziął się ten niezwykły gość - o ile oczywiście nie był tylko złudzeniem.
Wszedł do kuchni. Andrea siedziała przy otwartym oknie kartkując ogromną księgę o piętrowym, łacińskim tytule wytłoczonym na skórzanej okładce. Na jego widok podniosła głowę.
- Wyspałeś się? Jak się czujesz?
- Widziałem jednorożca - Lupin nalał sobie herbaty ze stojącego na piecu dzbanka. - O ile oczywiście mi się nie zdawało.
- Raczej nie - Andrea uśmiechnęła się. - Z tym, że prawdopodobnie była to ona. Ma na imię Agnieszka.
- Ona? - zapytał dość niemądrze Lupin.
- Oczywiście. Nie istnieje słowo „jednorożyca”, ale Agnieszka jest z pewnością rodzaju żeńskiego. Czasem tu przychodzi. Zapomniałam ci powiedzieć, ale to chyba dobrze, miałeś niespodziankę.
- Jeszcze jaką. Od dawna się tu pokazuje?
- Nie. Pierwszy raz zobaczyłam ją najwyżej miesiąc temu. Też myślałam, że mam zwidy. Przecież jednorożce się nie oswajają.
- Skąd wiesz, że nazywa się Agnieszka? - Lupin uśmiechnął się.
- No, a jak by się miała nazywać? - Andrea wzruszyła ramionami, jakby to było oczywiste. - Jest list do ciebie - ruchem głowy wskazała mu kopertę, leżącą na okapie komina. - Przyszedł przedwczoraj, przyniosło go jakieś zabiedzone sowiątko.
Lupin rzucił okiem i omal nie krzyknął. Na kopercie było pismo Syriusza. Rozerwał ją niecierpliwie i zaczął czytać.

Cześć, stary Lunatyku!

Jestem wolny i bezpieczny. Na wszelki wypadek nie napiszę, gdzie się ukryłem - wiem, że stanąłbyś na głowie, żeby mi pomóc, ale tę możliwość wolę zachować na czarną godzinę. Azkaban to dość głupie miejsce, i wierz mi, niespecjalnie bym się ucieszył, gdybyś trafił tam z mojego powodu. W dodatku ta sowa (jedyna, jaką mogłem dostać) nie wygląda zbyt pewnie. Muszę ją zresztą oszczędzać, bo jest jeszcze ktoś, kto - wierzę w to - czeka na wiadomość ode mnie tak samo jak Ty. Niebawem napiszę więcej, myślę też, że wkrótce uda nam się zobaczyć - nasze ostatnie spotkanie było stanowczo za krótkie. Mam nadzieję, że Knot nie obwinia Ciebie o moją ucieczkę, chociaż jestem też w stu procentach pewny, że Snape jak najbardziej. Muszę kończyć, sowa szaleje z niecierpliwości, a Hardodziob przygląda się jej, jakby nagle zgłodniał. Miej oko na naszego małego, napisz mi czasem, co u niego słychać. Kiedy na niego patrzyłem, czułem się jakbym na jesieni miał znowu wrócić do Hogwartu i już tęsknił za naszymi szaleństwami - za Jamesem, Peterem, takim, jaki wtedy był, i Tobą, na zawsze trzynastoletnim.

Łapa


- Oho, oberwała się chmura z listami – Andrea wychyliła się przez okno i wyciągnęła rękę, na której wylądowała ogromna, śnieżna sowa. – Zobacz, jaka piękna!
- To sowa Harry’ego – Lupin sprawnie odwiązał list, Hedwiga zatoczyła koło po kuchni i usiadła mu na ramieniu, jakby też chciała przeczytać wiadomość.

Szanowny Panie Profesorze,

dostałem sowę od Syriusza, wiem, że Pan też czeka na wiadomość od niego, więc wysyłam Hedwigę najpierw do Pana. Syriusz pisze, że ukrywa się z Hardodziobem, nie podaje gdzie, w razie gdyby list wpadł w niepowołane ręce. Pisze też, że dementorzy nie mają żadnych szans go odnaleźć, z czego bardzo się cieszę. Przy okazji dowiedziałem się, że to on przysłał mi na Gwiazdkę Błyskawicę i jestem bardzo szczęśliwy, że to od niego. Martwię się za to, i moi koledzy też, że nie będzie Pana z nami w przyszłym roku. Cała nasza klasa strasznie żałuje, że Pan odszedł, mam nadzieję, ze szybko znalazł Pan inną pracę. Ja jestem teraz u wuja Vernona i ciotki Petunii, ale jak dobrze pójdzie, będę mógł pojechać na mistrzostwa świata w quidditchu, na które zaprosili mnie rodzice Rona. Muszę kończyć, bo Hedwiga już chce lecieć.

Z wyrazami szacunku
Harry Potter


- Poczekaj, Hedwigo - Lupin końcem palca zwichrzył pióra na głowie sowy, która przyjęła tę pieszczotę z pobłażliwą aprobatą. - Dam ci jeszcze jeden list do Syriusza. Kwadrans, i będzie gotowe.
Hedwiga frunęła na stół, gdzie zajęła się resztkami śniadania. Lupin wyjął z szuflady pergamin i pióro i podłożywszy sobie stary numer „Proroka” zaczął pisać.

Kochany Łapo!

Dzięki za wiadomość, pełnia spowodowała dwudniowy poślizg. Stale myślę, co robisz, gdzie jesteś, i w jakie kłopoty pakujesz swój zuchwały, ryzykancki łeb. W Hogwarcie ucichło, Knot odwołał dementorów. Harry zdał nieźle. Chętnie zaprosiłbym go na wakacje, ale wiem, jak zareagowałaby na to mugolska rodzina Lilki, więc wolę nie ryzykować. Ale Ty przyjedź. Mamy do dyspozycji dom Dumbledore’a w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie, idealna kryjówka. Gdybyś czegoś potrzebował, sowa Harry’ego zawsze mnie znajdzie, i można być pewnym, że list nie trafi na biurko Knota. Ściskam Cię i czekam

Twój
Lunatyk


dzień po pełni w sierpniu
2.VIII.1994


Wyszedł przed dom i znieruchomiał. Łąka rozciągnęła się niemal po horyzont, Jeszcze Bardziej Zakazany Las wydawał się prawie nierzeczywisty, ściana drzew ginęła w rannej mgle. Padał deszcz. Nie to jednak sprawiło, że zamarł bez ruchu. Pośrodku łąki, jakieś sto pięćdziesiąt kroków od domu znajdowało się coś, czego jeszcze wczoraj z pewnością tutaj nie było. Szopa. Drewniana, prowizoryczna buda na siano, pokryta sypiącymi się gontami, poczerniała ze starości. Przez chwilę przyglądał się jej, zastanawiając się, czy to kurcząca się łąka chowała ją dotąd w swoim wnętrzu, czy też działał tu urok częściowej niewidzialności - postanowił zapytać o to Andrei, kiedy wróci z Ministerstwa Magii, gdzie teleportowała się o świcie.
Na razie postanowił po prostu obejrzeć to dziwne zjawisko - zszedł z ganku i ... natychmiast zawrócił po pelerynę. Deszcz był zimny, przywodził na myśl raczej listopad niż początek sierpnia. Szopa była pusta. Na podłodze walała się odrobina słomy, wygnieciona jakby ktoś na niej leżał, ale poza odrobiną śmieci w kątach nie było tam zupełnie nic. Przez szpary pomiędzy belkami zaglądało światło - Lupin schylił się i zobaczył wyraźnie ganek domu, przybliżony jak przez lornetkę. Gdyby mieszkaniec szopy chciał obserwować dom, miałby tu idealne miejsce. Rozejrzał się jeszcze raz i zobaczył coś, co przedtem umknęło jego uwadze. Trzy szerokie deski oparte o ścianę, które zdawały się coś zasłaniać. Odstawił jedną z nich i zobaczył prymitywne palenisko z kamieni, poczerniałe od ognia. Kominek. Wszystko razem przypominało przenośną kryjówkę, w dodatku - musiał to przyznać - nieźle zaopatrzoną.
Postanowił spytać Andrei o przeznaczenie tego dziwnego budynku, na razie jednak czekał na niego zaczęty rozdział o demonach powietrza, w którym należało szybko dokonać jeszcze kilkunastu poprawek.
Naciągając kaptur wrócił do domu. Wchodząc na ganek zauważył na kamiennych stopniach mokre ślady, które sprawiły, że jego serce zaczęło bić szybciej. Wpadł do kuchni, i w tym samym momencie coś wielkiego i czarnego śmignęło w jego stronę. Wyrżnął plecami i tyłem głowy w drzwi, które zatrzasnęły się z hukiem i przycisnął twarz do mokrego psiego łba.
- Łapa! - nie zważając na to, że pies ocieka wodą, uściskał go serdecznie. - Tak się martwiłem. Możesz się przemienić, nikogo tu nie ma. Andrea pojechała do Londynu.
- No i dobrze - Syriusz Black, niedawny więzień Azkabanu, wyciągnął do niego rękę. - Nie masz pojęcia, jak dobrze cię znowu zobaczyć.
- Ciebie też - Lupin klepnął go w ramię. - Nieźle wyglądasz.
Było w tym może nieco przesady, faktem było jednak, że od ostatniego spotkania Syriusz zmienił się bardzo. Jego twarz straciła dawną chorobliwą bladość, wypełniła się trochę, a czarne, spadające aż do pasa włosy były teraz umyte i przycięte na wysokości ramion. Nawet wyraz czarnych, jakby chorych oczu zmienił się i nie był już tak szalony jak wtedy, gdy spotkali się przed dwoma miesiącami we Wrzeszczącej Chacie.
- Ba, myślę - Syriusz wyprostował się w nowej, perfekcyjnie skrojonej szacie. - Pani Pomfrey poświęciła aż tydzień wakacji, żeby postawić mnie na nogi.
- Wróciłeś do Hogwartu! - ucieszył się Lupin. - A co z Pettigrew?
- Wiedziałem, że o to zapytasz - Syriusz położył rękę na jego ramieniu i zmusił go, żeby usiadł. - Lunatyk, to się musiało stać. Niezależnie od ciebie. Dumbledore opowiedział mi... - Black zawahał się na moment - co się działo przez tę ostatnią noc.
- To wszystko przeze mnie - Lupin machnął ręką na znak że nie chce, by Syriusz go pocieszał. - Pettigrew połączył się z Voldemortem, tak?
- Tak. Ale wierz mi, wszyscy ilu nas tam było, zachowaliśmy się jak banda idiotów. Przykuwanie Glizdogona do ciebie i rannego chłopca było szczytem głupoty. Miałem oczy i widziałem, że jest pełnia, nie ja jeden zresztą. A Snape? Trzeba go było bodaj zakneblować, ale ocucić, mielibyśmy świadka bardziej wiarygodnego, niż my obaj razem wzięci. Nie, Lunatyk. Order Morgany tym razem należy się nam zbiorowo.
- Biedny Severus - wspomnienie o orderze sprawiło, że Lupin uśmiechnął się. - Ale masz rację, lepiej by było, gdyby słyszał naszą rozmowę.
- Daj spokój - Syriusz rozejrzał się po kuchni, znalazł na piecu dzbanek do herbaty. - Siedź, ja to zrobię. A jak jeszcze raz powiesz, że wszystko przez ciebie, to... to słowo daję, że cię stłukę.
- Chyba bym ci jeszcze dał radę - Lupin przyglądał się, jak Syriusz robi herbatę, dokładnie tak, jak robił to w Hogwarcie, bez użycia magii. - Gdzie zostawiłeś Hardodzioba?
- W rezerwacie smoków, w północnej Szkocji. Potem ukradłem trochę proszku Fiuu i przeniosłem się do chałupy Hagrida, dobrze, że Dumbledore wcześniej powiedział mu, co i jak, bałem się, że zabije mnie gołymi rękami, zanim zdążę cokolwiek wyjaśnić. Od niego wiem, że musiałeś odejść, i wierz mi, gdybym dorwał Snape’a w swoje ręce...
- Nie warto - Lupin wziął od niego kubek z herbatą. - I tak bym zrezygnował. A Severus był, jak się domyślasz, bardzo rozczarowany...
- Nie bardziej niż ja wtedy, co James... a, mniejsza z tym - Syriusz zrozumiał, że powiedział za dużo. - Za to teraz pomógł mi wcale o tym nie wiedząc.
- Jak?
- A jak myślisz, co mam na sobie? - Syriusz wzruszył ramionami, odzianymi w piękny, czarny materiał. - Zostawił taką furę szat, że chyba nie zauważy, że mu jedna zginęła. A wszystkie czarne jak jego dusza.
- Wyglądasz w niej lepiej, niż on - zaśmiał się Lupin.
- Ty za to nierewelacyjnie - Syriusz przyjrzał się z troską bladej twarzy przyjaciela. - Kiedy była pełnia, wczoraj? O Boże. A ja przyszedłem cię o coś prosić.
- Pełnia tu nie ma nic do rzeczy - uciął kategorycznie Lupin. - Mów, czego potrzebujesz.
- Różdżki. Bez niej nie mogę się teleportować, że nie wspomnę o takich drobiazgach, jak światło i ogień. Niestety, w całym Hogwarcie nie znalazłem ani jednej. Dumbledore zrobił dla mnie już tyle, że nie mogłem jeszcze prosić go, żeby jechał do Ollivandera. Zresztą i tak już wyjechał. Został tylko Filch, który ze zrozumiałych względów odpada, i Hagrid, który kupował różdżkę zaledwie rok temu. Wiesz, jaki jest Ollivander. Zresztą, różdżka Hagrida nie pasowałaby mi znacznie bardziej niż twoja. Pamiętasz, twojej kiedyś używałem.
- Bierz - Lupin natychmiast podał mu swoją różdżkę. - Ja zawsze mogę sobie kupić nową.
- Masz pieniądze? - Syriusz machnął różdżką w powietrzu - Saltus. No dobrze - ocenił, kiedy dzbanek z herbatą wywinął w powietrzu regularnego koziołka i stanął na piecu nie uroniwszy ani jednej kropli. - Dumbledore pożyczył mi parę galeonów...
- Schowaj, przydadzą ci się. Powinienem coś mieć u Gringotta, zaraz tam pojadę. Żebym tylko nie spotkał Andrei. Miała być dzisiaj w Ministerstwie Magii...
- Andrea Swift, mój Boże - Syriusz uśmiechnął się z nostalgią. - I kto by pomyślał, że będziesz z nią pracował.
- To piekielnie zdolna dziewczyna - zaprotestował Lupin. - I też animag.
- Przecież nie mówię, że nie - Syriusz roześmiał się dawnym, tak dobrze znanym Lupinowi śmiechem. - Prefekt Puchonów Andrea Swift. Jakie to wszystko zabawne.


5.XII.1978

- Może mi pani łaskawie powie, jaka jest przyczyna tej nagłej utraty pamięci? - Snape wpatrywał się w nią tak uporczywie, że gdyby od początku nie stała przed nim ze wzrokiem wbitym w podłogę, teraz zrobiłaby to na pewno. - Przecież, u licha, nie jest pani taką kompletną idiotką! Chociaż, prawdę mówiąc, po dzisiejszej lekcji zaczynam w to wątpić. Świeże skórki boomslanga do stężonej wody królewskiej, Boże! Czy pani naprawdę nie ma w głowie ani łuta mózgu?
- Przepraszam - powiedziała Andrea takim tonem, że Snape zawahał się na moment i kontynuował już zupełnie oficjalnie:
- Ponieważ pani oceny z innych przedmiotów nie wskazują na nagłe zaćmienie umysłowe, z eliksirami do pewnego czasu też radziła sobie pani całkiem nieźle, zaczynam podejrzewać, że powodem tych problemów jest zmiana nauczyciela. Domyślam się, że profesor Holz faworyzował panią, być może nawet znam powód, ale uprzedziłem panią, że ja nie zamierzam tego robić, i to, że jest pani siostrzenicą dyrektora nie sprawia na mnie wrażenia...
- Kłamstwo! - wrzasnęła nagle Andrea. Spojrzał na nią zdumiony, jej poza pokornej uczennicy znikła bez śladu. - Holz wcale mnie nie faworyzował i guzik go obchodziło, że Dumbledore to mój wujek! Lubił mnie, bo byłam dobra! Nie mnie jedną, Astondy’ego też! Jonesa też! I pana, nie wymawiając, też!
- Więc uważa pani, że kłamię? - czarne oczy Snape’a zwęziły się jak u atakującego węża. - Jak na prefekta, ma pani dość oryginalny stosunek do nauczycieli, panno Swift. Ostrzegam, że jeżeli jeszcze raz odezwie się pani do mnie tym tonem, postaram się, żeby pani tego pożałowała. I to skutecznie. Nie oczekuję przeprosin - dodał szybko, bo mina i cała postawa Andrei mówiły mu aż nadto wyraźnie, że ich nie będzie - ponieważ jednak widzę, że porozumienie się z panią jest niemożliwe, pozostaje mi tylko zapowiedzieć, że obecny stan pani wiedzy uniemożliwia mi dopuszczenie pani do OWuTeeMów. Zrozumiano?
- Tak jest, panie profesorze.
Było w jej głosie coś takiego, że Snape spojrzał na nią i z najwyższym zdumieniem stwierdził, że Andrea... płacze.
- No nie - powiedział dość bezradnie. - Jeszcze tego tu brakowało, rozmazanego dziecka. Przecież, u licha, mogła się pani tego spodziewać! Zawołam panią Pomfrey, niech pani da coś na uspokojenie, bo to co pani wyprawia przechodzi ludzkie pojęcie...
- Nie! - zawołała przez łzy, widząc, że podchodzi do kominka. - Proszę... Ja wszystko panu wytłumaczę.
- Masz pięć minut czasu - Snape podsunął jej krzesło. - Ale jeśli w ciągu pięciu minut nie dowiem się, o co chodzi, zabieram cię do dyrektora.
- Dobrze - Andrea posłusznie usiadła, jej ręce, schowane w rękawach szaty zaciskały się tak, że widział jak drżą. - Powiem krótko. Zakochałam się.
- Jeszcze tylko te... - zaczął Snape, ale po raz wtóry zelektryzował go ton jej głosu. Nie myśląc, co robi, podszedł do niej. Łagodnym ruchem uniósł jej głowę, tak, że musiała na niego spojrzeć.
- W kim? - zapytał stłumionym głosem, mimo, iż wiedział już, jaka będzie odpowiedź.
- A jak pan sądzi? - Andrea wstała, cały czas patrząc mu w oczy. - W kogo wpatruję się na lekcjach, aż mi wszystko z rąk leci? Może pan teraz... - nie dokończyła, bo Snape pocałował ją.
- Gdybyś wiedziała, jaka jesteś piękna, kiedy płaczesz - powiedział po chwili, dotykając delikatnie jej mokrej od łez twarzy. - I co ja mam z tobą zrobić?
- Nic - wzięła go za rękę, przywarła policzkiem do jego ramienia. - Powiedz o tym Dumbledore’owi. Albo lepiej McGonagall. Wyleją mnie ze szkoły i będziesz miał z głowy.
- Jeszcze z tym poczekamy - przytulił ją do siebie, z drżeniem serca poczuł, jak jej ręce obejmują go. - Co powiesz na niewielką, ale realną szansę poprawienia ostatniej dwói?
- Dobrze - ku swemu zdziwieniu zadrżał, gdy poczuł na policzku jej usta. - Co mam zrobić?
- Na przyszłą lekcję - łagodnie odsunął ją od siebie. - Cała teoria z ostatniej i z dzisiejszej. Z recepturami. Przepytam cię przy całej klasie.


~~@~~

- Ekscentryk z pana, profesorze - Ollivander przymrużył w uśmiechu swe wielkie, srebrnoszare oczy. - Przecież pańska różdżka powinna być jeszcze w znakomitym stanie.
- Straciłem ją - wyjaśnił krótko Lupin.
- A, to rzeczywiście przykre - zgodził się Ollivander. - A wolno wiedzieć, co się z nią stało? Bo jeżeli miała jakieś wady, wymiana następuje na koszt firmy.
- Ależ skąd, była doskonała. Miałem ją przez dwadzieścia lat.
- Osiemnaście - poprawił mimochodem Ollivander. Jego przenikliwe spojrzenie stało się jeszcze bardziej badawcze.
- Tak, osiemnaście. I jak mówię, spisywała się doskonale.
- Zapewne próbował ją pan odzyskać. I co, nie udało się?
- Nie - uciął Lupin, trochę zaniepokojony tą indagacją. - Potrzebuję nowej.
- Ależ oczywiście - Ollivander już zdejmował z półek zakurzone pudełka. - Nie mam dokładnie takiej, jak pańska poprzednia, to była poinsecja i włos jednorożca, prawda? Dwanaście cali, doskonała do samoobrony... Ale proszę spróbować innej, z biegiem czasu ręka też się zmienia.
- Wiem - Lupin sprawdzał jedną różdżkę po drugiej. - Ta jest niezła. Wierzba i pióro feniksa - przeczytał napis na pudełku. - Ale może znajdę coś lepszego.
- Naturalnie. A co pan powie na tę - Ollivander był jak zwykle w siódmym niebie, uwielbiał skomplikowane zamówienia. - Ostrokrzew i serce smoka, szesnaście cali. Znakomicie działa pod wodą.
- Sybilla Trelawney przepowiedziała mi kiedyś, że poślubię syrenę - Lupin wziął różdżkę i machnął nią w powietrzu. - No, niestety. To też nie ta.
- Poszukamy innej - Ollivander dwoił się i troił podając coraz to nowe pudełka. - Nie ma większej przyjemności, jak wybierać różdżkę dla doświadczonego czarodzieja. O, proszę. Tego szukałem. Profesorze - uroczystym gestem wyciągnął pudełko przed siebie - to będzie coś dla pana.
Lupin zachęcony tym wstępem wziął różdżkę i podniósł do góry czekając na znajomy snop iskier - nie stało się jednak nic. Z przepraszającym uśmiechem oddał różdżkę Ollivanderowi. Ten jednak nie wyciągał ręki.
- Niech pan ją weźmie, profesorze - powiedział przyciszonym głosem. - Ręczę, że będzie pan zadowolony.
- Jakim cudem, przecież ona mi kompletnie nie pasuje? - zdziwił się Lupin.
- Panu może nie, ale żeby się tak całkiem nie miała przydać... - Ollivander wciąż uśmiechał się zagadkowo. - Niech pan posłucha, to leszczyna i serce smoka, dwanaście i trzy czwarte cala...
- Nie rozumiem - Lupin, przeciwnie, rozumiał doskonale. Został zdemaskowany.
- Wiem, że pan nie rozumie - Ollivander spoważniał, był teraz bardzo serio. - Pan nie może tego rozumieć. Ale umówmy się, że pan weźmie tę różdżkę nie rozumiejąc, a jeśli nie będzie odpowiednia, natychmiast ją panu wymienię. Zgoda?
- Panie Ollivander - Lupin też patrzył na niego z powagą. - Wiem, że co do różdżek nigdy się pan nie myli. Dlatego zaufam panu i wezmę tę, którą pan radzi.
- Świetnie! - Ollivander rozpromienił się. - Obiecuję, że będzie pan zadowolony. Proszę bardzo. Płaci pan w kasie. Cztery galeony.
- Cztery? - zdumiał się Lupin. - Taka różdżka kosztuje z dziesięć!
- Osiem. Minus dwadzieścia pięć procent rabatu, bo karta stałego klienta wygasa dopiero po dwudziestu latach - Ollivander uśmiechnął się. - A drugie dwadzieścia pięć jestem panu winien w związku z poprzednią różdżką. Musiało z nią być coś nie tak.
- Dziękuję - jedyna kwestia, nad którą Lupin się w tej chwili zastanawiał, brzmiała: czy Dumbledore odwiedził Ollivandera osobiście, czy też przysłał sowę?
Teleportacja wypadła idealnie - wylądował tuż przed gankiem. Ściskając pod pachą pudełko z różdżką dla Syriusza wszedł do sieni i zamarł. Przez mgnienie oka pomyślał, że brygada pościgowa Ministerstwa Magii dopadła Syriusza nawet w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie, szybko jednak zreflektował się. Odgłosy, jakie dobiegały zza drzwi w niczym nie przypominały ludzkiej mowy. Otworzył drzwi. Pies i niedźwiedź krążyły wokół siebie na ugiętych łapach, mierząc się spojrzeniami. Warczenie i wtórujący mu głuchy pomruk stawały się coraz głośniejsze.
- Czy wyście zgłupieli? - Lupin bez wahania wpadł pomiędzy zwierzęta. - Syriusz! Andrea! Rozum wam odjęło? - i widząc, że ani myślą go posłuchać, sięgnął po stojące przy drzwiach wiadro z wodą. To poskutkowało.
- Co jest, pożartować nie można? - Syriusz skapitulował jako pierwszy. - Chcieliśmy cię trochę zabawić.
- Gniewasz się? - Andrea spojrzała na niego jakby nie do końca była pewna, czy żartuje. - Może nie był to najgenialniejszy dowcip...
- O wy huncwoty - Lupin z rozbawieniem spojrzał na trochę skruszonych a trochę śmiejących się winowajców. - Szybkoście się zaprzyjaźnili.
- Kiedyś znałem w Hogwarcie wszystkie dziewczyny - oznajmił z przechwałką Syriusz. - To znaczy wszystkie, które były coś warte.
- Dziękuję za komplement - Andrea pokazała mu koniec języka i za pomocą różdżki przestawiła na stół garnki i talerze. - Siadajcie do stołu.
- Mam coś dla ciebie - Lupin podał Syriuszowi pudełko i jeszcze raz zdziwił się błyskawicznej zmianie, jaka zaszła w twarzy dawnego więźnia Azkabanu. Łapa momentalnie spoważniał, wziął różdżkę i w chwilę potem kuchnię napełnił snop złotych, niebieskich i purpurowych iskier.
- Ale fajerwerki - Andrea aż zaklaskała z uciechy. - Macie bliźniacze różdżki?
- Nie - Lupin opowiedział im co wydarzyło się u Ollivandera. Andrea słuchała spokojnie, jakby mówił rzecz najoczywistszą, Syriusz podparł głowę rękami, nie zważając na stygnące przed nim jedzenie i patrzył w okno nieruchomym wzrokiem.
- Za dużo ludzi wie – powiedział wreszcie. – Stary jak zwykle postąpił genialnie, ale... nie, to też moja wina. Nie powinienem cię był w to wciągać.
- Czyś ty oszalał? – Lupin spojrzał na niego z wyrzutem. – Przecież wiesz, że zrobiłbym wszystko, żeby ci pomóc.
- I o to chodzi. Jesteś ostatnią osobą, jaką chciałbym wpakować w kłopoty. Gdyby nie ja, byłbyś teraz w Hogwarcie.
- Bzdura. Snape wygadałby się wcześniej czy później.
- Snape? - Andrea spojrzała zdumiona na obu przyjaciół. - Czy ja dobrze usłyszałam?
- Jak najlepiej - Syriusz wzruszył ramionami. - To przez niego Remus musiał odejść z Hogwartu.

8.XII.1978
piątek

- No cóż, Swift, dałem pani szansę. I oświadczam, że niełatwo będzie pani zasłużyć na następną - głos Snape’a był jak zimowy wicher. - Po lekcji zgłosi się pani w moim gabinecie, zastanawiam się, czy tym razem nie powinien pani ukarać dyrektor szkoły.
- Nie bój się, Dumbledore cię przecież nie zabije - Agnieszka pocieszała ją jak umiała, jej jednak też nie było do śmiechu, kiedy szły korytarzem w stronę gabinetu. Lodowaty chłód lochów przenikał do kości, obie dygotały z zimna. - Już bardziej bałabym się samego Snape’a.
- A myślisz, że ja co - Andrea zacisnęła wokół jej palców przerażająco zimną dłoń. - Jedno jego spojrzenie, i umieram ze strachu. Przecież wiesz, ile się na dzisiaj uczyłam.
- Uczyłaś się? - Agnieszka pomyślała, że przez ostatnie trzy dni w ogóle nie widziała jej w pokoju wspólnym nad książką. - Może na następną lekcję jednak pouczymy się razem...
- Dobrze - Andrea była gotowa przyrzec jej absolutnie wszystko. - Dzięki. Idź już. Zaraz mnie zawoła.
- Trzymaj się - Agnieszka ucałowała ją i poszła na swoją lekcję wróżbiarstwa.
Andrea stanęła przed drzwiami Snape’a i wzięła głęboki oddech. Chyba usłyszał to, bo w sekundę później stanął w progu. Bez słowa odsunął się i wpuścił ją do środka.
- Zawiodłaś mnie - powiedział.
Ledwie zdążył zamknąć za nią drzwi, osunęła się na ziemię. Przez ułamek sekundy wpatrywał się w nią osłupiały, dopiero potem, kiedy pochylił się nad nią, dotarło do niego, że zemdlała. Na moment zamarł, krew ścięła mu się w żyłach, w głowie miał pustkę. Umierał ze strachu i jednocześnie sam się temu dziwił. Nigdy dotąd nie bał się o nikogo. Trwało to wszystko nie więcej niż pół sekundy - Severus Snape nie był człowiekiem, który miałby zwyczaj tracić zimną krew. Wyjął różdżkę.
- Enervate - powiedział, modląc się, by zaklęcie poskutkowało. Andrea poruszyła się. Wziął ją za ramiona i pomógł jej wstać.
- Nic sobie nie zrobiłaś? - zapytał.
Potrząsnęła głową, wciąż nie podnosząc oczu. Widział tylko jej czarne, kręcone włosy i pochylony kark.
- Chodź tu - wziął w dłonie jej głowę, zmusił by spojrzała na niego. - Patrz mi w oczy. Czy ty się zgrywasz, czy naprawdę się tak boisz?
- Naprawdę - przerażenie w jej oczach było tak śmiertelne, że Snape uwierzył. Zrobiło mu się jej żal. Poza tym znowu płakała.... Nie kłamał, naprawdę była piękna. Czarne oczy pełne łez wydawały się dwa razy większe, śmiertelnie blada twarz i małe, wilgotne usta sprawiały, że opuszczał go cały gniew.
- Nie ma czego - powiedział. - Przecież cię nie zabiję. Jeszcze nie. A karę chłosty zniesiono w Hogwarcie dziesięć lat temu. Nie twierdzę, że się Dumbledore trochę z tym nie pospieszył, ale... No, już, przestań - przytulił ją do siebie i tak samo, jak dwa dni temu poczuł na szyi jej usta.
- Andrea - odsunął ją lekko, pocałowali się. Czuł na wargach słony smak jej łez, pod dłonią dotyk kędzierzawych włosów. Była dużo niższa od niego, żeby ją pocałować musiał się schylić - to, nie wiedział czemu, rozczulało go najbardziej. Przysunął sobie fotel, pociągnął ją na swoje kolana. Słuchał, jak jej oddech powoli się uspokaja, dostraja do jego oddechu. Na karku, tam gdzie kończyła się szata, czuł jej mokry nos.
- Już dobrze - powiedział. - Ale wiedz, że ci nie popuszczę. Są rzeczy, które bezwzględnie musisz umieć, i żadne łzy nie pomogą. We wtorek znowu cię zapytam. I to tak, żeby cała klasa wiedziała, jaki jestem na ciebie wściekły. To będzie prawda - dodał groźnie, odsuwając ją lekko od siebie. - Ale ty o tym nie myśl, odpowiadaj spokojnie, i co ważniejsze, do rzeczy. Trzy ostatnie lekcje, masz je w książce, albo weź od kogoś zeszyt, kto tam jest z twojego domu, choćby Agnieszka. Nie znoszę tej dziewuchy, ale jak zdążyłem zauważyć, robi niezłe notatki. Hej - znów potrząsnął lekko jej włosami. - Ziemia do Andrei. Ocknij się i powiedz coś. Zrozumiałaś, co masz zrobić?
- Trzy ostatnie lekcje - usłyszał jej głos tuż przy uchu. - Notatki od Agnieszki. Będziesz zły, ale mam się nie przejmować.
- Jeżeli będziesz umieć, to nie. Ale gdybyś znowu zrobiła taki numer jak dzisiaj - jego głos stwardniał, stężały obejmujące ją ręce. - To przyrzekam, pożałujesz. Nie twierdzę, że mnie samemu nie będzie przykro, ale drugi raz nie daruję. Zrozumiano?
- Tak jest, panie profesorze - jej głos zabrzmiał zupełnie serio, i mógłby takim być, gdyby nie to, że jednocześnie pocałowała go w ucho. - Zobaczysz. Tym razem muszę...
- Mam nadzieję - mruknął. - Materiał z trzech lekcji to jeszcze nie jest zadanie ponad siły. Ale pamiętaj, nie będzie żadnej taryfy ulgowej. Masz błyszczeć wiedzą tak, jak w zeszłym roku.
- Dziękuję ci. Nie wiem, co się ze mną dzieje, nie mogę przestać myśleć o tobie... - poskarżyła się dziecinnie. - Dopiero teraz poczułam, jak mi strasznie nic nie idzie do głowy. Może jest na to jakieś zaklęcie, albo eliksir...
- Masz jeszcze dzisiaj jakieś lekcje?
- Nie. Ta była ostatnia.
- Wobec tego masz od dzisiaj szlaban. Postanowiłem jeszcze tym razem ukarać cię samemu. Zostaniesz tu, teraz i po kolacji. Przerobimy te trzy lekcje, jutro to samo. Wybierałaś się do Hogsmeade?
- Nie. Od kilku tygodni nie wychodzę.
- To pójdziemy do Zakazanego Lasu, brakuje mi paru ziół. A potem zrobimy powtórkę.



  Forum: W Labiryncie Wyobraźni · Podgląd postu: #147368 · Odpowiedzi: 14 · Wyświetleń: 15236

Minerwa Napisane: 14.05.2004 14:05


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 14
Dołączył: 14.05.2004
Nr użytkownika: 2135


Rozdział dziesiąty

- Oh, show me the way... - Syriusz Black niewiele sobie robiąc ze zgorszonego spojrzenia pani Rosmerty wskoczył na stolik. Reszta zgromadzonych "Pod Trzema Miotłami" uczniów wiedziała, na co się zanosi, więc odwrzasnęła radośnie:
- To the Three-Broomstick pub! - i w chwilę potem korowód w kształcie gigantycznego węża z Syriuszem na czele maszerował pomiędzy stolikami drąc się na całe gardło:
- Oh, don't ask why, oh, don't ask why...
Rosmerta przez moment usiłowała robić surową minę, w końcu machnęła ręką. Każda wizyta Syriusza Blacka i jego paczki kończyła się jakimś szaleństwem, a "Alabama song" Doorsów był teraz największym przebojem zarówno u mugoli, jak i wśród czarodziejów. Raz na miesiąc nadawało go nawet magiczne radio, a to już oznaczało niezwykłą popularność.
- Rosmerto, pani z nami! - krzyknął Syriusz, wyciągając do niej rękę. Trzepnęła go po łapie, ale maszerujący za nim Potter i Lilka Evans szybko wciągnęli ją do korowodu. Teraz kto żył, ten, wykonując w marszu skomplikowane ewolucje, lawirował między stolikami i już nie śpiewał, ale wył:
Oh, moon of Alabama
We now must say goodbyyye
We've lost our good old Hogwart
And must have butterbeer, oh, you know why!
- Dajcie spokój, chłopaki, tylko nie na dwór! - rozdarła się Rosmerta, widząc, jak Syriusz prowadzi cały korowód w stronę drzwi. - Tylko nie to, bo mi knajpę zamkną!!!
James, widząc, że Syriusz jest gotów się tym nie przejmować, chwycił go za ramiona i tuż przed drzwiami gwałtownie skręcił w bok. Syriusz, pchnięty na stojący przy drzwiach stolik błyskawicznie pod nim zanurkował. James nie zdążył. Wpadł na stolik, na jego plecach rozpłaszczyła się Lilka, na Lilce wylądował Remus Lupin, o którego potknęła się madame Rosmerta, pociągając za sobą Petera Pettigrew. Reszta węża wykoleiła się gdzie popadło, tłukąc szklanki, rozlewając piwo kremowe i przewracając krzesła. Alabama song zamarł, urwany w pół następnego goodbyyye, słychać było tylko krzyki i hałas wywracanych mebli.

~~@~~

- Chłopaki, chybaśmy przegięli - Peter Pettigrew z głębokim westchnieniem schował do kieszeni wyogladany na dziesiątą stronę skrawek pergaminu. Było na nim niewiele słów, ale za to takich, że mogły napędzić stracha najodważniejszemu: "Proszę Panów na 20.30 do mojego gabinetu. Dumbledore".
- Nie wygląda to wesoło - przyznał Remus. - Pewnie sąsiedzi Rosmerty zrobili nam koło pióra, i Stary się wściekł... Jak myślicie, wyleją nas?
- Zapytaj Trelawney - parsknął Syriusz.
- Wszystkich straszą wyrzuceniem, a jakoś jeszcze nikogo to nie spotkało - James wzruszył ramionami. - Ale też nikt nie twierdzi, że nie możemy być pierwsi.
- Możemy - zgodził się Lupin. - Ale problem w tym, żebyśmy nie byli. Co powiemy Staremu?
- Nikt z nas nie pił niczego poza piwem kremowym, zresztą Rosmerta by nie dała. -zastanawiał się głośno Syriusz. - Zdaje się, że ci z Hogsmeade właśnie tym byli najbardziej zdziwieni...
- Że można na trzeźwo zrobić taką rozróbę - zachichotał Peter. - Przyznacie, że kocioł był przedni.
- Zaraz nam Stary zrobi jeszcze lepszy - mruknął James. - No więc nic zakazanego nie piliśmy, zaklęć nie używaliśmy, nawet nie klęliśmy za bardzo... a zakazu śpiewania nie ma, tańczyć wolno też.
- Wobec tego jesteśmy niewinni - podsumował Lupin. - Tylko ciekawe, skąd się wzięły cztery połamane krzesła, piętnaście rozbitych kufli, jeden podarty obrus i jedenaście ran ciętych nie licząc mojego guza na głowie i podartej szaty głupiej Anette.
- Po co się, idiotka, chowała za barem. Zahaczyła o kurek...
- I zalała piwem kremowym pół sali - przytaknął Peter. - No więc zakładając, że to nie nasza wina, przewiduję po dziesięć lat Azkabanu dla każdego. Dla Syriusza dwanaście, bo to on zaczął.
- Zapłaciliśmy Rosmercie co do knuta - zaprotestował Syriusz. - I jeszcze kupiliśmy jej pudło czekoladowych żab.
- Rosmerta by na nas złego słowa nie powiedziała, chyba, żebyśmy jej podpalili te "Trzy Miotły"... Szkoda, że o Starym nie da się powiedzieć tego samego.

~~@~~

- Siadajcie, chłopcy - Dumbledore nawet jeśli miał zamiar natrzeć im uszu, nie widział powodu, by stawiać ich przed jednoosobowym trybunałem. - Sytuacja dojrzała do tego, żebyście mi coś powiedzieli.
- My bardzo przepraszamy, panie profesorze - pospieszył z odpowiedzią James. - Bawiliśmy się, poniosło nas trochę...
- Nie o to chodzi, James - przerwał mu Dumbledore. - Chciałbym, żebyście mi powiedzieli, czy jesteście dalej zainteresowani nauką w tej szkole.
Winowajcy skulili się na krzesłach, jakby przez ciepły gabinet dyrektora powiał lodowaty wiatr. Kiedy Stary zadaje takie pytania...
- Jesteśmy, panie profesorze - powiedział wreszcie James. Syriusz tylko skinął głową. Remus podniósł na Dumbledore'a swoje słynne spojrzenie chorego wilka. Peter siedział ze wzrokiem wbitym w podłogę.
- No to powiedzcie mi, do stu tysięcy gumochłonów, jak się wam udało całą czwórką w ciągu trzech miesięcy zarobić osiem szlabanów? Profesor McGonnagall, profesor Binns, profesor Holz, Hagrid... na Merlina, szlaban u Hagrida? Wyście chyba poszaleli. Ja, profesor Sprout, profesor Trelawney, profesor Neglect... Niewiele zostało w tej szkole nauczycieli, którym nie daliście się we znaki. Teraz jeszcze ta historia w "Trzech Miotłach"... nie oczekuję wyjaśnień, Syriuszu - Dumbledore widząc, że Black już otwiera usta, powstrzymał go gestem. - Wszystko, co było tej sprawie do powiedzenia, już zostało powiedziane, i to co najmniej o raz za dużo. I co ja mam z wami zrobić?
- Kajdany i loch - powiedział nieoczekiwanie Peter Pettigrew. Zabrzmiało to tak absurdalnie i bezczelnie zarazem, że James spojrzał na niego ze zgorszeniem, Syriusz przygryzł wargi a Remus schował głowę w ramiona, jakby się bał, że Dumbledore za chwilę wyrżnie go w ucho.
- To nie są żarty, Peterze.
- Nie żartowałem, panie profesorze - Peter spojrzał prosto w niebieskie oczy Dumbledore'a. - Pan Filch ma rację, jesteśmy skończone huncwoty. Ale połowa z tych rzeczy, za które dostaliśmy karę, wyszła zupełnie niechcący.
- Rozumiem, że afera nocno-nocnikowa należała do tej drugiej połowy? - profesor Dumbledore przyjrzał mu się z właściwym sobie wyrazem dobrotliwej kpiny. - Nie, chłopcy. Nawet zakładając, że istotnie kilka razy mieliście pecha, zasłużyliście na niego sumiennie. Złamaliście trzy razy więcej punktów regulaminu, niż ich tam w ogóle jest. Daliście się we znaki wszystkim nauczycielom. Nie ma dnia, żeby ktoś się na was nie skarżył. Na dobrą sprawę dawno powinno tu po was nie zostać nawet śladu. Ale szkoda mi was. A jeszcze bardziej szkoda mi dyrektora każdej innej szkoły, do której byście poszli. Gdyby nie to, że jesteście dobrymi uczniami i jakimś cudem przez was Gryffindor nie spadł jeszcze na ostatnie miejsce...
- Nie spadnie, panie profesorze - odważył się odezwać James. - Póki my żyjemy...
- To się może zmienić - Dumbledore spojrzał na niego bystro. - Jeżeli usłyszę jeszcze bodaj o jednej waszej psocie, wylecicie stąd szybciej niż na najszybszej miotle. Mam nadzieję, że dobrze to zapamiętacie, a teraz pomówmy o jakimś zadośćuczynieniu z waszej strony. Profesorowie są na was bardzo zagniewani, i w zasadzie trudno się im dziwić. Dlatego moja propozycja jest taka: zrobicie każdemu z nich jakąś miłą niespodziankę. Oczywiście nie ma mowy o żadnych prezentach, stawiam na konkretną, pożyteczną pracę. Profesor Holz dostał nowy transport odczynników, trzeba go posegregować i opisać. Ty, Syriusz, mógłbyś pomóc profesor McGonagall w zajęciach wyrównawczych dla mugolaków z pierwszych i drugich klas. Ty, Remus, to samo, jeśli chodzi o profesora Neglecta, słyszałem, że masz talent pedagogiczny, pora zrobić z niego użytek. Profesor Sprout na pewno ucieszyłaby się, gdyby jej ktoś pomógł porozsadzać tentakule. Rozumiecie? Pracy jest mnóstwo, i każda, byle sensowna, będzie wdzięcznie przyjęta.

~~@~~

- No to mamy osiem szlabanów zamiast jednego - podsumował Syriusz, gdy wracali do wieży Gryffindoru. - Policzmy: McGonagall, Binns, Holz Łysa Pała, Hagrid, Dumbledore, Sprout, Sybilla, Niechlujus. Czy kogoś pominąłem?
- Hagrida możemy sobie odpuścić, darował nam na pewno. Dla Sybilli możemy ułożyć horoskop całego Hogwartu, z uwzględnieniem trzech nieszczęść na każdy dzień nauki - zastanawiał się James. - McGonagall to twoja sprawa, Neglectem zajmie się Remus. Oczywiście wszyscy wam pomożemy, to jasne. Sprout - wiadomo, mam nadzieję, że ta jej tentakula nas nie zeżre. Petera już dwa razy chapnęła.
- Odżywia się myszami, to może dlatego - wtrącił Syriusz i dostał w łeb od Petera. - No czego, mały? Pewnie znowu miałeś Sotera Belizariusza w kieszeni.
- Holz wiadomo, Dumbledore... Jaką niespodziankę można zrobić Staremu?
- Cytrynowe dropsy?.. E, nie, musielibyśmy je kupić, i to gdzieś w mugolskim sklepie. Jest problem, Stary niczego nie uczy, pomóc mu nie ma w czym. To musi być coś miłego, co Stary jeszcze lubi? Oprócz cytrynowych dropsów?
- Muzykę. I to bez podziału na czarodziejską i mugolską. Powiedział kiedyś, że każda muzyka jest magią.
- To może wyczarujmy mu muzykę? - zaproponował Peter. - Żeby mu coś grało, jakiś gadżet...
- To by się dało zrobić - zgodził się Syriusz. - Na szczęście Flitwick nauczył nas zaklęcia pozytywkowego. Ale co by to miało być?
- Jaka muzyka?
- Też, ale przede wszystkim jaki przedmiot. Coś, czego często używa, i co można zaczarować bez włażenia do jego gabinetu.
- Coś z ubrania, płaszcz albo tiara... - zastanawiał się Peter.
- Jak mu tiara wrzaśnie nad uchem "Love me tender", wylecimy z Hogwartu szybciej, niż zdążymy powiedzieć "Hooray, hooray, it's a holi-holiday" - zarechotał Syriusz. - Nie, to musi być coś, co się bierze do ręki, żeby mógł to w każdej chwili odłożyć. I żeby reagowało tylko na niego.
- Tylko na niego, powiadasz? - zafrasował się James. - Trzeba będzie zdobyć matrycę, jakiś przedmiot którego dotykał. Nic to, poprosi się skrzaty. Już się nas mniej boją...

~~@~~

Następne dwa tygodnie wlokły się czterem przyjaciołom jak koszmarny sen. Wracali do dormitoriów późnym wieczorem, półprzytomni ze zmęczenia, bo oprócz dodatkowych zajęć mieli jeszcze odrabianie lekcji, a James i Syriusz treningi quidditcha. W dodatku zasugerowane przez Dumbledore'a "pożyteczne zajęcia" też nie należały do łatwych - Peter został po raz trzeci chapnięty przez jadowitą tentakulę, Syriusz po lekcji z wyjątkowo tępymi pierwszakami był tak wykończony, że zamienił własne buty w dwa borsuki, które natychmiast uciekły mu w dwie przeciwne strony i musiał je gonić na bosaka, a James zamiast korzenia siedmioróżdżki dodał do znikającego atramentu jaskółczego ziela, wynajdując przypadkowo substancję, która przeszła do historii Hogwartu jako "smród Pottera". Tylko Remus jakoś sobie radził, jeśli nie liczyć paniki wśród skrzatów domowych, kiedy wszedł do kuchni pytając uprzejmie, czy może pożyczyć srebrnej chochli, bo chce pokazać pierwszakom, jak się straszy wampiry.
Generalnie jednak ich gotowość została oceniona bardzo dobrze i po dwóch tygodniach wytężonej pracy byli już z powrotem w łaskach u wszystkich profesorów. No, prawie u wszystkich.

~~@~~

- Ja już nie mogę - Peter z rezygnacją zatrzasnął opasłą księgę, która natychmiast sama zamknęła się na trzy mosiężne klamry. - Czytaliście to?
- Na pewno nie - James z roztargnieniem oderwał wzrok od malowanego na sto szóstym nocniku dziewięćdziesiątego pierwszego kwiatuszka. - O co pytałeś?
- Tę lekturę z historii magii... - zajęczał boleściwie Peter, otwierając klamry. - Jak on się nazywa? Antenor z Salvemec...
- "Magia w piętnastym stuleciu" - uzupełnił Remus, odrywając się na chwilę od tłukących się na szachownicy figur. - Nie czytaliśmy, bośmy usnęli po trzeciej stronie. Albo coś koło tego.
- Nie wygłupiajcie się, powiedzcie, o co w tym chodzi - marudził Peter. - Ja tego w ogóle nie rozumiem, o, proszę! - oskarżycielsko tknął palcem w środek pergaminowej stronicy. - "Przez gonfaloniera niegodziwego zdradą pojman, na gardle był pokaran." Co to w ogóle znaczy?
- Że był utopion, powieszon lub zaszlachtowan - wyjaśnił zwięźle James.
- Albo spalon na stosie i na cztery wiatry rozsypan - dodał Syriusz.
- A po śmierci osikowym kołkiem przebit i pod cmentarnym murem między psy zdechłemi pogrzebion - uzupełnił Remus i wzdrygnął się. - Jak nam Binns jeszcze raz powie, że żyjemy w barbarzyńskich czasach, to słowo daję, nie wytrzymam.
- I pokarzesz go na gardle - zakwiczał radośnie Syriusz. - Uuups, ale to chyba nieaktualne...
- Ładnych parę lat nieaktualne - zgodził się James, odstawiając gotowy nocnik. - A swoją drogą ciekawe, gdzie spoczywa ciało Binnsa.
- I czy ma ładny nagrobek? - zachichotał Syriusz. - Mnie bardziej interesuje, czy można by go przebić osikowym kołkiem... I czy wtedy jego dusza przestałaby tak smęcić.
- Teoretycznie powinna iść do nieba - zastanowił się James. - Ale on by chyba nie chciał.
- Nawet żywcem do raju by nie chciał - parsknął Lupin. - Trzeba by jakieś supermocne egzorcyzmy. Co ci jest, Syriusz?
- Chłopaki, ale obsuwa - Syriusz patrzył na nich, jakby właśnie wysłuchał proroctwa Sybilli Trelawney dotyczącego zniszczenia Hogwartu. - Zapomnieliśmy o Binnsie!
- A co mu zrobisz - prychnął James. - Chyba, że go rzeczywiście przebijesz osikowym kołkiem. Nie wydaje mi się, żeby można mu było w czymś pomóc.
- Może by zamówić nabożeństwo za jego duszę? - zastanowił się Syriusz. - Tylko pytanie, jakiego był wyznania.
- Takiego, które wierzy w nieśmiertelność duszy - stwierdził logicznie Peter. - Anglikanin, ewangelik, katolik, Żyd...
- Baptysta, adwentysta, menonita, muzułmanin, prawosławny - zawtórował mu James. - Można by tak wymieniać do jutra. Nie, to na nic. Już lepiej znajdźmy jego grób i zapalmy mu świeczkę. Powinien się ucieszyć.
- Tylko pytanie, gdzie jest ten grób - Syriusz wzruszył ramionami. - Ja stawiam na opactwo Westminsterskie. Albo cmentarz Pere Lachaise.
- Czy kompletnie żaden z was nie czytał "Historii Hogwartu"? - zapytał Remus, przysłuchujący się dotąd w milczeniu. - Jest napisane, że Binns zasnął przed kominkiem w pokoju nauczycielskim, i nawet nie zauważył, że umarł?
- Może i jest - zgodził się ostrożnie Peter.
- Nie może, tylko na pewno. I mogę się założyć, że pochowali go gdzieś blisko.
- Trochę to naciągane rozumowanie, ale co nam szkodzi sprawdzić - przytaknął łaskawie James. - Od czego zaczynamy?
- Cmentarz w Hogsmeade.

~~@~~

- Barthemius Magellan, zmarł na niewydolność różdżki - James pochylił się nad setnym z kolei na wpół zatartym epitafium. - Ciekawe, co tą różdżką robił, transmutował się w słonia i z powrotem? Florence McTabb, najukochańsza żona i napastnik quidditcha... Do licha, czy nie ma jakiegoś zaklęcia znajdującego?
- Nie wiem, Johann Edelbluth, zmarł tragicznie w 1944, ciekawe, czemu nie napisali po prostu, że zginął na wojnie... - Remus przeglądał następny rząd nagrobków. - Rachel Ellen Miller, emerytowana położna... Facundo Rabaudi, były woźny Uniwersytetu Merlina. Hej, chłopaki!
- Co jest? - James wyprostował się z lekkim stęknięciem. - Hej, Łapa, Glizdogon, chodźcie tu!
- Co się stało? - zapytał Syriusz, przekraczając mogiłę Tarkusa Vramina, sekretarza Stowarzyszenia Kelnerów. - Znalazłeś?
- Nie, Lunatyk na coś wpadł.
- Pewnie na świętej pamięci Nathana Loofburrowa - prychnął Peter, odruchowo odczytując kolejny nagrobek. - Znalazłem jednego Binnsa, ale to był kat miasta Edynburga, i do tego w szesnastym wieku.
- O to mi właśnie chodzi - Remus oparł się o pomnik przedstawiający smutną czarownicę ze złamaną różdżką. - Czy znaleźliście tutaj chociaż jednego profesora Hogwartu?
- Nie - Syriusz w mig zrozumiał, o co chodziło przyjacielowi. - A wy?
- Ja też nie.
- Ja znalazłem tylko nauczyciela tańców towarzyskich, ale z pewnością nie uczył ich w Hogwarcie - uzupełnił Peter. - Czyli wygląda na to, że chowają ich gdzie indziej. Ale gdzie?
- W kryptach - w głosie Jamesa była niezachwiana pewność. - Hogwart musi mieć krypty. Bieda tylko, że nie wiemy, gdzie one są.
- Jeszcze nie wiemy - pewność w głosie Syriusza była, o ile to możliwe, jeszcze bardziej granitowa. - Kto nam to może powiedzieć... Hagrid!

~~@~~

- No i krewa, panowie - Syriusz usiadł z rozmachem na łóżku. - Hagrid jak na zamówienie pojechał do Londynu, i licho wie, kiedy wróci. Zastępuje go Filch... mam mówić dalej?
- Niekoniecznie - Remus wciąż pamiętał szlaban u Neglecta i dwadzieścia punktów, które stracili przez aferę z mapą. - Akurat teraz, kiedy jest nam potrzebny. Przecież nie możemy iść do Starego i zapytać "panie profesorze, gdzie tu są krypty?"
- Od razu by zapytał, czy zamiast wiecznego odpoczywania nie wystarczy nam weekend - zachichotał Syriusz. - A może spytamy któregoś ducha?
- To na nic, Nick poległ w jakiejś bitwie, Szarą Damę ścięto, Iryt wprowadził się jako dziki lokator... - wyliczał James. - Przydałby się ktoś młodszy. Co się tak wiercisz, mały? - zapytał, widząc, że Peter już nie może usiedzieć na taborecie. - Masz owsiki, czy co? Chcesz iść do kibla to idź, poczekamy na ciebie.
- A właśnie że pójdę - obraził się Peter. I poszedł.
"To niesprawiedliwe - myślał, patrząc na wodę, zataczającą koła na dnie pisuaru. - Traktują mnie jak smarkacza, i co najgorsze ja im na to pozwalam. Ostatni raz!" - postanowił sobie kategorycznie. Będzie odtąd twardy, męski i nieugięty. Nie da sobie rozkazywać nikomu, nawet Jamesowi. I nikomu nie pozwoli z siebie żartować. Nawet Syriu... - Ojej!
Z głębin pisuaru trysnęła woda, ochlapując go od stóp do głów. Odskoczył do tyłu i pospiesznie zapiął spodnie, co było czynem niezwykle rozsądnym, zważywszy, że ponad wciąż tryskającą z porcelanowej miski fontanną unosiła się... Jęcząca Marta.
- Czyś ty zgłupiała, to jest męski kibel! - wrzasnął Peter, dopinając spodnie i opuszczając przód szaty. - Patrz gdzie włazisz, idiotko!
W sekundę potem pożałował tego, co powiedział, bo Marta oczywiście rozjęczała się na całego.
- Pomy..y..yliłam się, a co, nie wolno? - wyszlochała, a fontanna jej łez dorównywała w zupełności tej z pisuaru. - A ty od razu na mnie krzyczysz, wy-y-yp-ypraszam sobie!
- Przepraszam, Marto - Peterowi zrobiło się jej żal. - Ale przestraszyłaś mnie, i to w takiej chwili...
- Nikt mnie nie kocha - zawyła Jęcząca Marta, siadając na spłuczce. - Nawet mama i tata mnie nie kochali, jak umarłam, pochowali mnie w krypcie obok tego okropnego, starego profesora Binnsa!
- Marto... to cudownie! Naprawdę?
- Tak, jeszcze się ze mnie śmiej! Głupia nieżywa Marta, każdy z niej może żartować... Buhuuu!
- Nie, ja wcale nie żartowałem! - Peter poniewczasie ugryzł się w język. - Powiedziałem, że to dobrze, bo będę mogł ci zapalić świeczkę! I kwiaty ci przyniosę, zobaczysz! Na przeprosiny.
- Se-erio? - Jęcząca Marta hałaśliwie wytarła nos.
- Jasne! - Peter grzmotnął się w pierś aż zadudniło. - Tylko mi powiedz, gdzie to jest.
- Jak to gdzie, trzecie drzwi za salą eliksirów. Tam są schody... dwa piętra w dół. Ale powiedz, nie nabijasz się ze mnie?

~~@~~

- Deo Optimo Maximo, Bogu Najlepszemu, Największemu - czytał półgłosem Remus. - Joannes Augustus Binns, magiae albae artifex, Hogwartis Academiae professor, mistrz białej magii, profesor Akademii Hogwart. Obiit calendis novembri... ale miał farta, umarł w samo Święto Duchów. Pewnie się przejadł na uczcie... MCMXVIII, w tysiąc dziewięćset osiemnastym.
- Świetnie - James troskliwie umieścił na samym środku kamiennej płyty doniczkę z ogromną białą chryzantemą. Druga taka sama zdobiła płytę nagrobną Jęczącej Marty ("Myrtle Wreath, zmarła tragicznie w 15 roku życia. Cześć Jej pamięci"). - Co powiedziałeś pani Sprout, że dała kwiatki?
- Prawdę - Remus, ponieważ nie grał w quidditcha, cieszył się u nauczycielki zielarstwa pewnymi względami. - Że to dla profesora Binnsa na grób, a to drugie dla Marty. Mało się nie popłakała ze wzruszenia.
- I świetnie - Syriusz zapalił dwie potężne świece, buchnięte ze stołu w Wielkiej Sali. Jedną postawił na grobie Binnsa, drugą dał Peterowi, by zgodnie z obietnicą ofiarował ją Jęczącej Marcie. - Poczciwa dusza z tej Marty.
- I z was też - usłyszał głos podobny do skrzypienia nienasmarowanych drzwi. Podskoczyli ze zdumienia. Pod sklepieniem unosił się profesor Binns, ocierając łzy rozczulenia.
- Kochani chłopcy, poczciwe dzieci... od dwudziestu lat nikt mi nie zapalił ani jednej świeczki...

~~@~~

- Drodzy państwo, wiecie, że nie mam zwyczaju przerywać nikomu dobrze zasłużonego posiłku - profesor Dumbledore rozejrzał się po sali, która wyglądała, jakby ktoś przed chwilą rzucił na nią zaklęcie petryfikujące. - Ale jest coś, o czym muszę wam powiedzieć. Otóż, jak zapewne wiecie, czterej wasi koledzy z Gryffindoru mieli ostatnio pewne hm... nawet dość spore problemy z zachowaniem panujących wśród nas reguł. Dziś z wielką przyjemnością oznajmiam, że panowie Potter, Black, Lupin i Pettigrew dzięki swej niezwykle ofiarnej pracy na rzecz szkoły w pełni zrehabilitowali się w opinii profesorów a nawet zasłużyli na pochwałę. W uznaniu ich zasług przywracam Gryffindorowi dwadzieścia punktów.
- Hurraaa!!! - zawyli przepisowo Gryfoni. Dumbledore podniósł dłoń i znów zapadła cisza.
- Nie oznacza to jednak, że naszym czterem niesfornym bohaterom wolno z powrotem zacząć broić. Aha, no i chyba w ferworze ogólnego zadośćuczynienia zapomnieliście panowie o mnie...
- Nie zapomnieliśmy, panie profesorze - wyrwał się Syriusz i umilkł, kopnięty w kostkę przez Jamesa.
- Nie zapomnieliście? To bardzo miłe z waszej strony, dziękuję! - Dumbledore uśmiechnął się do nich i usiadł. W sali wciąż panowała cisza. Dyrektor spokojnie nalał sobie herbaty i sięgnął po cukierniczkę. Gdy podniósł wieczko, wszyscy aż podskoczyli. Cukierniczka zatańczyła na stole i zaśpiewała przeraźliwie:

Oh, show me the way,
To the next whiskey bar,
Oh, don't ask why,
Oh, don't ask why...


Rozdział jedenasty


Na zegarze na Południowej Wieży wybiła druga. Hogwart zdawał się być pogrążony we śnie, każdy jednak, kto znał zamek trochę lepiej, wiedział, że ogólna senność jest pozorna, a spokój złudny. W pokoju wspólnym Puchonów, korzystając z nieobecności pani Sprout, która pojechała do Londynu po sadzonki mandragory, rżnięto hazardowo w eksplodującego durnia. Grano ostro – w puli, którą trzymała prefektka, były już dwie łajnobomby, szesnaście lizaków o smaku musztardy i żywy nietoperz, ukradziony z pracowni eliksirów przez jakiegoś miłośnika przyrody.
Dormitoria Ravenclawu spowijała cisza. Tylko w kącie korytarza za posągiem Alberta Pluja Starszego Alexander Jackson Młodszy i Balsamina Jones udowadniali słowem i czynem, że dla prawdziwych uczuć nie ma zakazów ni przeszkód.
W Slytherinie także panował spokój, zmącony jedynie cichymi krokami amatora nocnych wędrówek, który właśnie wymykał się z lochów w kierunku wieży Gryffindoru.
Gryffindor spał kamiennym snem. W gwarnej zazwyczaj wieży była cisza jak makiem zasiał. Nawet sławetne dormitorium czterech przyjaciół, nie bez racji zwanych Huncwotami, mogło dziś służyć za wzór porządku i dobrego zachowania.
Mogłoby. Gdyby nie było zupełnie puste.
- Teraz korytarz koło biblioteki – Remus końcem rózdżki narysował na magicznym pergaminie kreskę, która sama rozdzieliła się wzdłuż, znacząc równoległe ściany korytarza. – Peter, nie wierć się, bo zamiast korytarza będziemy mieli spiralne schody!
- Kiedy mi Łapa wlazł na łapę... to znaczy na nogę – zamarudził Peter. Podział pracy przy rysowaniu mapy Huncwotów był dla niego dość krzywdzący, bo gdy Remus rysował linie a Syriusz wyznaczał trasę, jemu przypadło w udziale trzymanie, oczywiście pod kryjącą ich wszystkich peleryną niewidką, zaświeconej rózdżki. Jamesa jednogłośnie wybrano szefem do spraw bezpieczeństwa.
- Mam wrażenie, że ktoś za nami lezie – szef ochrony nie miał zwyczaju zbyt pochopnie wszczynać alarmów. – Ale może mi się tylko zdawało.
- Lepiej, żeby ci się zdawało – Peter odruchowo ściszył głos. – Nie słyszałem nikogo. Lunatyk!
- Co?
- Posłuchaj ty – Remus znany był z tego, że potrafił usłyszeć na grubym dywanie stapanie Pani Norris. – Lezie ktoś za nami, czy nie?
- Czekajcie – Lupin wystawił głowę spod peleryny. – Teraz cisza. Ale przedtem rzeczywiście mogło coś być. Pod ścianę! – syknął nagle, chowając głowę.
Zwinnym, wypraktykowanym ruchem odskoczyli pod ścianę. W korytarzu nic się jednak nie działo. Dopiero gdy Peter zdążył zwątpić w nieomylność Lunatyka, u wyjścia z biblioteki zamajaczyła ciemna postać. W nikłym świetle wiszącej na ścianie oliwnej lampki mignął długi nos i czarne, źle uczesane włosy.
- Oślizgły! – syknął James.
Severus Snape zatrzymał się i rozejrzał dookoła. W ręku trzymał różdżkę, i James pogratulował sobie, że na lekcjach zaklęć u profesora Flitwicka Snape był jednym z najgorszych w zaklęciach przywołujących. Doskonale natomiast radził sobie ze szpiegowaniem, a jako szukający Ślizgonów miał na koncie kilka wyjątkowo brutalnych fauli.
- Potter? – Snape musiał iść za nimi od samej wieży Gryffindoru, albo później rozpoznać ich głosy. – Nie chowaj się, wiem, że masz pelerynę niewidkę.
James bezgłośnie pokazał przyjaciołom kierunek ewakuacji, którym było... wejście do biblioteki. Syriusz również na migi dokonał pospiesznej oceny jego stanu władz umysłowych, ale było już za późno. James na palcach ruszył w stronę otwartych drzwi, i Syriusz, nie chcąc się ujawnić musiał, podobnie jak reszta przyjaciół, iść jego śladem.
W bibliotece było ciemno. Mrok rozświetlał tylko nikły blask księżyca, wpadający przez ogromne okna. Czterej przyjaciele, ukryci za regałem, dokonali błyskawicznej oceny sytuacji.
- Dajcie mi pelerynę, i schowajcie się dobrze – polecił szeptem James. – Mam z nim porachunki za ostatni mecz.
- A my to nie? – próbował protestować Syriusz, lecz James uciszył go gestem.
- Wszyscy mamy. Ale to trzeba zrobić uczciwie, jeden na jednego.
- W pelerynie to nie będzie zanadto uczciwie – zaczął Remus, i sam sobie przerwał. – Dobra, schowamy się tutaj a ty startuj. Tylko uważaj.
- Nie tu, idźcie na antresolę – James pociągnął ich w stronę kręconych schodów. – W razie czego wiejcie górnym wejściem.
- A ty sam?... - nie dokończył Peter, patrząc na niego z przestrachem pomieszanym z uwielbieniem.
- Jeden na jednego. Uważajcie – bardziej tchnął niż szepnął James, wpychając go za regał. Stąpając ostrożnie po wyłożonych dywanem schodach ruszył w kierunku rozglądającego się nerwowo Snape’a – Hej, Oślizgły! – zawołał. – Co tu robisz? Zaklęcia na oślizgłość jeszcze nie wynaleziono!
- Potter, jak cię dorwę! – Ślizgon rzucił się w jego stronę, ale James, niewidoczny w swojej pelerynie, właśnie okrążał go z tyłu. – Dopadnę cię, i zobaczysz, wylecisz ze szkoły!
- Próżny trud, Oślizgły! – James cisnął w niego "Tysiącem zaklęć na głupie sytuacje" i natychmiast uciekł na ciągnący się wzdłuż kilku okien kamienny parapet. – Prędzej Slytherin wygra Puchar Quidditcha, a ty nauczysz się latać na miotle!
- Potter, jesteś martwy! – wrzasnął Snape, sięgając po różdżkę. – Expelliarmus!
James odruchowo uchylił się, niepotrzebnie, bo zaklęcie poszło w zupełnie inną stronę, odbiło się rykoszetem od rzeźbionego regału i poleciało w górę, strącając z żyrandola kilka ogarków świec.
- Pomiłujta, panocku – zawył James z najbardziej groteskowo-wsiowym akcentem, na jaki go było stać. – Nie strzylajta, dyć ja niewinowaty, że waszą mietłe ino na tyłku połamać... I to na twoim tyłku! – dodał już normalnie, trzepiąc Ślizgona w tyłek porwaną z parapetu drewnianą przykładnicą. Wypuścił ją natychmiast i chwytając się rękami ramy okna wspiął się na wiszącą między oknami półkę,palcami jednej nogi oparty o skrawek wolnego miejsca koło mosiężnego popiersia brzydkiego jak troll czarodzieja w kłapciastym kapeluszu. Czas był najwyższy, bo Severus Snape, nieprzytomny ze złości, właśnie wskakiwał na parapet. James wstrzymał oddech. Na półce mógł wytrzymać niezbyt długo, obciążone palce stopy już zaczynały boleć. Na domiar złego peleryna niewidka, choć zapięta mocno pod szyją, z boków zwisała niebezpiecznie luźno.
- Gdzie jesteś, Potter? – Snape miotał się pomiędzy jednym oknem a drugim, za każdym razem przechodząc dokładnie pod półką i zawieszoną w powietrzu drugą nogą Jamesa. – Musisz tu być, słyszałbym jak uciekasz...
Nagłe łupnięcie sprawiło, że omal nie zleciał z parapetu. To Syriusz, wiedziony szóstym zmysłem, albo raczej wyciągający logiczne wnioski z nagłego zamilknięcia bardzo dotąd gadatliwego Jamesa, rąbnął o podłogę twardo oprawionym tomem "Zastosowań magicznych szesnastokrotki". Snape odwrócił się w kierunku, skąd dobiegł go hałas, nie odszedł jednak na tyle, by James mógł próbować zeskoczyć.
- Hej, Oślizgły! – głos Syriusza rozlegał się z najciemniejszego kąta Działu Ksiąg Zakazanych, skąd, James doskonale to wiedział, nie było wyjścia. – Wiesz, jaką masz w tej chwili głupią minę?
Choć Syriusz w żaden sposób nie mógł widzieć jego miny, Snape z furią rzucił się w kierunku głosu. James nie czekając, aż tamten odbiegnie dość daleko, zeskoczył z półki. Zdrętwiała noga zabolała go tak, że omal nie wrzasnął. Kulejąc pobiegł jak umiał najprędzej w kierunku Działu Ksiąg Zakazanych, uważając, by dzielił go od Snape’a co najmniej jeden regał.
- Chodź tu, Black – w głosie Snape’a był tryumf bliskiego zwycięstwa. – Wiem, że nie macie drugiej peleryny-niewidki, wystarczy, żebym cię tylko zobaczył... Wylecicie z Hogwartu jak z procy, i ten wasz lalusiowaty zdechlak, i ten mały szczurek... No, pokaż się, Black.
Syriusz, schowany za regałem pełnym przykutych łańcuchami ksiąg, dziękował swoim przodkom, że jego włosy w pełni odpowiadają jego nazwisku. Nagarnął ich jak najwięcej na czoło, i chowając twarz w kołnierz szaty chciał przemknąć za plecami Snape’a, niestety jednak, zahaczył rękawem o jeden z łańcuchów. Łańcuch zabrzęczał.
- A, tu jesteś! – Snape rzucił się w jego stronę. Syriusz wymknął się i zaczął uciekać w ślepy korytarz pomiędzy dwoma regałami. Ślizgon nie gonił go nawet. Posuwał się powoli ale nieubłaganie, ignorując hałasy, którymi próbował go zwabić nadbiegający James.
Syriusz oparł się plecami o ścianę. To był koniec. Zawsze zostawała mu jeszcze walka, i nie wątpił, że zdoła naciągnąć Ślizgonowi kaptur na oczy i uciec – zostałby jednak rozpoznany. Póki Snape go nie widział, według niepisanego prawa Hogwartu jego świadectwo nie było wiarygodne.
Cofając się oparł rękę na jednej z ksiąg i natychmiast cofnął dłoń. Księgi z Działu Zakazanego...
- Hej, Oślizgły, gdzieś ty wlazł? – James najwyraźniej zgubił drogę w ciemności. – Uważaj, żeby cię szczury nie zjadły, one lubią Ślizgonów!
Syriusz wiedział, że musi zaryzykować. Stanął tyłem do regału, rozpłaszczony na grzbietach ksiąg, w wykroku, gotowy do ucieczki. I kiedy Snape, sądząc z oddechu i szelestu szat, był dwa kroki od niego, porwał z półki najbliższą księgę i otworzył ją szeroko.
Przeraźliwy chichot zatrząsł podstawami biblioteki. Syriusz w chwili nagłego olśnienia rzucił Snape’owi otwartą książkę.
- Łap!
I Snape złapał. Złapał odruchowo, i natychmiast tego pożałował. Książka zamknęła się, przytrzaskując mu palce, a coraz głośniejszy chichot obwieszczał całemu Hogwartowi, że Severus Snape próbuje nocą studiować dzieło „Magia a życie seksualne”.
- Wiejemy! – niewidzialna dłoń chwyciła Syriusza za ramię i przeciągnąła go obok szamocącego się z książką Severusa. Przykryci peleryną, wypraktykowanym od lat rytmem, pobiegli na antresolę.
- Co tam się stało? – chciał wiedzieć Remus, lecz James bez pardonu wciągnął go pod pelerynę.
- Potem – obiecał, i wszyscy czterej, tak szybko, jak pozwalał im czarodziejski płaszcz, oddalili się z niebezpiecznego miejsca.
- Jeju, ale fajowo – cieszył się Peter, gdy dotarłszy bezpiecznie do swego dormitorium składali sobie nawzajem relacje z wydarzeń w bibliotece. – Filch już tam na pewno jest, jak zobaczył Oślizgłego z tą książką...
- Ta książka to był cud – oznajmił pobożnie Syriusz. – Nic, tylko cud. Mogłem złapać za coś, co gryzło, albo po czym mówi się limerykami...
- To by nawet nie było takie złe – wtrącił się Peter. – Posłuchajcie!
Zarzucił na ramię kołdrę, stanął na środku dormitorium w pomnikowej pozie i zadeklamował:

Był raz młody czarodziej w Hogwarcie
Co nie umiał się poznać na żarcie.
Rzekł: "Jam głowę dać gotów,
Że od żartu Huncwotów
Lepsza sraczka lub trzydniowe zaparcie!"

Odpowiedzią był chóralny wybuch śmiechu, stłumiony poduszkami, rękawami szat, a nawet (Remus) wetkniętym w zęby zeszytem od transmutacji, który właściciel znalazł pod prześcieradłem.
- Piękne – zakwiczał z radości Syriusz. – Zapisz to, mały!
- Pewnie, że zapiszę – Peter urósł z dumy o co najmniej pięć centymetrów. – I wydam w tomie "Limeryki oślizgłe"!
- No właśnie – Syriusz tknięty jakąś myślą odłożył poduszkę. – Czy uważacie, żeśmy dołożyli Oślizgłemu?
- Nie. Tak – powiedzieli jednocześnie James i Remus. Peter, wciąż dumny i blady, wstrzymał się od głosu.
- Czemu tak, Lunatyk?
- Bo przez tę książkę będzie miał wystarczające kłopoty. To raz. Bo na razie mu wystarczy. To dwa. I jest jeszcze trzeci powód.
- Jaki?
- A taki, że chwilowo sprzykrzyła mi się kariera kryminalisty. Chętnie bym sobie trochę pożył jako zwykły, praworządny obywatel – Remus na potwierdzenie tych słów wywlókł spod poduszki piżamę i zaczął się rozbierać. – Nie mówię o Mapie, bo tę trzeba kontynuować, ale z innymi kawałami chwilowo dałbym spokój.
- A po co innego nam Mapa? – Syriuszowi jak zwykle nie chciało się rozpinać szaty, więc ściągał ją przez głowę, plącząc się w fałdach materiału. – Daj spokój, Lunatyk. Oślizgły też się od nas tak zaraz nie odczepi.
- Wtedy co innego – Remus usiadł po turecku i oparł brodę na twardej okładce zeszytu – Jak nas zaczepi, dziej się wola nieba. Sam będzie sobie winien.
- Nie będę czekał, aż nas zaczepi – zaprotestował James. – Na brodę Dumbledore’a, Lunatyk, czy ty zawsze musisz być takim cholernym legalistą?
- Ja ci dam cholernego legalistę! – Remus trzasnął zeszytem o kolano. – Pamiętasz, jak nas Stary wezwał? Trząsłeś portkami dokładnie tak samo jak ja. Ledwie się nam udało trochę odkuć, ledwie nauczyciele się trochę uspokoili, już mamy zaczynać od początku? Daruj, ale to cholernie dziecinne. Nie mógłbyś trochę usiąść na tyłku?
- Musiałbym być tobą – odciął się James. – Wiesz co, Lunatyk, dobry kumpel jesteś. Ale fantazji to ty nie masz za grosz.
- Nie mam? – Remus wstał, jakby chciał mu przyłożyć.
- Nie masz.
- No to się przekonasz – Lupin spojrzał na przyglądających im się w milczeniu Syriusza i Petera, jakby wzywał ich na świadków.
- Co chcesz zrobić? Nie odrobisz lekcji z wróżbiarstwa?
- Zobaczysz – Remus wzruszył ramionami. – I to nie tylko ty, ale cała klasa. A właściwie dwie klasy.
- Chcesz to zrobić na lekcji? – James spojrzał na niego ze wzrastającym szacunkiem.
- Owszem. I bez waszej pomocy.
Przez chwilę w dormitorium panowała cisza. Wreszcie James odezwał się:
- Wiesz co, Lunatyk? Jeżeli ci się uda...
- To zrobisz dla mnie jedną rzecz – dokończył twardo Lupin. – Może być?
- Jaką rzecz? – James spojrzał na niego nieufnie.
- Nie bój się – Remus uśmiechnął się. – Nic szczególnego. Taki sobie ot, drobiażdżek.
- Niech cię zaraza, pieroński wilku – James walnął w niego jaśkiem w kształcie truskawki, który dostał na gwiazdkę od Lilki. – Kiedy ty mówisz "drobiażdżek"... A zresztą, niech ci będzie.

Lekcja zaklęć była pierwsza. Czterej nocni wędrownicy przyszli na nią punktualnie dzięki zaklęciu katapultującemu, którego używali tylko w wyjątkowych wypadkach, nic jednak nie wskazywało, żeby mieli wziąć w niej szczególnie aktywny udział. Peter szedł krokiem somnambulika, nie do końca świadomy, że torba z książkami wlecze się za nim po podłodze, czupryna Jamesa zdradzała, że jej właściciel nie spotkał się tego dnia z grzebieniem, Syriusz ziewał jak hipopotam, a Remus z podkrążonymi oczyma i zieloną z niewyspania twarzą sprawiał wrażenie, jakby od pełni dzieliły go tylko godziny. Idąc do ławki potknął się o stojące na środku klasy wysokie krzesło profesora Flitwicka i omal go nie przewrócił. Wymamrotał coś pod nosem i z różdżką w ręce powlókł się na swoje miejsce, nie zważając na śmiechy i kpiny przyglądających mu się Ślizgonów.
- Witam państwa! – piskliwy głos profesora Flitwicka wydawał się tego dnia jeszcze wyższy niż zwykle. – Wszyscy obecni? To dobrze. Nie pytam, czy wszyscy przytomni, bo widzę, że nie – na te słowa James Potter natychmiast stłumił ziewanie, a siedzący w ostatniej ławce Severus Snape zrobił minę, jakby został właśnie ciężko obrażony. – Przypominam, że nadmiar nocnych atrakcji ma fatalny wpływ na wszelkiego rodzaju zaklęcia. Chyba będę musiał zaaplikować wam coś na przebudzenie...
- Nieee! – jęknęło kilka głosów. Ostatnie zaklęcie przebudzające profesora Flitwicka spowodowało, że nad każdym z uczniów zawisła gotowa do użycia konewka z lodowatą wodą.
- No to ocknąć mi się, i to już – profesor Flitwick przysunął sobie mały stołeczek, i stękając wgramolił się na krzesło. – Zapiszcie sobie temat... Ajajaj!
Temat lekcji zabrzmiał tak intrygująco, że nawet najbardziej senni podnieśli głowy. I najpierw zamarli ze zgrozy, a potem wybuchnęli śmiechem. Albowiem krzesło profesora Flitwicka najpierw podskoczyło w górę wszystkimi czterema nogami, a potem zaczęło skakać po klasie, ba, nie tylko skakać, ale tańczyć, w dodatku w rytmie polki: raz-i-dwa, raz-i-dwa, raz-i-dwa, raz-i-dwa, przytupując coraz to inną nogą.
- Ratunku! – wrzeszczał Flitwick, kurczowo zaciskając dłonie na poręczach. – Zatrzymajcie je!!!
Kilku uczniów zerwało się celując różdżkami w hopsające krzesło, ono jednak ani myślało dać się uspokoić. W efektownej promenadzie przegalopowało wzdłuż klasy, zawirowało szaleńczo. Flitwick poczerwieniał, jakby miał dostać apopleksji. Śmiechy ucichły. Nawet rozbawieni do łez Ślizgoni, którym, trzeba to przyznać, Gryffindor dzielnie sekundował, zerwali się z miejsc i za pomocą wszystkich zaklęć, jakie przyszły im do głowy próbowali opanować szalejące krzesło.
- Impedimentio! Drętwota! Petrificus totalus! Rigor mortis!
Po chwili połowa klasy była niezdolna do poruszania się, albowiem zaklęcia niekoniecznie trafiały tam, gdzie powinny. Kilka z nich dosięgło również profesora Flitwicka, który nie mogąc wyjąć różdżki nie miał ich jak odparować. Na szczęście ktoś przytomny wycelował w długie, cienkie nogi krzesła, i najprawdopodobniej przez przypadek trafił. Flitwick z ulgą osunął się na ziemię. Krzesło dla zachowania fasonu podskoczyło jeszcze dwa razy i znieruchomiało.
- Finite incantatem! – wrzasnął któryś z Gryfonów. Odpowiedział mu zbiorowy jęk ulgi i kilka ofiar zaklęć paraliżujących opadło na krzesła.
- Panie, panowie - Flitwick ochłonął zdumiewająco szybko. - Istnieje około stu sposobów dowiedzenia się, kto z was to zrobił. Ale tylko jeden z nich uważam za godny dżentelmena. Oczekuję, że sprawca przyzna się sam.
Nikt się nie odezwał. Połowa klasy spojrzała na Flitwicka wzrokiem, który mówił "Oj, naiwny, naiwny...", druga połowa, w tym także Huncwoci, udawała, że jej tu nie ma.
- Tak też sądziłem - mały profesor powiódł po klasie groźnym spojrzeniem. - Zatem zmuszony będę ukarać oba domy odjęciem pięćdziesięciu punktów.
- Panie profesorze, a my za co? - wyrwał się Ślizgon z pierwszej ławki. - To Gryffindor!
- I nawet wiemy, kto - dodał mimochodem siedzący z tyłu Severus Snape. - Panie profesorze, nie widzę powodu, żeby Slytherin miał tracić punkty przez jakiegoś Pottera!
- Za to traci dwadzieścia przez ciebie - zdenerwował się Flitwick. - I radzę wam obu pamiętać, że nawet w Slytherinie nie toleruje się donosicielstwa. Ale dobrze, sami tego chcieliście. Będzie śledztwo. Lily Evans, czy to ty zaczarowałaś moje krzesło? - zwrócił się do uczennicy siedzącej w pierwszej ławce z lewej strony.
- Nie, panie profesorze.
- James Potter, więc może jednak ty?
- Nie.
- Dosyć - z ławki na drugim końcu sali podniósł się Remus Lupin, przed miesiącem przesadzony tam karnie za notoryczne gadanie z Blackiem. - Panie profesorze, Ślizgonie miały rację. To ja.
- A zatem pan - Flitwick musiał wysoko zadrzeć głowę, by spojrzeć na ucznia, mimo to wydawało się, że patrzy na niego z góry. - Zapewne uważał pan to za bardzo zabawne?
- Tak, panie profesorze - odpowiedź została udzielona z taką powagą, że nikt nie mógł posądzić jej autora o bezczelność. - Ale tylko na początku. Potem już nie. I dlatego bardzo pana przepraszam.
- Przyjmuję pańskie przeprosiny - Flitwick z powrotem wdrapał się na katedrę. - Między innymi dlatego, że chociaż w ostatniej chwili, ale jednak zachował się pan jak człowiek honoru. Żeby jednak skutecznie zniechęcić pana do podobnych żartów, proszę – skinął różdżką, i z półki sfrunęła ogromna, stara księga w okutej miedzianymi ozdobami oprawie. Świsnęła w powietrzu i łupnęła o ławkę przed Lupinem, wzbudzając tuman kurzu.
- "Złota księga zaklęć" – powiedział z emfazą Flitwick, wskazując tomiszcze końcem różdżki. – Spisana w jedenastym wieku, przepisywana co sto lat. Ma pan zaszczyt zostać jej dziewiątym kopistą.
Gdy skończyła się lekcja, Huncwoci natychmiast otoczyli Remusa.
- Aleś dał czadu, Lunatyk – powiedział Syriusz, nikt nie wiedział, z uznaniem czy dezaprobatą. – Szlaban stulecia.
Remus z bynajmniej nie tryumfującą miną rzucił na księgę zaklęcie ćwierćwagi i starannie zamknąwszy mosiężne klamry wziął ją pod pachę. Dopiero wtedy spojrzał na Pottera.
- I jak? – zapytał krótko.
- Wygrałeś – odparł równie krótko James. – Już się zaczynam bać, co wymyślisz. Może bym ci pomógł w przepisywaniu?
- Nie – Remus dopiero teraz uśmiechnął się. – Poczekaj, Rogaczu.
- Panowie, zdaje się, że mamy kłopoty – Peter nerwowo obejrzał się w stronę drzwi, gdzie zgromadziła się właśnie, z minami nie wróżącymi niczego dobrego, męska część Slytherinu. Na czele stał oczywiście Severus Snape uśmiechając się paskudnie i starannie kryjąc w rękawach szaty palce noszące ślady wczorajszej przygody.
- Kto ma, ten ma – uśmiech Jamesa nie był ani na jotę milszy. – Idziemy.
- Mamy ze sobą do pogadania, Lupin - Severus Snape zagrodził własną osobą wyjście z klasy.
- Kto ma, ten ma - James już miał go odepchnąć, ale Syriusz chwycił go za ramię. - Nie widzę powodu, dla którego Remus miałby z tobą gadać, ty...
- Zostaw - teraz Remus pociągnął go za rękaw. - Snape podobno chce mi coś powiedzieć.
- Owszem, Lupin. Zapamiętaj sobie raz na zawsze, że jeśli kiedykolwiek jeszcze odważysz się powiedzieć o ludziach ze Slytherinu per "Ślizgonie"...
- To doniesiesz na mnie do samej pani Norris - dokończył ze stoickim spokojem Lupin. - Bo do Filcha już w tej chwili za wysokie progi.
Chóralny ryk śmiechu, jakim Gryffindor przyjął tę odpowiedź, zagłuszył reakcję Snape'a.

~~@~~

Nazajutrz rano przy śniadaniu na stole Gryffindoru leżała na honorowym miejscu ogromna, rozpadająca się księga, a Remus Lupin kończył właśnie przepisywać trzecią z tysiąca dwustu dwudziestu ośmiu stron.
- Ej, Lunatyk, odłóż to i jedz – Syriusz podsunął mu jego ulubioną wysmażoną na drewno jajecznicę. – Do końca roku spokojnie zdążysz.
- Kalendarzowego? Może – Lupin odłożył jednak pióro i zamknął księgę. – Bo szkolnego na pewno nie. To naprawdę jest szlaban stulecia.
- Będą o nim pisać w historii Hogwartu – oświadczył uroczyście James. – W rozdziale "Rzeczy, jakie w Hogwarcie robi się raz na sto lat".
- Owszem – Remus uśmiechnął się chytrze. – Ale nie będę tam sam. Coś mi obiecałeś, pamiętasz?
- Słowo się rzekło – James na wszelki wypadek nałożył sobie na talerz porcję parówek. – Rozkazuj. Ale tylko raz.
- Najpierw zjedz, bo ci wystygną – troskliwy uśmiech Remusa nie wróżył niczego dobrego. – A potem... – nachylił się do ucha przyjaciela i szepnął coś, po czym James zakrztusił się musztardą.
W chwilę potem oczy całego Hogwartu zwrócone były na stół Gryffindoru, gdzie na starannie rozłożonej gazecie, wśród półmisków, salaterek i dzbanków, stał James Potter wyśpiewując wniebogłosy:

Hogwart, Hogwart, Pieprzo-Wieprzy Hogwart,
Naucz nas trochę czegoś!
Czy kto młody z świerzbem ostrym,
Czy kto stary z łbem łysego,
Możesz wypchać nasze głowy
Farszem czegoś ciekawego.
Bo powietrze je wypełnia,
Muchy zdechłe, kurzu wełna.
Naucz nas, co pożyteczne,
Pamięć wzrusz, co ledwie zipie,
My zaś będziem wkuwać wiecznie,
Aż się w próchno mózg rozsypie!

- Wiesz co, Potter – w uroczystej ciszy, jaka zapadła po ostatnich słowach pieśni głos profesor McGonagall zabrzmiał dziwnie doniośle. – Mam wrażenie, że to ostatnie już się stało.
  Forum: W Labiryncie Wyobraźni · Podgląd postu: #147363 · Odpowiedzi: 12 · Wyświetleń: 15304

Minerwa Napisane: 14.05.2004 14:02


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 14
Dołączył: 14.05.2004
Nr użytkownika: 2135


Rozdział siódmy

- Gotowe? - James rozejrzał się po pokoju na piętrze Wrzeszczącej Chaty. Całą podłogę pokrywały przyniesione z dormitorium poduszki, koce i kołdry - było tam też kilka purpurowych puchowych śpiworów, wytrzaśniętych przez Syriusza nie wiadomo skąd.
- Gotowe - głos Petera trochę drżał. Syriusz tylko skinął głową. Remus z różdżką w dłoni, oparty o ścianę, patrzył przed siebie nieruchomym wzrokiem.
- Lunatyk, ocknij się - przywołał go do porządku James. - Na medytacje będziesz miał całą noc. Peter, szklanki.
- Tak jest - Peter ostrożnie wyjął z kieszeni szaty trzy niewielkie szklane naczynia.
- Wynieś je potem, żebyśmy się nie pokaleczyli - powiedział James do wciąż milczącego Remusa. - Kociołek.
- Okay - Syriusz postawił na środku pokoju kociołek z brudnobiałą cieczą, która cały czas bulgotała. - Uwaga, nalewam.
Powoli, starając się za wszelką cenę opanować drżenie rąk, rozlał białawą ciecz do trzech naczyń i oddał Remusowi pusty kociołek.
- Zaklęcie - rozkazał James. - Remus, ty też.
Cztery różdżki wyciągnęły się nad trzema szklankami, czworo ust wypowiedziało chórem długie, niezrozumiałe słowo.
- Włosy - James wyjął z kieszeni papierowe zawiniątko. To samo zrobili Peter i Syriusz.
Ciecz w trzech szklankach zawrzała jeszcze gwałtowniej. Spiskowcy wymienili tryumfalne spojrzenia - znaczyło to, że eliksir jest dobry. Jak dotąd wszystko szło bez awarii.
- Drugie zaklęcie - zakomenderował James. - Tym razem bez Remusa. Peter, wyżej różdżka.
- Transsubstantiatio!
- Dobrze. Remus, w ręce twoje - James uroczyście wręczył mu swoją różdżkę, to samo zrobili pozostali. - Chłopaki, pijemy. Tylko nie pomylić szklanek.
- Nie ma obawy - Peter podniósł swoją, w której po wrzuceniu szczurzego włosa brudnobiała ciecz przybrała jednolicie szary kolor. W szklance Jamesa płyn był brązowy, u Syriusza zaś smoliście czarny.
- Cisza - James powoli, uroczyście podniósł do ust swoją szklankę i opróżnił ją trzema łykami. To samo zrobili Syriusz i Peter. Remus stał pod ścianą. Przez kieszenie szaty mocno rysowały się zaciśnięte pięści. Na efekt trzeba było chwilę poczekać - akurat tyle, by oddawszy Remusowi naczynia (James oddał też okulary) rozsiedli się wygodnie na pokrywających podłogę poduszkach.
Pierwszy odpadł Peter.
Zerwał się z miejsca i rzucił do drzwi, jakby chciał uciekać, coś jednak zatrzymało go w pół drogi. Runął na podłogę - Remus patrzył ze zgrozą, jak ciałem przyjaciela wstrząsają drgawki. Przełamując strach podbiegł i wepchnął mu między zęby zwiniętą mocno chusteczkę. Nie było to łatwe, bo Peter na krótką tylko chwilę otworzył usta do krzyku - jego wrzask przeszedł w wycie, potem w krótkie, urywane jęki. Wił się i rzucał, jakby miotany niewidzialną siłą - widać było, że zawładnęła nim magia i nikt na świecie nie jest w stanie mu pomóc. Może poza czarodziejem o wiele mocniejszym niż Remus Lupin, który przyklejony plecami do ściany rozszerzonymi z przerażenia oczyma patrzył na to, co dzieje się z jego przyjaciółmi.
Bo wkrótce to samo zaczęło się z Jamesem. Ta sama paniczna ucieczka, krzyk, drgawki - Remus spodziewając się tego przygotował w kieszeniach kilka dużych, zwiniętych chustek.
Jako ostatni poddał się Syriusz. Tym razem do drgawek dołączyło się jeszcze głuche, jednostajne wycie, przerywane jękami bólu. Remus ze zgrozą patrzył, jak ciała przyjaciół przybierają nienaturalną, szarobrązową barwę. Jako wilkołak widział i umiał znieść niejedno, czuł jednak niejasno, że ta noc we Wrzeszczącej Chacie będzie jedną z najgorszych rzeczy, jakich doświadczył w życiu.
W godzinę potem był już tego pewny. Do drgawek i jęków bólu dołączyły się upiorne trzaski jakby pękających kości. Ciała przyszłych animagów kurczyły się gwałtownie i rozprężały, przy czym James powiększał się, a Syriusz i Peter maleli. Remus pomyślał, że zaczęła się ostatnia, najważniejsza faza testu - jeśli w ciągu najbliższych kilku godzin uda im się całkowicie przemienić, pierwszy krok do animagii będzie można uznać za udany.
Wycie powoli cichło, uspokajały się drgawki. Trzy szarobrązowe kształty, w których już tylko z trudem można by się dopatrzeć zarysów ludzkich ciał, znieruchomiały. Gdyby nie wciąż poruszający je oddech można by sądzić, że dziwne istoty nie żyją - one jednak oddychały, i to nieco szybciej, jak śpiące zwierzęta. Remus pomyślał, że powinien im pomóc ułożyć się wygodniej. Poskręcani, z głowami wciśniętymi ni to w ręce, ni zwierzęce łapy, każdy w samotności, dochodzili do swojej przemiany. Remus stał bez ruchu. Nie miał odwagi podejść i dotknąć Tego Czegoś, co kiedyś było Syriuszem, Jamesem, Peterem. Usiadł pod ścianą, zasłonił twarz rękami - i pożałował, że dopiero teraz wpadł na ten pomysł.

~~@~~

Syriusz najpóźniej z nich wszystkich stracił przytomność. Ból przenikał każdą komórkę jego ciała, łamane kości rozrywały żyły i mięśnie, pot zalewał oczy. Poczuł, że leci w jakąś przepaść, spada coraz niżej i niżej - ale w miarę spadania opuszcza go ból, traci świadomość własnego ciała.
"Umieram" - błysnęło mu w przelocie i... poczuł, że się budzi. Wspomnienie Wrzeszczącej Chaty i przeżytych w niej tortur było już daleko za nim, więc nawet nie zdziwił się, że znalazł się na łące. Resztką swojej dawnej świadomości przypomniał sobie wyczytane gdzieś zdanie, że droga przez łąkę prowadzi do raju - i nawet nie zdziwił się, jak bardzo ta łąka go przypomina.
Było na niej mnóstwo zwierząt. Nie sprawiały wrażenia stłoczonych, a jednak w którą spojrzało się stronę, wzrok napotykał któreś z nich. Najwięcej psów i kotów, ale były też konie, sarny, wiewiórki, niedźwiedzie, króliki. Niżej uwijały się chomiki, myszy, jeże. Całe bractwo w najlepszej zgodzie bawiło się pod opieką chudego, brodatego czarodzieja, który widząc Syriusza poklepał jeszcze po grzbiecie zaglądające mu do kieszeni łaciate cielątko i ruszył w jego stronę.
- Witaj - powiedział. - Szybko tu trafiłeś.
- Wypiłem eliksir - Syriusz nie mógł oderwać wzroku od baraszkujących zwierzaków. - To jest raj, prawda? - zapytał nieoczekiwanie.
- A czy ja wyglądam na Adama? - chudy czarodziej roześmiał się, jego brązowe oczy błyszczały wesoło w spalonej słońcem twarzy. - A może na Ewę? Oczywiście węże też tu mamy - wskazał rosnące nieopodal drzewo, z którego zwieszało się kilka sennych od słońca gadów.
- A... a kim jesteś? - odważył się zapytać Syriusz.
- Frank - czarodziej wyciągnął rękę. Była sucha i gorąca, a jej mocny uścisk ostatecznie przekonał Syriusza, że nie śni. - Przewodnik Animagów.
- Syriusz Black - Syriusz czuł, że lubi tego dziwnego człowieka, niezależnie od tego, czy jest on realną postacią, czy wytworem halucynacji. - Dokąd mam iść?
- Na razie donikąd. Jak przyjdzie czas, pobiegniesz. Na własnych czterech łapach - Frank schylił się i podniósł z ziemi czarnego kudłatego szczeniaczka, który wdrapawszy się na but Syriusza z zainteresowaniem obwąchiwał sznurówki. - Popatrz na tego brzdąca.
- Śliczny - Syriusz wziął pieska na ręce, otarł się policzkiem o aksamitny łebek. Psiak musiał niedawno otworzyć oczy, bo był jeszcze zupełnie niezdarny.
- To jesteś ty - powiedział Frank tak naturalnie, jakby była to rzecz oczywista. - Już widzisz, węszysz, poznajesz świat... a jesteś jeszcze bezradny. Prawie jak ludzkie dziecko.
- Wiem - przyznał z pokorą Syriusz. Frank uśmiechnął się i mówił dalej:
- Chcąc stać się animagiem musisz sprawić, że ten pies stanie się tobą, a ty nim. Będzie dorastał w tobie, uczył się razem z tobą...
- Jak mam to zrobić? - zapytał Syriusz, drapiąc pieska za uchem.
- Musisz wiedzieć o nim wszystko. Musisz myśleć tak jak on. Na każdym kroku wyobrażaj sobie, że tu jesteś, że bawisz się... nie z nim jako człowiek, ale tak jak on sam.
- Czy będę mógł z nim rozmawiać?
- Kiedy myślisz, rozmawiasz ze sobą. To będzie tak samo. Ale zanim przyjdziesz tu znowu, musisz rozumieć go jak samego siebie. Jak mam go nazwać? - zapytał nagle.
- Łapa - odparł bez namysłu Syriusz.
- Łapa - Frank wziął od niego pieska, zajrzał w głupiutkie, brązowe oczka. - To twoje zadanie na następną lekcję, Syriuszu. Rozmowa z samym sobą.
- Będę pamiętał - obiecał Syriusz. Nie pytał, kiedy będzie ta "następna lekcja", a i chudy czarodziej nie spieszył się do dalszych wyjaśnień.
- No to weź Łapkę - Frank rozpiął mu górny guzik szaty i włożył pieska w zanadrze. - I chodź. Pokażę ci resztę łąki. A potem las.

~~@~~

W tej samej chwili Remus Lupin wyczarował jeszcze jedną świecąca kulę, na miejsce tej, która przed chwilą zgasła. Jasne światło, które zalało zrujnowany pokój nie miało nad nim litości. Wśród pozwijanych koców zobaczył troje zwierząt. Młodego jelenia o niewielkich, ale już rozgałęzionych rogach, czarnego, kudłatego psa i monstrualnej wielkości szczura - Peter widocznie nie dał rady jeszcze skurczyć się do właściwych rozmiarów. Przemiana była zakończona. Na jak długo? Z książek, które studiowali we czwórkę Remus wiedział, że stan taki może potrwać nawet kilkanaście godzin, i zakończy się ponowną transformacją w ludzką postać. Rzadko, bardzo rzadko i tylko na skutek potężnych a złośliwych zaklęć zdarzało się, że czarodzieje nie powracali do swego pierwotnego wyglądu - żyli z ludzką świadomością w zwierzęcym ciele, póki ktoś nie zdołał zdjąć z nich czaru. Remus zapatrzył się na śpiących przyjaciół. Już prawie nie mieściło mu się w głowie, że to jednak są oni - James, Syriusz i Peter. Irracjonalnie pomyślał, że może ich już nigdy nie zobaczyć. Co wtedy powie ich rodzicom? Jak stanie przed Dumbledore'em, tym, który zaufał mu na długo przedtem, zanim zrobili to przyjaciele? Jak przejdzie mu przez gardło, że zrobili to z jego powodu, dla niego, by towarzyszyć mu podczas pełni? Kiedy przed dwiema godzinami patrzył na ich miotane bólem ciała nie myślał o tym - wiedział tylko, że cierpią. Teraz jednak z całą ostrością zdał sobie sprawę, że to wszystko dzieje się z jego powodu. Dla niego. Że tyle warte są jego oszalałe z bólu noce w szczelnie zamkniętym domu, tyle warta jest jego samotność... Nie. Nie tak. Tyle warta jest przyjaźń. Ich przyjaźń. Nagła radość oświeciła go jak błysk pioruna. Teraz mogło stać się już wszystko. Uniesienie odebrało mu głos, zaparło oddech. Poprzednia bezsenna noc, gdy ostatni raz rozważali wszystkie za i przeciw, potworne napięcie nerwowe ostatnich godzin, nagła radość - wszystko to zrobiło swoje. Remus Lupin schował głowę w najbliższej poduszce i rozbeczał się.

~~@~~

Kiedy weszli do lasu, Syriusz poczuł, że dookoła robi się coraz ciemniej. Tu już nie było zwierząt, albo może udały się na spoczynek. Syriusz też był zmęczony - miał ochotę położyć się na mchu pod którymś drzewem i zasnąć.
- Jeszcze chwilę - usłyszał za sobą głos Franka. Odwrócił się, ale brodatego czarodzieja nie było. Zniknął albo się teleportował, bo nigdzie też nie było słychać jego kroków. Syriusz rozejrzał się, chcąc odnaleźć ścieżkę, którą przyszli. Było już jednak zupełnie ciemno.
Nagle poczuł ją. Ścieżkę z ich śladem, własny zapach, tysiączne wonie wieczornego lasu, zapach butwiejących liści, igliwia, kwiatów... Kierując się tym ostatnim ruszył tam, skąd woń kwiatów dochodziła najsilniej. Nie pomylił się. Świat jego zmysłów, tak cudownie rozszerzony, wabił go niezliczoną ilością zapachów, uwodził - ale i obiecywał, że nie da mu zginąć. Wiedziony węchem, wrócił na to samo miejsce, gdzie rozmawiali z Frankiem. Malutki Łapa, który przed godziną zasnął wtulony w jego podkoszulek, teraz obudził się i zapiszczał. Syriusz wyjął go zza pazuchy. Piesek zapiszczał jeszcze raz, i nagle jakby wsiąkł w trzymające go ręce - znikł bez śladu. Syriusz westchnął. Rozejrzał się po uśpionej łące i wciągnął nosem jej bogaty, mocny zapach. Od tej woni nagle zakręciło mu się w głowie i poczuł, że łąka wiruje dookoła niego. Upadł na ziemię.
Przez długą chwilę szamotał się, usiłując się wydostać z oplątujących go traw. Poczuł chłód i dotkliwą świadomość, że oto znów znajduje się zupełnie gdzie indziej. Powoli przypominał sobie rodziców, Hogwart, przyjaciół, Wrzeszczącą Chatę... i ten cholerny eliksir, którego działanie chyba właśnie zaczynało mijać.

~~@~~

Remus Lupin ocknął się. Nie wiedział, jak długo tak leżał, wzdychając do wszystkich magicznych potęg, by to, co niedawno widział w zakurzonym pokoju Wrzeszczącej Chaty było tylko snem. Wreszcie otworzył oczy. Nie, to jednak była jawa. I nawet, w sumie, nienajgorsza. Trzej przyszli animagowie leżeli wciąż na podłodze w dziwacznie poskręcanych pozach, ale ich powrotna transmutacja już się zaczęła. Z chwili na chwilę stawali się coraz bardziej sobą - Remus wepchnął pięść do ust, by nie krzyczeć z radości. Wyczarował jeszcze jedną świecącą kulę i przyniósł z przedpokoju kubki, herbatę i czajnik.
Syriusz długą chwilę jeszcze walczył z ogarniającą go jawą. Wreszcie podniósł głowę. Znowu pierwszym co poczuł był zapach. Zrujnowanego drewnianego domu, własnego potu, ziół i... jeszcze kogoś. Przyjaciela. Człowieka i nie całkiem.
- Remus!
- Obudziłeś się! - Remus złapał go za ramiona, potrząsnął mocno. - Żyjesz!
- Tak... - Syriuszowi mało nie zakręciło się w głowie. Remus pachniał nieprzespaną nocą, strachem, łzami - ale także czymś krzepiącym i dobrym. - A jak chłopaki?
- Jeszcze się nie obudzili. Chcesz herbaty?
- Głodny jestem - Syriusz zdziwił się słysząc własny głos, głód był bowiem ostatnią rzeczą, jaką mógłby teraz odczuwać. Kiedy jednak wypowiedział te słowa, poczuł ssanie w żołądku.
- Przewidziałem to - Remus troskliwie odwinął z papieru bułkę z żółtym serem i podał mu. - Masz - jednym skinieniem różdżki wyczarował gorącą wodę w czajniku i zaparzył herbatę. - To ci dobrze zrobi.
- Dzięki - Syriusz rzucił się na jedzenie. Bułka była wczorajsza, pachniała masłem i czerstwym pieczywem, pomieszanym z wonią zgniecionego sera, mimo to gryzł ją wielkimi kęsami i połykał prawie nie żując. - O Boże, jaki jestem głodny.
- Mamy jeszcze trochę czasu - Remus spojrzał na zegarek. Podniósł z podłogi śpiwór i kilka poduszek i przygotował pod ścianą prowizoryczne posłanie. - Prześpij się, widzę, że ledwo patrzysz.
- Chciałbym być przy tym, jak oni się obudzą - Syriusz wskazał głową przewracających się jakby w niespokojnym śnie Jamesa i Petera. - Już chyba wracają.
- Skąd wracają? - zapytał cichym głosem Remus.
- Opowiem ci, wszystko ci opowiem - Syriusz przebiegł w myślach wszystko, co czytał o animagii, nigdzie jednak nie przypominał sobie zakazu mówienia komuś o swoich wizjach. - Ale jak trochę odpocznę.
- Jasne - Remus przyglądał się, jak rozpina guziki szaty. - Daj, pomogę ci. A cóż to takie mokre?
- Co mokre? - Syriusz pomacał przód swej szaty, potem powąchał go. - O ten zbereźnik, zsikał mi się...
- Kto?
- Łapa. Malutki, jeszcze prawie ślepy. Widziałem go - Syriusz zdjął przez głowę szatę, okrył się kocem. - Długo to trwało?
- Dosyć długo. Teraz jest niedziela, piąta po południu. Poczekamy, aż się chłopaki pobudzą, prześpimy się, i pójdziemy na śniadanie - Remus starał się tym gadaniem o zwykłych sprawach zamaskować niepokój i coraz bardziej rosnącą ciekawość. Oho, Peter już zaczyna - dodał, widząc, że Pettigrew dźwiga się na rękach i trzęsie głową, próbując odpędzić resztki nękających go zwidów. - Glizdogon! Glizdogon, obudź się!
- Po co? - zapytał całkiem przytomnie Peter, otwierając jedno oko. - Już siódma?
- Nie - Remus zrobił kolejną herbatę i podał mu. - Wypij to, i możesz chrapać dalej.
Ostatni obudził się James. Otworzył oczy i długo, długo wpatrywał się w obwieszony pajęczynami sufit. Wreszcie powiedział tylko jedno słowo, ale za to takie, że Remus i Syriusz zerwali się na równe nogi.
- Co się stało?!
- Nic - James usiadł, zamknął oczy, by trochę stłumić zawroty głowy. - Szkoda, że już się skończyło.
- Wypij to i w kimono - Remus wypełnił do końca swoją samarytańską misję. - Zdążymy się jeszcze trochę przespać.
Kiedy ponownie się obudzili, przez okiennice Wrzeszczącej Chaty wpadało światło. Remus zerwał się szukając zegarka, wpadł na niego James, który właśnie szukał okularów, a obaj zderzyli się z szukającymi swoich różdżek Peterem i Syriuszem.
- Chłopaki, jest punkt ósma!!! - rozdarł się rozpaczliwie Remus. - Co mamy pierwsze, wróżbiarstwo... Niech to licho, Trelawney pewnie myśli, że się jej sprawdziła przepowiednia i zeżarły nas mantykory...
- Ale się rozczaruje, bidula - mruknął James, dopinając guziki szaty. - Łapa, uczesz się! Wyglądasz, jakbyś spał na sianie.
- Ty jeszcze lepiej - Syriusz nerwowo przygładził włosy. - Lecimy!!!
Wpadli do korytarza. James momentalnie wysunął się na czoło, biegł pierwszy, co chwilę oglądając się na pozostawionych w tyle kolegów.
- Ale pruje, niech go licho - dyszał Peter. - Gdzie ty się, Rogaty, tak spieszysz?.. Do Sybilli ci pilno? Remus nie mówił nic. Od dłuższego czasu obserwował Syriusza obwąchującego wszystko z iście psią gorliwością, teraz James gnał jak jeleń... Był ciekaw, czym zaskoczy go Glizdogon.
Okazało się to pod Wierzbą Bijącą - Peter wyszedł pierwszy i tak zwinnie przemknął do zbawczego sęka, że drzewo nie zdążyło go nawet dotknąć. Gałęzie zamarły i czterech spiskowców wydostało się na zasypane śniegiem błonia. Kiedy dopadli wieży Sybilli było wpół do dziewiątej. Bez tchu wspięli się po drabinie na górny pomost i stanęli przed obliczem nauczycielki wróżbiarstwa, która na ich widok wypuściła z rąk szklaną kulę. Gdyby nie Lilka, która jednym zaklęciem zatrzymała kulę na dziesięć centymetrów nad podłogą, wizja profesor Trelawney zmieniłaby się w kryształowy śmietnik. Sybilla pisnęła przeraźliwie, a potem wycelowała w czterech przyjaciół długi, kościsty palec z jeszcze dłuższym szmaragdowym paznokciem.
- Co wy sobie myślicie?! - zapytała głosem rozzłoszczonej harpii, tracąc w jednej sekundzie całą swą nieporadną łagodność. - Przychodzicie pod koniec lekcji, wpadacie niszcząc aurę, przez was tak się zdenerwowałam... Ach... - Sybilla Trelawney przypomniała sobie, że subtelnym wróżkom nie wypada wydzierać się, jakby były profesorami eliksirów. - Co najmniej przez tydzień nie odbuduję swojej aury, wszystkie przepowiednie będą na nic - tu nie tylko czwórka przyjaciół, lecz i reszta klasy spojrzała po sobie, wymieniając porozumiewawcze uśmieszki.
- Przepraszam, pani profesor, zaspaliśmy - tłumaczył James. - Uczyliśmy się wczoraj do późna...
- Nie kłam, Jamesie Potter! - profesor Trelawney znowu wycelowała w niego szmaragdowy paznokieć. - Widziałam was wczoraj w mojej kuli, siedzieliście "Pod Trzema Miotłami" aż do zamknięcia gospody! Nie, moi drodzy, tego już za wiele. Przyjdziecie do mnie dziś wieczorem, zasłużyliście na porządny szlaban.
- Żeby tak jeszcze wiedziała za co - mruknął James, gdy schodzili po drabinie, bo tymczasem lekcja dobiegła końca. - Świetnie się bawiłem pod "Trzema Miotłami", a wy, chłopaki?


Rozdział ósmy

Gdy Remus Lupin wyszedł z Wrzeszczącej Chaty, było już po lekcjach. Wstąpiwszy do pani Pomfrey na rutynowe badania, poszedł prosto do wieży Gryffindoru. Ku swojemu zdziwieniu w pokoju wspólnym nie spotkał żadnego z przyjaciół - wszyscy Gryfoni zgodnie twierdzili, że po ostatniej lekcji James i Peter pomaszerowali prosto do dormitorium, a Syriusz gdzieś znikł.
Remus powlókł się na górę. W dormitorium panował zwykły o tej porze bałagan, na kilometr jednak można było wyczuć, że stało się coś niezwykłego. I raczej niezbyt miłego - sądząc z przygnębienia Jamesa i przerażenia na twarzy skulonego na krzesełku Petera.
- Co się stało? - Remus najpierw starannie zamknął drzwi. - Gdzie Syriusz?
- Ojejku, Lunatyk, zabijesz nas - lamentował James. - Wiesz, co ten idiota zrobił?
"Idiota", czyli Peter Pettigrew, skulił się jeszcze bardziej i widać było, że gdyby się zmieścił, chętnie wlazłby pod swoje krzesło.
- Co jest? - Remus pomyślał, że jedyne, o czym w tej chwili marzy jest pójście do łóżka. - Macie miny, jakbyście podpalili Hogwart.
- Gorzej - James rzucił biednemu Peterowi jeszcze jedno mordercze spojrzenie i kontynuował: - Ten mały kretyn oddał dziś rano do pralni moją szatę. Wiesz, co miałem w kieszeni.
- Mapa - Remus, o ile to było możliwe, zbladł jeszcze bardziej. - Musimy lecieć do pralni...
- Nie da się - James pokręcił głową. - Peter był tam przed godziną i narobił tyle zamieszania, że ściągnął Filcha. Teraz Filch sterczy skrzatom nad głową i mowy nie ma, żeby cokolwiek wydostać. Mapa poszła w diabły.
- Ja nie wiedziałem - odezwał się zgnębiony Peter. - Sprawdzałem kieszenie, wszystko ci wywaliłem na łóżko...
- A o wewnętrznej ściśle tajnej zapomniałeś - dokończył James. - Pamiętasz, co mówi Holz? Zapomnieć to możesz zjeść obiad albo iść do kibla. Wszystko inne musisz pamiętać.
- Trzeba coś zrobić - przerwał mu Remus. - Gdzie jest Łapa?
- McGonagall wzięła go, żeby jej pomógł porządkować rzeczy do ćwiczeń z transmutacji. Wiesz, te tam czajniki, guziki... - wyjaśnił James. - Każde spotkanie z nią to gorzej niż szlaban.
- Trzeba wywabić Filcha z pralni - powiedział zdecydowanie Remus. - Skrzaty najlepiej też. Została ci jeszcze jakaś łajnobomba?
- Ja mam! - Peter uszczęśliwiony, że może się na coś przydać wyjął spod łóżka papierową torbę. - Ostatnia.
- Dobrze - Remus niespodziewanie dla wszystkich, a najbardziej dla samego siebie, objął komendę. - Rogacz, czy mógłbyś?..
- Jasne! - James już sięgał po pelerynę niewidkę. - Rzucę ją w kuchni, skrzaty zaraz tam polecą a Filch za nimi... Ty załatwisz pralnię?
- Tak. Tym bardziej, że gdyby któryś skrzat został...
- Wiem - zgodził się James. Skrzaty domowe z niejasnych powodów wyczuwały, kim jest Remus, a że z natury były płochliwe, profilaktycznie wiały przed nim aż się kurzyło. - Poznasz moją szatę? Ta stara, z plamą na rękawie.
- Poznam. Leć już! Glizdogon - Peter spojrzał na niego przerażony, oczekując następnych wyrzutów czy pretensji. - znajdź Irytka i powiedz mu, że w kuchni coś strasznie śmierdzi. A potem leć do pralni i wrzaśnij to samo pod drzwiami.
- Dobrze. Lunatyk... Ja naprawdę nie chciałem.
- Gdybyś chciał, już byś nie żył - mruknął Remus, ale zreflektował się. - Dobra jest, mały. Najważniejsze teraz, to odzyskać mapę.
"To niesprawiedliwe - myślał Peter biegnąc korytarzem. - Syriusz ciągle pakuje nas w jakieś kłopoty, a nikt nie ma do niego pretensji. Wszyscy są przeciwko mnie, nawet James. Dobrze, że nie ma Syriusza, ten by mi dopiero dał... Gdzież się podział ten przeklęty poltergeist?"
- Irytek!
- Czyżbyś wołał Irytka? - usłyszał nad sobą znajomy, lecz tym razem lekko speszony głos. Sir Nicholas de Mimsy-Porpington chował właśnie za siebie wielki miecz, którym najwyraźniej próbował odciąć sobie do reszty niezupełnie odciętą głowę. - Nic z tego - wyjaśnił zażenowany. - Duchy nie mogą... no, wiesz czego.
- Wiem - przytaknął nieuważnie Peter. - Czy nie widział pan Irytka?
- Ostatni duch, jakiego chciałbym widzieć - przezroczysta twarz Prawie Bezgłowego Nicka skrzywiła się z niesmakiem. - O ile coś zrozumiałem z jego paplaniny, wybierał się postraszyć waszego przyjaciela. Zapomniałem, jak on się nazywa, wiesz, ten wysoki z bródką...
- Wysoki z bródką? - Peter spojrzał na niego zdumiony.
- Tak, on jest teraz gajowym, czy leśniczym - wyjaśnił beztrosko Nick. - Nigdy nie pamiętam.
- Hagrid! - Peter parsknął śmiechem na myśl, że dżunglę na twarzy Hagrida można nazwać "bródką". - No to się źle wybrał, Hagrid jest łagodny, ale jak się zdenerwuje... Biedny Irytek.
- A, to już jego sprawa i gajowego - odparł sentencjonalnie Prawie Bezgłowy Nick. - Ale po co ci był Irytek? Chcesz zarobić szlaban?
- Nie, potrzebuję, żeby powiedział panu Filchowi, że w kuchni coś śmierdzi. To jest święta prawda - dodał szybko. - Ale ja mam u pana Filcha krechę, więc wolę się nie narażać.
- To ja powiem - Prawie Bezgłowy Nick lubił uczniów i czasem wybawiał ich z kłopotów. - Gdzie go znajdę?
- W pralni.
- Zrobione - duch porozumiewawczo zmrużył oko. - W zamian prosiłbym cię, żebyś nikomu nie mówił, że ja... no, wiesz, z tym mieczem. Śmialiby się ze mnie.
- Obiecuję - Peter podziękował mu i pobiegł w stronę pralni. Mieściła się ona na pierwszym poziomie lochów, dwa piętra nad pracownią eliksirów. Zza wielkich, dębowych drzwi nie dobiegał żaden odgłos, więc Peter ostrożnie zbliżył oko do dziurki od klucza. W środku nie było nikogo. Wszedł i nie zastanawiając się zaczął grzebać w wielkim koszu z napisem "Gryffindor".
- Nie trudź się, już znalazłem - usłyszał nad sobą znajomy głos. Remus wyszedł zza ogromnej, blaszanej kadzi, w której podgrzewano wodę. - Schowałem się, bo myślałem, że Filch wraca.
- Masz mapę, to wiejmy - Peter trwożnie obejrzał się w stronę drzwi.
- Nie tak szybko - Remus uśmiechnął się. - Widziałem tutaj coś jeszcze. Jak mi pomożesz, może to znajdziemy.
- Gdzie mam szukać?
- Stań przy drzwiach, jakby ktoś szedł, to powiedz - Remus wrócił do przerwanej jego przyjściem czynności, to znaczy do przeszukiwania kosza z brudami oznaczonego napisem "Slytherin". - Powinny gdzieś tu być...
- Ale co?
- Potem ci powiem, będziesz miał niespodziankę - głos Remusa dobiegał jakby z bardzo głębokiego dna. - Pilnuj.
Peter wyjrzał na korytarz. Był on zupełnie pusty, najwyraźniej Filch wraz ze skrzatami robili obławę na niewidzialnego autora kuchennej dywersji. Peter wsunął się za drzwi, tak, by móc obserwować schody. Nie przewidział jednak, że zagrożenie może nadejść z drugiej strony korytarza. Niesłyszalne kroki, szybki ruch, gwałtowne otwarcie drzwi...
- Remus, uważaj! - zdążył wrzasnąć, i w tym samym momencie uświadomił sobie, że właśnie wpakował przyjaciela w kłopoty. I to poważne, sądząc po minie stojącego przed nim profesora Neglecta, nauczyciela samoobrony przed czarną magią. Już sama powierzchowność profesora mogła napędzić stracha: Neglect nosił czarno szpakowatą, rozwichrzoną brodę, długie, nigdy nie czesane włosy i wyświecone szaty, pokryte tłustymi plamami. Wielki, pokryty wągrami nos i solidna żałoba za paznokciami dopełniały obrazu.
- Co tu się dzieje? - bas Neglecta wypełnił cały loch. - Wyjdź zza tej kadzi, Lupin, widzę cię doskonale. A więc to wy.
- My tylko chcieliśmy coś odzyskać, żeby się nie zniszczyło w praniu - próbował tłumaczyć Peter.
- Przed chwilą wezwał mnie pan Filch, mówiąc, że coś śmiertelnie wystraszyło skrzaty, myślałem, że bogin albo zmora - Neglect zdawał się w ogóle go nie słuchać. - Lupin, ile razy cię mam uczyć, że niektóre rodzaje stworzeń są bardziej podatne na irracjonalne lęki niż człowiek?
- Wiem, panie profesorze. Nie chciałem ich wystraszyć. Miałem w kieszeni ważne notatki - łgał Remus, modląc się w duchu, by Neglect nie zauważył wybrzuszenia na przodzie jego szaty, pod którą w ostatniej chwili udało mu się schować znalezioną rzecz.
- Trzeba było poprosić pana Filcha - pouczył go Neglect. - Chociaż po tym, jak wasz kolega rzucił w kuchni łajnobombę, wątpię, żebyście jeszcze mogli go o coś prosić. Co się stało? - zapytał, widząc, że Remus blednie i chwyta się ręką za brzeg kadzi. - Czyżby Potter był z wami w zmowie?
- Nie, panie profesorze. Wczoraj była pełnia... źle się czuję.
- Ale narobić zamieszania na całą szkołę to miałeś siły? - Neglect generalnie nie przepadał za swoimi uczniami, Remus jednak miał u niego doskonałe stopnie i z tego powodu był traktowany nieco lepiej. - Gryffindor stracił właśnie dwadzieścia punktów - po raz pierwszy od początku tej rozmowy zaszczycił spojrzeniem Petera Pettigrew. - Wracajcie do wieży.

~~@~~

- Wybiegałem z kuchni, kiedy wpadł do niej Irytek - opowiadał czerwony z emocji James, malując dla uspokojenia sześćdziesiąty szósty kwiatuszek na osiemdziesiątym piątym nocniku. - Jeszcze go takiego nie widziałem, był cały w dżdżownicach, jakby ktoś go przeciągnął przez kanał w ogrodzie... zatrzasnął drzwi i przyciął mi pelerynę. Wtedy przyleciał Filch ciągnąc za sobą Neglecta, bełkotał coś o skrzatach i boginie w pralni. Oczywiście obaj natychmiast mnie nakryli, a że przy okazji napatoczył się Łapa...
- Ja tam byłem przypadkiem - zaprotestował z godnością Syriusz. - Przez McGonagall zjadłem tylko połowę obiadu, więc szukałem jakiejś repety. Ale jak powąchałem ten smród, od razu mi się odechciało.
- Czyli znowu mamy przechlapane całą czwórką - stwierdził pogodnie Remus. - Nic to, chłopaki. Zdobyłem za to coś, co może nam się przydać.
- I odzyskaliśmy mapę - dodał żarliwie Peter. - Lunatyk, a czego ty właściwie szukałeś?
- Tego - Remus nieznacznie sięgnął do torby i wyjął jakieś zawiniątko. - Tylko błagam, nie rozkładajcie tego tutaj.
- Czarne w srebrno-zielone wężyki! - zapiał z radości Syriusz. - Jakiś nadgorliwy Ślizgon nosi superslytheriński podkoszulek!
- Nie podkoszulek - Remus uśmiechnął się szelmowsko. - Kalesony. W dodatku popatrzcie - odwinął brzeg czarno-srebrno-zielonej dzianiny - co tu jest wyszyte?
- ESeS - przeczytał Peter. - Chcesz powiedzieć, że to...
- Nasz oślizgły przyjaciel! - Syriusz zawył tak, że w pokoju wspólnym na moment zapanowała cisza, a głowy połowy Gryfonów zwróciły się w ich stronę. - Remus, jesteś genialny! Wciągniemy to na maszt przed zamkiem!
- Albo jeszcze co innego - Remus znów się uśmiechnął. - Poczekamy. Bo właściciel chyba się nie przyzna, że mu coś zginęło.
- Nacieszyliście się już? - zapytał James odstawiając na bok osiemdziesiąty piąty nocnik.
- A co? - Peter, a za nim Syriusz i Remus spojrzeli na niego z niepokojem. James sięgnął do torby i z zeszytu do zaklęć wyjął kawałek pergaminu, który rzucił na stół.
- A to - powiedział krótko. - Znalazłem w zeszycie.
- "Wasz szlaban rozpoczyna się dzisiaj o dwudziestej pierwszej w Zakazanym Lesie. Zbiórka przed chatą gajowego" - przeczytał Syriusz. - I jeszcze podpis... - schylił się nad pergaminem i nagle najniespodziewaniej dla wszystkich wybuchnął szaleńczym śmiechem.
- Na mózg ci padło? - zainteresował się życzliwie James.
- Nie! Zobaczcie, co on tu napisał: "Neglectus magister"... Neglectus, bo skonam... Mistrz Neglectus... Lepiej byłoby "Niechlujus", albo "Nygus", jak już koniecznie chciał po łacinie...

Rozdział dziewiąty

Był piękny, kwietniowy dzień. Ferie wielkanocne rozpoczęły się dla czterech przyjaciół dokładnie przed godziną, kiedy wysiedli z hogwarckiego ekspresu na dworcu King's Cross. Nieczęsto zdarzała się taka gratka - na dworcu czekała na nich mama Remusa, która obiecała, że zanim odwiezie ich do domów (Peter, który mieszkał najdalej, miał udać się w drogę Błędnym Rycerzem), pozwoli im spędzić całe pół dnia na zakupach.
- Idę do pani Malkin - zapowiedziała, gdy tylko przekroczyli próg Dziurawego Kotła. - Chodźcie no tu, chłopcy - zlustrowała ich uważnym spojrzeniem, wreszcie znalazła ofiarę. - Syriusz! Idziesz ze mną. Ta szata niedługo sama z ciebie zleci.
- Ale proszę pani, ona jest jeszcze w porządku - bronił się Syriusz, wiedział jednak, że to bezcelowe. Mama Remusa uwielbiała kupować ciuchy, a ponieważ jej synowi nie mieściły się już w kufrze, co jakiś czas ofiarami tej manii padali także jego przyjaciele. - Może trochę za krótka, ale znam zaklęcie wydłużające...
- Wyrosłeś z niej już co najmniej miesiąc temu - nie dawała za wygraną pani Lupin. - Poza tym ma przetarte mankiety, w kieszeniach masz co najmniej dwie dziury, i mogę się założyć, że przez ostatni semestr chodziłeś w tej szacie na lekcje eliksirów.
- Pani to jak detektyw - Syriusz nie próbował nawet zgadnąć, jakim cudem mama Remusa wie o jego dziurawych kieszeniach. - Ale może później? Tak strasznie mnie ciągnie do sklepu sportowego...
- Właśnie, mamo, mają nowe komplety piłek, w "Proroku" była reklama - poparł go Remus. - A Peter musi wstąpić do Eylopa, bo go Lilka prosiła o odżywkę dla szczurów... Auć! - syknął kopnięty w kostkę. - No co, nieprawdę mówię?
- Dobrze, wobec tego zajrzymy tam przed odjazdem - mama Remusa w gruncie rzeczy ucieszyła się, że będzie miała pretekst do odwiedzenia ulubionego sklepu aż dwa razy. - Podobno na dzisiaj zapowiadali jakieś atrakcje.
Syriusz wywrócił oczy do góry, ale nie powiedział już nic i w chwilę potem biegli wzdłuż Pokątnej, byle dalej od szyldu "Szaty na wszystkie okazje". Po ulicy przewalały się tłumy czarodziejów i czarownic, ściągniętych tutaj zarówno gorączką przedświątecznych zakupów jak i pięknym, ciepłym dniem.
- To gdzie najpierw? - zapytał Peter, gdy zadyszani przystanęli przed sklepem Eylopa.
- Najpierw quidditch - zawyrokował James. - Potem Eylop, potem zajrzymy do Esów-Floresów. Potem ja muszę do apteki... Patrzcie!
Obejrzeli się i znieruchomieli. Brzegiem chodnika szła w ich stronę przedziwna postać. Była to wysoka, rudowłosa dziewczyna w marszczonej, trochę zbyt głęboko wyciętej bluzce, szerokiej spódnicy i trzewikach na wysokich obcasach, które jeszcze dodawały jej wzrostu. Pchała przed sobą ręczny wózek pełen misek, baryłek i koszy, w których przy każdym ruchu coś chrobotało. Nie to było jednak najdziwniejsze. Najdziwniejsze było to, że dziewczyna była duchem. Przez jej twarz i postać, a nawet przez burzę rudych włosów widać było ulicę, drzewo, wejście do banku Gringotta, reklamę apteki...
- Świeże kraby, małże, żywe małże! - zawołała dziewczyna. Miała irlandzki akcent i dźwięczny, nawykły do wołania głos. - Małże, żywe małże!...
- Małże w kwietniu? - zdziwił się Syriusz. - Przecież...
- Cicho -James dał mu znak, by zamilkł, a sam podszedł do dziewczyny. - Dzień dobry, Molly.
- No nareszcie - śmiech dziewczyny był równie dźwięczny, jak wołanie. - Nareszcie ktoś mnie poznał. Witaj, piękny paniczu. Myślałam, że nikt tu o mnie nie słyszał.
- Raczej nie skojarzył - roześmiał się James. - Pozwól, to moi przyjaciele, Syriusz, Remus i Peter. Chłopaki, przecież to Molly Malone!*
- A pewnie, że ja - dziewczyna znów się roześmiała. - Małże, żywe małże!
- Ale przecież pani nie żyje - Peter na wszelki wypadek wolał być uprzedzająco grzeczny. - Więc jak te małże mogą być żywe?
- Nie wiem jak, chłopczyku, ale są - Molly wskazała mu jedną z chroboczących misek. - A ja, jak wiecie, umarłam na febrę. I taki był koniec słodkiej Molly Malone... - zanuciła dość głośno. - A może kupilibyście małży? Bardzo tanio, cztery tuziny za sykla.
- Rzeczywiście tanio - przyznał James. - Czemu wobec tego nikt ich nie kupuje?
- Bo są żywe - Molly roześmiała się. - Jeśli je kupisz, będziesz je musiał zjeść. Zjecie cztery tuziny surowych małży na każdego?
- O Boże, nie - Syriusz nienawidził wszelkich owoców morza. - Za nic!
- A kto ich nie zje, tego czeka przykra niespodzianka - dodała Molly, uśmiechając się złowieszczo. - Pamiętajcie, to ja jestem martwa. One są żywe, i jeśli ich nie zjesz w ciągu kwadransa...
- To my może podziękujemy... - Peter przezornie schował się za Syriusza. - Mamy mnóstwo zakupów. Do widzenia pani!
- Do widzenia, młodzi panowie! - Molly pomachała im widmową dłonią. - Małże, żywe małże!
- Jakbym nie miał dość duchów w Hogwarcie - Peter otrząsnął się, zerkając przez ramię, czy na pewno odeszli dość daleko. - Po coś z nią gadał?
- Bo wyglądała, jakby miała na to ochotę - wyjaśnił z prostotą James. - Gorzej, że nam się czas kurczy. Idziemy do sportowego, a potem każdy załatwia swoje sprawy, ja aptekę, Peter Eylopa... A ty, Remus?
- A, rozejrzę się - niedbały ton Remusa Lupina był stanowczo zbyt swobodny, by nie wydawało się to podejrzane.
- Źle skończysz, młody człowieku - westchnął z ojcowska James i wmaszerowali w oszklone drzwi sklepu, nad którym wznosiła się monstrualnych rozmiarów miotła.

~~@~~

James, Syriusz i Peter skończyli swe zakupy dokładnie w tym samym czasie, toteż całą długość ulicy Pokątnej pomiędzy apteką a sklepem pani Malkin przemierzyli razem, rozglądając się, czy nie spotkają gdzieś Remusa.
- Gdzież ten Lunatyk wsiąkł - burczał James, zaglądając bez większego przekonania do sklepu z magiczną biżuterią. - Mantykora go porwała, czy co?
- Zakochał się w Molly i poleciał do pięknego Dublina - zażartował Peter. - O cholibka, patrz!
James spojrzał. Widok nie napawał optymizmem. Przed sklepem madame Malkin stała pani Lupin, a przed nią Remus z miną, jakby właśnie złapał go Filch.
- Remus, zapowiadam ci, że jeśli jeszcze raz pojawi się na Nokturnie bodaj twój cień, zapomnę, że masz piętnaście lat i spiorę cię na kwaśne jabłko. Wiesz, że nie wolno ci zbliżać się do niczego, co choćby pachnie czarną magią - pani Lupin była naprawdę bardzo zdenerwowana. - Te kłopoty, które mamy z Ministerstwem Magii, w zupełności nam wystarczają. Nie musisz nam dodawać nowych. O, jesteście... - ponad głową syna zobaczyła jego przyjaciół, którzy zatrzymali się niepewni - podejść czy nie. - Mam nadzieję, że nie byliście z tym gagatkiem na Śmiertelnym Nokturnie?
- Nnie... - bąknął Peter.
- I wasze szczęście. Zrobiliście już wszystkie zakupy?
- Tak... to znaczy właściwie jeszcze nie... - zaczął James, lecz mama Remusa przerwała mu wpół słowa:
- No to macie piętnaście minut na kupienie tego, co wam brakuje. A potem idziemy wszyscy do pani Malkin. Dzisiaj w jej sklepie będzie pokaz mody!
- O Morgano... - jęknął James, a Syriusz zachwiał się, jakby miał zemdleć. Pani Lupin roześmiała się.
- To naprawdę nic strasznego, zobaczycie, może być całkiem zabawnie.
- Maaamo, zlituj się - jęknął Remus, zerkając przez ramię, czy przyjaciele już się rozbiegli, czy zrobią to dopiero za chwilę. - Czy naprawdę musimy tam z tobą iść? Poczekamy u Fortescue, albo zajrzymy do Esów-Floresów...
- Albo na Śmiertelny Nokturn? - pani Lupin spojrzała na syna surowo. - Nic z tego, Remy. Pójdziecie ze mną do madame Malkin, to w końcu tylko pół godziny.
- O Boże, mamo, nie róbże nam takiego wstydu... Pokaz mody! Będą nas pokazywać palcami do końca szkoły.
- Będzie taki tłum, że nawet nikt was nie zauważy. No, rozchmurz się. Potem pójdziemy wszyscy na lody, stawiam waszej paczce podwójne porcje.
- O! Dziękujemy - Syriusz wiedział, w którym momencie oprzytomnieć. - To bardzo miłe, że nas pani zaprasza.
- A co mam z wami, urwisami, robić - mama Remusa żartobliwie zwichrzyła mu włosy. - No, za piętnaście minut meldujecie mi się pod butikiem.
- Chłopaki, ja się zabiję - jęknął Remus, gdy mama oddaliła się na bezpieczną odległość. - Jakiś kretyn wpadł do pani Malkin z rewelacją, że widział ucznia Hogwartu wychodzącego od Borgina. Oczywiście mama zaraz się domyśliła, że to byłem ja... no i mam teraz przechlapane. Dobrze, że mi nie kazała obiecać, że więcej tego nie zrobię... Ale za to musimy z nią iść na ten przeklęty pokaz mody. Przepraszam, że was tak wpakowałem...
- Przeżyjemy - stwierdził grobowym tonem James. - Ale gdyby nie te podwójne lody, już by było po tobie.
- Ach, ta dzisiejsza młodzież, nic, tylko słodycze - odezwał się pełen afektacji głos. Odwrócili się jak na komendę - za nimi stał młody mężczyzna, ubrany w jasnobłękitną szatę czarodzieja z dyskretnymi, złotymi guziczkami. - Czy nikt nie powiedział wam, że od słodyczy psują się zęby?
- Nie, jesteś pierwszy - odciął się James, lecz nieznajomy wydawał się wcale tego nie słyszeć, bo wciąż uśmiechał się promiennie. Był niemożliwie wprost przystojny, wysoki, o regularnych rysach i pięknych, falujących blond włosach. Miał najwyżej dwadzieścia lat i James jak przez mgłę pamiętał kogoś podobnego wśród dawnych absolwentów Hogwartu. Za nic w świecie jednak nie mógł sobie przypomnieć jego nazwiska.
- Idziecie na pokaz mody, chłopcy? - oczy nieznajomego były wprost absurdalnie błękitne. - Rzeczywiście, wyglądacie, jakby się wam przydało trochę porządnych ubrań.
- A co, nie podoba ci się? - Syriusz założył ręce do tyłu tak, by nie było widać, że ma przetarte mankiety.
- Pewnie, że nie - chłopak roześmiał się, ukazując nienagannie białe zęby. - Ani w tym stylu, ani kompozycji... No, ty jeszcze jako tako wyglądasz - obrzucił uważnym spojrzeniem nową szatę Remusa. - Ale czemu jesteś taki śmiertelnie blady? Miałeś spotkanie z wampirem? A może z wilkołakiem, cha,cha,cha... powinieneś skorzystać z kwarcówki albo solarium.
- Dzięki, nie tym razem - Lupin wzruszył ramionami. - Do kosmetyczki też się nie wybieram.
- A szkoda, bo wszyscy macie okropne pryszcze - nieznajomy spojrzał na nich z dezaprobatą. - Coś strasznego, jak ta młodzież kompletnie nie umie dbać o siebie.
- Wrócimy do Hogwartu, to nas pani Pomfrey poratuje ropą z czyrakobulwy - wtrącił obronnym tonem Peter. - A ty co, jesteś kącikiem porad w tygodniku "Wiedźma"?
- Nie "Wiedźma", a "Czarownica" - poprawił go tamten. - I rzeczywiście, mam nadzieję zostać kiedyś jego konsultantem.
- Powodzenia - James i Syriusz wymienili wiele mówiące spojrzenia.
- Ale najpierw chciałbym coś osiągnąć na polu zwalczania czarnej magii - nieznajomy zdawał się nie dostrzegać ich min. - Czuję, że właśnie to jest moim powołaniem.
- Remus, coś dla ciebie - wyrwał się Peter i umilkł pod karcącym wzrokiem Lupina. - No co, ja tylko powiedziałem...
- No proszę, byłem pewien, że spotkam w tobie pokrewną duszę - nieznajomy wziął Remusa pod ramię i nie speszyło go nawet to, że "pokrewna dusza" gwałtownie się wzdrygnęła. - Tak, mój drogi, stosowny wygląd to dla czarodzieja podstawa... ktoś, kto broni innych przed czarną magią powinien wzbudzać zaufanie.
- Masz nadzieję to osiągnąć? - zapytał Remus, dyskretnie uwalniając łokieć.
- Remus, Remus, Remus... - nieznajomy uśmiechnął się, po raz kolejny demonstrując reklamę pasty do zębów. - Jeśli chcesz, mogę dać ci kilka lekcji. Jestem pewien, że dużo byś skorzystał.
- Może niekoniecznie... - wymamrotał Remus.
- Oczywiście, wiem, że małym chłopcom nie wolno nawet zbliżać się do tajemnic czarnej magii... - nieznajomy uśmiechał się protekcjonalnie, nieświadomy, że czterem przyjaciołom właśnie drgnęły w kieszeniach różdżki, a Syriuszowi dodatkowo otworzył się składany nóż. - Ale cóż mogą zakazy? Sam nie dalej jak przed chwilą widziałem ucznia Hogwartu wychodzącego z jednego z tych podejrzanych sklepów na Śmiertelnym Nokturnie... Wyobraźcie sobie, że gdy powiedziałem o tym u pani Malkin, wszyscy byli oburzeni. Jedna klientka tak się tym zdenerwowała, że wyszła... a przecież to normalne, że młodzież garnie się do wszystkiego, co zakazane...
James, Syriusz, Remus i Peter wymienili znaczące spojrzenia. Och, gdyby mieć tutaj pelerynę-niewidkę... Albo gdyby już byli animagami... Z błękitnookiego przystojniaka poleciałyby wióry. Niestety, wszystko wskazywało na to, że do końca wizyty na Pokątnej mama Remusa będzie ich trzymać na bardzo krótkiej smyczy.
- Do zobaczenia, chłopcy - nieznajomy spojrzał na bardzo błyszczący złoty zegarek. - Muszę się przygotować. Do widzenia u pani Malkin!
- A bodaj ci droga krzakami zarosła - powinszował mu szczerze James.
- Dokładnie - przytaknął Peter. - Panowie, co robimy?
- A co możemy? - warknął Syriusz. - Ten ptyś z pianką zasługuje, żeby go zamienić w trolla... A my musimy iść na jakiś cholerny pokaz mody.
- Chłopcy, idziecie? - pani Lupin zmaterializowała się jak na zawołanie. - Chodźcie, mamy najlepsze miejsca.
Butik pani Malkin wyglądał zupełnie inaczej, niż zwykle. Manekiny krawieckie i wieszaki z tysiącem szat i sukien odsunięto na boki, środek sklepu, naprzeciw wielkiej szyby wystawowej, zajmował szeroki podest odgrodzony aksamitnym, czerwonym sznurem. Wokół podestu stało już ze trzydzieści osób, w większości kobiet, choć kilka z nich przyprowadziło także swoich mężów.
- Patrz, ci faceci mają takie same miny jak my - szepnął Peter wprost do ucha Syriusza.
- Ciekawe, na czym ich złapali - mruknął Syriusz. - Nie widzę naszego ptysia...
- Stańcie tu - pani Lupin wskazała im miejsce u krótszego końca podestu. - Będziemy mogli widzieć wszystkie modele od przodu... Przy okazji zobaczycie parę ładnych dziewczyn.
- A skąd one będą wychodzić? - zapytał Remus. Podest kończył się, a właściwie zaczynał na szybie wystawowej.
- Zobaczysz, kochaneczku - zachichotała pani Malkin, która właśnie wyszła ze swego kantorka w tyle sklepu. - Będzie mnóstwo atrakcji...
Tłum gęstniał. W sklepie zaczynało już powoli brakować miejsca, spory tłumek widzów zgromadził się też na ulicy, po drugiej stronie szyby wystawowej. Madame Malkin, cała w uśmiechach, przechadzała się wzdłuż wybiegu, zagadując do znajomych. Mama Remusa należała do jej stałych klientek, toteż czterej udręczeni przyjaciele dowiedzieli się przy okazji, że pokaz rozpocznie się już zaraz, za chwileczkę, że prezentowane będą modele z kolekcji wiosennej i letniej, i że zapowiedział swoje przybycie - pani Malkin mówiąc o tym zniżyła głos - naprawdę specjalny gość.
Wreszcie rozmowy ucichły. Zegar w głębi sklepu wybił piątą. Madame Malkin zręcznie wskoczyła na podest, jej czarna, jedwabna szata zamigotała brązowawymi refleksami, idealnie pod kolor naszyjnika z tygrysich oczek.
- Witam państwa serdecznie na wiosennym pokazie mody z kolekcji Malkin Diagon Alley - zaczęła. - Dziś pokażemy państwu, co nosi się w magicznym świecie tej wiosny, i czym zaskoczy nas tegoroczne lato. Będą państwo mieli okazję obejrzeć najnowsze tendencje mody damskiej, męskiej, a także, uwaga! młodzieżowej, którą prezentować dziś będzie nasza wschodząca gwiazda, najprzystojniejszy młodzieniec magicznej Anglii, sam Gilderoy Lockhart!!!
Madame Malkin odwróciła się w stronę szyby wystawowej, wyciągając rękę. Z szyby elastycznym krokiem wybiegł jasnowłosy młody człowiek i skłonił się głęboko. Rozległy się oklaski. Gilderoy Lockhart wyprostował się i powiódł dookoła zwycięskim spojrzeniem.
- O Merlinie, Merlineczku, toż to nasz ptyś... - zapiszczał cicho Peter i umilkł kopnięty w kostkę przez Remusa.
- Nie wyjdzie stąd żywy - wycedził przez zęby Syriusz. - Chłopaki, myśleć. Ale szybko.
- Prawda, że jest uroczy? - madame Malkin poklepała Gilderoya Lockharta po policzku. - No, drogi chłopcze, przedstaw nam się i powiedz kilka słów o sobie.
- Ależ on jest piękny - westchnęła tęsknie jakaś czarownica w średnim wieku, stojąca obok. - Niech pani spojrzy, jaki śliczny...
- Według mnie nic nadzwyczajnego - dla pani Lupin najprzystojniejszym chłopcem świata był stojący obok niej syn, a następne trzy miejsca zajmowali jego przyjaciele. - Słodki jak ptyś z pianką. Cicho - to warknięcie przeznaczone było dla chichoczących obok Remusa i Jamesa. - Bo za karę was mu przedstawię.
- ... nie jestem tylko przystojniakiem jakich wielu, przeciwnie, chciałbym się poświęcić zwalczaniu czarnej magii - kontynuował Lockhart tym samym afektowanym głosem, jakim mówił poprzednio. - Chętnie napisałbym kilka książek o swoich przygodach, których sporo już przeżyłem...
- Mam nadzieję, że pisząc wspomnienia nie zapomnisz o pokazie mody na ulicy Pokątnej - zakończyła zręcznie pani Malkin. - Drodzy państwo, naszego miłego gościa zobaczymy jeszcze pod koniec pokazu, a teraz kolej na nasze dziewczęta! Jak zwykle, zaczniemy od szat na specjalne okazje. Dominującą linią pozostaje lekko wcięty trapez, najmodniejsze kolory to ciepły brąz i butelkowa zieleń!
Szyba wystawowa zamgliła się na ułamek sekundy, po czym wyszły z niej dwie młodziutkie czarownice w powiewnych, zielonych sukniach. Jedna z nich miała głęboko wycięty dekolt, u drugiej szerokie, obszyte srebrną nitką rękawy zaczynały się dopiero na wysokości łokci. Dziewczyna wdzięcznie podniosła ręce, i wszyscy zobaczyli, że rękawy trzymały się na zaklęciu. Obie modelki zgrabnie wykonały zwrot (na widok tej z dekoltem Syriusz przełknął ślinę) i znikły w szybie wystawowej.
Następne dwie suknie były brązowe, jedna miała u dołu ornament z migoczących gwiazdek, druga, odsłaniająca ramiona, miała wspaniały, szeroki pas z żółtych kamyków, podkreślający talię.
- Coś dla ciebie, mamo - szepnął Remus.
- Zrzucę dziesięć kilo i będzie w sam raz - odszepnęła pani Lupin. - Patrz na to!
Rzeczywiście, było na co patrzeć. Następna suknia, prezentowana solo, była przeznaczona dla czarownic lubiących mocne efekty. Na całej długości czarnej szaty wił się srebrnozielony wąż z rubinowymi oczami. Jego głowa spoczywała na ramieniu modelki, a ciemnoczerwony, rozdwojony język poruszał się lekko.
- Patrzcie, coś dla Ślizgonów - Peter Pettigrew zapomniał, że miał się tutaj nudzić. - Gdyby Slytherin był kobietą...
- A teraz zapraszamy wszystkich, którzy lubią styl retro! - ogłosiła pani Malkin. - Tak ubierały się czarownice w wiekach średnich... kiedy jeszcze wierzono, że dbałość o wygląd zewnętrzny dowodzi u magiczki płochości umysłu, hi,hi,hi... Nie, proszę państwa, nasze szaty, choć barrrdzo klasyczne w kroju, nie ściągną na nikogo takiego podejrzenia. Oto suknia codzienna!
Z szyby wymaszerowała dziarskim krokiem dziewczyna z miotłą w dłoni. Miała na sobie zawiesistą spódnicę o niemożliwej do określenia ilości zakładek, zmarszczeń i fałd, a jej bluzka...
- Cholibka, chyba coś mam... - zajęczał cicho Syriusz. - Chyba mam... James... - przyciągnął do siebie głowę przyjaciela i przez długą chwilę szeptał mu coś do ucha. James z aprobatą skinął głową i nachylił się do ucha Remusa, który z kolei powiedział coś Peterowi.
- Remus, powiedz swojej mamie, że muszę do kibelka - powiedział James scenicznym szeptem, który dotarł dokładnie tam, gdzie miał dotrzeć, tzn. do uszu pani Lupin. - Za pięć minut wracam.
- Jakby cię nie chcieli wpuścić z powrotem, powiedz, że jesteś ze mną - mama Remusa nie odrywała wzroku od wybiegu, na którym tym razem ścigały się dwie wesołe czarownice na miotłach. - Tylko wracaj zaraz...
- Uciekajcie, moje panny, teraz kolej na modę męską - madame Malkin ruchem ręki przepędziła obie modelki, które z dzikim wizgiem znikły w szybie wystawowej. - Wybór eleganckich szat z najlepszych materiałów, kroje od najsurowiej pojętej klasyki po młodzieżową ekstrawagancję. Dominujące w tym roku kolory to granat i ciemna zieleń, dla zwolenników jaśniejszych strojów mamy też jasnopopielaty i beżowy.
Z wystawowej szyby wynurzyło się trzech zupełnie identycznych czarodziejów. Widownia powitała ich oklaskami, byli to bowiem znani w świecie magicznych modeli bracia Krahe, zwani też Trojaczkami z Jeny. Jeden prezentował klasyczną, ciemnogranatową szatę z kapturem, zbliżoną krojem do strojów uczniów Hogwartu. Drugi miał na sobie ciemnozieloną, kaszmirową szatę z dużym kołnierzem, ozdobioną niewielką, oksydowaną spinką. Trzeci był również ubrany na granatowo - jego szata miała jednak szeroki, wykładany kołnierz, wykończony ciemnobordowym materiałem.
- Ładnie by ci było w tym granatowym - szepnęła pani Lupin do Syriusza. - A tobie, Remy, w zielonym.
- Ależ mamo, mam już trzy galowe szaty, prędzej z nich wyrosnę, niż włożę - Remusowi teraz nie w głowie były wszystkie stroje i ubiory tego świata. - Jejku, gdzież ten James...
- Cicho - Syriusz trącił go w bok, pani Lupin na szczęście tym razem nie usłyszała. - Ma kawałek drogi... Specjalnie posłałem jego, bo najszybciej biega.
- A oto, proszę państwa, coś dla wyższych urzędników państwowych i prezesów firm - zapowiedziała pani Malkin, wskazując trzy urzędowe, ciemnoszare szaty, które różniły się między sobą tylko kolorem wypustek dookoła kołnierza i mankietów. - Oczywiście zawsze można dołączyć jakiś modny dodatek, jak choćby kapelusz - pstryknęła palcami i cytrynowozielony melonik sfrunął na głowę pierwszego modela, wywołując śmiech i oklaski. - Albo teczkę - znów pstryknięcie palcami, i pod pachą drugiego modela zmaterializowała się pomarańczowa śniadaniówka w zielone jabłuszka. - No, ostatecznie szalik - i trzeci model zachwiał się niebezpiecznie, gdy jego szyję omotał znienacka wściekle pasiasty szal z pomponami.
- Jestem - James przepchał się do pierwszego rzędu, ściskając coś pod pachą.
- Ile minut? - zapytał z niepokojem Syriusz.
- Osiem...
- To mamy jeszcze siedem... Trzeba z TYM coś zrobić. Pokaz jeszcze potrwa...
- Już nie trzeba - James pokazał mu, co miał pod pachą. Była to różdżka skierowana w górę. - Kiedy Malkin oplątała tamtego szalikiem, nikt nie patrzył na sufit.
Syriusz spojrzał. Pod sufitem wisiało na wieszakach całe mnóstwo strojów i kapeluszy, znalazły się tam też dwa lub trzy krawieckie manekiny.
- Za tym trzecim - uświadomił mu James i zrobił minę bez reszty pochłoniętego podziwianiem jasnobeżowej szaty ze szlakiem z egipskich hieroglifów. - Żebym tylko trafił...
- Daj - Syriusz był napastnikiem w drużynie quidditcha i strzelanie do celu miał opanowane doskonale. Ostrożnie, uważając by nie zmienić kąta, przejął różdżkę od Jamesa.
- Pewnie stęskniliście się państwo za naszym uroczym gościem - madame Malkin wprost promieniała szczęściem. - Ja też. A więc - oto on!!! Gilderoy Lockhart w kolekcji dla młodzieży!
Gilderoy Lockhart wbiegł tym samym, elastycznym krokiem. Ubrany był w bladoliliową szatę w złoty wzorek, który znakomicie pasował do jego blond włosów. Z miną zdobywcy obrócił się w koło, pokazując kimonowy krój rękawów.
- To raczej coś dla złotej młodzieży, Gilderoy - zaśmiała się pani Malkin i skinęła różdżką. Strój Lockharta zmienił się na czarną szatę z wielką, srebrną błyskawicą na plecach. - O, a to będzie w sam raz dla naszych młodych kontestatorów!
Lockhart spojrzał po sobie z dezaprobatą.
- Osobiście wolę jasne kolory - powiedział. - Czy ma pani coś dla prawdziwych miłośników piękna?
- Oczywiście - zachichotała pani Malkin i czarny strój zmienił się w przepiękną, miodowozłocistą szatę o fantastycznym kroju, bez żadnych ozdób. - A jak ci się podoba ta, Gilderoy?
- Poproszę jeszcze coś na głowę - Gilderoy wdzięcznie potrząsnął złocistymi lokami, zanim jednak madame Malkin zdążyła wykonać następny czar, na głowę modela wysypała się zawartość wiszącej pod sufitem papierowej torby. Dwanaście tuzinów małży i krabów przyczepiło mu się do włosów, nosa i uszu, szczypiąc bez litości. Kilka wlazło do rękawów miodowozłotej szaty, parę wpadło za kołnierz. Rozległ się dziki wrzask i chóralny śmiech. Biedny Gilderoy przez chwilę miotał się po wybiegu, podczas gdy pani Malkin próbowała uwolnić go od szczypiącego towarzystwa, wreszcie razem wykotłowali się przez wystawową szybę.
- Bingo! - James, Remus, Syriusz i Peter prawie kulali się po podłodze. - To było super! Nie wiedzieliśmy, że panią Malkin stać na takie żarty!
- A co, nie mówiłam, że może być zabawnie? - pani Lupin wciąż wycierała łzy, próbując stłumić atak chichotania. - Chodźcie, ekipa, idziemy na lody. Szkoda tylko, że przez to zamieszanie nie kupimy szaty dla Syriusza...

*In Dublin's Fair City
Where the girls are so pretty
I first set my eyes on sweet Molly Malone
As she wheel'd her wheel barrow
Through streets broad and narrow
Crying: "Cockles and mussels, alive, alive o!"

Chorus
Alive, alive o!, alive, alive o!
Crying: "Cockles and mussels, alive, alive o!"

She was a fishmonger
But sure 'twas no wonder
For so were her father and mother before
And they each wheel'd their barrow
Through streets broad and narrow
Crying: "Cockles and mussels, alive, alive o!"

Chorus
Alive, alive o!, alive, alive o!
Crying: "Cockles and mussels, alive, alive o!"

She died of a fever
And no one could save her
And that was the end of sweet Molly Malone
But her ghost wheels her barrow
Through streets broad and narrow
Crying: "Cockles and mussels, alive, alive o!"

Chorus
Alive, alive o!, alive, alive o!
Crying: "Cockles and mussels, alive, alive o!"
  Forum: W Labiryncie Wyobraźni · Podgląd postu: #147360 · Odpowiedzi: 12 · Wyświetleń: 15304

Minerwa Napisane: 14.05.2004 13:47


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 14
Dołączył: 14.05.2004
Nr użytkownika: 2135


Nie, to nie plagiat. Minerwa jest panieńskim imieniem Dziewczyny Hagrida, do którego to imienia właśnie wróciłam.


Księga Szlabanów. Z kronik kryminalnych Hogwartu.

Prolog

Remus Lupin podniósł głowę znad pergaminu.
Było ich trzech, zdecydowanych na wiele, bo mówić, że na wszystko, byłoby jednak przesadą. Trzech ludzi, lekko wściekłych i nieziemsko wprost chcących go dorwać. Rozejrzał się oceniając szanse ucieczki, ale jasne było, że ucieczki nie ma. Za nim stała ogromna, wyładowana po brzegi szafa z książkami, przed nim byli oni. Wiedział, czego chcą. Od kilku tygodni śledziły go ich ukradkowe spojrzenia, porozumiewawcze miny, jakimi przekazywali sobie nawzajem zadanie pilnowania go - zawsze któryś z nich był przy nim. Pomyślał z politowaniem, że konspiratorzy z nich żadni, musiał jednak przyznać, że zorganizowani byli świetnie.
Spojrzał na nich. Zrobił nawet ruch, jakby chciał zaatakować. Oczywiście żaden z nich nie wziął tego poważnie, choć nauczka, jaką Remus raz na jakiś czas zmuszony był dawać któremuś ze zbyt wścibskich Ślizgonów, powinna była ich ostrzec. Ale nie ostrzegła, i słusznie. Albowiem ze wszystkich ludzi których znał, tylko tych trzech miało prawo lekceważyć takie ostrzeżenia. Syriusz. James. I Peter. Najważniejsi ludzie w jego życiu, a przez dziesięć miesięcy w roku - także najbliżsi.
- Pokaż - James wyciągnął rękę. Remus bez oporu podał mu pergamin, wyjęty spod księgi, gdzie przed chwilą go ukrył.
- Uważaj - uprzedził tylko dlatego, by nikt nie mógł powiedzieć, że nie uprzedzał. W rzeczywistości jednak było już za późno. Z pergaminu buchnął obłok drobniusieńkiego, perłowego pyłu, który sprawił, że James Potter złożył się we czworo na podłodze, wstrząsany nieustannym kichaniem.
- Uaaaaha! Zabiję cię, ty cho... uaaaahaaaa! ...lerny głupku, czemuś nie mówił... aaakhhhh! Zróbcie coś, bo już nie mogę... yyyyh!
- Sternuto - Syriusz Black machnął różdżką i kichanie ustało. James smarkając i ocierając łzy powoli zbierał się z podłogi.
- Ty pieroński wilku - powiedział z wyrzutem, głosem ochrypłym od kichania. - Byłoby mi trąbę urwało!
- Mówiłem, żebyś uważał - Remus uśmiechnął się łagodnie.
- Jeszcze jak mówiłeś! To była pułapka.
- To po co mnie szpiegujecie? Jak skończę, to wam pokażę, zresztą bez was się nie obejdzie, wy czarodzieje zakichane. Dacie mi jeszcze tydzień na skończenie tego, czy mam wymyślić coś jeszcze?
- Tydzień - James Potter uporał się już ze skutkami ataku kichania. - W przyszły wtorek o tej samej porze opowiesz nam szczegółowo i w kolorach, co kombinujesz.
- Bo w przeciwnym razie - Syriusz skrzyżował ręce na piersiach i uśmiechnął się paskudnie - szczyt północnej wieży wzbogaci się o nową ozdobę. Której jasne kudły, muszę dodać, wiatr będzie rozwiewał na cztery strony świata. Domyślasz się, co to będzie?
- Niech zgadnę... Moja głowa?
- Otóż to - potwierdził z powagą milczący dotąd Pettigrew.
- Ale do tego czasu - Remus starannie schował "kichający" pergamin do wewnętrznej kieszeni szaty - zdejmiecie ze mnie ten ścisły nadzór. Nie mogę się skupić, jak na was patrzę.
- Bezczelny - Syriusz zmierzył go spojrzeniem. - Dobrze. Znaj pana. Dajemy ci pełny luz.
- Ja wam za chwilę też coś dam - usłyszeli za plecami pełen pasji głos.
Odwrócili się. Dopiero kiedy zobaczyli panią Pince, bibliotekarkę, wspartą pod boki, uświadomili sobie, że ostatnio zachowywali się trochę zbyt głośno jak na miejsce, w którym się znajdowali.
- Czy wam się zdaje, że skoro jesteście tu sami, wolno wam hałasować? - pani Pince była mistrzynią retorycznych pytań. - Za dwadzieścia minut zamykam czytelnię. Ale wy czterej wynoście się stąd już teraz.
- Ale ja jeszcze nie napisałem... - próbował oponować Remus.
- Coś powiedziałam, Lupin - pani Pince aż kipiała z gniewu. - A może wolicie, żeby powtórzyła wam to profesor McGonagall? Dodając przy okazji zasłużony szlaban? To jest do zrobienia.
- Nnie, przepraszamy, już nas tu nie ma - James wyszczerzył się w uśmiechu, wypychając kolegów za drzwi. - Żeby nam ta zołza nie wykrakała - dodał, kiedy pani Pince nie mogła już ich słyszeć. - Ona czasem jak coś powie...

Rozdział pierwszy

Cienka wstążeczka pergaminu zatrzepotała w powietrzu i rozdzieliła się na trzy skrawki, które opadły wprost na głowy adresatów. James Potter westchnął i dyskretnie wyplątał papierek ze swej kędzierzawej czupryny. Tylko Syriusz mógł rozsyłać korespondencję w taki zbzikowany sposób. Odkąd profesor McGonagall, znudzona ciągłym upominaniem, rozsadziła ich w cztery kąty klasy, musieli wynaleźć kilka nowych sposobów porozumiewania się, i to takich, by uszły uwadze niezwykle czujnej nauczycielki transmutacji.
James spojrzał na strzępek pergaminu. Były tam tylko cztery słowa, nabazgrane ledwie czytelnym pismem Syriusza: "Mija tydzień. Kryjówka, 20.30."
Lekko uniósł się z krzesła, spojrzał na klasę. Syriusz, siedzący pod wielką tablicą przedstawiającą fazy tramsmutacji poduszki w kota i z powrotem, podchwycił jego spojrzenie i skinął głową. To samo zrobił cierpiący w pierwszej ławce Remus, którego McGonagall z niejasnych powodów posadziła tuż przed katedrą. Nie mógł powtórzyć tego gestu Peter Pettigrew, który właśnie gimnastykował się przy tablicy, rysując, pod surowym okiem nauczycielki, wykres mający obrazować przemiany materii organicznej w magiczną.
- Dobrze, Pettigrew, zawartość magii wzrasta... współczynnik mułowatości proporcjonalnie - co?
- Maaaaaleje, pani profesor - Peter tryumfował, po raz pierwszy od wielu tygodni odpowiedź szła mu zupełnie nieźle.
- Dobrze. A teraz weź różdżkę i zrób to... Lupin, ostrzegam, że zaraz cię wyrzucę - McGonagall zmierzyła surowym spojrzeniem siedzącego nieruchomo w pierwszej ławce ucznia. - Telepatyczne podpowiadanie to stanowczo zbyt dziecinna sztuczka jak na czwartą klasę. Proszę, Pettigrew. Peter wziął różdżkę i wycelował w siedzącego na pulpicie stołu robaczka świętojańskiego. Jeden ruch, i świecąca drobina rozpadła się na snop różnokolorowych iskier, które zawirowały pod sklepieniem sali.
- Dobrze, Pettigrew... a co to? - zdumienie pani profesor było w pełni uzasadnione, bo iskry, zamiast grzecznie zgasnąć, zamieniły się w setkę robaczków, takich samych, jak ten, z którego powstały. - Kto ci kazał dodawać zaklęcie wsteczno-multyplikujące... a sio! A sio! - robaczki bowiem, za nic mając sobie nauczycielską powagę, obsiadły gęsto jej kok, zmieniając fryzurę w rodzaj połyskującego diademu.
- Jak ładnie! - pisnęła siedząca obok Jamesa Lilka Evans.
- Dziękuję, Evans - gdyby profesor McGonagall była bazyliszkiem, Lilka spędziłaby resztę swoich dni jako kamienna ozdoba kwietnika. - Tobie też, Pettigrew - zręcznym ruchem zgarnęła robaczki ze swej głowy i wyrzuciła przez okno. - Są ludzie, którym po trzech latach nauki strach dawać różdżkę do ręki. Gryffindor traci pięć punktów.
- A tak mi dobrze szło - żalił się Peter, gdy po skończonej lekcji szli korytarzem. - I Remus nic mi nie podpowiadał, i iskry mi wyszły... a że mi się trochę różdżka zsunęła, to naprawdę każdemu może się zdarzyć!
- Dobra jest, mały, mnie ostatnio powiedziała, że naoglądałem się mugolskich bajek - Syriusz dyskretnie pominął fakt, że wyczarowany przez niego na poprzedniej lekcji królik miał kwadratową głowę i oczy jak talerzyki, a do tego był zupełnie niebieski. - My tu mamy teraz gorszy problem.
- Jaki? - James spojrzał na niego zdziwiony.
- Jak dzisiaj do dwudziestej wykraść miecz Godryka Gryffindora - Syriusz powiedział to takim tonem, jakby szło o rzecz najzwyklejszą.
- Po co ci miecz Gryffindora? - Remus uznał, że James już się zdziwił, więc on nie musi.
- Bo Gryfonowi nie godzi się ucinać łba tępym scyzorykiem - wyjaśnił uprzejmie Syriusz. - Lunatyk nie Lunatyk, ale zawsze Gryfon...
- Chodźcie, bo się spóźnimy - Peter otworzył przed nimi drzwi do klasy profesora Binnsa. - Na tej lekcji przynajmniej można spokojnie pogadać...

~~@~~

- Do dzieła, panowie - James zręcznie zmienił mopa w taboret i usiadł, dokładnie wpasowując się w kąt pomiędzy schodami a szafą. Komórka na miotły obok wejścia do wieży Gryffindoru była idealnym miejscem na wszystkie tajne narady, zwłaszcza odkąd Irytek, nie bez pomocy Syriusza, dokładnie zakitował dziurkę od klucza gumą do żucia, a Filch, zazwyczaj nieustępliwy do obrzydzenia, tym razem z niejasnych powodów dał za wygraną. - Tydzień minął. Remus, oddajemy ci głos.
- Proszę bardzo - Remus, rozwalony wygodnie na stercie wypranych ścierek, dobył z zanadrza pergamin.
- Nie! - James w panice chwycił się za nos. - Tylko nie to!!!
- Nie szpiegowaliśmy cię - w głosie Syriusza był łagodny wyrzut. - A jak on się tutaj rozkicha, to nas nakryją jak amen w pacierzu.
- Nie bój się, głupi. Tym razem to zupełnie inny pergamin - Remus ostentacyjnie powąchał rozłożoną kartę. - A wszystko to zasługa Jamesa.
- Moja?
- A kto wspominał, jeszcze w tamtym roku, że przydałaby się mapa Hogwartu?
- To jest mapa??? - szaleńczo zaciekawiony Syriusz mało nie rozdarł pergaminu, za co dostał łagodnie w ucho od Jamesa. Chciał mu oddać, na szczęście jednak Peter rozdzielił ich.
- Czyście oszaleli? Zaraz się tu zleci pół szkoły!
- Mapa... - Syriusz znów pochylił się nad kartą, jakby nieskazitelnie biały pergamin miał mu za chwilę objawić wstrząsające tajemnice. - Ale przecież tu nic nie ma!
- Bo to nie jest zwykły pergamin. A poza tym, czy myślisz, że bez was zrobibym chociaż jedną kreskę? - zapytał rzeczowo Remus. - Trzeba w to włożyć z pół roku pracy, ale efekt może być niezły... Cały Hogwart z przyległościami, wszystkie przejścia, korytarze, klasy, posągi, nawet osoby...
- Będziemy wiedzieli, gdzie jest Filch!!! - zakwiczał radośnie Peter.
- Oczywiście. I McGonagall, i ten wścibski Oślizgły...
- Jak na to wpadłeś? - Jamesowi też udzieliło się podniecenie przyjaciół.
- Pod koniec wakacji byliśmy na zakupach... zostawiłem mamę w butiku pani Malkin, a sam urwałem się... no, jest taki sklep z różnymi dziwnymi rzeczami.
- Gdzie?
- Na Nokturnie - Remus uśmiechnął się wstydliwie. - Wiecie, że mam kota na punkcie czarnej magii...
- Lunatyk, źle skończysz - Syriusz westchnął z ubolewaniem, jednak oczy mu się śmiały. - Chłopie, ja od pierwszej klasy szukam okazji, żeby tam pobuszować, a ty tak ot, urywasz się mamie...
- Miałem szczęście, szyła sobie jakąś fasoniastą suknię, trochę to trwało... Właściciel już mnie trochę zna, od razu pokazał mi ten pergamin. Jest zresztą zupełnie niewinny.
- Pergamin, mam nadzieję? Bo właściciel pewnie zwiał z Azkabanu... - zaśmiał się Peter.
- Z Azkabanu nie można zwiać - zaprotestował Syriusz. - Ale pergamin sprawdziłeś?
- Jak myślisz, co robiłem przez ostatni miesiąc? Musiałem go trochę poznać. Dołożyłem parę zaklęć, znalazłem sposób rysowania... Dzisiejszej nocy możemy zacząć.
- Lunatyk, jesteś wielki - oświadczył uroczyście James.
- To dopiero poczatek - Remus ze wszystkich sił starał się ukryć, że pęka z dumy. - Bez was nie zrobiłbym nic. Musimy nanieść na mapę wszystkie nasze drogi, wiecie, ile to będzie roboty?
- I znowu będziemy łazić po nocy - jęknął Peter, widać było jednak, że i on wprost pali się do nowej psoty.
- Jeszcze jaaaak - James miał w oczach czyste rozmarzenie. - Tyle razy chciałem zwiedzić całą tę starą budę...
- Musimy wymyślić zaklęcie - zastanawiał się Syriusz. - Żeby nikt oprócz nas nie mógł z tej mapy skorzystać...
- A jak będzie próbował, żeby mu poszło w pięty...
- I w ogóle, żeby tę mapę jakoś nazwać...
- Mam! Mam nazwę! - Peter aż podskoczył, zahaczając łokciem o kij od miotły, który uderzył w wiaderko, stojące na półce nad głową Jamesa. Wiaderko spadło Jamesowi wprost na kolana, przy czym otwarła się umieszczona w nim butelka płynnej pasty do podłogi. Remus widząc to przechylił się do przodu chcąc zapobiec katastrofie, niestety jednak, góra ścierek, na której siedział rozjechała się. Pasta chlusnęła na podołek Jamesa, który chcąc się usunąć palnął w żołądek Syriusza. Ten zgiął się w pół i stracił równowagę, poleciał głową wprost na zamknięte drzwi komórki, które gwałtownie otworzyły się, wyrzucając nieszczęsnego Syriusza wprost pod nogi... Filcha i profesor McGonagall.
- Mówiłem!!! - tryumf w głosie Argusa Filcha był słyszany chyba aż w Wielkiej Sali. - Mówiłem, że to oni zapchali zamek!!! Pani psor, niech pani coś zrobi, bo ja już do tych huncwotów siły nie mam! Kajdany i loch, to jedyne, co im się należy...
- Black, Potter, Pettigrew… no, jasne, jakże by inaczej, Lupin też - oczy McGonagall ciskały błyskawice. - Pozwólcie do mojego gabinetu.
- Ja też mam nazwę - Syriusz nachylił się do ucha Petera, przepuszczając przodem ociekającego pastą do podłogi Jamesa. - Mapa Zakutych w Kajdany Huncwotów.

Rozdział drugi

- Ale tu bałagan - James Potter rozejrzał się po dormitorium. - Niech mi ktoś powie, co tym skrzatom odbiło? Zastrajkowały, czy co?
- Skrzaty? Zastrajkowały? - Remus parsknął śmiechem, usiłując przebić się przez zwał książek i zeszytów leżących na dywaniku pomiędzy łóżkiem jego i Syriusza. - Ty to masz pomysły...
- To wobec tego skąd to wszystko? - szeroki gest Jamesa obejmował zarówno wspomnianą już stertę książek, na którą Syriusz co wieczór wysypywał zawartość swojej torby i wybierał rzeczy potrzebne na jutro, jak i zwieszone z baldachimu łóżka Remusa podskakujące jeszcze serpentyny, które zostały tam od jego niedawnych urodzin.
Reszta pokoju prezentowała się równie imponująco. Na stoliku Petera stał sporych rozmiarów szklany nocnik, pozostałość po wyjątkowo nieudanej transmutacji kulki do gry w złotą rybkę. W nocniku siedział z zamyśloną miną Soter Belizariusz III, szczurek Lilki Evans, który od pierwszego dnia zapałał do Petera gorącą miłością. James westchnął. Jego własna, dość mocno oblepiona błotem szata do quidditcha dzięki rzuconemu przez Syriusza zaklęciu usztywniającemu stała obok jego łóżka jak bezgłowy pomnik.
- Jakby tu przyszedł zeugl ze śmietnika, to by zwymiotował z obrzydzenia - zawyrokował James. - Lunatyk, rusz tyłek. Sam nie będę sprzątał.
- A ja nie będę nawet razem z tobą - Remus dotarłszy wreszcie do swego łóżka natychmiast wsadził głowę w książkę starannie oprawioną w stary numer Proroka, by nie można było zobaczyć okładki. - Zawołaj skrzaty... muszę to skończyć do jutra.
- I pewnie nie chciałbyś, żebym zapytał, co czytasz? - domyślił się James. - Żle skończysz, młody człowieku. Czarna magia to parszywa rzecz.
- A wiedza o niej to najlepsza broń - Remus niemal odruchowo zacytował Neglecta, nauczyciela obrony przed czarną magią. - Może zamiast od razu chwytać za miotłę, pomyślałbyś, co tu się stało?
- Tymczasem ten bajzel posprząta się sam - zgodził się James. - A profesor Lunatyk będzie robił wykład, kto i z jakiego powodu rzucił urok na pewne wyjątkowo obrzydliwe dormitorium.
- Możliwości są dwie, albo skrzaty przestały nas lubić, albo z jakiegoś powodu nie mogą tutaj wejść - Remus z premedytacją nie słyszał ostatnich słów. - Proponuję zasięgnąć informacji od naszych współmieszkańców...
- Zwłaszcza od jednego - zgodził się James. - O, właśnie, o kimś tu mowa.
- Mam! - Syriusz Black wpadł jak bomba, trzymając przed sobą jakiś płaski, kwadratowy przedmiot, zawinięty w kilka warstw papieru. - A już myślałem, że mi nie przyślą...
- Ty lepiej powiedz, co zrobiłeś skrzatom, że przestały sprzątać - przerwał mu James. - Chcesz, żebyśmy tu zgnili żywcem?
- I o to mi chodziło - Syriusz najwyraźniej nie słuchał go zbyt uważnie. - To nic takiego, nałożyłem na drzwi zaklęcie wzrostu...
- Proszę? - Remus wykonał gest, który we wszystkich kulturach świata oznacza iż ktoś gwałtownie minął się z własnym rozumem. - Chciałeś zmienić nasze drzwi w bramę Hogwartu?
- Nie takiego wzrostu, idioto. Po prostu wolałem, żeby nie pchał się tu żaden mikrus, pętak ani pierwszoklasista... a także, oczywiście, skrzat. Dzisiaj jeszcze trochę podniosłem poprzeczkę...
- Zwariował - James spojrzał bezradnie na Remusa, który odpowiedział mu wymownym rozłożeniem rąk. - Wziął i zwariował. Posłuchaj, Syriuszu, chcesz nam coś wyjaśnić, czy też wolałbyś zachować to dla siebie? - dodał tonem psychiatry, zwracając się do głównego bohatera, który klęcząc przed swoim łóżkiem mozolnie szukał czegoś z głową ukrytą pod zwisającym prześcieradłem.
- Zaraz, niech to znajdę - Syriusz wywlókł spod łóżka sporą kwadratową walizkę. - Jest - powiedział z dumą. - A tu mam coś jeszcze - z pietyzmem zdjął pierwszą warstwę papieru z płaskiego przedmiotu, który przyniósł ze sobą. Zanim jednak zdążył zdjąć następną, ktoś przeraźliwie załomotał w drzwi.
- Nakryli nas! - Syriusz kopniakiem wepchnął walizkę z powrotem pod łóżko. - Te cholerne Ślizgony widziały, jak odbierałem paczkę...
- Otwórzcieeee! - zawył zza drzwi znajomy głos.
- Kto tam? - James porozumiał się spojrzeniem z kolegami.
- Otwierajcie, kretyni, to ja, Peter!
- Jaki Peter? - Remus mrugnął do Jamesa, podejmując żart. - Peter Sellers? A może Peter O'Toole?
- Pettigrew, durniu! Otwieraj!
- Najpierw mówił, że Peter, teraz że Pettigrew - dziwił się głośno Syriusz. - Jakoś nie może się zdecydować...
- Otwierajcie, chłopaki, to przestało być śmieszne - głos zza drzwi był lekko załamany.
- To nigdy nie było śmieszne, przychodzi taki, dobija się, i nawet porządnie nie powie, kim jest...
- Do cholery, to przecież ja! Peter Pettigrew, Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Hogwart, Gryffindor!
- Niech będzie, właźcie - Syriusz od niechcenia machnął różdżką w stronę wejścia. - A ten ostatni żeby pamiętał drzwi zamknąć...
- Czy wyście do reszty zdurnieli? - Peter, czerwony z gniewu jak pomidor, wparował do dormitorium. - Kto zaczarował te drzwi?
- Ja - przyznał się Syriusz. - Sorry, mały, trochę przesadziłem z tym zaklęciem wzrostu, to miało być na skrzaty.
- I dlatego trzymaliście mnie na korytarzu? - pieklił się Peter. - Po co wam było to zaklęcie?
- A, tego to już sami jesteśmy ciekawi - Remus zdjął buty i usiadł na łóżku na podwiniętych nogach. - Syriusz właśnie zaczął nam coś wyjaśniać. Słuchamy cię, Syriuszu. Bardzo uważnie.
- To mówi samo za siebie - Syriusz znów wyciągnął walizkę spod łóżka, ale tym razem postawił ją na środku pokoju. Przyjaciele jak na komendę zbliżyli się, i patrzyli, jak uroczystym gestem otwiera ceratowe pudło.
- Co to jest? - James z dezaprobatą spojrzał na czarny talerz, zajmujący znaczną część dziwnego urządzenia. Od pudła do pokrywy biegł poskręcany kabel, drugi taki sam, zakończony wtyczką, wypadł na podłogę.
- Grafoman! - ucieszył się Peter.
- Grafoman to ty sam jesteś, jak piszesz sześciorolkowe wypracowania z historii magii - zgasił go Syriusz. - To się nazywa gramofon. Mugole używają tego do słuchania muzyki.
- Zgadza się - przytaknął Remus, który miał za sobą cztery klasy mugolskiej podstawówki. - Ale z tego co wiem, to urządzenie chodzi na prąd. Ciekawe, do czego je włączysz.
- Chodzi na prąd, ale może też chodzić na magię - Syriusz był optymistą. - Dostałem zaklęcia od jednego chłopaka z szóstej klasy, on ma rodziców mugoli i czasem im pomagał, jak coś się zepsuło...
- Słyszałem, że to możliwe - James jako jedyny z nich wychowywał się z dala od mugolskich urządzeń. - I co dalej?
- Nic. Po prostu chciałem, żebyście usłyszeli to - Syriusz odpakował z kolejnych trzech warstw papieru płaski przedmiot, który przyniósł ze sobą. Ukazała się gruba, kartonowa koperta, na której czerwone litery układały się w napis ponad głowami czterech uśmiechniętych postaci. Syriusz ostrożnie wyjął z koperty duży, czarny krążek z kolorową naklejką dookoła znajdującej się w środku małej dziurki.
- No, chłopaki - powiedział głosem sztywnym ze wzruszenia. - Czas nadszedł.
Z namaszczeniem położył płytę na talerzu gramofonu i przesunął ramię. Następnie wciąż w tym samym skupieniu ujął różdżkę i wypowiedział zaklęcie.
- Bgrdfyyyy... - zawyła płyta, wirując jak szalona.
- Świetna muzyka - zachichotał Peter. - I mugole to lubią?
- O kurczę, użyłem zaklęcia na single - Syriusz jednym ruchem zatrzymał urządzenie. - Tu jest podana prędkość trzydzieści trzy i jedna trzecia...
- Trzydzieści trzy czego? - nie zrozumiał James.
- Obrotów na minutę - wyjaśnił mu Remus. - Znasz to wolniejsze zaklęcie?
- Jasne. O, teraz... uwaga...
Machnął różdżką jeszcze raz i płyta powoli, dostojnie ruszyła z miejsca. Wszyscy czterej zamarli w oczekiwaniu. Wreszcie rozległa się muzyka.

Yesterday...
All my troubles seemed so far away,
Now it looks as thought they're to stay,
Oh, I believe in yesterday...

- Znam to! - wykrzyknął Peter. - Nasi sąsiedzi stale to puszczają...
- Słyszałem to na King Cross, z głośników na mugolskich peronach - zawtórował mu James.
Remus nie mówił nic, siedział zasłuchany. Syriusz promieniał.
- A co, mówiłem wam! Oni są rewelacyjni...
- Cicho - Remus podniósł rękę i już bez słowa słuchali dalej, chłonąc melodię i tekst.

Whyyy, she had to go
I don't know, she wouldn't say.
I said something wrong,
now I long for yesterdaaaaay!

Gdy przebrzmiały dźwięki "Yesterday", zaczęło się "Hey, Jude", potem następne. Przy "Michelle" Peter przekomarzał się z Jamesem podśpiewując "Lily, ma belle", a "Lucy in the Sky" sprawiła, że zaczęli tańczyć i podskakiwać, jak na mugolskiej dyskotece. W tany ruszył nawet Soter Belizariusz III, skacząc co sił w łapkach po szklanym nocniku Petera.
- Ale fajnie! - cieszył się James, z nadmiaru radości podrzucając w górę swą poduszkę. - Magiczna muzyka ani się umywa, to jest milion razy lepsze!
- Zawsze byłem ciekawy, co te mugole w tym widzą - Peter wyjął z nocnika Sotera Belizariusza i nie przestając tańczyć posadził go sobie na ramieniu. - O posłuchajcie tego: Lucy in the skyyy with diamonds...
Gdy płyta dobiegła końca, usiedli na podłodze wokół gramofonu. Byli zdyszani, oczy im błyszczały.
- Jeszcze raz? - zaproponował Syriusz, odwracając płytę.

Yesterday
Love was such an easy game to play
Now I need the place to hide away
Oh, I believe in yesterday...

- Tak, jak myślałem - usłyszeli nagle za sobą starczy, skrzekliwy głos, i zobaczyli profesora Binnsa, unoszącego się metr nad podłogą z wyrazem oburzenia na przezroczystej twarzy. - Pięknie, panowie. Doigraliście się - i zanim którykolwiek z nich zdążył się odezwać, Binns podleciał do drzwi, by wpuścić przez nie tak samo zagniewaną profesor McGonagall.
- My nic złego... - zaczął James, Binns jednak przerwał mu.
- Proszę bardzo, pani koleżanko. Proszę spojrzeć. Kiedy mówiłem, że mugolska muzyka - te ostatnie słowa wypowiedział z grymasem obrzydzenia - wyzwala agresję, nikt nie chciał mi wierzyć. Ma pani dowód. Proszę. Pod wpływem mugolskiej muzyki zdemolowali dormitorium.
- Pani profesor, to nie tak - próbował tłumaczyć Syriusz, jemu jednak przerwała sama McGonagall.
- Po pierwsze, zabronione jest korzystanie z z mugolskich urządzeń - oświadczyła surowo. - Podobnie jak, po drugie, blokowanie drzwi niedozwolonymi zaklęciami. Jak również, po trzecie, wszelkie hałasy w dormitoriach, szczególnie po godzinie dwudziestej drugiej. Tak jest, Potter - dodała, widząc, że James wyciąga szyję, by spojrzeć na ścienny zegar. - Nie mylisz się, dochodzi północ.
- Proszę im przede wszystkim odebrać ten sztumpigrafon! - Binns uniósł się w przenośni i dosłownie, kipiąc z oburzenia. - Jeśli pozwolimy w Hogwarcie na mugolską muzykę, w dwa tygodnie będziemy mogli zamknąć szkołę!
Profesor McGonagall przytaknęła mu skinieniem głowy, i dała chłopcom znak, by odsunęli się od gramofonu. Potem spojrzała na Syriusza.
- Zabierz płytę - powiedziała kącikiem ust. Syriuszowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać, wystarczył nieznaczny ruch różdżki i płyta zdematerializowała się. W tej samej chwili z różdżki prof. McGonagall wystrzeliła potężna iskra i uderzyła w gramofon. Chłopcy znieruchomieli patrząc ze zgrozą na dymiące resztki urządzenia. Syriusz mocno zaciskał dłonie na trzymanej za plecami kartonowej kopercie.
- Posprzątajcie tu - poleciła McGonagall, nie zaszczycając ani jednym spojrzeniem Sotera Belizariusza, który piszcząc żałośnie usiłował się schować pod szatę Petera. - A o waszym karygodnym zachowaniu porozmawiacie jutro po lekcji z profesorem Binnsem.

Rozdział trzeci

- Furkające fyrgotki, ja już nie mogę - narzekał Syriusz, niosąc na widłach kolejną porcję siana. - Czy te bydlaki naprawdę muszą tyle żreć?
- Nie narzekaj, gdyby nie Hagrid, szorowałbyś kible - James przesunął zgrzebłem po grzbiecie czterorogiej krowy, która przyjęła to z wyraźym zadowoleniem. - Binns był tak wściekły, że aż mu się ektoplazma gotowała.
- Prawda - Syriusz przezornie założył siano za drabinkę przed kolejnym rogatym stworem i dopiero wtedy zaczął się śmiać. - Jak sobie przypomnę sztumpigrafon...
- Nie zapominaj, że pod wpływem mugolskiej muzyki zdemolowaliśmy dormitorium - zawtórował mu James. - A w ogóle to dowiedziałem się, kto jeszcze w Hogwarcie ma gramofon. Iza Adderly, ta z szóstego roku.
- No proszę. I jakoś nie dała się nakryć - Syriusz wlazł na stryszek, by zrzucić następną stertę, tym razem kukurydzianych łodyg. - Tylko my musieliśmy tak głupio wpaść... A ty skąd wiesz?
- Od Lilki. Była wściekła, że jej nie zaprosiliśmy.
- Ehe, już to widzę. Lilka o północy w naszym dormitorium... Wiesz, co by było?
- Byłoby świetnie - rozmarzył się James, przerywając na chwilę szczotkowanie krowy. - No dobra, już - zreflektował się, gdy ta zdzieliła go po głowie końcem ogona. - Wiem, co by było. McGonagall rozerwałaby nas na strzępki.
- Już chyba mają dość - Syriusz ocenił krytycznie stan wyładowanych po brzegi żłobów i wyjrzał ze stajni. - Hagrid, czy móglbyś tu zajrzeć? O Merlinie...
- Co się stało? - zaciekawiony James wyszedł za nim i zamarł. Przed stajnią z łopotem skrzydeł lądował właśnie olbrzymi hipogryf.
- Co jest, dzieciaki? - Hagrid z wniebowziętą miną zeskoczył na ziemię i poklepał hipogryfa po dziobie. - Dzięki, Kubuś. Ukłońcie się - podpowiedział półgłosem.
Wiedzieli, co należy zrobić, obaj skłonili się, patrząc w żółtopomarańczowe oczy hipogryfa. Ten odkłonił się, więc podeszli.
- Nie bój się, Kubuś - Hagrid pogłaskał konioptaka po złotokasztanowych piórach. - To są pierońskie huncwoty, ale ci przecie krzywdy nie zrobią. Kubuś jest tu nowy - wyjaśnił. - Dopiero teraz udało się znaleźć naprawdę dużego.
- W sam raz dla ciebie? - domyślił się Syriusz. - Ale przecież na tamtych też latałeś.
- One mogłyby wziąć naraz dwóch takich jak ja - Hagrid zaśmiał się z głębi swej pomierzwionej brody. - Mocne są. Ale te duże są najlepsze do... no, do hodowli. Bo chcemy, żeby miały małe, nie?
- Gryfoźrebaki? - James spojrzał na niego okrągłymi oczyma.
- A coś myślał? - zaśmiał się znowu Hagrid, a Kubuś łypnął na Jamesa żółtopomarańczowym okiem. - Zobaczysz, jakie będą śliczne. No gdzież się te dwa huncwoty podziały? - zniecierpliwiony obejrzał się na niebo. - Cholibka, chyba trza lecieć ich poszukać.
- Remus i Peter?
- Opanda potrzebuje teraz więcej ruchu, no to im kazałem oblecieć błonia i wracać... Skaranie z tymi huncwotami.
- Może coś się im stało? - zaniepokoił się James.
- Opanda ma więcej oleju w głowie, niż oni obaj razem - mruknął Hagrid nie przestając głaskać przestępującego z łapy na łapę Kubusia. - Cholibka, lecim. Wsiadacie ze mną?
- Jasne! - ucieszył się Syriusz. James, który zawsze twierdził, że do latania nie ma jak solidny kawałek miotły, przytaknął z dużo mniejszym entuzjazmem.
- Syriuszek, ty przede mną - zakomenderował Hagrid. - James, siadaj z tyłu, tylko się dobrze trzymaj. Wio, Kubuś!
- Niech to nagła, jasna i porywista... - zamamrotał James, wczepiając palce w jego kurtkę. Na szczęście wszystko zagłuszył łopot hipogryfich skrzydeł i gwizd powietrza.
- Nigdzie ich nie ma, cholibka! - darł się Hagrid, rozglądając się sponad głowy Syriusza. - James, obejrzyj no się!
- Za nami też nie! - James niechętnie oderwał twarz od pleców olbrzyma i obejrzał się. - Lećmy w stronę zamku!
- Cholibka, przecieżem im nie kazał blisko zamku - Hagrid niepokoił się coraz bardziej. - Do stu sklętych sklątek...
- Są!!! - wrzasnął Syriusz, podskakując na karku hipogryfa. - Lecą prosto na nas!
- Widzę! - Hagrid gwałtownie ściągnął wodze. - Kubuś, na ziemię! Ale już!
Hipogryf jednak ani myślał go słuchać. Nie zważając na rękę ściskającą go za obrożę gwałtownie runął do przodu. Z oddali rozległ się wrzask. To darli się siedzący na Opandzie Remus i Peter, Opanda bowiem najwyraźniej postanowiła staranować Kubusia wraz z siedzącymi na nim jeźdźcami.
- Trzymajcie się mocno! - wrzasnął do nich Hagrid. Nadludzkim wysiłkiem zgarnął wodze w jedną rękę i naparł na kark hipogryfa, mało nie rozgniatając Syriusza. Kubuś zniżył lot, to samo zrobiła wpatrzona w niego Opanda.
- Jak tylko dotkną ziemi, zeskakujcie, i na bok! - twarz gajowego była czerwona z wysiłku. - Nic wam nie zrobią.
- Ratunkuuuu! - darł się Peter. Remus był tak przerażony, że chyba nawet nie miał siły krzyczeć - z całej mocy trzymał się piór na karku Opandy, zupełnie ignorując zwisające luźno lejce. Wreszcie hipogryfy, nie przestając zniżać lotu, zbliżyły się do siebie. Ich dzioby były otwarte, pazury sterczały do przodu, jak do walki.
Hagrid, cały czas ściągając w dół Kubusia, starał się nie dopuścić do starcia. Tuż nad ziemią gwałtownie skręcił w bok i hipogryf, orząc pazurami trawę, wylądował około dwóch metrów od Opandy.
- Na bok! - rozkazał Hagrid, chwytając za kołnierz szaty półprzytomnego Syriusza. James sturlał się na ziemię i zobaczył, jak Remus i Peter, zrzuceni z grzbietu Opandy podczas gwałtownego lądowania, uciekają na czworakach w dwie przeciwne strony.
Hipogryfy kotłowały się ze sobą, kompletnie ignorując zbierających się z trawy ludzi. Hagrid, wciąż trzymając w ręku dziwnie wydłużone wodze Kubusia, powiedział coś półgłosem i te rozciągnęły się jeszcze bardziej, tak, że zdołał przywiązać je do sterczącego z ziemi pnia. Potem w taki sam sposób uwiązał Opandę i dopiero teraz odwrócił się do stojących w bezpiecznej odległości chłopców.
- Żyjecie, huncwoty? - zapytał głosem ochrypłym z emocji. Jak na komendę rzucili się ku niemu. Objął ich wszystkich czterech naraz i przygarnął do siebie.
- Chodźcie, napijemy się herbatki - powiedział wreszcie.
- Zostawisz je tak? - James skinął głową w stronę przewalających się po trawie hipogryfów. Na ziemi leżało już sporo złotokasztanowych piór Kubusia, przemieszanych ze stalowoszarymi Opandy. - Przecież one się pozabijają.
- Trzeba im dać spokój - Hagrid uśmiechnął się, pociągając ich za sobą. - Cholibka, pierwsze widzę... Normalnie trzeba dwa tygodnie, żeby się hipogryfy zakochały, a te tak od razu... Piorun, nic innego, tylko piorun.
- Jaki piorun? - Peter wciąż był blady, miał minę, jakby chciał zwymiotować.
- Miłość od pierwszego wejrzenia - oznajmił uroczyście Hagrid, i to biednego Petera dobiło do reszty. Wpadł pędem do chatki, przez otwarte drzwi zobaczyli, jak rzuca się w stronę łazienki.
- Dobra jest - powiedział wreszcie Syriusz, gdy po trzech kubkach herbaty (Remus skusił się nawet na krajankę-mordoklejkę) ich twarze przybrały nieco bardziej naturalny kolor. - Myśleliśmy już kiedyś, żeby zmienić dewizę Hogwartu, no to mamy nową jak znalazł. "Nigdy nie dosiadaj zakochanego hipogryfa".
- Equogriphus amans nunquam ascendus - uzupełnił Remus, popijając herbaty, by trochę rozkleić szczęki.
- Ano, prawda - rozczulony Hagrid wytarł oczy wielką, kraciastą chusteczką. - Ale powiedzcie mi, wy dwaj, gdzieście latali. Mówiłem, żeby nie koło zamku, tak czy nie?
- No, w zasadzie tak... staraliśmy się - zaczął Peter. - Ale Opanda chciała zobaczyć z bliska chorągiew Slytherinu, i nie utrzymaliśmy jej...
- Cholibka - Hagrid wybałuszył na niego oczy. - Chcesz powiedzieć, że...
- Tak, Hagridzie - przyznał się Remus, spuszczając oczy. - Chorągiew Ślizgonów wisi na wierzbie bijącej. O ile w ogóle jeszcze coś tam wisi - dodał uczciwie.
- Aaaale fajnie!!! - zawył Syriusz, wykonując jakiś dziki taniec dookoła stołu. - Nareszcie ich mamy!
- Ale to jeszcze nie koniec - Peter uśmiechnął się skromnie. - Kiedy przelatywaliśmy obok okna klasy historii magii...
- Peter szczęśliwie miał przy sobie małą, poręczną łajnobombkę. Z opóźnionym zapłonem.
- A Binns jutro o ósmej rano ma tam lekcję - dodał Peter.
- Idioci, przecież on tego nie poczuje - James spojrzał na nich zaskoczony.
- On nie - Remus znów spuścił oczy. - Ale dla kogo będzie prowadził lekcję, jak Ślizgoni pouciekają od tego smrodu?
- Remusik, ty się weź zamknij - przerwał mu kategorycznie Hagrid. - Wiesz, co by było, gdybym z tego, coś powiedział, słyszał chociaż słowo? Chyba mi dzisiaj nawiało do uszu, będę musiał iść do pani Pomfrey...
- Niestety, jest pewien szkopuł - Peter dopił herbatę i spojrzał na przyjaciół z powagą. - Obawiamy się, że jak już odlatywaliśmy... no, wiecie, z tych miejsc, gdzie nas absolutnie nie było... mignęło mi w oknie coś jakby łysa pała Holza. Ale nie jestem pewien.
- Tak powiadasz? - uśmiech Syriusza był już tylko na wpół szczęśliwy. No to mam dobrą wiadomość, chłopaki. Wiemy, u kogo mamy następny szlaban.

Rozdział czwarty

Musimy się wreszcie zastanowić - James usiadł na zwalonym pniu i dał znak kolegom, by usiedli obok. Teraz, w biały dzień, Zakazany Las nie wydawał sie straszny. Jedynym stworzeniem, na jakie powinni byli uważać był Hagrid, gotowy w każdej chwili złapać ich za kołnierze i przegonić z ich ulubionego schronienia. - Czas leci, a my nic.
- Jak to nic? - zaprotestował Syriusz podkładając sobie pod siedzenie świerkową gałąź. - Pierwszy Eliksir już jest gotowy.
- A wiesz, co do niego wrzucisz? - zapytał celnie James. - Nie możesz zostać animagiem, jeśli nie zdecydujesz, w jakie zwierzę będziesz się zmieniał!
- Wiem - mruknął Syriusz patrząc w ziemię. - Ale wiem też, że cholernie nie mam na to ochoty.
- Nie zaczynaj teraz wszystkiego od początku - James rozumiał jego obiekcje, sam też dostawał gęsiej skórki na myśl, że będzie musiał wypić eliksir, stojący w dormitorium pod łóżkiem Petera. - Obiecalismy, że pomożemy Remusowi, tak, czy nie?
- Obiecaliśmy - zgodził się Syriusz. - I gdyby nie chodziło o Remusa, nie zbliżyłbym się do całej tej sprawy na długość miotły.
- A poza tym pomyśl, stary, jaką będziemy mieć zabawę! - przekonywał James takim tonem, jakby przy okazji przekonywał samego siebie. - Będziemy mogli szaleć po lesie bez ograniczeń, robić kawały, jakich Hogwart nie widział!...
- Wiem, wiem. Najweselej będzie, jak coś zmaścimy, i przemienimy się do połowy. Albo co gorsza tylko w jedną stronę.
- A czemu zaraz mamy coś zmaścić? - James był optymistą. - "Tajemnice Animagii" znamy na pamięć, Pierwszy Eliksir zrobiliśmy że niech się Holz schowa, zaklęcia możemy recytować obudzeni o północy... co byś ty jeszcze chciał? A jakie usługi może nam odać bycie animagiem, to chyba sobie wyobrażasz. Będziemy należeli do ścisłej elity czarodziejów...
- Nie myśl, że się boję - Syriusz spojrzał spod oka na milczącego dotąd Petera, jakby u niego szukał pomocy. Zrobię to. Ale nie wiem, czy mamy prawo pakować w to jeszcze małego...
- Mów za siebie - odezwał się niespodzianie Peter. - Decyduję o tym tak samo, jak wy.
- Nie boisz się?
- Skoro James się nie boi...
- No to powiedz, w jakie zwierzę chcesz się zmieniać - Syriusz był rozdrażniony. - Tylko nie mów, że w mantykorę, bo umrę ze śmiechu.
- Zostaw małego - upomniał go James. - Pamiętacie, zwierzę musi być zwyczajne, to znaczy takie, żeby nie budzić sensacji wśród mugoli.
- Szkoda, tak chciałem być hipogryfem - mruknął Syriusz. - No dobra, już przestaję - uprzedził kolejną uwagę Jamesa. - Ale tobie to dobrze, bo już wiesz.
- Wiem - zgodził się James. - Odkąd wszedłem po raz pierwszy do tego lasu, wiedziałem, że chcę nim być. Gnać przez błonia, przez las, na własnych nogach jak na najszybszej miotle...
- Koń? - zapytał Peter.
- Jeleń - poprawił James.
- Rogacz - dodał z uśmiechem Syriusz. - Z rusztowaniem na głowie.
- Z naturalną bronią - Peter wziął stronę Jamesa. - A ja kim mam być?
- Jakimś piekielnym małym spryciarzem - Syriusz powoli dawał się wciągać w rozmowę. - Kot odpada, kotem jest McGonagall.
- To może pies?
- Pies też odpada - zaprotestował Syriusz tak kategorycznie, że Peter aż się zdziwił.
- Czemu?
- Bo psem będę ja - wyjaśnienie było krótkie i rzeczowe. - W końcu to z przyjaźni pakujemy się w ten cyrk.
- No nareszcie! - James klepnął go w ramię. - Odetkało ci się!
- Ale dopiero, jak wymyśliłem psa - przyznał Syriusz. - Muszę jeszcze wybrać jakąś rasę.
- Pekińczyk - zachichotał Peter i spadł z pnia, uchylając się przed strzałem w ucho. - Ratlerek... Puuuuudel!
- Po co ci rasa? Pies to pies, duży, czarny, kudłaty - James krytycznie przyglądął sie przyjacielowi. - Pies włóczykij, brat łapa, chciałem powiedzieć łata...
- Łapa też może być - zgodził się Syriusz. - Możecie mnie tak nazywać.
- A ja? - pisnął Peter. - Zapomnieliście o mnie!
- Szop pracz - palnął Syriusz i teraz on mało nie potoczył się w mech. - Przepraszam, zapomniałem, że w Anglii nie ma szopów... Coś małego i kudłatego, świstak?
- Żebym ja cię nie świsnął! - zdenerwował się Peter. - Jakiś naprawdę fajny zwierzak, żeby mógł być i w domu, i na polu...
- Lis? Nie, one nie mieszkają w domach. Coś, co żyje między ludźmi. O, już wiem.
- No? - ucieszył się Peter. - Mówże!
- Ale się nie obraź - zastrzegł Syriusz. - Przypomniał mi się Soter Belizariusz Trzeci...
- Szczur? - Peter poczerwieniał jak balonik. - Nie! Nie zgadzam się! Bawcie się w to sami - i zanim któryś z nich zdążył zaprotestować, Pettigrew zerwał się i ruszył w stronę błoń.
- Czy ktoś mówił ci, że masz parszywy język? - zapytał uprzejmie James. Zanim jednak zdążył usłyszeć (a może raczej poczuć) odpowiedź na to pytanie, w krzakach gdzie zniknął Peter coś się zakotłowało. Słychać było szamotaninę, pełen protestu wrzask, i wreszcie soczyste mlaśnięcie, jakby czyjaś ręka zderzyła się z czymś sprężystym i okragłym.
Dwóch spiskowców skamieniało ze zgrozy - wreszcie na polanie zjawił się Hagrid, prowadząc za kaptur szaty nie opierającego się Petera.
- Tuście mi, huncwoty - powiedział. - A ten to kto? odwrócił Petera do światła i przyjrzał mu sie uważnie. - Cholibka, nie tegom przecież łapał... Gdzie jest tamten?
- Jaki tamten? - zdziwili sie wszyscy trzej.
- A niby ten Ślizgon, co was od pół godziny podsłuchiwał - wyjaśnił Hagrid. - Jegom chciał dostać, nie tego szczurka... czego się chichracie? - zapytał surowo, patrząc na Syriusza i Jamesa, którzy zgodnie unikali patrzenia na purpurowego z gniewu Petera. - Tamtemu tak przyłożyłem w tyłek, że ani uciekać nie musiał, poleciał jak z procy. A was to chyba wezmę za uszy i zaprowadzę do zamku.
- Haaagrid... - jęknęli wszyscy trzej. - Zlituj się... wiesz, ile ostatnio mieliśmy szlabanów?
- Chyba jeszcze za mało - Hagrid pokręcił kudłatą głową. - Ale jakbyście jutro po południu wpadli pokarmić hipogryfki, może bym zapomniał, że was tu widziałem.
- Stoi - zgodził się James wyciągając dłoń. - Auu! nie tak mocno!
- Macie swoją animagię - Syriusz niemal turlał się po trawie, gdy wracali do zamku przez błonia. - Już teraz jesteśmy w ścisłej elicie czarodziejów...
- Jak to? - zdziwił się wciąż jeszcze nadąsany Peter.
- A czy komuś innemu na świecie udało się zarobić szlaban u Hagrida?

Rozdział piąty

- Uważam, panie dyrektorze, że tych czterech już dawno powinno wylecieć ze szkoły - twarz Filcha zastygła w bladoszarą maskę wyrażającą jednocześnie głębokie uszanowanie dla rozmówcy, i równie głęboką odrazę do przedmiotu rozmowy - czterech uczniów, którzy z niewinnymi minami wpatrywali się w jasne oblicze Albusa Dumbledore'a. - Takie jest moje zdanie, jeśli pan profesor łaskaw.
- Nie sięgałbym jeszcze po aż tak radykalne rozwiązania, drogi Argusie - Dumbledore uśmiechnął się sponad swoich księżycowych szkieł. - Nasi czterej przyjaciele ostatnio rzeczywiście mieli pecha, ale prawdą jest, że tym razem niczego jeszcze nie zbroili.
- Jeszcze - parsknął Filch. - Kiedy się dowiedziałem, że buszują po zamku, była pierwsza w nocy. Pierwsza, panie dyrektorze. Poszedłem natychmiast...
- Podziwiam, mnie by się nie chciało - mruknął Dumbledore. - Wyrazy uznania dla Pani Norris. Jak widać potrafi łapać nie tylko szczury.
- To nie Pani Norris, tylko pewien uczeń ze Slytherinu - Filch nadął się tak, że wydawało się, że pęknie, tak samo z nieznanych dla Dumbledore'a powodów nadął się najmniejszy z winowajców. - Przypadkiem zobaczył ich w pobliżu wejścia do lochów...
- Ciekawe, co tam robił - mruknął znów Dumbledore. Czterej podsądni wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Filch wbrew swym intencjom skierował właśnie całą sympatię dyrektora w ich stronę - Dumbledore organicznie wprost nie cierpiał donosicieli.
- A wy co macie do powiedzenia? - dyrektor spojrzał na nich, zdejmując na moment okulary. - Co robiliście o pierwszej w nocy przy wejściu do lochu Ślizgonów?
- Wtedy właśnie udało nam się znaleźć drogę, panie profesorze - zaczął James. - Zasiedzieliśmy się w bibliotece, i chcieliśmy przejść na skróty do wieży Gryffindoru... Niestety, zabłądziliśmy.
- Wy? - wyrwało się Dumbledore'owi. - Jakim cudem?
- Był piątek, panie profesorze - Syriusz bezradnie rozłożył ręce.
- Ach, prawda - każdy z nich mógł przysiąc na obu kolanach, że Dumbledore nie uwierzył w ani jedno wypowiedziane przez nich słowo. - Widzisz, Argusie, wszystko się wyjaśniło. Ja sam kiedyś w piątek zamiast do swojego gabinetu, trafiłem do wspaniale urządzonej komnaty, w której było chyba z tysiąc nocników...
- Nie sądzę, żeby ich spotkało coś podobnego - Filch spojrzał z obnurzeniem na chichoczących winowajców. - Łżą jak z nut, panie dyrektorze. Niech pan ich zapyta...
- Ponieważ jednak nie jesteśmy w stanie udowodnić tym gagatkom nic konkretnego - Dumbledore wyszedł zza biurka i przyjacielskim gestem położył dłoń na ramieniu woźnego - musimy udawać, że im wierzymy. Panowie są wolni. Prosiłbym jednak, żebyście dla własnego dobra postarali się więcej nie błądzić.
- Tak jest, panie dyrektorze - obiecał solennie Remus. - Czy możemy już iść? Mamy mnóstwo nauki...
- Chyba trochę przegiąłeś - ocenił James, gdy szli korytarzem w stronę wieży Gryffindoru. - "Mamy mnóstwo nauki"... Stary popatrzył na ciebie jakby chciał powiedzieć, że bezczelność też ma swoje granice.
- A ty co? "Zasiedzieliśmy się w bibliotece" - odciął się Remus. - Filch słuchał i uszom nie wierzył.
- Ba, jak go pięciu ludzi na raz robiło w konia... - mruknął Syriusz. - Byłem dumny ze Starego. Ten facet umie kłamać lepiej od nas.
- Aż tak to może nie - zawahał się Peter. - Ale starał się jak mógł.
- Gorzej, że na parę dni będziemy musieli odłożyć mapę - Syriusz szarmancko ukłonił się Grubej Damie, która zaśmiała się i puściła do niego oczko. - Koty za płoty.
- Już, kochasiu - Gruba Dama usunęła się, by zrobić im przejście do pustawej w sobotę rano wieży Gryffindoru.
- A mieliśmy narysowany prawie cały parter - westchnął Remus, wyjmując z torby gruby tom, w którym między kartkami wyraźnie odznaczał się złożony we czworo kawałek pergaminu. - To był dobry pomysł, żeby zacząć od dołu.
- I fatalny pomysł, żeby nie zabrać peleryny-niewidki - dokończył James. - Ten piekielny Ślizgon znowu za nami łazi.
- Trzeba go będzie kiedyś złapać - rozmarzył się Peter. - Złapać i przekonać, żeby nas nie szpiegował.
- Delikatnie, ale przekonująco - kontynuował z takim samym rozmarzeniem James. - Żadnej przemocy, żadnej brutalności, ale jakaż sugestywna perswazja....
- To by było niezłe - zgodził się Syriusz. - Ale najpierw musimy załatwić klienta, który ma pierwszeństwo.
- To znaczy? - nie zrozumiał Peter.
- Wytłumaczcie mu, bo mnie się nie chce - Syriusz rozciągnął się w fotelu i przymknął oczy. - Jak skończycie, niech mnie ktoś obudzi.
- On ma na myśli Filcha - wyjaśnił krótko James i "obudził" Syriusza zaciskając dwa palce na jego nosie. Przez chwilę trwało zamieszanie, bo Syriusz koniecznie chciał wlać mu za kołnierz resztkę pozostawionego od wczoraj w szklance dyniowego soku. Kiedy wreszcie przewrócone krzesło wróciło na swoje miejsce, a rozlany sok nieco przesechł, Remus odezwał się:
- Co mu zrobimy?
- Syriuszowi? Zmienimy go w pekińczyka i podarujemy Filchowi - odparł natychmiast James, lecz Black zgasił go.
- Przymknij się, dowcipnisiu. To musi być coś, co by Filchowi w pięty poszło, żeby wiedział, że to my, a nie miał najmniejszego dowodu.
- Przyprawimy Pani Norris skrzydełka, niech zapoluje na nietoperze - zaproponował Peter.
- I zostawi w spokoju szczury? Au! - Syriusz złapał się za ucho, w które właśnie dostał. - No co, myślałem o Soterze Belizariuszu!
- Kotka jest wredna, ale to nie ona nam podpadła - Remus wprawnie rozdzielił Syriusza i Petera. - Oślizgłego też musimy dorwać, ale on jest następny w kolejce. Ma ktoś pomysł na Filcha?
- Chyba ja... - James skinął na nich i trzy głowy nachyliły się nad stołem, nadstawiając sześcioro uszu.
- Dooobre - kiedy się wyprostowali w ich oczach płonął cichy tryumf bliskiego zwycięstwa. - Kiedy zaczynamy?
- Jak to kiedy? - James spojrzał po nich z lekką pogardą. - Wiadomo! Dzisiaj w nocy.
- Ale skąd weźmiemy tyle... - Syriusz przyglądał mu się z podziwem graniczącym z niedowierzaniem.
- Ciiiicho. Nie pękaj, znajdziemy - uspokoił go Remus. - Znam miejsce, gdzie jest tego dość i trochę.

~~@~~
- Ile najwięcej uniesiesz? - zapytał szeptem Remus, wpatrując się w ciemność małego magazynku na tyłach skrzydła szpitalnego. - Tu jest tego chyba za sto.
- Weźmiemy wszystkie! - zapalił się Peter, opierając na wysuniętym brzuchu pokaźny stosik. - Filch wyskoczy ze skóry...
- Nie bierz tyle, głupi, nie dasz rady - zmitygował go James, obciążony dokładnie takim samym ładunkiem. - Czekajcie, jeszcze zaklęcie, żeby było cicho... Ale jestem idiota, przecież mogę je zaczarować, żeby były lżejsze! Przed nami kawał drogi.
- Szkoda, że w zamku nie można otworzyć portalu - Syriusz miał minę, jakby co najmniej wiedział jak się to robi. - Dobra, chłopaki, wystarczy. I tak musimy tu wrócić.
- A swoją drogą, po co pani Pomfrey tyle tego? - zastanawiał się James upychając całe towarzystwo pod peleryną-niewidką. - Na wypadek jakiejś epidemii, czy co?
- Nie wiem, wiejmy stąd, zanim nas nakryją - Remus wysunął spod peleryny rękę z różdżką i zaklęciem zamknął magazynek.
Szli w stronę sali wejściowej, koło której znajdował się gabinet Filcha. Bo też gabinetem trzeba było nazwać to ponure pomieszczenie, pełne ciężkich, tandetnych a okazałych mebli, wśród których poczesne miejsce zajmowała osławioną kartoteka przewinień uczniów Hogwartu w ciągu ostatnich kilkuset lat.
Szybko pozbyli się swego ładunku, rozstawiając przyniesione z sobą przedmioty w najrozmaitszych miejscach - najwięcej dostało się oczywiście biurku Filcha.
- Popatrzcie, mamy tu oddzielną szufladkę! - wykrzyknął Syriusz, przyglądając się kartotece. - Jak byk, Potter, Black, Lupin, Petigrew... Pettigrew pisze się przez dwa t, nieuku.
- Tu są lepsze rzeczy - Remus wysunął inną szufladkę, zawierającą znacznie starszą część archiwum. - Fiszki jeszcze po łacinie, in dormitorio puellarum status erat... przebywał w dormitorium dziewczyn, ciekawe, co mu za to zrobili... Poena: plagae, decem, o Boże, dostał dziesięć batów. Co za czasy... A tamten? Asinus asinorum in saecula saeculorum*, ale się ktoś wysilił...
- Ja już wolę to, posłuchaj - przerwał mu Syriusz. - "Uporczywie i w warunkach recydywy zatykali gumą do żucia dziurkę od klucza zamka komórki na miotły, uniemożliwiając korzystanie ze sprzętu..."
- Brzmi znajomo - przytaknął James. - No co, nacieszyliście się? To smarujemy po drugą porcję.
Z drugą porcją poszło równie gładko, jeśli nie liczyć momentu, kiedy James potknął się o brzeg peleryny-niewidki i cały jego balast, z ogromnym hałasem, bo tym razem zapomnieli o zaklęciu wyciszającym, wylądował na podłodze sali wejściowej, płosząc śpiącego pod sufitem nietoperza.
- Ile tam tego jeszcze zostało? - zainteresował się James, kiedy zabierali się do trzeciego okrążenia.
- Jeszcze tylko parę, ale między nimi jeden naprawdę ogromny... Istny tron - cieszył się Remus. - Postawimy go na samej górze.
- To ja go wezmę! - Peter gorliwie wyciągnął ręce. - Wszystkie już? To idziemy.
- Jeju, Filch pęknie ze złości... - przeżywał James. - Będzie mógł dać głowę, że to my, ale nie będzie miał ani cienia dowodu...
Nagle znieruchomieli. Drzwi gabinetu Filcha były szeroko otwarte, a w środku, najwyraźniej podziwiając osobliwą dekorację, stali... Filch i Dumbledore. Chłopcy zamarli w bezruchu, bojąc się odetchnąć.
- To nie mógł być nikt inny, tylko oni!!! - Filch aż podskakiwał ze złości, a u jego stóp podskakiwała, najwyraźniej naśladując swego pana, nastroszona, fukająca Pani Norris. Dumbledore rozglądał się po gabinecie i widać było, że z największym trudem stara się powstrzymać śmiech.
- To ich robota, panie profesorze! - pieklił się dalej Filch. - Jeśli zamierza pan dłużej tolerować tych huncwotów, ja rezygnuję!
- Co daj Boże amen - przytaknął nabożnie Syriusz i... niechcący nastąpił na brzeg peleryny.
Peter, popchnięty nagle, poleciał do przodu, a z jego rąk wypadł na podłogę ogromny, biały, emaliowany nocnik ze szlaczkiem z małych, różowych kwiatuszków. Ze straszliwym brzękiem rabnął o posadzkę i potoczył się prosto pod nogi Dumbledore'a.
Dyrektor nie wytrzymał. Zdjął okulary, włożył do kieszeni i ryknął śmiechem tak zaraźliwym, że chłopcy ukryci pod peleryną mało nie pozjadali powpychanych w usta własnych rękawów. Dumbledore jeszcze przez długą chwilę pokładał się ze śmiechu, patrząc na nocnik w kwiatki, i sto innych, zdobiących cały pokój.
- No wie pan... - tyle tylko zdołał wykrztusić purpurowy z gniewu Filch. Dumbledore wreszcie opanował się.
- Wybacz, Argusie, ale te kwiatuszki... Nie mogłem się opanować. Wyciągnął rękę w stronę drzwi i strzelił palcami.
- Accio!
Peleryna-niewidka przyfrunęła do niego, odsłaniając stłoczonych w drzwiach czterech przyjaciół. James i Syriusz dzierżyli w dłoniach każdy po sporym nocniku, Remus miał ich aż dwa.
- No, panowie, tym razem nie sądzę, żebyście zabłądzili - powiedział Dumbledore, a jego niebieskie oczy za księżycowymi szkłami na moment stały się poważne. - Doceniam waszą umiejętność korzystania z inspiracji, ale tym razem chyba przesadziliście.
- A nie mówiłem! - Filch miał minę, jakby spotkało go największe w życiu szczęście. - Mamy ptaszków... Panie dyrektorze, loch i kajdany czekają.
- O nie, brzęczałyby tak samo, jak te tutaj... - Dumbledore znowu zaczął chichotać, co odebrało biednemu Filchowi sporo satysfakcji.
- Jeśli pan nie ukarze przykładnie tych huncwotów, słowo daję, odchodzę!!!
- Nie, drogi Argusie - Dumbledore objął go za ramiona. - Ktoś musi czuwać nad tym miejscem. Hogwart cię potrzebuje. I ja też. A tych huncwotów... no cóż. Zapewne trzeba ich jakoś ukarać, niech pomyślę... Przede wszystkim musicie zabrać stąd te wszystkie... naczynia - Dumbledore znowu walczył z atakiem śmiechu.
- Zaraz wrócą do skrzydła szpitalnego - zapewnił James, profesor jednak przerwał mu.
- Nie, nie do skrzydła szpitalnego. Zaniesiecie je do pokoju wspólnego Gryffindoru. Pan Filch da wam farby i pędzelki, i na każdym z nocników wymalujecie - podniósł z podłogi naczynie ze szlaczkiem i przyjrzał mu się uważnie - po sto takich kwiatuszków. To powinno was zająć na jakiś czas...

* Osioł nad osłami na wieki wieków, stara szkolna sentencja.

Rozdział szósty

- "Ponieważ działaniu Pierwszego Eliksiru zawsze towarzyszą wizje, często połączone z drgawkami i utratą przytomności - głos Petera, czytającego fragment "Historii animagii" drżał lekko - ...uznano go za podstawowy test dla organizmu czarodzieja, mający sprawdzić, czy w ogóle może on zostać animagiem. Ci, u których test się nie powiódł, odczuwali jedynie objawy ostrego zatrucia pokarmowego, podobnie bywało gdy - w celach badawczych - eliksir stosowano u mugoli."
- Widzisz, nawet mugolom nic się nie dzieje - przerwał mu James. - Najwyżej polecisz raz i drugi do kibla...
- Mugolom nic, ale nam może - zaprotestował Peter i czytał dalej: - "Dowiedziono, iż test najlepiej znoszą osoby zdrowe i przede wszystkim młode. Nie jest tajemnicą, iż w ubiegłych wiekach do animagii przygotowywano głównie dzieci, twierdząc, że ich organizmy najlepiej przystosują się do autotransmutacji przez swą naturalną elastyczność i podatność na zmiany. Oczywiście w naszych czasach nikt nie odważyłby się zastosować Pierwszego Eliksiru u osoby niepełnoletniej..."
- I to jest duży błąd - znów wtrącił się James. - Skoro mamy do tego naturalne predyspozycje, czemu ich nie wykorzystać?
- Już nie mamy - Peter przelatywał oczyma tekst. - W średniowieczu zaczynano uczyć animagii już siedmio i ośmioletnie dzieci.
- Tośmy są ciut spóźnieni - zauważył sarkastycznie Syriusz. - Ale u nas w podstawówce tego nie uczyli.
- Niekoniecznie, posłuchaj: "Najwłaściwszym jednak, z biomagicznego punktu widzenia wydawałby się wiek od piętnastu do osiemnastu lat, oczywistym jest jednak, że struktura psychiczna piętnastoletniego czarodzieja nie jest jeszcze w pełni przygotowana do odpowiedzialnego posługiwania się animagią."
- Jakbym słyszał McGonagall - zaśmiał się Syriusz. - Zobacz, czy czasem nie ona to pisała?
- Coś ty, Minia napisałaby, że wyjątkowa niedojrzałość psychiczna piętnastoletnich czarodziejów całkowicie wyklucza ich jako potencjalnych animagów, ze szczególnym uwzględnieniem pana Syriusza Blacka - James porozumiewawczo zmrużył oko. - Jest tam jeszcze coś ciekawego?
- Nie, historie o animagach i ich przemianach, literatura fantastyczno-przygodowa - Peter przekartkował książkę. - Może byśmy się wreszcie zabrali do roboty?
- Jeszcze tylko parę spraw technicznych - uspokoił go James. - Eliksir będzie gotowy do wypicia w sobotę o jedenastej wieczorem. W sobotę, bo gdyby te cholerne atrakcje miały potrwać dłużej, lepiej mieć w zapasie cały dzień.
- To jeszcze lepiej w piątek, mielibyśmy dwa dni - zauważył Peter. - Nie, bo gdybyśmy w sobotę znikli na dłużej, zaczęli by nas szukać. Tym bardziej, że my z Syriuszem mamy w sobotę dodatkowy trening. W niedzielę zawsze jest więcej luzu, można iść na błonia, można przespać cały dzień...
- Zamkniemy dormitorium zaklęciem, a Remus będzie opowiadał wszystkim, że jeszcze śpimy - uzupełnił Peter.
- Akurat - milczący dotąd Remus wzruszył ramionami. - Chyba, że się rozdwoję. Chcę być przy was cały czas, gdyby coś się działo.
- Solidarność ssaków - James poklepał go po ramieniu, widać było jednak, że jest mu wdzięczny. - Musimy przygotować poduszki i koce...
- I wybrać którąś z sal na trzecim piętrze - dodał Syriusz, James jednak pokręcił przecząco głową.
- Pomyślałem właśnie, że lepiej, gdybyśmy tego nie robili w zamku - powiedział ściszając głos. - Nawet najbardziej zapomniane sale nie są bezpieczne. Jest Filch, jest Pani Norris, jest Gumowe Ucho Dumbledore'a...
- Ta misa w jego pokoju to nie jest żadne ucho, tylko myślodsiewnia - zaprotestował Syriusz. - Nie wiem, jakiemu idiocie wpadło do głowy, że Stary przez to podsłuchuje. Absurd!
- Wszystko jedno. Ale faktem jest, że po tych eliksirach możemy zachowywać się... nie całkiem cicho. Hałas może kogoś ściągnąć, zaklęcia wyciszające mogą nie wytrzymać... Krótko mówiąc, wymyśliłem Wrzeszczącą Chatę.
- Jedyne miejsce, gdzie można wrzeszczeć do woli i nawet nikt się nie zdziwi - zgodził się Syriusz. - I do którego wejście znają trzy osoby... oprócz nas.
- W dodatku te trzy osoby, co trzeba - dodał Remus. - Oprócz mnie tylko Dumbledore i pani Pomfrey, prawie jak pogotowie ratunkowe...
- Tylko żebyś nie spietrał i nie wezwał nikogo przed czasem - zapowiedział surowo James. - Pamiętaj, tylko gdybyśmy się nie ocknęli przed niedzielą wieczór. Powiedzmy, do siódmej. Albo gdybyśmy nie odjechali, tylko zaczęli na przykład umierać... Żartuję - dodał szybko, widząc, że Peter lekko zielenieje. - Dam ci na kartce cały spis ewentualnych awarii.
- Muszę jeszcze iść do Hagrida po włos z sierści Kiełka - dodał szybko Syriusz, jakby i jemu nie bardzo chciało się myśleć o kłopotach.
- Tylko się nie pomyl i nie weź z Kubusia - zachichotał Peter. - Albo czterorogiej krowy...
- Cicho, ty szczurku. Ciekawe, jak będziesz wyglądał z łysym ogonem, takim długim, glizdowatym... Glizdogon to ładne imię, nie uważacie, chłopaki?
- Ja ci dam Glizdogona! - zawył Peter, i natychmiast umilkł. W ich stronę szła, z miną nie wróżącą nic dobrego, pani Sprout.
- Już skończyliście? Pokażcie no, co zrobiliście na dzisiejszej lekcji - zażądała wchodząc pomiędzy wielkie donice z palmami. - Mieliście posadzić wszystkie naparstnice, całą grządkę... co?! Nawet nie zabraliście się do roboty, tylko czytaliście jakieś głupstwa! - oskarżycielskim gestem wskazała odłożoną przez Petera książkę, która na szczęście leżała tylną okładką do góry. - To już bezczelność, przez całą lekcję nie kiwnęliście palcem! Nie można was ani na chwilę spuścić z oka, jak małe dzieci! Pokaż no mi tę książkę, Potter - zażądała nagle, szukając okularów w kieszeniach ubrudzonej ziemią szaty. - Co to jest?
- "Quidditch przez wieki", pani profesor - skłamał James, podając jej książkę. Nie zawiódł się - profesor Sprout otrząsnęła się, jakby podał jej skorpiona.
- Quidditch? Wam tylko to jedno w głowie, uganianie się na miotłach nie wiadomo za czym! - wszyscy wiedzieli, że nauczycielka zielarstwa patologicznie wprost nie znosi quidditcha, a udział Puchonów w rozgrywkach traktuje jak niemiłą przypadłość. - Cała wasza czwórka zamelduje się tutaj dziś wieczorem... Będziecie mieli trening, że popamiętacie!
  Forum: W Labiryncie Wyobraźni · Podgląd postu: #147351 · Odpowiedzi: 12 · Wyświetleń: 15304

Minerwa Napisane: 14.05.2004 13:38


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 14
Dołączył: 14.05.2004
Nr użytkownika: 2135


Nie, to nie plagiat, Minerwa to panieńskie imię Dziewczyny Hagrida smile.gif

Eliksir wielohuncwotowy

Rozdział 1

- Kurczę, oni się czegoś domyślają - Peter Pettigrew był podekscytowany tak, że prawie podskakiwał w miejscu. - Nie mówcie, że nie.
- Nikt nie mówi, ty mistrzu intelektu - Syriusz na ogół dość dobrze tolerował odzywki Petera, tym razem jednak był, w przeciwieństwie do niego, mocno przygnębiony. - Panowie, co robimy? Mały ma rację, wokół Remusa zaczyna się robić głośno. Trzeba ukręcić łeb głupiemu gadaniu, bo inaczej Lunatyk będzie miał przechlapane do końca szkoły. A my z nim.
- Mało powiedziane - Peter na moment przysiadł na poręczy fotela, potem znowu zerwał się najwyraźniej nie mogąc usiedzieć na miejscu. - Biedny Remus...
- Biedny to on dopiero będzie, jak głupia Anette rozniesie po całym Hogwarcie, że mamy w Gryffindorze kumpla-wilkołaka - Syriusz wzruszył ramionami. - Musi być jakiś sposób... James, do ciebie mówię - trącił w ramię siedzącego dotąd w milczeniu kolegę. - Rusz mózgiem.
- A jak myślisz, co robię? - czarnowłosy okularnik rzucił mu wiele mówiące spojrzenie sponad szkieł. - Już w tamtym miesiącu zastanawiałem się, czy by nie można użyć jakiegoś małego "obliviate" i sprawić, żeby zapomnieli, że Remus choruje regularnie co miesiąc...
- Głupia Anette śmiała się, że pewnie ma okres - Peter udawał chojraka, ale mówiąc te słowa zaczerwienił się lekko. - Puściłem kiedyś plotkę, że ma alergię na skórki boomslanga, bo Holz używa ich mniej więcej co czwartą lekcję, ale ostatnio jak na złość przestał.
- Bezczelny - zachichotał Syriusz. - Jak on mógł nam to zrobić? W porządku, mały - poklepał Petera po głowie. - Im więcej sprzecznych informacji, tym lepiej. Dobrze się spisałeś, ale tym razem musimy wykombinować coś innego.
- Są dwie możliwości - James dla podkreślenia swoich słów wstał i przeszedł się po pustym o tej porze (dochodziła trzecia w nocy) pokoju wspólnym Gryffindoru. - Albo rzeczywiście próbujemy zmodyfikować paru osobom pamięć, albo...
- Albo co? - nie wytrzymał Peter. - Cykasz słowami jak zepsuty zegarek!
- Albo musimy podmienić Remusa. Trzeba, żeby był widziany podczas pełni, jakby nigdy nic. W ludzkiej postaci.
- Tego ostatniego nie musiałeś dodawać - zachichotał Syriusz i w sekundę później obaj tarzali się po podłodze, bo James koniecznie chciał zatkać mu usta wytartą do niemożliwości poduszką z fotela.
- Czy wyście zgłupieli? - biadał Peter, przeskakując co chwilę przez czyjąś rękę albo nogę. - Chcecie, żeby się tu zleciał cały Gryffindor? Z McGonagall na czele?
- Słyszysz, ty głupku? Cicho!... - wysyczał James przyciskając Syriusza do dywanu.
- Sam bądź cicho - Syriusz uwolnił jedną rękę i spokojnie, delikatnie zdjął koledze okulary, pozostawiając go w stanie kompletnego zaskoczenia i równie kompletnie unieszkodliwionego. - Mogłyby ci się potłuc - wyjaśnił, składając je troskliwie. - Wstawaj i kończ.
- To nie było fair - James wstał i wziął od niego szkła. - Ale dobrze. Na czym stanęliśmy?
- Na nogach - zachichotał Peter i dostał w łeb podniesioną z podłogi poduszką.
- Przymknij się, dowcipnisiu. Skończyłeś na tym, że trzeba Remusa podmienić. Proszę, panie Potter - dodał, naśladując chłodny głos Minerwy McGonagall. - Niech pan kontynuuje.
- Musi istnieć sposób, żeby stać się podobnym do kogoś innego, to jasne. Zdziwiłbym się, gdyby to nie było możliwe - zaczął od nowa James. - Pamiętacie, w zeszłym tygodniu na wykładzie Binnsa...
- Uuuaa! - ziewnął ostentacyjnie Syriusz.
-...na którym akurat wyjątkowo nie spałem - James nie dał się sprowokować i mówił dalej - była mowa o zwycięstwie Justusa Paskudnego nad Agenorem Wrednym, czy może na odwrót. Otóż ten cały Agenor zmienił się w żonę Paskudnego Justusa i nie zatrzymywany wszedł do jego namiotu w biały dzień.
- I oczywiście go zadźgał - dokończył Peter.
- I zjadł na surowo - przytaknął Syriusz.
- I popsuły mu się przednie zęby - kontynuował Pettigrew.
- I poprosił najbliższego goblina, żeby mu je powybijał kowalskim młotem - to był Syriusz.
- A ten nie trafił i huknął go w łeb, co ja za chwilę zrobię z wami - James nie wytrzymał. - Czy wy w ogóle pamiętacie, o czym my tu rozmawiamy?
- Dobra, nie złość się - Peter spoważniał. - Więc mówisz, że musi być sposób, żeby zmienić się w kogoś innego. Przynajmniej z wierzchu.
- Dokładnie. I musimy ten sposób znaleźć.
- Eliksir albo zaklęcie - uzupełnił Syriusz. - Z przedmiotów w grę wchodzi jeszcze transmutacja. - Już cię widzę, jak pytasz McGonagall "przepraszam, pani profesor, czy mogłaby pani mnie zmienić w Remusa Lupina?" - zachichotał Peter.
- Właśnie miałem prosić, żebyś to ty zapytał - odciął się Syriusz. - James, mówiłeś o czymś jeszcze. Może zaklęcie pamięci byłoby łatwiejsze?
- Odpada. Po pierwsze, trzeba by go stosować często. Po drugie, na połowie Gryffindoru. Po trzecie, piekielnie ostrożnie. Przecież oni wszyscy muszą się uczyć. Nie, z pamięcią lepiej nie eksperymentować.
- Po czwarte, dość łatwo byłoby nas złapać - Syriusz skinął głową. - Zatem nic, tylko trzeba się chociaż na chwilę zmienić w Remusa, pokazać w pokoju wspólnym Gryffindoru, że niby wyszło się od pani Pomfrey, a potem ostentacyjnie udać, że się tam wraca. Kupa roboty, panowie.
- Do której nie wiemy jak się zabrać... - Peter nie wyglądał jednak na specjalnie przygnębionego, wierzył, że jego przyjaciele jak zwykle cos wymyślą i był im gotów w tym pomóc z całych sił. - Trzeba będzie delikatnie podpytać nauczycieli.
- Flitwicka, Holza i McGonagall. To ostatnie prawie niewykonalne - Syriusz uśmiechnął się na wspomnienie swego ostatniego szlabanu. - Przynajmniej nie przeze mnie.
- A ja myślę, że trzeba zacząć od Binnsa. Zapytać, jak ten Wredny zmienił się w żonę Paskudnego, może to da nam jakiś trop - zaproponował nieoczekiwanie James.
- Zapytasz go? - Peter spojrzał na niego z nadzieją.
- Czemu nie? Kiedy mamy historię magii, jutro? Świetnie.
- To może chodźmy spać, co? - zaproponował Peter, któremu już od dawna kleiły się oczy. - Znowu będziemy nieprzytomni.
- Czekajcie - James zastygł w pół kroku. - Jeszcze jedno pytanie. Najważniejsze.
- No? - Syriusz był zły na siebie, że być może przeoczył coś ważnego.
- Powiemy Remusowi?
- Lepiej nie..
- Zdecydowanie tak - obie odpowiedzi padły równocześnie. James przyjętym wśród nich obyczajem zwrócił się najpierw do Petera.
- Czemu nie, mały?
- Bo się wkurzy, że znowu próbujemy go niańczyć. Pamiętacie, jaka była awantura, kiedy postanowiliśmy zostać animagami. On ma obsesję.
- Syriusz?
- Trzeba mu powiedzieć, bo nie jest idiotą i zauważy, że węszymy za czymś bez jego udziału. Nie powie słowa, ale jak spojrzy tymi oczami chorego wilka, będziemy mieli dość. Trzeba go wciągnąć do poszukiwań, co cztery głowy, to nie trzy.
- James, decyduj. Od ciebie zależy, co zrobimy.
- Syriusz ma rację - James wahał się jednak, mówiąc te słowa. - Trzeba mu jasno wytłumaczyć, o co chodzi, żeby swoim zwyczajem nie wpadł w panikę, a poza tym on naprawdę może nam pomóc. W eliksirach jest cienki, ale ma dobre notowania u McGonagall.

Rozdział 2

Wbrew obiekcjom Petera, przekonanie Remusa przyszło im dość łatwo - ich przyjaciel, wykończony po ostatniej przemianie, a może i przestraszony ciągłymi pytaniami o stan swego zdrowia, nie stawiał wielkiego oporu. Nawet on jednak nie wiedział, co jest potrzebne, by dwunastoletni czarodziej mógł przybrać postać innego dwunastoletniego czarodzieja. Poparł pomysł, by poszukiwania zacząć od Binnsa, udając zainteresowanie jego przedmiotem.
- Panie profesorze - James Potter zręcznie wykorzystał moment, kiedy Binns przerwał swój monotonny wywód by zaczerpnąć oddechu, co było jego przyzwyczajeniem jeszcze z czasów, kiedy oddychał. - Chciałem zapytać o szczegół z poprzedniej rebelii goblinów i historii Agenora Wrednego... Jak on potrafił zmienić się w kogoś innego, niż był?
- To nie zostało do dzisiaj stwierdzone, panie eee... Black?
- Potter - poprawił go James, z trudem starając się ukryć rozczarowanie, jakim napełniła go odpowiedź Binnsa.
- A zatem, jak mówiłem, panie Pettigrew, nie zostało to ustalone, ponieważ jedyny używany dzisiaj w tym celu środek został wynaleziony dopiero w 1493 roku, zaś Justus Paskudny został zamordowany kiedy?
- W 898, panie profesorze - James desperacko zerknął w otwarty na ławce zeszyt.
- Zgadza się, panie Lupin. Zatem wracając do dzisiejszej lekcji...
- Przepraszam, panie profesorze, czy mógłby pan jeszcze powiedzieć, jaki to środek? - James modlił się w duchu, by Binns nie stracił cierpliwości.
- Eliksir wielosokowy, a cóż by innego, panie Potter - James dałby głowę, że Binns trafił na jego nazwisko tylko dlatego, że wyczerpał już wszystkie możliwości. - Zatem wracając do naszego wykładu...
- Eliksir wielosokowy, eliksir wielosokowy - Peter prawie tańczył w miejscu, gdy po skończonej lekcji wyszli na korytarz. - Już wiemy, co to jest, eliksir wielosokowy...
- Uważaj, idioto - Syriusz pociągnął go mocno za pasek szaty, inaczej rozentuzjazmowany Peter wpadłby na idącego korytarzem Dumbledore'a. - Dzień dobry, panie dyrektorze!
- Witajcie, chłopcy - Dumbledore uśmiechnął się sponad swych księżycowych szkieł i poszedł dalej powiewając połami fioletowej szaty.
- Teraz kolej na Holza - zapowiedział James dzień później, gdy czekali na lekcję eliksirów. - Kto tym razem?
- Ja - zgłosił się na ochotnika Lupin.
- Wiesz jak jest, Holz za tobą nie przepada... - zastanowił się Syriusz. - Za nami zresztą też.
- Ale ja mam najgorsze stopnie - w głosie Remusa zabrzmiało coś na kształt dumy. - Więc jeśli zadam głupie pytanie, nie będzie w tym nic dziwnego.
- Niby masz rację... ale uważaj.
- Coś panu dzisiaj nie idzie, Lupin - Holz pochylił się nad kociołkiem, w którym smętnie pływały kawałki ściętego sowiego jaja. - Ośmielę się zauważyć, że nie tylko dzisiaj.
- Bo to jest strasznie trudne, panie profesorze - Remus zrobił płaczliwą minę. - Już chyba łatwiej byłoby uwarzyć eliksir wielosokowy!
- Zaręczam panu, że nie - Holz uśmiechnął się do niego, co zdarzyło się po raz pierwszy odkąd Remus został jego uczniem. - Eliksir wielosokowy należy do najpotężniejszych mikstur, o jakich przyjdzie się panu uczyć... zakładając oczywiście, że wytrwa pan do szóstego roku.
- Cholibka, to musi być coś trudnego - Peter dla odmiany był teraz w skrajnej rozpaczy. - Nawet jeśli zdobędziemy przepis, nie damy rady go przygotować.
- Najpierw go zdobądźmy - James nie był w eliksirach taką nogą jak jego koledzy. - Syriusz, kolej na ciebie. Podpytasz panią Pince.
- Eliksir wielosokowy? - świdrujące spojrzenie Irmy Pince zatrzymało się gdzieś daleko za Syriuszem, uprzednio przeszywszy go kilka razy na wylot. - A po co to panu?
- Eee, tego, mam referat z transmutacji - zełgał rozpaczliwie Syriusz, wiedząc doskonale, że to na nic. Rzeczywiście, pani Pince była ostatnia osobą na świecie, która dałaby się nabrać.
- Oo. A na jakiż to temat? Albo może, jeśli pan zapomniał tematu, zapytamy profesor McGonagall? - spojrzenie bibliotekarki miało w sobie siłę rażenia norweskiego smoka kolczastego. - To co, panie Black, mam ją tu poprosić?
- Nnie, dziękuję, niekoniecznie - skapitulował Syriusz, klnąc w duchu podejrzliwość pani Pince i własną głupotę. - Dam sobie radę bez tej książki.
- Książka "Najmocniejsze eliksiry" jest i zawsze była w dziale pozycji zastrzeżonych - pani Pince miała w dodatku nieładny zwyczaj pastwić się nad pokonanymi. - I nie sądzę, żeby trafiła do pańskich rąk wcześniej, niż na szóstym roku. Oczywiście jeśli wcześniej pana nie wyleją.
- Guzik, książka z przepisem na eliksir wielosokowy jest w zakazanym dziale - Syriusz, wciąż wściekły, relacjonował swą porażkę kolegom, którzy wiernie i przezornie czekali przed drzwiami biblioteki. - Tyle, że wiem, jaki ma tytuł: "Najmocniejsze eliksiry".
- To co zrobimy? - szczurza twarz Petera wyciągnęła się jeszcze bardziej. - A może by tak peleryna niewidka...
- Ehe, akurat - parsknął właściciel peleryny. - Pamiętasz, co było, jak chcieliśmy wziąć z półki "Magia a życie seksualne"? Ten chichot śni mi się po nocach.
- A mnie jeszcze łapy bolą - poskarżył się Syriusz, któremu książka przytrzasnęła palce.
- Czyli co, odpuszczamy? - w głosie Petera nie było jednak nadziei, raczej głęboka niewiara w to, że jego koledzy mogliby dać za wygraną. - Raz może nam cos nie wyjść...
- Nie wyszło nam właśnie z "Magią" - przypomniał James. - Poczekajmy, do następnej pełni mamy jeszcze dwadzieścia osiem dni.
W następny wtorek było ich już tylko dwadzieścia dwa. Przyjaciele snuli się po Hogwarcie nieobecni duchem, co fatalnie odbijało się na punktacji Gryffindoru, nic jednak, nawet cień pomysłu na zdobycie upragnionej książki nie zaświtał im w głowie. Po odrzuceniu kilkunastu różnych pomysłów (podpalenie biblioteki i kradzież książki w zamieszaniu było jeszcze najsensowniejszym z nich) i nieudanych podchodach do nauczycieli, postanowili zdać się na los. We wtorek po obiedzie, gdy Remus i Peter grali w eksplodującego durnia a James był na treningu quidditcha, do pokoju wspólnego Gryfonów wpadł Syriusz.
- Chłopaki, chodźcie tu - prawie wywlókł ich na korytarz, ku wielkiemu zdumieniu Grubej Damy, która aż wychyliła się z ram. - Muszę wam coś pokazać.
- Co? - Peter wciąż miał nadzieję, że jego przyjaciel zdołał jakoś przekonać madame Pince. - Masz książkę?
- Jeszcze nie. Ale wiecie, co wam chciałem pokazać? - Syriusz wziął ich obu za ramiona. - Patentowanego idiotę. Przyjrzyjcie się dobrze, bo to ja. Remus, możesz mi dać w pysk.
- Jeśli nie powiesz, o co chodzi, to dam - obiecał Remus. - Gadaj, co się stało?
- A to, że przecież mogliśmy i dalej możemy poprosić Hagrida! - Syriusz walnął się pięścią w czoło. - Może pożyczać co chce, jest pracownikiem szkoły!
Tymczasem James wracał do wieży Gryffindoru po skończonym treningu. Zbliżał się mecz z Puchonami i trzeba było poświęcić każdą chwilę na doskonalenie techniki gry. W sali wejściowej spotkał Dumbledore'a pogrążonego w rozmowie z Hagridem.
- Jak się masz, James - Dumbledore na jego widok przerwał rozmowę, nie zauważając nawet, że jego uczeń ocieka wodą i błotem. - Idziesz do wieży Gryffindoru?
- Tak, panie profesorze.
- To bądź tak dobry i zajrzyj do biblioteki, pani Pince prosiła, żebym jej to zaraz oddał - podał Jamesowi grubą, solidnie podniszczoną księgę. - Bardzo ci dziękuję. Ale ty wracasz pewnie z treningu, jesteś cały mokry - dopiero teraz zauważył, w jakim stanie jest James. - To może jednak sam zaniosę...
- Nie, nie, ja bardzo chętnie - James zdążył kątem oka przeczytać kilka ocalałych liter na grzbiecie księgi i to one sprawiły, że serce podeszło mu do gardła. - To naprawdę drobiazg, panie profesorze.
- Skoro jesteś tak miły - zgodził się Dumbledore, a iskierki w jego oczach zamigotały żwawiej niż zwykle. - Wiesz co, najpierw się umyj i przebierz, a potem idź do biblioteki. Irma zemdlałaby na twój widok.
- Naturalnie, panie profesorze - wybełkotał James i frunął po schodach jakby nie zauważył, że zdążył już zsiąść z miotły.
- Chłopaki, zwycięstwo!!! - wydyszał, wpadając do pokoju wspólnego Gryffindoru. - Macie to! - cisnął książkę na stół w kącie pokoju, gdzie natychmiast porwali ją jego przyjaciele. - Idę pod prysznic, macie dziesięć minut na przepisanie receptury!
- Jaaaaames - jęknął z nabożnym podziwem Peter. - Jesteś wielki.
- Dajcie to - Remus niecierpliwie przewracał kartki. - Zaraz znajdę! Syriusz, daj pergamin!
- Tak jest - Syriusz porwał kałamarz sprzed nosa jakiegoś niezbyt zmartwionego tym faktem pierwszaka, który rad był, że ma pretekst do przerwy w odrabianiu lekcji. - Pisz!
Gdy James, przebrany w szkolne szaty zszedł do pokoju wspólnego, Remus zdążył właśnie postawić ostatnią kropkę.
- Jak to zdobyłeś? - Syriusz wcisnął mu książkę. - Myśmy chcieli prosić Hagrida...
- Od Dumbledore'a - wyjaśnił z szelmowską miną James i uciekł, zanim przyjaciele zdążyli go zatrzymać.

~~@~~

- Zdążyliśmy w ostatniej chwili - sapnął z satysfakcją James, kończąc czytać przepis. - Trzeba czekać równo trzy tygodnie, zanim się toto ugotuje.
- A składniki? Tu są suszone skórki boomslanga i inne trudno osiągalne rzeczy - zastanawiał się Peter.
- Zdobycie ich będzie prostsze niż zwędzenie z kuchni kawałka ciasta - wyjaśnił mu James. - Mam mówić dalej?
- Nie, nie. Już rozumiem - Peter bardzo nie lubił, kiedy uważano go za ciężko kapującego. - Peleryna niewidka i dzisiejsza noc?
- Otóż to. Ale jak zwykle zapomnieliśmy jeszcze o jednej rzeczy - James był specjalistą w przypominaniu sobie ważnych szczegółów. - Który z nas?
- Co: który z nas? - tym razem nie zrozumiał Syriusz. - Ugotujesz to oczywiście ty, mnie by się na pewno przypaliło i śmierdziało na cały Hogwart.
- Który z nas to wypije, baranie - James poprawił się na desce sedesowej, narada toczyła się bowiem w łazience przy dormitorium, bo tylko tam można było zapewnić sobie, jak mawiał Syriusz, warunki należytej konspiracji.
Zapadło pełne napięcia milczenie. Wreszcie Syriusz odezwał się:
- Najlepiej, żeby żaden z nas. Wszyscy wiedzą, że jesteśmy nierozłączni. Jeżeli któregoś braknie, to od razu będzie podejrzane.
- Nie możesz wtajemniczyć nikogo spoza naszej czwórki - oburzył się Peter. - Przyrzekliśmy zachować tajemnicę.
- Wiem, tylko strasznie mi to nie pasuje - grymasił Syriusz. - Gdyby Remus urwał się od pani Pomfrey i przyszedł wieczorem do wieży Gryffindoru, to gdzie ja bym wtedy był? Albo ty? Albo Peter? To jasne, że bylibyśmy z nim.
- Chyba, że akurat któryś dostałby szlaban - uzupełnił Peter.
- Szlabany też na ogół obrywamy razem. Gdyby któryś z nas rozgadał po całym Gryffindorze, że dostał szlaban, a w rzeczywistości przyszedł tutaj... Albo dostał szlaban naprawdę, i urwał się z niego... Wiecie co, tego ostatniego to bym się może i podjął. Jeszcze nigdy nie urywałem się ze szlabanu.

Rozdział 3

- Gdzie to zrobimy? - głos Petera aż drżał od emocji. - Kibel odpada, tam każdy może wejść.
- Dormitorium też - przytaknął Syriusz. - Z tego samego powodu.
- Może jakaś zapomniana klasa? - zastanawiał się James. - Pamiętacie, ta, co ją kiedyś znaleźliśmy...
- Tak, ale to było we czwartek - zauważył ponuro Syriusz. - W piątek zamiast tej sali była ubikacja, w której Irytek z Grubym Mnichem łupali w Czarnego Piotrusia.
- Mam! - rozpromienił się Peter. - Łazienka Jęczącej Marty!
- Czyś ty zdurniał do reszty? Nie będę pitrasił eliksiru i słuchał zawodzenia tej kretynki! - sprzeciwił się James. - A poza tym, drogi kolego - znacząco zaakcentował ostatnie słowo - to jest kibel dla dziewczyn. Jeśli cię tam przyłapią, masz przegwizdane, głupia Anette będzie chichotać do końca twoich dni.
- Komórka na miotły - zaproponował Syriusz. - Ta, co jest obok wejścia do wieży.
- Ty jak co wymyślisz... A Filch będzie w tym czasie na Hawajach?
- Potrzebujemy tej komórki tylko raz, żeby było gdzie dokończyć eliksir i wypić, resztę możemy robić tu, w dormitorium. Schowamy kociołek pod łóżko Petera, będzie wyglądał jak nocnik - zachichotał Syriusz.
- A jak Filch wejdzie, kiedy się będziesz przemieniał? Umrze na zawał i będziemy go mieli na sumieniu - zaoponował James.
- O tym też pomyślałem. Oto, czym zatkamy dziurkę od klucza - Syriusz zrobił gigantycznego balona z gumy do żucia. - Oczywiście będzie na Irytka, ale tu już chyba nie będziesz miał wyrzutów sumienia?
- W żadnym wypadku - obiecał James. - Masz rację, to będzie nawet lepiej, jeśli ten niby-Remus wejdzie z zewnątrz... Powie, że uciekł z izolatki, bo mu tam było nudno.
- No dobrze, ale jeśli zatkamy dziurkę od klucza, to jak sami wejdziemy? - zatroszczył się Peter i mało nie wlazł pod łóżko pod karcącymi spojrzeniami kolegów. - O, przepraszam, zapomniałem...
- Tylko Peter Pettigrew mógł zapomnieć, że sam jest czarodziejem - Syriusz w zadumie pokiwał głową. - Powinieneś się ożenić z Anette. Au! - wrzasnął, gdy Peter cisnął w niego kanciastym kałamarzem. - Uważaj, głupi!
- Dosyć, panowie - przerwał zdecydowanie James. - Zatem plan jest taki: w przeddzień pełni Syriusz zarabia na szlaban. Dostaje go na wieczór po kolacji. W tym czasie Remusa już nie ma, wędruje do Wrzeszczącej Chaty - James zawahał się na moment, jak zawsze, kiedy mówił o tajemnicy przyjaciela. - My dwaj siedzimy w pokoju wspólnym i zachowujemy się normalnie, to znaczy przewracamy wszystko do góry nogami, głośno biadając, że nie ma z nami Syriusza, a Remus znowu chory. W tym czasie Syriusz urywa się ze szlabanu, idzie do komórki na miotły, otwiera drzwi zaklęciem - tu padło znaczące spojrzenie w stronę Petera - przebiera się w ciuchy Remusa, jeżeli się w nie zmieści... jeżeli nie, to tylko ściąga swoje. Wtedy do komórki wchodzi profesor McGonagall z delegacją dziewczyn Gryffindoru i następuje zbiorowe omdlenie na widok boskich kształtów naszego Apollina. Czyś ty osz... - reszta słów została zduszona brudnymi skarpetkami, które Syriusz od dłuższej chwili starannie przygotowywał. - Fuuuuj!
- Ja ci dam zbiorowe omdlenie - sapał Syriusz, kotłując się z nim po podłodze dormitorium. - Zaknebluję ci ten parszywy pysk raz na zawsze...
- Daj spokój, udusisz go, i nie powie, co dalej - Peter tym razem zachował stoicki spokój. - Puść go, a ty, James, nawijaj, bo dobrze ci idzie.
- Rewelacyjnie - Syriusz zdecydował się jednak puścić swoją ofiarę. - W porządku, daruję ci życie, bo inaczej mały Peter zostałby sierotą. Ale uważaj, co mówisz, bo nie ręczę, że nie zostanie...
- Tfu, kiedy ostatni raz myłeś nogi? - James z niesmakiem wycierał sobie twarz. - Dobra, co tam było dalej? No więc dobrze, nikt nie wchodzi do komórki, nikt nie mdleje, wrzucasz włos, zagotowujesz eliksir, pijesz, chudniesz o sto dwadzieścia kilo... no dobrze, tylko o sto - dodał szybko, widząc, że Syriusz znów sięga po skarpetki. - Przemieniasz się i wchodzisz do wieży. Tylko nie zapomnij hasła.
- Musiałbym być tobą - parsknął Syriusz, przypominając, jak to na pierwszym roku James zapomniawszy hasła spędził pół nocy zwinięty w kłębek na dywaniku. - Wchodzę do wieży, wy się rzucacie na mnie, co tu robię, ja mówię, że wyszedłem, bo mi się nudziło...
- Nie! - przerwał zdecydowanie Peter. - Mówisz, że wyszedłeś, bo w twojej izolatce księżyc strasznie rąbie po oknach i nie da się spać. Wtedy wszyscy zauważą, że jest pełnia.
- Peterze, jesteś wielki - powiedział z podziwem James, co doprowadziło Petera Pettigrew na skraj ekstazy. - Syriuszu, on ma rację. Dokładnie tak powiesz. Potem będziesz przez jakieś piętnaście do dwudziestu minut odstawiał skecz pod tytułem "pan Lupin był chory", a my będziemy cię namawiali, żebyś poszedł się położyć. W końcu się zgodzisz, i my pójdziemy z tobą. Przemienisz się w komórce na miotły, wrócisz na swój szlaban i pozwolisz McGonagall. żeby obdarła cię żywcem ze skóry.
- Jeżeli wszystko pójdzie tak gładko, jak mówiłeś, to może nawet obedrzeć - zgodził się wspaniałomyślnie Syriusz.

Rozdział 4

W dwa dni przed pełnią wszystko było przygotowane. Remus wyszukał ze sterty swoich szat taką, która pasowała na Syriusza nawet przed przemianą. Włos, który własnoręcznie wyrwał sobie z głowy, znajdował się w kieszeni szaty, zapakowany pieczołowicie w kawałek pergaminu. Eliksir wielosokowy, dojrzewający w kociołku pod łóżkiem Petera nabierał coraz bardziej właściwej konsystencji i barwy. Pozostawała tylko sprawa szlabanu.
- Co masz zamiar zrobić? - Peter zadał to pytanie po raz co najmniej dwudziesty, przez ostatni tydzień męczył nim Syriusza po kilka razy dziennie. - Masz jeszcze dzień czasu, ale powiedz, proszę cię...
- Nie mam dnia czasu - Syriusz uśmiechnął się wyrozumiale. - To jest do zrobienia dzisiaj w nocy, i musicie mi w tym pomóc.
- Proszę bardzo - zgodził się James. - Ale szlaban zarabiasz tylko ty.
- Jak w banku u Gringotta - Syriusz huknął się w pierś aż zadudniło. - Dzisiaj o naszej ulubionej godzinie.
- Znowu o drugiej? - jęknął Peter. - Ja się już nigdy nie wyśpię...

~~@~~

- Peter, właź - James zrobił mu miejsce pod peleryną-niewidką. - Syriusz, prowadź.
- Dobrze, tylko nie łaź mi po nogach - peleryna niewidka nie była nigdy bardzo komfortowym schronieniem, nawet gdy, tak jak teraz, było ich tylko trzech. - Trzeba by kiedyś zrobić mapę Hogwartu, te znikające schody doprowadzają mnie do rozpaczy.
- Dokąd idziemy? - Peter już nie mógł się doczekać. - Tyle przynajmniej mógłbyś powiedzieć...
- Proszę bardzo, i tak nie zgadniesz, po co - Syriusz na próżno starał się dostosować swój krok do drobnych kroczków Petera. - Do wieży Sinistry.
- Ale ona nam nigdy nie podpadła - zauważył nieśmiało Peter. - Nie mamy za co się na niej odgrywać.
- Ten kawał nie będzie przeciwko niej - Syriusz nie gorzej od niego pamiętał ich niepisany kodeks. - Jedyną osobą, która na tym ucierpi, będę ja sam. I o to chodzi.
- Tylko żeby cię nie wylali ze szkoły - Peter najwyraźniej miał dzień na martwienie się o wszystko i wszystkich. - Powiedz, co chcesz zrobić, no, powiedz...
- Zobaczysz - Syriusz był nieubłagany. - James, masz to, o co cię prosiłem?
- Jakże by nie - James sięgnął za siebie i z niemałym trudem wydobył spod szaty szkolną miotłę, tę samą, na której latał podczas meczów quidditcha. - Znasz wszystkie potrzebne zaklęcia?
- Spisałem na kartce - zachichotał Syriusz. - Szkoda, że została po kolacji na stole w Wielkiej Sali... - Czyś ty zgłupiał? - oburzył się Peter. - Taka nieostrożność!
- Spokojnie, mały. Wujek Syriusz wie, co robi. Alohomora! - drzwi obserwatorium otworzyły się bezgłośnie. - Idziemy.
Sala obserwatorium była ogromna. Największy teleskop stał dokładnie na jej środku, celując w niebo poprzez otwór w szklanym dachu. Dookoła stało mnóstwo innych urządzeń do obserwacji nieba, a na półkach pod niskimi ścianami znajdowały się astrolabia, sekstansy i gwiezdne mapy. Syriusz od razu podszedł do największego teleskopu i trochę regulacją, a trochę zaklęciami skierował go we właściwą część nieba.
- No, jest - powiedział z satysfakcją. - Chłopaki, patrzcie.
- A co to? - zapytał Peter, widząc podwójną gwiazdę. - Wiecie, że z astronomii nie jestem orłem...
- A jak myślisz? - James z uciechy walnął Syriusza w kark. - Jesteś genialny!!! Syriusz, Syriusz... - nie wiadomo było, czy mówi do przyjaciela, czy widocznej przez teleskop gwiazdy. - To będzie jak twój autograf z dedykacją...
- I o to chodzi. Dalej, chłopaki, musimy ustawić tak wszystkie teleskopy. Tamten też - wskazał niewielkie urządzenie, umieszczone wysoko pod kopułą obserwatorium. - Jego obraz można skierować na sklepienie Wielkiej Sali.
- Lecę! - James dosiadł miotły i zatoczył kilka wściekłych kręgów pomiędzy teleskopami, tak nisko, że musieli schylić głowy. - Jakie tam jest zaklęcie?
- Masz! - Syriusz podał mu pergamin z wypisanymi kilkoma słowami. - To jest kopia - dodał, na użytek Petera. - W Wielkiej Sali został oryginał.
- Jeju, ale fajnie - małego Pettigrew też rozpierała radość. - Syriusz, ty naprawdę...
- Bierzmy się do roboty - Syriusz wskazał mu rząd teleskopów. - Współrzędne te same, co tu. Trzeba je wszystkie ustawić identycznie.
Po godzinie wytrwałej pracy wszystko było gotowe. James, który przez trzy kwadranse mocował się z teleskopem pod sufitem, wylądował na podłodze obserwatorium mokry od potu.
- Udało się - wydyszał. - Ale się nakląłem...
- Popatrz - Peter z dumą powiódł wzrokiem po obserwatorium. Wszystkie teleskopy pokazywały tę samą podwójną gwiazdę. Syriusz patrzył na to i pęczniał z dumy.
- Ładne, co? - zapytał jakoś ciszej niż zwykle. James spojrzał na niego katem oka i zauważył, że jego przyjaciel jest autentycznie wzruszony. - Jakbym dostał w prezencie całe niebo...
- Piękne - James wiedział, że teraz nie wolno mu żartować. - Twoja gwiazda jest naprawdę wspaniała. Podobnie, jak cały ten pomysł.
- Mam nadzieję, że szlaban będzie go wart - Syriusz był już taki sam, jak przedtem. - Dobra, panowie, zwijamy się. I jutro, choćby was szlachetność miała udusić na miejscu, nie przyznajecie się do niczego, zrozumiano? To jest mój kawał.
- I twój szlaban - przytaknął Peter. - Choćby mnie McGonagall kroiła na kawałki...
- Nie będzie - obiecał mu James. - Ona też ma klasę.
Jutrzejsza afera miała na długo przyćmić wszystkie inne, i jedyne, czego spiskowcy żałowali to że Remus, coraz bledszy i wyraźnie tracący siły, nie jest w stanie się nią cieszyć. Na sklepieniu Wielkiej Sali na bezchmurnym niebie obok słońca jasno wybijała się wielka, czerwona gwiazda. Wszyscy patrzyli na nią i chichotali, a imię Syriusza było najczęściej powtarzanym podczas śniadania słowem. Zaaferowana profesor Sinistra biegała od Wielkiej Sali do swojej wieży i z powrotem, a sprawca tego wszystkiego pławił się w ogólnej popularności.
Dopiero kiedy wstawał od stołu by udać się na pierwszą lekcję - a była nią, jak na ironię, astronomia - do stołu Gryfonów podeszła profesor McGonagall.
- Dobrze się bawisz, Black? - zapytała, widać było jednak, że nie bardzo się gniewa. - Czy panowie Potter, Lupin i Pettigrew też już zdążyli się nacieszyć?
- Oni nie mieli z tym nic wspólnego - zaprotestował z godnością Syriusz. - To była moja gwiazda, mój pomysł...
- I twój szlaban - dokończyła McGonagall. - Dobrze zatem, jak sobie życzysz. Radzę ci wcześnie zjeść kolację, bo czeka cię mycie podłogi w Wielkiej Sali - powiodła wzrokiem po sali, która nigdy dotąd nie wydawała się Syriuszowi aż tak wielka. - Niestety, nie udało mi się przekonać profesor Sinistry, że powinna ci przy tym przyświecać twoja gwiazda... Ale przynajmniej możesz się pocieszyć, że twój dzisiejszy szlaban był zapisany na niebie.

Rozdział 5

Po kolacji Syriusz Black bynajmniej nie czekał, aż Wielka Sala opustoszeje, lecz ostentacyjnie przyniósł sobie wiadro z wodą, proszek i mopa, i zabrał się do pracy. Złośliwe komentarze wychodzących przyjmował ze stoickim spokojem, jednak nie było ich wiele. Nocny figiel i poranna awantura zjednały mu powszechną sympatię, a i bez tego był ogólnie lubiany.
- Nareszcie właściwy człowiek na właściwym miejscu - krzywy uśmieszek Severusa Snape'a i rechot bandy Ślizgonów nie należały do rzeczy, które łatwo byłoby przyjmować ze stoickim spokojem. - Zawsze ci mówiłem, że skończysz jako cieć i proszę, McGonagall też się na tobie poznała.
Syriusz odstawił miotłę i wyprostował się. Rechot ucichł, wszyscy czekali na jego reakcję. Syriusz dumnie podniósł głowę.
- Ślizgony, won - rozkazał z godnością. - Tu się pracuje.
Parsknęli krótkim, nerwowym śmiechem, następne żarty jednak jakoś się nie kleiły. Pomamrotali coś i wyszli, pozostawiając Syriusza w glorii tryumfatora.
Tymczasem James i Peter pobiegli do wieży Gryffindoru. Ubranie Remusa wraz z kociołkiem znajdowało się już w komórce na miotły, której dziurka od klucza została fachowo zabezpieczona według metody Syriusza-Irytka. Przez długą chwilę byli zajęci przyjmowaniem gratulacji i odpowiadaniem na pytania o szczegóły Syriuszowego figla (w to, że Syriusz zrobił to bez pomocy przyjaciół oczywiście nikt nie wierzył), wreszcie jednak każdy zabrał się do swoich zajęć. James i Peter usiedli przy swoim stoliku w kącie i rozpoczęli grę w eksplodującego durnia, starając się przy tym robić jak najwięcej hałasu. Uważny obserwator widziałby jednak, że ich humory nie są tak świetne, jak starali się to okazać, a bardziej niż gra interesuje ich zawieszony nad kominkiem wielki zegar.
- Jeśli coś go zatrzymało, będę musiał sam wypić eliksir - wymamrotał schylony nisko nad stołem James. - Czekamy najdalej do dziesiątej, potem niektórzy już się kładą spać.
- Może zejdę do Wielkiej Sali i sprawdzę - zaproponował Peter równie ściszonym głosem.
- Nie. Im mniej zamieszania, tym lepiej. Wyjdę, że niby idę spać, i w pelerynie-niewidce wyśliznę się na korytarz. Będzie to podejrzane jak sto diabłów, ale nie możemy zmarnować eliksiru. Nie gap się, tylko graj!
- Mamy jeszcze czterdzieści minut - Peter znów zaczął symulować gorliwe zainteresowanie grą. - gdzie on, u licha, przepadł?
Syriusz Black umył właśnie jedną dziesiątą Wielkiej Sali i z rozpaczą spojrzał w stronę stołu nauczycieli, gdzie McGonagall, pogrążona w rozmowie z Flitwickiem, najwyraźniej postanowiła go pilnować. Czas płynął nieubłaganie. Miał być w wieży Gryffindoru już pół godziny temu, tymczasem nic nie zapowiadało ani końca roboty, ani możliwości ucieczki. Starannie rozważył alternatywę - czy powiedzieć McGonagall, że idzie do ubikacji, i zniknąć na dłużej niż przewidywał, czy po prostu ulotnić się bez słowa.
- Nie mogę dłużej - James w pokoju wspólnym Gryfonów był już chory z oczekiwania. - Idę do kibla, a potem przeskakuję w pelerynę-niewidkę. Jak Syriusz przyjdzie, najwyżej wróci na szlaban.
Kiedy gasił za sobą światło w małym korytarzyku oddzielającym ich dormitorium od łazienki, ktoś pociągnął go za rękaw. Drgnął przestraszony i sięgnął do wyłącznika, jednak tajemniczy napastnik chwycił go za rękę. James odwrócił się, poznał go i osłupiał.
- James - głos w ciemności był cichy, ale Potter rozumiał doskonale każde słowo. - Wiem, co macie w tym kociołku, który jest schowany w komórce na miotły.
- Skąd wiesz? - James zrobił ruch, jakby chciał się rzucić na swego rozmówcę, ale zreflektował się natychmiast.
- Wiem. Wiem też, że chodzi o Remusa. Żeby go zastąpić. Miał to zrobić Syriusz, prawda?
- Ale go nie ma - zgodził się James. - To wszystko? Zatem możesz już lecieć z jęzorem do McGonagall. Nie zatrzymuję, droga wolna.
- Głupi! Ja chcę wam pomóc! Czas leci, za chwilę wszyscy rozejdą się po dormitoriach. Jakie masz wyjście?
- A ty co zrobisz? - James wzruszył ramionami.
- Proste, wypiję ten eliksir.
- Jakim cudem? Przecież ty jesteś...
- Normalnie. Przypomnij sobie Justusa Paskudnego, kto go zabił? No widzisz. Dodałeś włos Lupina?
- Jeszcze nie, to się robi w ostatniej chwili - James był tak skołowany, że zapomniał o całej konspiracji.
- To na co czekasz? Mówię ci, zrobię to, i nie sypnę was ani mrugnięciem oka, przysięgam.
- Czemu to chcesz zrobić?
- Bo też mi go szkoda. Gdyby się wszyscy dowiedzieli, kim jest, na drugi dzień mógłby się pakować.
- Prawda - James Potter westchnął głęboko. - W porządku, wierzę ci. W komórce jest szata i buty, przebierz się, dodaj włos, zagotuj eliksir, potem zaklęcie stu dzące i dopiero pij. I cały czas patrz na zegarek, eliksir działa tylko godzinę. Jak przyjdziesz, powiedz, że w infirmerii księżyc świeci w okna i nie możesz spać. A potem po prostu usiądź przy naszym stoliku. Idź już!
W posępnym milczeniu wrócił do pokoju wspólnego i nie odpowiadając na pytania zdziwionego Petera wziął do ręki najbliższą książkę i otworzył ją. Przez moment udawał, że czyta, dopiero potem zorientował się, że trzyma książkę do góry nogami. Zanim jednak zdążył odwrócić ją, otwór wejściowy odsunął się i wszedł... Remus Lupin.
- Hej! - Peter nie stracił głowy i zerwał się z miejsca, za nim zrobiła to połowa Gryffindoru. - Lunatyk?! A co ty tu robisz?
- Zwiałem pani Pomfrey - "Remus" był śmiertelnie blady i zupełnie przypominał nieszczęśnika, którego dziś na ostatniej lekcji odprowadzili razem do skrzydła szpitalnego. - W tej cholernej izolatce można się wściec, jest pełnia i księżyc tak świeci po oknach, że o spaniu nie ma mowy.
- Dzisiaj jest pełnia? - piątoklasista Jack Benton przyjrzał mu się podejrzliwie. - To co ty tu w takim razie robisz?
- A jak myślisz? - zapytał opryskliwie "Remus". - Jak nie wierzysz, to sprawdź - pociągnął go do okna. Odsunął zasłonę i pokazał mu ogromny, okrągły księżyc, który właśnie wyłaniał się zza Zakazanego Lasu. - Ty byś przy czymś takim mógł zasnąć? W dodatku jakbyś był chory?
- Ty naprawdę jesteś lunatykiem - Benton spojrzał na niego, jakby widział go po raz pierwszy w życiu. - Chwała Bogu, mały, bo prawdę mówiąc myślałem o czymś znacznie gorszym...
- A o czym? - "Remus" wzruszył ramionami.
- Nawet ci nie powiem, bo byś się posikał do łóżka - Benton poklepał go po ramieniu. - Będziesz się o tym uczył na trzecim roku, masz czas. No, co się tak gapicie? - spojrzał po przysłuchujących się tej rozmowie zaciekawionych Gryfonach. - Dajcie dzieciakowi iść w kimono, bo zamiast lunatyka będziemy mieli ducha. I zasłońcie to cholerne okno - z niechęcią spojrzał w stronę okrągłego księżyca, nikt jednak nie kwapił się spełnić jego polecenia.
Tymczasem Syriusz Black osiągnął dno rozpaczy. Pozostawało mu najwyżej pół godziny, z tego co najmniej dziesięć minut trzeba było odliczyć na przemianę... Zanim wejdzie do wieży, połowa Gryffindoru pójdzie spać. Trzeba było się zdecydować. Odstawił miotłę pod ścianę i podszedł do głównego stołu.
- Pani profesor - powiedział ze zbolałą miną. - Bardzo przepraszam, ale naprawdę muszę wyjść...
- W porządku, Black - jego mina i bardziej jeszcze ręka przyciśnięta do żołądka przekonały McGonagall, że lepiej nie zwlekać. - Za pięć minut widzę cię tu z powrotem.
Syriusz nie czekał na koniec zdania, pognał jakby go kto gonił. Zadyszany dopadł komórki. Otworzył drzwi i ku swojemu wielkiemu zdziwieniu zobaczył, że kociołek jest pusty, a po szatach Remusa nie ma śladu. Ze złością wyrżnął pięścią w ścianę. Połowa jego misternego planu, a kto wie, czy nie cały, była na nic. Niepotrzebna była wyprawa do wieży Sinistry, po nic ten zakichany szlaban... Pewnie James, zniecierpliwiony do ostatka, przyszedł tu i wypił eliksir, a teraz udaje Lupina wśród kolegów dociekających, dlaczego raptem jeden drugoklasista zniknął, a na jego miejsce pojawił się inny...
Westchnął i podszedł do portretu Grubej Damy.
- Kaszalot - powiedział zrezygnowany i wszedł do pokoju wspólnego. Powitał go zbiorowy aplauz. Syriusz podniósł głowę i zobaczył, że wita go cały Gryffindor w komplecie. Spojrzał w stronę ulubionego stolika w kącie i zbaraniał. Przez tłum przepychali się do niego James, Peter i... Remus.
- Jest nasz gwiezdny kawalarz - prefektka zwana Małą Molly osobiście uścisnęła mu dłoń. - Macie tam jeszcze jakieś piwo kremowe? Trzeba powitać bohatera...
- No, nareszcie w komplecie - James dopchał się do niego i ostentacyjnie podał mu rękę. - Nawet Remus na twoją cześć zwiał z izolatki, mówi, że mu księżyc świeci w okna... Nie każdy ma własną gwiazdę na zawołanie.
- Remus! - Syriusz udał, że dopiero teraz go zauważył. - A chodźże tu! - Mocno poklepał po ramieniu kogoś, o kim nie miał bladego pojęcia, kim jest. - No tośmy obaj zwiali, bo ja dałem dyla ze szlabanu, zaraz tam muszę wrócić...
- Uciekłeś McGonagall? - Mała Molly zmarszczyła brwi. - Syriusz, czy ty czasem nie przesadzasz? Wracaj tam natychmiast!
- Rozkaz, pani prefekt! - Syriusz chwycił w locie podane mu piwo kremowe. - Remus, twoje zdrowie! I wasze! - przechylił butelkę i pił długo, pod koniec mając jednak dziwne uczucie, że w pokoju zrobiło się cicho. Odstawił butelkę i zdrętwiał - na tle odsuniętego portretu stała profesor McGonagall, a jej spojrzenie wolno przesuwało się od odsłoniętego okna ku "Remusowi", by wreszcie zatrzymać się na nim samym.

Rozdział 6

- Witam uciekinierów - McGonagall wzięła się pod boki i powiodła spojrzeniem po reszcie Gryfonów, z których każdy zawzięcie szukał czegoś na podłodze. - Tego to już doprawdy za wiele. Lupin, Black, proszę natychmiast ze mną.
Nie oglądając się za siebie wymaszerowała z pokoju, a obaj winowajcy za nią - Syriusz niepewny bodaj własnego imienia i nazwiska, i "Remus" starannie kryjący uśmiech za kołnierzem szaty.
Gdy portret zamknął się za nimi, Syriusz zastąpił drogę profesor McGonagall i padł na kolana.
- Pani profesorko, błagam! Niech będzie szlaban do końca roku, ale niech pani nie mówi nikomu, że to nie jest Remus!
- Wstań, Black - poleciła krótko McGonagall i nie odzywając się więcej ani słowem zaprowadziła ich prosto do swojego biura.
- Siadajcie.
Usiedli. Syriusz kątem oka zauważył, że jego towarzysz nerwowo spogląda na zegarek. Przemknęło mu przez głowę, że krótkie działanie eliksiru wielosokowego ma swoje zalety - za chwilę będzie przynajmniej wiadomo, kto to, u licha, jest...
- Proszę, Black - Minerwa McGonagall wyglądała na bardzo zagniewaną. - Za dziesięć minut idziemy do dyrektora. Jeżeli chcesz coś wyjaśnić, masz ostatnią szansę.
- Tylko jedną rzecz, pani profesor - Syriusz wiedział, że to nie są żarty. - Chciałem powiedzieć, że Remus Lupin nie jest niczemu winien. Siedzi zamknięty we Wrzeszczącej Chacie i o niczym nie wie - Syriusz zdawał sobie sprawę, że nie mówi całej prawdy, pomyślał jednak, że w obecnym stanie trudno sądzić, że Remus cokolwiek wie lub pamięta.
- Zatem po raz drugi dzisiaj twierdzisz, że wszystko wymyśliłeś sam? - ostry głos McGonagall nieznacznie złagodniał.
- Tak, pani profesor.
- I sam przygotowałeś eliksir wielosokowy? - brwi McGonagall podjechały aż do połowy czoła.
- Tak, pani profesor - ta odpowiedź była już o wiele mniej pewna.
- Jeżeli kłamiesz, Black, nie rób tego aż tak bezczelnie - poradziła mu McGonagall. - Gdyby profesor Holz to usłyszał, umarłby ze śmiechu.
- Przepraszam, pani profesor, ale...
- A poza tym - profesor McGonagall wstała i przygwoździła Syriusza do krzesła spojrzeniem, którego nie powstydziłaby się pani Pince. - Czy naprawdę sądzisz, że byłabym zdolna zdradzić przed Gryffindorem, kim naprawdę jest Remus Lupin?
- Oni zaczęli się czegoś domyślać, więc chcieliśmy...
- Wiem. I co najdziwniejsze, chyba się wam udało.
- Tak - odezwał się milczący dotąd "Remus". - Wszyscy myśleli...
- A ty cicho - przerwała mu McGonagall. - Kimkolwiek jesteś, zaraz się tobą zajmę, i to tak, nie będziesz narzekać. A z tobą, Black, jeszcze nie skończyłam - wyraz ulgi z twarzy Syriusza znikł o wiele szybciej, niż się tam pojawił. - W tej szkole nikt bezkarnie nie ucieka ze szlabanu. Nawet jeżeli specjalnie się o niego postarał. Tak było, prawda?
- Tak, pani profesor.
- Dlaczego?
- Bo wszyscy zdziwiliby się, czemu mnie nie ma w pokoju wspólnym, skoro są tam James, Remus i Peter. A tak - wiedzieli, że mam szlaban. Uciekłem dlatego, że to ja miałem wypić ten eliksir. Przyszedłem za późno i zobaczyłem, że Remus już jest, to znaczy, że on... - bezradnie wskazał na siedzącego obok chłopaka.
- Więc to ty miałeś wypić eliksir?
- Ja.
- To kim, do stu tysięcy mioteł, jest ten przebieraniec? - McGonagall wskazała głową na "Remusa". - Ciebie nie pytam! - uprzedziła jego wyjaśnienie. - Słucham, Black.
- Pani profesorko, jak Boga kocham, że nie wiem - Syriusz miał minę tak zbaraniałą, że musiała mu uwierzyć. - Jak przyszedłem, on tam już był. Byli też James i Peter, więc może lepiej niech on sam powie?..
- Chyba nie ma innej rady - w oczach McGonagall zamigotało coś na kształt uśmiechu. - Proszę. Teraz możesz mówić.
- Lily Evans.
- Co?! - Syriusz zerwał się z miejsca. - A ty skąd wiedziałaś? James ci wygadał?!
- Siadaj, Black - McGonagall spojrzała na niego karcąco. - Tutaj ja zadaję pytania. Skąd wiedziałaś, że Remus jest wilkołakiem? - zapytała, zwracając się do Lily.
- Oglądałam mugolski film, w którym był chłopak podobny do Remusa... - zaczęła Lily z wahaniem. - Też znikał podczas pełni, a potem był chory. I okazało się, że jest wilkołakiem. Sprawdziłam w książkach, zgadzało się... Byłam pewna, że oni - nieznaczny ruch głowy w stronę Syriusza - o wszystkim wiedzą, więc kiedy James zaczął wypytywać profesora Binnsa jak można się zmienić w kogoś innego, domyśliłam się. Chciałam im pomóc.
- Rozumiem. Kiedy odzyskasz swoją właściwą postać?
- Za moment... - Lily nerwowo spojrzała na zegarek. - Pięć minut... nie więcej.
- Doskonale. Black, pójdziesz do wieży Gryffindoru i przyprowadzisz Pettigrew i Pottera.
Droga do pokoju wspólnego Gryfonów zajęła Syriuszowi znacznie mniej, niż poprzednio w odwrotną stronę. Było już tak późno, że w okrągłym pokoju nie było nikogo, pobiegł zatem do dormitorium, gdzie James i Peter siedzieli snując domysły, wśród których wyrzucenie Syriusza ze szkoły i odjęcie Gryfonom tysiąca punktów było wizją i tak bardzo optymistyczną.
- Zbierać się, McGonagall was woła - Syriusz stanął w drzwiach jak zwiastun nieszczęścia. - Lilka już tam jest.
- Domyśliła się, że to nie Lupin? - zapytał Peter.
- Idźże, głupi, przecież ona wie! Na zdrowy rozum Remus nie miał prawa tutaj być, i jak go zobaczyła, od razu skapowała, co jest grane - James nerwowo zapiął szatę na wszystkie guziki. - Bardzo jest zła?
- Nawet nie - wybiegli na korytarz. - To znaczy na mnie tak, o ten szlaban. Na szczęście jest zbyt późno, żeby mogła nas wysłać do Dumbledore'a...
- I chwała Bogu, może nas jeszcze nie wyleją. Za sam eliksir wielosokowy... - zajęczał Peter.
- A tobie, James, urwę łeb - przypomniał sobie Syriusz. - Myślałem, że zawału dostanę, wpadłem do wieży, a tam Remus i wy dwaj... Kto ci pozwolił mówić o tym Lilce?
- A kto mówił Lilce? - zaprotestował James. - Ta piekielna dziewczyna sama się domyśliła, uparła się, że chce cię zastąpić, ty nie przychodziłeś, czas leciał... co miałem zrobić, dałem jej wypić ten eliksir, byliśmy już tacy skołowani...
- Cicho - ostrzegł ich Peter, ponieważ byli już przed drzwiami gabinetu McGonagall. - Wchodzimy.
- A, jesteście - profesor McGonagall podniosła się zza swojego biurka. Obok w fotelu kuliła się bardzo blada Lily w za dużych na nią szatach Lupina. - Nie wiem, czy jesteście świadomi, że popełniliście jedno z najcięższych wykroczeń. Samowolne preparowanie jakichkolwiek eliksirów jest surowo zabronione, nie muszę chyba tłumaczyć, dlaczego. A spożywanie ich - spojrzenie, jakie rzuciła Lily nie należało do łagodnych - jest nie tylko wykroczeniem, ale piramidalną głupotą. Biorąc jednak pod uwagę pobudki waszych działań i fakt, że odniosły one chyba niezły skutek, postanowiłam, że tym razem jeszcze nie zostaniecie wyrzuceni. Tym razem, powtarzam.
- Dziękujemy, pani profesor - odważył się powiedzieć James.
- Nie mogę tylko darować jednej rzeczy - w oczach McGonagall zamigotało coś na kształt rozbawienia. - Black, twoja ucieczka ze szlabanu była czynem haniebnym. Dlatego bądź łaskaw udać się do Wielkiej Sali i dokończyć pracy. A ponieważ jest już bardzo późno, wy mu w tym pomożecie - zwróciła się do pozostałej trójki.
- Tak jest, pani profesor! - Peter podskoczył z radości, natychmiast jednak otrzymał z dwóch stron dwa celne kopniaki. James i Syriusz zdecydowanie woleli, żeby McGonagall nie przypomniała sobie, że powinna jeszcze odebrać Gryffindorowi ładnych kilka punktów.
We czwórkę praca szła o wiele łatwiej. Syriusz, Peter i Lily chwycili za mopy, James kursował tam i z powrotem zmieniając wodę. Gdy już trzy czwarte Wielkiej Sali było umyte, przez drzwi z hallu wszedł... profesor Dumbledore i powiódł zdumionym wzrokiem po czwórce winowajców.
- Co wy tu robicie o tej porze? - zapytał. - Minerwo, miej litość, jest już druga!
- Żadnej litości! - w głosie McGonagall zabrzmiało znowu coś jakby rozbawienie. - Jak panu powiem, co te gagatki zrobiły...
- Czyżby miał z tym związek eliksir wielosokowy? - zapytał Dumbledore i w Wielkiej Sali zapadło głębokie milczenie. Wreszcie Lily odważyła się odpowiedzieć:
- Tak, panie profesorze.
- No, właśnie - Dumbledore wyglądał na bardzo zadowolonego. - Czyli nie myliłem się. Bo widzisz, Minerwo - zwrócił się do osłupiałej McGonagall - kiedy dotarło do mnie, że chłopcy interesują się tym eliksirem, postanowiłem im nie przeszkadzać... no, może nawet odrobinę pomóc - mrugnął porozumiewawczo do Jamesa. - I poczekać, co z tego wyniknie.
Minerwa McGonagall ściągnęła brwi. W oczach miała czystą, niczym nie skażoną i bardzo dobrze naostrzoną stal.
- Dlatego, za twoim pozwoleniem, moja droga - spojrzenie Dumbledore'a w jej stronę było jednak odrobinę niepewne. - Może darowałbym tym huncwotom resztę szlabanu, pod warunkiem... - tu znacząco zawiesił głos - że mi o wszystkim dokładnie opowiedzą.
  Forum: W Labiryncie Wyobraźni · Podgląd postu: #147347 · Odpowiedzi: 1 · Wyświetleń: 5868

Minerwa Napisane: 14.05.2004 13:33


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 14
Dołączył: 14.05.2004
Nr użytkownika: 2135


Jeśli do spółki z Ronem Weasleyem wykradli ją z kartoteki Filcha - skłamałem mówiąc, że Filch skonfiskował ją dawno temu, bo dostał ją od nas w prezencie - to jeszcze pół biedy. Ale jeżeli ją znalazł? Albo jeżeli dał mu ją ktoś, kto rzeczywiście pomaga Blackowi (nie ja)? Muszę to sprawdzić, ale na samą myśl, że miałbym zawołać Harry'ego po lekcji i urządzić przesłuchanie, robi mi się niedobrze.

16.III.1994

Kończyłem poprawiać zadania pierwszaków, gdy ktoś zapukał do mojego biura. Powiedziałem "proszę", ale nikt nie wszedł, więc sam otworzyłem drzwi. W progu stał Harry.
- Panie profesorze, przyszedłem w sprawie mojego szlabanu.
Zatkało mnie. Nasze wczorajsze spotkanie w gabinecie Snape'a i późniejsza rozmowa nie należały do miłych, ale ostatecznie Harry zasługiwał na to. Nigdy jednak nie zamierzałem go karać, byłem zresztą pewny, że Snape jeszcze sobie o nim przypomni.
- Nie dałem ci szlabanu, Harry.
- Wiem - Harry był blady i bardzo poważny. - Ale niech mi pan każe coś zrobić, bo jest mi strasznie głupio. Nie powinienem był wychodzić z zamku. Przepraszam.
- Siadaj - wskazałem mu krzesło. Nie pytałem już, czy chce herbaty, po prostu zrobiłem w dwóch kubkach. - Wiem, Harry, że czujesz się tutaj uwięziony. Ale kiedy Black poharatał Grubą Damę, a miesiąc potem wszedł z nożem do waszego dormitorium, sprawa zrobiła się poważna.
- Wiem - Harry machinalnie wziął kubek, "wsypał" do niego pustą łyżeczkę, nie zauważając nawet, że nie ma na niej cukru. - Czasem mi coś odbije. Przepraszam.
- To nie mnie powinieneś przepraszać, tylko profesora Snape'a - uśmiechnąłem się. - Mapa Huncwotów musiała go nieźle zdenerwować.
- Na pewno - Harry parsknął śmiechem, chcąc nie chcąc musiałem mu zawtórować, gdy przypomniałem sobie Severusa czytającego nasze pozdrowienia.
- No właśnie, ta mapa - Harry spoważniał i spojrzał na mnie błagalnie. Zrozumiałem tę prośbę i poczułem, jak ściska mi się serce.
- Nie, Harry - powiedziałem. - Nie wypytuj, bo ci nie odpowiem. A przecież nie chcesz, żebym kłamał albo zbywał cię byle czym.
- Odkąd jestem na świecie - Harry odstawił kubek tak gwałtownie, że herbata chlapnęła na biurko - wszyscy mówią mi, żebym nie zadawał pytań, bo nic mi nie powiedzą. I to nie tylko Dursleyowie, bo Dumbledore... profesor Dumbledore też. I teraz pan. A ja chcę się tylko dowiedzieć czegoś o moich rodzicach!
- Harry, przyrzekam ci - uspokajającym gestem położyłem rękę na jego dłoni. - Jak się skończy ta historia z Blackiem, opowiem ci... Ale na razie chciałbym, żebyś to ty odpowiedział mi na parę pytań. To ważne.
Spojrzał na mnie - wiedziałem, że w tej chwili stawiam wszystko na jedną kartę. Teraz miałem się przekonać, czy mi naprawdę wierzy.
- Dobrze - powiedział wreszcie.
- Obiecuję, że nic, co tu powiesz, nie zostanie powtórzone. Ani u dyrektora, ani u profesora Snape'a, ani nigdzie. Skąd masz tę mapę? Możesz mówić bez nazwisk.
- Ktoś mi ją dał. Na gwiazdkę.
- Ktoś, kogo znasz? - czułem do siebie coraz większą odrazę o to przesłuchanie, ale sprawa była poważna. - I o kim wiesz na pewno, że nie chciałby zrobić ci krzywdy?
- Tak. Ale przysięgam panu, to nie Ron.
- Gdyby nawet Ron, przecież ci obiecałem. Wiesz, skąd mapa znalazła się u nich? Bo to, o ile się domyślam, Fred i George?
- Tak. Skąd pan wie? - Harry spojrzał na mnie jakbym raptem zmienił się w Sybillę.
- Podobieństwo do autorów - mruknąłem raczej na własny użytek. - Od jak dawna ją mieli?
- Zwędzili Filchowi z kartoteki, kiedy byli na pierwszym roku.
- I dobrze - poczułem, jak spada mi z serca ogromny kamień. - To znaczy, że oprócz nich i ... autorów mapy miał ją tylko Filch.
- Czy pan myśli, że Black wie o tej mapie? - Harry myślał logicznie, ale ja przez moment nie wiedziałem, powiedzieć prawdę, czy skłamać. Wybrałem rozwiązanie pośrednie.
- Tak właśnie myślę - powiedziałem. - Zauważ, jak dobrze orientuje się w zamku, zna wszystkie wejścia.
- Ale gdyby wszedł przez Miodowe Królestwo, byłoby wiadomo, prawda? - Harry bezwiednie zdradził mi trasę swoich eskapad.
- Zapewne - przytaknąłem. Właściciele Miodowego Królestwa nie mogliby nie zauważyć na zapleczu sklepu metrowej wysokości psa, który w dodatku musiałby sobie otworzyć klapę w podłodze.
- Niektórzy uważają... - zaczął Harry, ale urwał w pół zdania. Nie naciskałem, ale w chwilę potem sam mówił dalej - Niektórzy uważają, że nie powinienem czekać, aż Black mnie dopadnie, tylko samemu go poszukać.
Już miałem wrzasnąć na cały Hogwart "ani się waż!!!", opanowałem się jednak.
- Ktoś, kto tak twierdzi na pewno nie zdaje sobie sprawy z niebezpieczeństwa - powiedziałem, patrząc z powagą na Harry'ego, który trochę się zaczerwienił. - Albo właśnie zależy mu na tym, żeby cię na nie narazić. A już na pewno na poważne kłopoty. Mogę ci obiecać, że z mojej strony też.
Ku mojemu zdziwieniu Harry uśmiechnął się.
- A wie pan, kto mi to powiedział? - zapytał i dodał nie czekając na odpowiedź - Draco Malfoy.
- Czyli masz wszelkie powody, żeby zrobić dokładnie na odwrót - podsumowałem. - To co, uważasz, że już odbyłeś swój szlaban, czy może chciałbyś mi pomóc?
- Jasne! - Harry zerwał się z krzesła. - Co mam robić?
- Chodź ze mną do Zakazanego Lasu - zaproponowałem. - Potrzebuję jeszcze parę zwodników na jutrzejszą lekcję. Gdy wychodziliśmy z hallu spotkał nas Severus.
- Coś się zdaje Lupin, że twój ulubiony uczeń wcale się nie przejął swoim przewinieniem - zauważył z wrednym uśmieszkiem. - Ale nie martw się, Potter, zaraz to nadrobimy...
- To już może innym razem - odparłem z niewinną miną. - Bo na razie Harry idzie do Zakazanego Lasu odrabiać szlaban.
- Wiesz co, Lupin - Snape przysunął się do mnie tak, żeby Harry nas nie słyszał. - Jest dzień, który ty i twoi kolesie powinniście świętować bardziej niż własne urodziny. Zapamiętaj sobie, pierwszy września tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku - to była data naszego wstąpienia do Hogwartu.
- Bo tego dnia mieliśmy zaszczyt zostać twoimi kolegami? - zapytałem uprzejmie.
- Nie. Tego dnia w Hogwarcie oficjalnie zniesiono karę chłosty. Moim zdaniem Dumbledore pospieszył się z tym o całe siedem lat.
- Może masz rację - przyznałem wspaniałomyślnie. - Tym bardziej, że kandydatów do tej kary byłoby więcej niż nasza czwórka - i pożegnawszy go skinieniem głowy wyszedłem z Harry'ym na błonia.

27.V.1994

Szkoła Magii i Czarodziejstwa w Hogwart

Egzamin z przedmiotu: samoobrona przed czarną magią.
Rok szkolny: 1993/94
Klasy: 1-7
Nauczyciel: prof. Remus J. Lupin.

Klasa 1: Sprawdzian teoretyczny: test na rozpoznawanie najprostszych przejawów czarnej magii.
Sprawdzian praktyczny: wyobrazić sobie, że jest się wampirem i opisać dzień po dniu miesiąc ze swojego życia z uwzględnieniem faz księżyca.
Zdających: 36.
Zaliczyli wszyscy.
Punktacja: Gryffindor 200 pkt., Hufflepuff 180 pkt., Ravenclaw 140 pkt., Slytherin 200 pkt.

Klasa 2:
Sprawdzian praktyczny: zaklęcia rozbrajające, obrona przed urokami (uff! Trzydzieści siedem razy pozwolić się rozbroić, to dość nawet dla zakamieniałego pacyfisty).
Zdających: 37.
Zaliczyli wszyscy
(co widać na zdjęciach zrobionych przez Colina Creevey. Na jednym, kiedy różdżka wylatuje mi w powietrze, mam przegłupią minę).
Punktacja: Gryffindor 210 pkt., Hufflepuff 180 pkt., Ravenclaw 200 pkt., Slytherin 230 pkt.

Klasa 3:
Sprawdzian praktyczny: tor przeszkód w terenie - czerwone kapturki, zwodnik, druzgotek, bogin.
Zdających 33.
Zaliczyli wszyscy
(łącznie z Hermioną, która narobiła wrzasku, ponieważ bogin zmienił się w... Minerwę McGonagall. Nie mówiłem jej tego, ale sam bym się wystraszył. Harry i Neville zdali świetnie).
Punktacja: Gryffindor 220 pkt., Hufflepuff 200 pkt, Ravenclaw 180 pkt., Slytherin 160 pkt. (a mówiłem, Malfoy, żeby nie lekceważyć druzgotka? Parkinson, Crabbe i Goyle, to samo!)

Klasa 4:
Sprawdzian teoretyczny: "Niewybaczalne klątwy a problemy moralne i prawne" - esej.
Sprawdzian praktyczny: obrona przed klątwą "Imperio".
Zdających: 30.
Zaliczyli wszyscy.
Punktacja: Gryffindor 190 pkt., Hufflepuff 180 pkt., Ravenclaw 200 pkt., Slytherin 160 pkt. (no tak, problemy moralne to zdecydowanie nie ich specjalność).

Klasa 5:
Sprawdzian praktyczny: sporządzenie talizmanu Najważniejszego Słowa
(Fred i George na swych talizmanach napisali "radość". Myślę, że to dobre Najważniejsze Słowo. Ma wielką moc obronną).
Zdających: 32
Zaliczyli wszyscy.
Punktacja: Gryffindor 230 pkt., Hufflepuff 250 pkt., Ravenclaw 240 pkt., Slytherin 240 pkt.

Klasa 6
Sprawdzian teoretyczny: "Czarna magia w epoce Voldemorta (lata 1950-1980)" - esej.
Zdających: 29.
Zaliczyli wszyscy.
Punktacja: Gryffindor 180 pkt., Hufflepuff 160 pkt, Ravenclaw 160 pkt., Slytherin 220 pkt.

Klasa 7:
Sprawdzian teoretyczny: Okropnie Wyczerpujący Test Magiczny z zakresu obrony przed czarną magią.
Sprawdzian praktyczny: trening aurora (to już raczej dla rozrywki, nauczyłem ich niektórych sztuczek, które pokazał mi Szalonooki).
Zdających: 31.
Zaliczyli wszyscy
(chociaż Percy'emu Weasley'owi mogę przysiąc na brodę Dumbledore'a, że aurorem nie zostanie).
Punktacja: Gryffindor: 220 pkt., Hufflepuff 190 pkt., Ravenclaw 220 pkt., Slytherin 170 pkt.

Punktacja domów:
Gryffindor: 1450 pkt.
Hufflepuff: 1340 pkt.
Ravenclaw: 1340 pkt.
Slytherin: 1380 pkt.
No, to po egzaminach. Dumbledore powiedział, że jestem najlepszym nauczycielem obrony przed czarną magią od dwudziestu lat - przesadza, ale ostatnio rzeczywiście nie miał szczęścia. Angaż na przyszły rok (Dumbledore wręczył mi go uroczyście przy wszystkich) zawdzięczam zatem szalonemu słudze Voldemorta i laureatowi plebiscytów tygodnika "Czarownica". Farciarz z ciebie, Lupin.
Dobry był ten rok. Po raz pierwszy od prawie dwudziestu lat jestem zwyczajnie, po ludzku szczęśliwy. Nie tylko dlatego, że lubię uczyć, ale że nareszcie ktoś mnie potrzebuje, nareszcie komuś nie przeszkadza to, kim albo raczej czym jestem. Chciałbym tu zostać. Mam dużo planów na przyszły rok, ale przede wszystkim chciałbym być blisko Harry'ego. Przekonałem się, że zaklęcie patronusa to nie jest wszystko, co mogę mu dać.

3.VI.1994

Odkąd mam z powrotem naszą mapę, zaprzestałem nocnych wędrówek po Hogwarcie. Za to każdą wolną chwilę spędzam wpatrując się w wędrujące kropki. Wiem, że Fred i George byli w pracowni Snape'a (nietrudno było się domyślić, co tam robili, nawet jeśli nie słyszało się wrzasku Severusa, który w szufladzie biurka znalazł dwie dorodne, eksplodujące właśnie łajnobomby), wiem, że kot Hermiony wciąż kręci się po błoniach jakby czegoś szukał, wiem, że Minerwa w kociej postaci spotkała na korytarzu Panią Norris (potem nikt, nawet ona sama, nie wiedział, skąd się na jej twarzy wzięły dwa małe zadrapania), i wiem też, że Jęcząca Marta, porwana strumieniem ze spłuczki wytrysnęła na sam środek prywatnej łazienki Dumbledore'a, który akurat tam był (no nie, tym razem powstrzymam się od domysłów). Znam każdy krok Harry'ego, Rona, Hermiony, Draco Malfoya, a nawet, o zgrozo, Severusa Snape'a. Gdyby wiedział, co mu zabrałem...
Mapa wciąż otwarta leży na stole, zaglądam do niej o każdej porze dnia i nocy. Teraz piszę w zeszycie rozłożonym wprost na niej, kropki tańczą mi przed oczyma. Spoglądam na błonia, i chatkę Hagrida, biedak przegrał apelację i ministerstwo magii przysłało Macnaira, żeby zabił hipogryfa. Jak o tym myślę, chce mi się kląć. Pilnuję dzieciaków - Harry, Ron i Hermiona już kwadrans temu poszli do niego, gotowi wpakować się w kłopoty... Pewnie mają na sobie pelerynę-niewidkę, ale i tak lepiej, żeby nikt nie wiedział, gdzie są. No, Hagrid pewnie wyprawił ich z powrotem, bo wychodzą...

O Boże! Syriusz Black! Wpada, chyba złapał Rona, nie Harry'ego, tylko Rona, czemu jego?! Ciągnie do wierzby bijącej, do przejścia! Ron, trzymaj się, idę tam! Zaraz, koło nich jest jeszcze trzecia kropka, nie widzę, co tam jest napisane, Ron, odsłoń, błagam cię... Peter Pettigrew?!... On żyje!!! Glizdogon żyje, jakim cudem?! Zatem możliwe, że Syriusz nie wydał też Potterów, że nie on zabił tych mugoli... Zwierciadło miało rację. Syriusz!!! Dwanaście lat w Azkabanie... Syriusz! Idę do ciebie -

4.VI.1994

Świtało, kiedy Hagrid znalazł mnie leżącego w trawie. Byłem półprzytomny, otumaniony bólem i przemoczony do nitki, musiałem gdzieś po drodze zaliczyć sadzawkę. Poczułem, jak bierze mnie na ręce, był kompletnie pijany, ale w obecnym stanie nie robiło mi to najmniejszej różnicy. Zaniósł mnie do swojej chaty i przebrał w coś, co było chyba bluzą od piżamy, a w czym zmieściłbym się cały w jeden rękaw. Wszystko jedno, było suche i ciepłe, tak, jak cały jego dom i pikowana kołdra, którą mnie okrył. Zasypiając poczułem, jak kładzie się koło mnie, odwróciłem głowę, bo można było się wstawić samym jego oddechem.
Kiedy się obudziłem, było prawie południe. Moje ubranie suszyło się nad kominem, a Hagrid, trzeźwy jak niemowlę, podawał mi kubek herbaty.
- Dzięki - powiedziałem zażenowany. - Narobiłem ci kłopotu.
- Ee tam- Hagrid aż promieniał. - Po tym, co się tu wyrabiało w nocy, to było małe piwo. Dziobek im prysnął, rozumiesz? Dyla dał i zwiał, i zwiał - zaśpiewał w ekstazie. - A to cwaniak...
- Świetnie!
- Cholibka, ja myślę, że świetnie. W dodatku znowu nawiał im Black, mają co innego na łbie, niż szukać mojego Dziobka... Nie mówię, że to dobrze, ale... - przerwał, patrząc na mnie dziwnie. Musiałem wyglądać na podejrzanie szczęśliwego, bo rzeczywiście aż zakręciło mi się w głowie.
- Syriusz uciekł? - wyjąkałem.
- A co, masz pietra? No, nie bój się, nie taki on głupi, żeby się znowu ładować do Hogwartu. Słuchaj no, Lunatyk, ale ja ci się coś chciałem zapytać. Tylko jakby co, to się nie gniewaj, okej?
- Naturalnie - zgodziłem się natychmiast, chociaż bałem się tego pytania. Gdyby teraz przyszło mi tłumaczyć Hagridowi całą historię... której zresztą tak naprawdę wcale do końca nie rozumiałem.
- Bo tak se pomyślałem... nie gniewaj się... Czy przypadkiem tej nocy Dziobek nie nadział się na ciebie. Wiesz, mogłeś być po prostu głodny... to nie twoja wina.
- Hagrid, kochany - odetchnąłem z ulgą. - Nie, słowo daję. Zobacz, nie mam nigdzie krwi - pokazałem mu ręce, podrapane i brudne, ale bez śladów zębów, wywar tojadowy zrobił swoje. - Chyba w ogóle nie polowałem tej nocy.
- To dobrze - ucieszył się tak, że i mnie zrobiło się przyjemnie. - Tak se myślałem, że po spotkaniu z hipogryfem byłbyś chyba ciut poharatany... ale chciałem wiedzieć na pewno - wyciągnął spod stołu gigantyczną miednicę i postawił na krześle, nalał do niej wody ze stulitrowego kotła, który zdjął z pieca tak, jakby to był garnuszek. - Masz, umyj się. Zdałaby ci się maszynka do golenia, ale osobiście nie używam - zarechotał, dotykając swojej brody. - Idę na chwilę do zamku, dowiem się, co w trawie piszczy. Na stole masz śniadanie. Ja zaraz przyjdę.
Zanim Hagrid wrócił, zdążyłem się umyć i ubrać, moje szaty na szczęście wyschły. Nalałem sobie drugi kubek herbaty. Nie chciało mi się jeść. Radość z powodu ucieczki Syriusza, połączona ze wstydem, kiedy przypomniałem sobie wczorajsze wydarzenia, skutecznie pozbawiła mnie apetytu. Kiedy drzwi chatki otwarły się, poczułem, że zamiast żołądka mam ciasny kłębek sznurka - Hagrid przepuścił przed sobą... Dumbledore'a.
- Dzień dobry, Remusie.
Po raz pierwszy w życiu sam zapragnąłem przemienić się z powrotem w wilka i uciec w las. Dumbledore patrzył na mnie i uśmiechał się, a ja czułem, jak rozsypuję się w kupkę popiołu.
- Niech mnie pan zabije, dyrektorze - powiedziałem wreszcie. - To wszystko moja wina.
Opadłem na krzesło. Dawniej nigdy nie pozwoliłbym sobie usiąść, gdy Dumbledore stał, teraz nie zważałem na to. Było mi tak głupio, i źle, i wstyd, że gdyby Stary naprawdę mnie zabił, jeszcze byłbym mu wdzięczny. Dumbledore podszedł do mnie i wyciągnął rękę. Nie bez wstrząsu poczułem jego dłoń na swoich włosach.
- Biedny Remus - powiedział. - Lojalny do obłędu - jego ręka przesunęła się po mojej głowie, zmuszając, bym spojrzał w górę. Dumbledore stał nade mną i patrzył. Zwykły wyraz dobrotliwej kpiny znikł z jego twarzy bez śladu. Był bardzo smutny i bardzo uważny zarazem.
- Przestań - zaczął, wciąż z ręką na mojej głowie. - Wiem, jak się teraz czujesz. A to jeszcze nie koniec. Dlatego przestań się obwiniać, to nie przez ciebie Syriusz siedział w Azkabanie, nie z twojego powodu uciekł Peter... wszyscy po trosze jesteśmy winni, ty, ja, Syriusz.
- Gdybym się wczoraj nie przemienił - powiedziałem bezradnie.
- Przestań - upomniał mnie Dumbledore. - Nie wybrałeś sobie tego losu. Tobie zawsze jest ciężej niż innym, za wszystko płacisz podwójnie. Teraz też. Ale pamiętaj, że są ludzie, dla których taki jaki jesteś, jesteś wart tyle, co ich własne życie.
- Wiem - ciasna kula mojego żołądka zwinęła się jeszcze mocniej. Dumbledore jak zwykle rozumiał wszystko i poczułem, że jest jedynym człowiekiem na świecie, od którego jestem w stanie przyjąć każdą rzecz. Nawet współczucie.
- Remus - Dumbledore przysunął sobie krzesło, usiadł przy stole zmuszając mnie do odwrócenia się w jego stronę. - Nie wiem, co ci to pomoże, ale chciałbym, żebyś wiedział, że do nich należę. No, już - przerwał sam sobie, widząc, że naprawdę niedużo mi trzeba, żebym się rozpłakał, nie zważając na obecność Hagrida, który od początku tej rozmowy udawał ślepego, głuchego i bez reszty zajętego sznurowaniem swoich butów. - Dosyć, robimy się sentymentalni od rana i na trzeźwo, okropność. Jadłeś śniadanie?
- Nie, nie jestem głodny.
- Zaraz się przekonasz - podsunął mi monstrualnej wielkości kanapki, które przygotował dla mnie Hagrid. - Hagridzie, czy możesz nam nalać herbaty?
- Się robi - Hagrid natychmiast odzyskał słuch. - Mówiłem temu lunatykowi, że ma śniadanie na stole, ale chyba się jeszcze nie ocknął.
- Ja też chętnie coś dołożę - Dumbledore wziął z talerza kanapkę zrobioną chyba z całego bochenka chleba. - Strasznie wielka, podzielmy się - przekroił kanapkę na pół, połowę wetknął mi do ręki nim zdążyłem zaprotestować. Hagrid z wniebowziętą miną postawił przed nim kubek herbaty, drugi taki sam, a już trzeci tego dnia, dał mnie. Ugryzłem chleb, wolałem nie dociekać, co jest w środku, smakował nawet jadalnie. Dumbledore jadł wciąż przyglądając mi się.
- W zamku powoli się uspokaja - powiedział, jakby rozumiał, że na to czekam. - Harry i Hermiona jeszcze dziś wyjdą ze szpitala, Ron być może też.
- Harry i Hermiona? - zdrętwiałem z przerażenia. - O Boże, co im się stało?
- Nic, to wina dementorów, szukając Syriusza, mało ich z rozpędu nie pozabijali. Na szczęście nie doszło do najgorszego. Wiesz, że Harry zna Zaklęcie Patronusa? To ich uratowało - Dumbledore uśmiechnął się porozumiewawczo. - To znaczy, uratował ich ten, kto nauczył Harry'ego. Jestem dumny z was obu.
- Z Harry'ego - słusznie. A ja i tak składam rezygnację - powiedziałem.
- Remusie! - Dumbledore spojrzał na mnie z wyrzutem.
- Dyrektorze, tak musi być. Podjąłem decyzję. Wczorajszej nocy mogłem zaatakować każdego, kto wyszedłby na błonia. Kiedy pan powiedział, że Harry i Hermiona są w szpitalu, myślałem, że...
- Skądże - uciął Dumbledore. - Co prawda Severus swoim zwyczajem trochę namącił, bo dziś rano niby przypadkiem wygadał się przed Ślizgonami, że profesor Lupin jest wilkołakiem, ale...
- Powiedział im to?! - poczułem, jak skórka chleba staje mi w przełyku. - Boże...
- Remusie, uspokój się. Jedno "obliviate" i nikt niczego nie pamięta. Zrobię wszystko, żeby cię tu zatrzymać. A z Severusem... już rozmawiałem.
- Dyrektorze, to na nic. Ktoś taki jak ja nie powinien uczyć, to pewne. Dziękuję, że mi pan zaufał, ale w gruncie rzeczy Snape miał rację. Nie zasługuję na to. A poza tym...
- Poza tym gadasz bzdury - Dumbledore sprawnie przekroił następną kanapkę i znów wetknął mi połowę. - Źle ci tu?
- Skądże!
- No, to co jest? - patrzył na mnie tak, jakby czekał, że cofnę rezygnację. - Chyba, że masz jeszcze inny powód.
- Tak - powiedziałem, patrząc mu prosto w oczy. - Jestem to winien Syriuszowi. Nie pomogę mu siedząc w Hogwarcie.
- Wiesz, jakie to niebezpieczne?
- A co mam do stracenia? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie. - On by mi pomógł.
- Uważaj na siebie.
- Całe życie to robię. Jak pan widzi, bez skutku.
- Zrobię, co będę mógł, żeby ci pomóc - obiecał Dumbledore. - A teraz chyba musimy wracać do zamku. Trzeba, żeby nas zobaczyli razem... no, może niekoniecznie w takim stanie. - machnął różdżką, i moje wymiętoszone szaty zaczęły wyglądać, jak prosto spod żelazka. - Czy jesteś pewien, że nic ci się nie stało? - zapytał nagle.
- Nic - rzuciłem zdziwione spojrzenie w stronę Hagrida, który zblizył się i słuchał. - Jak pan widzi, czuję się świetnie.
- Już byś nie łgał - Dumbledore dotknął kołnierza mojej szaty i pokazał mi ślad krwi. - Odwróć się i schyl głowę - rozkazał. - Masz na karku ślady zębów, jakby psa albo wilka. Sam byś się tak nie ugryzł - poczułem na karku stuknięcie różdżki i wiedziałem, że moja rana właśnie przestała krwawić.
- To Syriusz - powiedziałem. - Przemienił się i złapał mnie za kark, żebym nie zrobił krzywdy dzieciakom. Obawiam się, że on ode mnie też trochę oberwał...
- To znaczy, że on też... - Hagrid popatrzył na mnie ze zgrozą.
- Nie, Hagridzie - Dumbledore zrozumiał go. - Syriusz jest animagiem. W zwierzęcej postaci nie zaszkodzi mu to bardziej, niż zwykła rana.
- A-ni-ma-giem? - Hagrid patrzył na nas, jakbyśmy kazali mu uwierzyć w zbyt dużo niemożliwych rzeczy naraz. - Cholibka, szefie, ja już do tych huncwotów nie mam siły. Najpierw Minia straszy porządnych ludzi kotem w okularach, potem mały Pettigrew zmienia się w Parszywka, którego zjada kot Hermiony, teraz mówi pan, że Syriusz... to w takim razie niedługo się dowiem, że James też był animagiem!
- Owszem, zmieniał się w jelenia - poinformowałem go uprzejmie. - Czy nigdy się nie zastanawiałeś, co znaczą nasze przezwiska? Glizdogon, Łapa, Rogacz...
- ...i Lunatyk - dokończył zgryźliwie Hagrid. - Nad tym ostatnim akurat nie musiałem za długo medytować.
- My też coś ci zawdzięczamy - przyznałem. - A kto pierwszy nazwał nas huncwotami?
- I miał rację - uciął Dumbledore, zgarniając mnie. - Idziemy. Dzięki za śniadanie, Hagridzie.

4.VI.1994, c.d.

Siedem powodów, żeby nazwać Remusa J. Lupina idiotą stulecia:



1. Mapa Huncwotów! Czemuś ją, kretynie, zostawił na stole? I to otwartą!
2. Wywar tojadowy. Czemuś go, głupku, nie wypił wcześniej?
3. Peleryna-niewidka Harry'ego. Trzeba było ZABRAĆ!
4. Pettigrew! Przykuwanie go do chłopca ze złamaną nogą i wilkołaka było szczytem głupoty.
5. Snape! Rozumiem, że nie miałeś odwagi go ocucić, ale w ten sposób straciłeś świadka. I to sto razy bardziej wiarygodnego, niż ty sam.
6. Dumbledore! Nie pytam, czemuś mu nie powiedział o Syriuszu, bo nie chcę używać brzydkich słów.
7. Harry! Gdybyś mu powiedział wcześniej, nie sterczelibyśmy we Wrzeszczącej Chacie aż do wschodu księżyca.
Krótko mówiąc, Remusie J., wszystko to twoja wina. I jak następnym razem zobaczysz Syriusza, nie zapomnij paść na kolana. Wpakowałeś go, że lepiej nie trzeba. Jeżeli ma takich przyjaciół, wrogowie są mu już niepotrzebni.

Epilog

Cześć, Mała!

Mam dwie wiadomości: dobrą i złą. Dobra jest taka, żem w Norwegii spotkał Remusa. Kazałaś mi załatwić pozwolenie na publikację jego pamiętników z Hogwartu, no tom załatwił. Remus najpierw się wnerwił i obiecał, że Cię zamieni w kociołek Snape'a, ale potem przejrzał swoje notatniki, ma tego od groma, i powiedział, że żadnego nie brakuje, i że ten Twój to jakaś fałszywka spreparowana przez te zołze kocice. I to jest ta zła wiadomość. Ale ogólnie to machnął ręką i powiedział, że możesz drukować. Więc jak chcesz, ale ja bym Pani Norris nie wierzył. Co prawda jakem się przypatrzył tym Remusa zeszytom, to mi wyszło, że akurat tego z Hogwartu nigdzie nie ma, ale jak go kiedy spotkasz, to mu nie mów. Tym kociołkiem się nie przejmuj. Remus jest dusza chłop i krzywdy by Ci nie zrobił, no a jakby co, to jeszcze ja jestem. Tak że się nie bój. Mam dla Ciebie zwierzątko, nie wiem, czy Ci się spodoba, bo strasznie maluśkie, ledwie cztery metry, ale urośnie. Z pyszczka to całkiem podobny do mojego biednego Norbercika, zresztą też jest norweski kolczasty. Wracam niedługo, bo na wrzesień muszę być w Hogwarcie. Remus Cię pozdrawia.

Całuję
Twój Rubeus
  Forum: W Labiryncie Wyobraźni · Podgląd postu: #147345 · Odpowiedzi: 11 · Wyświetleń: 14286

Minerwa Napisane: 14.05.2004 13:32


Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 14
Dołączył: 14.05.2004
Nr użytkownika: 2135


Nie, to nie plagiat, po prostu Dziewczyna Hagrida wróciła do panieńskiego imienia Minerwa. smile.gif
Tekst jest stary, pamięta początki mojej potteromanii - ale może jeszcze ktoś go nie czytał.



Dziennik prof. Remusa J. Lupina

Prolog

Szanowna Pani,

nasz wspólny znajomy, p. Rubeus Hagrid powiedział mi, że zamierza Pani pisać fanfiction poświęcone jednemu z naszych najzdolniejszych absolwentów - Harry'emu Potterowi. Dlatego też po namyśle zdecydowałam, że spróbuję zainteresować Panią pewnym rękopisem, który od lata 1994 roku jest w moim posiadaniu. Kiedy z panem Filchem - bo domyśliła się Pani zapewne, iż autorką tego listu jest kotka, zwana w Hogwarcie Panią Norris - po zakończeniu roku szkolnego porządkowaliśmy gabinety profesorów, w pokoju profesora Lupina znalazłam pod szafą zapomniany zeszyt. W pierwszej chwili bardziej zainteresowały mnie myszy, które obgryzły okładkę i zabierały się właśnie do pierwszej strony, jednak po pokrzepieniu się drugim śniadaniem (no, z tym pokrzepieniem to przesada, myszy karmione papierem nie są szczególnie kaloryczne, a poza tym ośmielam się twierdzić, że przy prof. Lupinie nawet mysz by się nie pożywiła) przystąpiłam do lektury. Zeszyt okazał się rodzajem dziennika prowadzonego przez cały rok pobytu prof. Lupina w Hogwarts. Ponieważ, jak Pani zapewne wie, odznaczam się wyjątkowo wrednym charakterem tudzież wścibstwem, ciekawość zwyciężyła nad dobrym wychowaniem i przeczytałam cały tekst, co więcej, ośmielam się zaproponować Pani lekturę. Zeszyt jest cienki, zszyty ręcznie z pergaminowych kartek, zapisany w połowie dość niestarannym pismem. Moim skromnym zdaniem zawiera parę ciekawych informacji dotyczących Harry'ego Pottera i jego kolegów, a także profesorów naszej szkoły. Jeśli zatem jest Pani zainteresowana przeczytaniem go, będę nadsyłać fragmenty dalszego ciągu.

Z poważaniem
Norris the Cat


1.IX.1993

Tym razem księżyc był wyjątkowo jasny - dawno przemiana nie kosztowała mnie tyle zdrowia, co teraz. Mimo to cieszyłem się, kiedy nadeszła, bo wiedziałem, że następnego dnia wyjadę do Hogwartu. Hogwart... To coś więcej niż praca, mimo, że nigdy nie byłem w takiej potrzebie jak teraz. A jednak bałem się. Od śmierci Jamesa i tego, co się potem stało, moje wspomnienia ze szkoły zamieniły się w koszmar. A jeszcze teraz, kiedy myśli wszystkich zaprzątnięte są ucieczką Syriusza... Nie! Dosyć. Najwyższa pora, żebyś oduczył się myśleć o nim per "Syriusz". Miałeś na to dwanaście lat.
Byłem tak wykończony, że kiedy ekspres do Hogwartu wreszcie przyjechał, wsiadłem do najbliższego przedziału i wcisnąwszy się w kąt zasnąłem jak zabity. Co jakiś czas sen stawał się płytszy, czułem wtedy kołysanie pociągu, słyszałem głosy jadących ze mną w przedziale dzieci, ale nie mając siły otworzyć oczu zasypiałem z powrotem.
Obudziły mnie krzyki dzieci. Pociąg stał, dookoła było ciemno. Krzyknąłem "spokój!" i zapaliłem płomyki. Przez ułamek sekundy myślałem, że mam zwidy - naprzeciwko mnie siedział James. Trzynastoletni i trochę przerażony. Dopiero potem przypomniałem sobie, co Dumbledore pisał mi o Harry'ym. Rzeczywiście, chłopiec jest strasznie podobny. Od Minerwy wiedziałem, że mieszka u mugolskiej rodziny Lilki, a po spotkaniu z Voldemortem została mu na czole blizna w kształcie błyskawicy. Nie miałem czasu mu się przyglądać - chciałem iść zobaczyć, co się stało, kiedy drzwi rozsunęły się i wszedł dementor. Pewnie Knot kazał im przeszukać pociąg, a oni zrobili to z właściwym sobie taktem. Wyjąłem różdżkę i najspokojniej jak umiałem wyprosiłem go, ale nie posłuchał. Jakaś dziewczynka zaczęła płakać, z Harrym też zaczęło się dziać coś dziwnego, słaniał się jakby miał zemdleć - nie można było dłużej czekać. Użyłem patronusa i dementor znikł, niebawem też zapaliło się górne światło i z przerażeniem zobaczyłem, że Harry leży na podłodze nieprzytomny.
Poklepałem go po twarzy, ocknął się. Na szczęście miałem ze sobą czekoladę, kazałem wszystkim wziąć po kawałku i poszedłem wzdłuż pociągu. Zaglądałem do przedziałów, wyglądało na to, że dla innych dzieci skończyło się tylko na strachu. W przedziale obok naszego dwóch trzynastoletnich osiłków trzęsło się jak w febrze, a o połowę od nich mniejszy blady blondynek na mój widok zrobił minę, jakby poskromił dementorów gołymi rękami, choć widać było, że i on miał nielichego stracha. Gdybym nie martwił się tak o Harry'ego, byłoby to nawet zabawne.
Wróciłem do przedziału. Dzieci siedziały bez ruchu, a czekolada topiła im się w rękach. Harry na szczęście wyglądał już trochę lepiej. Zażartowałem, że nie zatrułem tej czekolady, i wreszcie zaczęły jeść. Oprócz Harry'ego były tam dwie dziewczynki, jedna starsza, z wielkim, krzywołapym kotem na kolanach, i druga mała, ruda jak wiewiórka - bardzo podobna do siedzącego obok Harry'ego chłopca, jak się potem dowiedziałem, jego siostra. Był tam jeszcze jeden chłopiec, pucołowaty brzdąc ściskający w spoconych rękach wierzgającą łapami ropuchę.
Niebawem dojechaliśmy do Hogsmeade, lał deszcz, było ciemno. Nie chciałem tracić z oczu Harry'ego, ale wsiadł z kolegami do innego powozu. Ze mną wsiadła dziewczynka, która miała sowę, pożyczyłem ją od niej i posłałem Minerwie wiadomość o dementorach w pociągu. Nie zataiłem też, że Harry zemdlał - czekolada robi swoje, ale lepiej, żeby obejrzała go pani Pomfrey.
W zamku oczywiście panował tłok i niesamowity rozgardiasz, oddałem walizkę Filchowi i poszedłem przywitać się z Dumbledore'em. Uściskał mnie jak syna, widziałem, że się cieszy z mojego przyjazdu. Oczywiście o dementorach w pociągu już wiedział, obiecał, że każe im się trzymać z daleka od zamku. Poszliśmy do Wielkiej Sali, tam przywitałem się z resztą nauczycieli, większość z nich pamiętała mnie jeszcze jako ucznia, oczywiście nie obeszło się bez wspomnień. Zaledwie zdążyłem się przywitać z Flitwickiem (był tak miły, że nie przypomniał mi, że największy w życiu szlaban zarobiłem od niego za zaklęcie "tarantallegra", którym potraktowałem nogi jego krzesła), wpadłem w objęcia Hagrida.
- Cholibka, a toż to nasz Remus! - chwycił mnie za ramiona i podniósł na wysokość swojej twarzy, na szczęście wszyscy byli zajęci powitaniami i nikt nie zwrócił na nas uwagi. - Co tu robisz, huncwocie jeden?
- To samo, co ty - wiedziałem już o jego awansie, powiedziała mi to Minerwa, kiedy przywiozła list od Dumbledore'a. - Gratuluję! Będziemy kolegami.
- Ano, niby tak - postawił mnie na ziemi, wielką chusteczką przetarł oczy. - Ale ty to co innego, jesteś teraz taki mądry, wykształcony... Będę ci mówił "panie profesorze", dobrze?
- Nie waż się - zapowiedziałem surowo i musieliśmy przerwać rozmowę, bo zaproszono nas do stołu. Moje miejsce wypadło pomiędzy panią Sprout a Flitwickiem. Z rozmów dowiedziałem się, że Harry jest na trzecim roku, uczy się dobrze, jeszcze lepiej gra w quidditcha, jednym słowem, cały James. Z tego, co zauważyłem, Severus Snape raczej za nim nie przepada. No, cóż. Gniew Wielkiego Severusa sięga poprzez pokolenia.
Całą ucztę przegadałem z panią Sprout, dopiero teraz miałem okazję ocenić, jaka to niezwykle taktowna osoba - podczas gdy cały stół odmieniał Syriusza Blacka przez wszystkie przypadki, ona opowiadała mi o mandragorach i o tym, jak potrzebne były w zeszłym roku. Słuchałem tego jak baśni, ale nagle usłyszałem z drugiego końca stołu coś, co zaintrygowało mnie o wiele bardziej. Ci dementorzy w pociągu i dookoła Hogwartu są tu po to, zeby chronić Harry'ego! Podobno Black przed ucieczką powtarzał przez sen "on jest w Hogwarcie". Boże. Jeżeli tak, muszę natychmiast iść do Dumbledore'a i powiedzieć, że Black jest animagiem. Prawdopodobnie jeśli mu powiem, jak do tego doszło, wyrzuci mnie z Hogwartu, ale jestem to winien Jamesowi, Peterowi i sobie. Inaczej Harry nie będzie tu bezpieczny choćby stała mu nad głową cała zgraja dementorów.

3.IX.1993

Ciężki był dzień, mimo, że jeszcze nie miałem lekcji. Rano poszedłem do pokoju nauczycielskiego spojrzeć na grafik, i jak się okazało podpadłem już na starcie i to nie byle komu. Ale po kolei. Jeszcze dobrze nie wszedłem, a już wiedziałem, że coś się dzieje. Zza drzwi, nie wyciszonych zaklęciem, dobiegał stłumiony warkot, z gatunku tych, które znałem stanowczo za dobrze. Zdrętwiałem ze strachu. Na wszelki wypadek otworzyłem drzwi alohomorą, bezgłośnie, i zobaczyłem wilkołaka. Przed nim, ściskając różdżkę w dłoni, stał... Severus Snape. Przez ułamek sekundy szukałem w myśli najskuteczniejszego zaklęcia, gdy nagle uświadomiłem sobie cały absurd tej sytuacji. Idioto, gdyby to był wilkołak, na pewno nie patrzyłbyś na niego ludzkimi oczami... Oczywiście był to bogin. Miałem ochotę parsknąć śmiechem, ale kiedy pomyślałem, czego i kogo naprawdę boi się Severus, przeszło mi natychmiast. Oczywiście poradził sobie doskonale, jedno "riddikulus" i wilkołak zmienił się w zdechłego psa, który nagle ożył, zaszczekał i wskoczył do wielkiej szafy stojącej w kącie pokoju. Udałem, że wchodzę z rozpędu i przywitałem się.
- Widziałeś? - Snape był wściekły, że wyrwało mu się to pytanie, więc ze sztuczną wesołością odparłem:
- Widziałem, jak rzucasz w bogina zdechłym psem, zupełnie nowa metoda... Ale chyba skuteczna, prawda?
- Owszem - Snape nie wyglądał na przekonanego, ale trochę się odprężył. - Bogin to coś z twojej działki. Może byś dał mały pokaz swoich umiejętności?
- Mam lepszy pomysł - uśmiechnąłem się do niego. - Jutro będę miał lekcję z trzecioklasistami. Boginy są w programie pod koniec semestru, ale skoro jest tu taki piękny okaz...
- Skończysz jak twój poprzednik - mruknął niechętnie Snape. - Też mu się zachciało ćwiczeń praktycznych i zrobił z siebie takiego durnia, że aż żal było patrzeć.
- Może nie będzie tak źle - postanowiłem, że nie pozwolę, by zepsuł mi nastrój na resztę dnia, nie doceniłem go jednak.
- Może być całkiem źle, i to już niedługo - wzruszył ramionami i usiadł w fotelu, mierząc mnie nieprzychylnym spojrzeniem. - Miesiąc szybko zleci, Lupin. Bardzo szybko.
- Niech leci - wciąż nie dałem się wyprowadzić z równowagi, lecz Snape nie rezygnował.
- Nie udawaj kretyna, Lupin. Masz zamiar podczas pełni latać po Hogwarcie wymachując ogonem? A może zamówiłeś sobie klatkę i chcesz posłużyć jako pomoc naukowa?
- Dumbledore mówił mi, że możliwe jest inne rozwiązanie - noo, teraz już musiałem uważać na język. - I to nie bez twojego udziału. Jesteś jednym z niewielu, którzy umieją przygotować wywar tojadowy.
- Słuchaj, Lupin. Chcę, żeby jedna rzecz była dla ciebie jasna. Nie chciałem, żebyś tu przyjeżdżał - głos Snape'a był lodowaty jak zimowy wicher. - Niestety, Dumbledore uparł się dać ci jeszcze jedną szansę. Moim zdaniem nie zasługujesz na nią. Uważam, że wilkołaki są najnikczemniejszymi stworzeniami na świecie i nie można ufać żadnemu z nich. Zresztą, jak można wierzyć komuś, kto był przyjacielem mordercy...
- ZAMKNIJ SIĘ! - tym razem nie wytrzymałem. - Moimi przyjaciółmi były też jego ofiary: Lilka, James i Peter. Jeśli nie masz ochoty mi pomóc, po prostu to powiedz!
- Nigdy więcej nie mów do mnie tym tonem - w oczach Snape'a była nienawiść. - Inaczej przyrzekam ci, pożałujesz. A eliksir tojadowy będziesz pił, bo tego wymaga bezpieczeństwo szkoły. Tu w grę wchodzi nie twoja urażona ambicja, tylko coś, o czym zapewne nie masz bladego pojęcia - odpowiedzialność.
- Dziękuję, że mi przypomniałeś - w razie potrzeby też umiałem być wredny, byłem jednak zły na siebie, ilekroć przyszło mi uciec się do tej broni. - Gdybyś jeszcze miał do tego jakieś prawo...
- Chłopcy, albo mi się zdawało, albo słyszałem, że się kłócicie - Dumbledore nie mógł sobie wybrać lepszej chwili, żeby wejść do pokoju nauczycielskiego. - To, że jesteście najmłodszymi nauczycielami w tej szkole, to nie powód, żeby się zachowywać jak sztubacy. Severusie, mówiłeś Remusowi o wywarze tojadowym?
- Tak jest, panie dyrektorze - Snape podniósł się z krzesła i ostentacyjnie spojrzał na wielki, stojący zegar. - Za kwadrans zaczynam lekcję. Do widzenia.
- I krzyżyk na drogę - mruknął Dumbledore mrugając do mnie porozumiewawczo. - Musisz mu darować, Remusie. Ostatnio sporo przeszedł. Prawdę mówiąc, nigdy nie był uroczym kompanem - zachichotał na samą myśl, że Severus Snape mógłby kimś takim być. - A ty przypomniałeś mu to, o czym bardzo chciałby zapomnieć.
- Przepraszam, nie powinienem był się na niego drzeć - było mi trochę wstyd. - Obiecuję, że już się to nie powtórzy.
- Przeciwnie - Dumbledore znów puścił do mnie oko. - To by mu nawet dobrze zrobiło, gdyby ktoś na niego raz na jakiś czas powrzeszczał. Ale obawiam się, że na ciebie nie mam co liczyć - zachichotał. - Jak się tu czujesz? - zapytał nagle, siadając w zwolnionym przez Snape'a fotelu - Pomijając Severusa i jego humory, oczywiście.
- Świetnie - odpowiedziałem szczerze. Stanowczo Hogwart miał cudowną moc łagodzenia wszystkich złych wspomnień. - Mam wrażenie, jakbym wrócił do domu.
- Wyglądasz też trochę lepiej - gestem zaprosił mnie, żebym usiadł naprzeciwko. - Tylko te twoje szaty... W Hogsmeade nie ma sklepu z ubraniami, musiałbyś jechać do madame Malkin. A może bym ci coś pożyczył?
- Nie, dziękuję - z przerażeniem wyobraziłem sobie siebie wystrojonego w Dumbledore'owe fiolety. - Kilka zaklęć naprawiających, i jeszcze wytrzymają.
- Gdzieś tu był mój CZARNY płaszcz - Dumbledore chyba zrozumiał moje obiekcje. Wstał i podszedł do szafy. - Panie dyrektorze, nie! - zdążyłem krzyknąć, ale było już za późno. Z szafy wyleciał ohydny, sinoróżowy nietoperz i zatoczył koło nad głową Dumbledore'a, zwabiony jego śnieżnobiałą czupryną.
- Riddikulus - zachichotał Dumbledore i nagle na nietoperzu pojawiło się mnóstwo drobnych, niebieskich kwiatuszków. Nietoperz spojrzał po sobie i czym prędzej uciekł do szafy.
- Cudne! - zawyłem, pokładając się ze śmiechu. Dumbledore aż się popłakał, siwa broda trzęsła mu się i podskakiwała do taktu. Naraz jednak spoważniał.
- Podobno mamy tu nauczyciela samoobrony przed czarną magią - zaczął, patrząc na mnie surowo. - Wygląda na to, że jest pierońskim leniem.
- Zostawiłem tego bogina na jutrzejszą lekcję - pospieszyłem z wyjaśnieniem, mimo, iż doskonale wiedziałem, że żartuje. - Pokażę trzecioklasistom zastosowanie zaklęcia "riddikulus". Ale jeżeli miałby tu przeszkadzać...
- Nie, w takim razie zostaw - zgodził się natychmiast Dumbledore. - Tylko zamknij te drzwi zaklęciem, drugiego nietoperza bym nie przeżył.
Przez chwilę znowu chichotaliśmy. Wreszcie odważyłem się zapytać:
- Czemu różowy, panie profesorze?
- To proste, synu. Ludzie najbardziej boją się tego, co nie istnieje.

5.IX.1993

Miałem dzisiaj pierwszą lekcję z klasą Harry'ego. Najpierw rozczulił mnie Irytek, że też ta pokraka pamięta, jak mnie przezywał dwadzieścia lat temu... Ba, dwadzieścia lat temu sam bym chętnie zatkał parę dziurek od klucza gumą do żucia, na złość Filchowi. No, niestety, tym razem Irytek miał pecha - z Huncwota zrobił się stary, zgryźliwy nauczyciel.
Powoli poznaję moich uczniów. Miałem już lekcje w czterech klasach, jak dotąd udało mi się nie poplątać imion. To może trochę nieprzepisowe, ale sam zawsze wolałem, jak nauczyciel mówił na mnie "Remus", a nie "pan Lupin". Przyglądam się Harry'emu. Zabawne, jak historia się powtarza, chłopak ma ten sam dar gromadzenia wokół siebie ludzi, jaki miał jego ojciec. Obecny "gang Pottera" to oprócz Harry'ego Hermiona Granger, właścicielka krzywołapego kota i największej w dziejach Hogwartu ambicji (czasem wydaje mi się, że ta dziewczyna zna wszystkie możliwe odpowiedzi na wszystkie możliwe pytania), Ron Weasley, jeden z siedmiorga rodzeństwa - mało nie spadłem z fotela, jak się dowiedziałem, że mamą tej gromadki jest Mała Molly, ta sama, która była prefektem Gryffindoru kiedy zaczynaliśmy naukę - i znajomy z pociągu właściciel wiecznie wędrującej ropuchy, Neville Longbottom. Całe to sympatyczne skądinąd bractwo jest przedmiotem bacznej obserwacji nauczycieli i solidnej, głębokiej, starannie przemyślanej nienawiści Severusa Snape'a. I w ten oto prosty sposób znowu podpadłem - ale po kolei.
Lekcja z boginem udała się świetnie, głównie z powodu mojego tchórzostwa. Nie mogąc sobie wyobrazić konfrontacji bogina-Voldemorta z synem Jamesa, na wszelki wypadek zapytałem Harry'ego z teorii na początku lekcji. Dalej poszło łatwo, bogin spisał się na medal. Prawdziwym bohaterem okazał się jednak mały Neville. O ile Harry, Hermiona i Ron jakoś dają sobie radę z eliksirami i mistrzem Oślizgłym, o tyle Neville'owi wszystko ze strachu leci z rąk. Wyobraziłem sobie, jak Severus musi poniewierać tym biedakiem i nie zdziwiłem się, kiedy Neville powiedział, że najbardziej boi się właśnie jego. I tak się zaczęło.
Nie będę opowiadał, jak Neville sprawił, że bogin ukazał się jako Snape przebrany w suknię jego babci (zielona z koronkami, do tego kapelusz z wyleniałym sępem na czubku i czerwona torebka, babcia Neville'a lubi mocne efekty kolorystyczne) i jaka była reakcja całej klasy, jedno jest pewne - zarobiłem u Snape'a grubą, czarną krechę. Ale nie zamierzam się tym przejmować. Grunt, że Neville odzyskał trochę wiary w siebie, zdobył dla Gryffindoru aż dziesięć punktów, a przede wszystkim nauczył się pokonywać lęk. Przy okazji obejrzałem sobie ładną kolekcję strachów, jakie nękają trzecioklasistów Hogwartu - ożywająca mumia, szyszymora, odcięta ręka, pająk Rona Weasleya - zbiorowisko zabobonów i absurdu, czyli to, co najczęściej jest powodem wszystkich ludzkich lęków.
Oczywiście był tam też księżyc. Ale nikt, nawet najmądrzejsza na roku Hermiona, nie wpadłaby na to, że nauczyciel obrony przed czarną magią boi się czegoś zupełnie innego. Dziwne, przecież boginy bezbłędnie wyczuwają powód strachu. No dobrze. Napiszę to, bo inaczej nigdy nie będę mógł spojrzeć w lustro: BAŁEM SIĘ, ZE KTÓREŚ Z DZIECI PRZEJĘŁO SIĘ OSTATNIMI KOMUNIKATAMI, I BOGIN PRZYBIERZE POSTAĆ SYRIUSZA BLACKA.
Muszę porozmawiać z Dumbledore'em.

Sześć powodów, dla których powinieneś schodzić z drogi Severusowi Snape'owi:

1. Jest wredny. Nawiasem mówiąc, sam jesteś temu winien - kto na trzecim roku wykradł z dormitorium Ślizgonów jego zimowe kalesony i puścił na miotle dookoła boiska? W dodatku przed najważniejszym meczem sezonu?
2. Dużo wie. I to, że ty wiesz, że kalesony były zielone w srebrne wężyki, nie robi już na nim takiego wrażenia jak kiedyś.
3. Dużo może. Nawet jeśli nie jest powszechnie uwielbiany, jego słowo sporo znaczy, także u Dumbledore'a. A ty co? Możesz iść się wypłakać Hagridowi w kamizelkę z kretów.
4. Nie znosi cię. Nic nowego, ale u licha, Remus, czy ty zawsze musisz wszystkim podpaść już pierwszego dnia? Masz samobójczy refleks.
5. Nie jesteście już uczniami, i nie możesz go tak po prostu strzelić w ucho. Możesz jedynie żałować, że kiedy mogłeś, robiłeś to zbyt rzadko.
6. To ON wie, jak przygotować wywar tojadowy. Ty w swoim kociołku od eliksirów możesz ugotować najwyżej owsiankę, a i tak będzie przypalona.
Krótko mówiąc, i niech pan Lupin słucha, bo powtarzał nie będę, Severusa Snape'a należy omijać szerokim łukiem. W razie niezastosowania się, szlaban i minus pięćdziesiąt punktów dla Gryffindoru.

4.X.1993

godz. 18.00 Właśnie wypiłem ostatnią porcję eliksiru tojadowego. Za jakieś dwadzieścia minut wzejdzie księżyc. Dumbledore zapewniał mnie, że wystarczy, jak zamknę się w swoim pokoju, ale chyba powinienem iść do Wrzeszczącej Chaty. Byłem tam przedwczoraj, wrota są nadal solidne. Wzmocniłem okna kilkoma zaklęciami, ot tak, na wszelki wypadek. Ale wolałbym tu zostać. Jestem za słaby, żeby dojść do wyjścia - ten eliksir działa z dużym wyprzedzeniem. Może dam radę jeszcze zabezpieczyć drzwi, tylko sięgnę po różdżkę.... Udało się. Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale póki jestem przytomny, spróbuję pisać. Mam nadzieję, że przeżyję tę kurację, zresztą, jeśli nie, to niech się Dumbledore martwi. Gdzie on w październiku znajdzie nauczyciela... Oho, robi mi się ciemno w oczach. Zaraz wróci ten koszmar o bulgoczącej krwi.... Krew, zęby wgryzają się w miękkie, żywe ciało, rozrywają tętnicę, cały potok krwi... zaraz się przemieeeee (nieczytelne)

5.X.1993

godz. 13.00
Boże, jaki jestem szczęśliwy.
We łbie mam młyn, gdybym teraz wstał, pewnie straciłbym resztę zębów, ręce mi się trzęsą tak, że sam nie wiem, co piszę, ale jestem szczęśliwy.
Niech błogosławiony będzie Severus Snape i jego zardzewiały kociołek. Ten eliksir to wynalazek większy od różdżki i latającej miotły. Połowę, co mówię, trzy czwarte mniej bólu podczas przemiany, prawie ludzka świadomość, ale przede wszystkim zero, kompletne zero agresji... Nic. Nawet mój krwawy koszmar trwał tylko kilka sekund, potem ogarnęła mnie senność i zapadłem się jakby na jakieś bardzo głębokie dno. A kiedy się obudziłem, byłem prawie jak człowiek, prawie myślałem... Czuję się, jakbym wyszedł z więzienia. Po raz pierwszy nie muszę się bać, że zrobię komuś krzywdę i zostanę zabity wyrokiem komisji (bo nawet nie sądu) Ministerstwa Magii.



godz. 16.00
O drugiej była Poppy, przyniosła mi obiad, ale nie jadłem. Wieczorem wstanę.
Muszę podziękować Severusowi, ma to zapewne głęboko w nosie, ale w końcu sprawiedliwość to znaczy oddać każdemu, co mu się należy. Pójdę do niego, tylko się jeszcze z pół godziny prześpię

.
godz. 21.00
Dobrze, że nie miałem dziś lekcji. Przeleżałem półżywy cały dzień. O ósmej wylazłem z łóżka i poszedłem szukać Severusa. Miałem szczęście, nawet nie wywaliłem się na schodach i nikogo nie spotkałem. Severus był u siebie, nie mogę powiedzieć, żeby mój widok specjalnie go ucieszył, ale zaskoczył z pewnością.
- Co jest? - zapytał odstawiając kociołek z czymś, co wyglądało jak turkusowa farba, do której ktoś wrzucił garść czerwonych kulek. - Po coś wyłaził, wyglądasz jak własny trup - zrzędził po swojemu, ale cały czas czułem na sobie jego badawczy, niemal zaciekawiony wzrok.
- Chcę ci podziękować - uśmiechnąłem się. - Jesteś genialny. Po raz pierwszy kompletnie nie czułem agresji, miałem normalną, ludzką świadomość...
- Do tego ci jeszcze sporo brakuje - mruknął, ale wiedziałem, że słuchał bardzo uważnie. - Grunt, że jesteś bezpieczny dla otoczenia.
- To twoja zasługa, Severusie - powiedziałem uroczyście i... uściskałem go.
- Idź do licha - otrząsnął się, jakby oblazło go coś wyjątkowo paskudnego, nie miałem jednak zamiaru się tym przejmować, zresztą reakcja była, jak na niego, niezwykle wprost łagodna. - Ile razy mam ci powtarzać, że ani mi w głowie robić to dla ciebie!
- Mam gdzieś, dla kogo to robisz - powiedziałem najserdeczniej jak umiałem. - Nawet gdybyś robił to na osobistą prośbę Voldemorta.
- Tfu, już nie masz o kim gadać? - Snape odruchowo splunął pod nogi. - Dobra, dość tych głupstw. Chcesz coś jeszcze? Bo jak nie, to wybacz, mam robotę.
- Jeszcze raz ci dziękuję. Na razie - odwróciłem się i chciałem wyjść, gdy w połowie drogi do drzwi zatrzymał mnie jego głos.
- Czekaj.
Podszedł do mnie i zmierzył mnie wzrokiem z góry na dół, a potem dla pewności z dołu do góry.
- Pokaż ręce - rozkazał.
- Czyste, mamusiu - zażartowałem, wyciągając przed siebie otwarte dłonie.
- Nie wydurniaj się - koścista, niespodziewanie silna ręka chwyciła mój nadgarstek i przekręciła o sto osiemdziesiąt stopni. - Wierzchem do góry. I podciągnij rękawy.
- Nawet najmniejszego zadrapania - nietrudno było się domyślić, o co mu chodzi. - Ten eliksir naprawdę działa. - I o to chodziło. Miałeś zawroty głowy przed przemianą?
- Bardzo silne.
- A teraz? Dasz radę sam wrócić na górę?
- Tak - odpowiedziałem, niepewny, czy to rzeczywiście mówi Severus Snape.
- To znaczy, że przyczyną był eliksir. Postaram się go trochę udoskonalić - zimne, uważne oczy Snape'a były teraz prawie łagodne. - Idź się połóż, jutro od rana masz lekcje.
- Tak, dziękuję ci... dobranoc - wyszedłem z lochu i dopiero teraz poczułem, że kręci mi się w głowie. Tym razem jednak nie była to wina eliksiru.

31.X.1993

Jutro Halloween, nikt nie ma głowy, żeby myśleć o lekcjach, wszędzie pełno latających dyń, płomyki świec wyrwały się Flitwickowi spod zamknięcia i mało nie podpaliły biblioteki (Irma Pince z magiczną gaśnicą i ogniem w oczach była imponująca), strach wziąć do ręki pióro, czy nie zamieni się w trupią kość, gadżety od Zonka panoszą się wszędzie - a wieczorem uczta. Po południu pozwolono uczniom wyjść do Hogsmeade, zrobiło się trochę spokojniej, ale nie całkiem, bo zostali przecież pierwszo i drugoklasiści, i ci nieszczęśnicy, którzy akurat dostali szlaban. Spotkałem na korytarzu Harry'ego, w pierwszej chwili pomyślałem, że Severus przydybał go na jakiejś psocie, ale potem przypomniałem sobie, że jemu w ogóle nie wolno wychodzić. Minę miał tak żałosną, że zaprosiłem go na herbatę, po raz pierwszy mieliśmy okazję pogadać. Okazuje się, że na naszej pierwszej lekcji we wrześniu byłem w błędzie. Miałem rację, ale byłem w błędzie. To, czego najbardziej boi się Harry Potter, to wcale nie Voldemort. Dementorzy. Spotkanie w pociągu zostawiło na nim głęboki ślad. Ba, jak się ma takie wspomnienia... Minerwa mówiła mi, ze chłopak w ogóle nie zaznał w życiu wiele dobrego, mugolska rodzina Lilki nienawidzi go i poniewiera nim na każdym kroku. Właściwie tylko w Hogwarcie dzieciak ma jakąś przyjazną duszę, na szczęście, jak już pisałem, ludzie garną się do niego. Przyznam, że słuchając Minerwy zaciskałem pięści. Syn Jamesa. Rogacz-junior, którego z taką dumą pokazywał nam jego ojciec. Chłopiec, za którego - tak nam się wtedy wydawało - każdy z nas oddałby życie. James, Lilka i Peter już to zrobili... zostałem mu tylko ja, włóczęga bez pracy i domu, odrzucony przez wszystkich wilkołak. Ale przecież powinienem był coś dla niego zrobić, cokolwiek... Tymczasem jeśli Black dopadnie Harry'ego, to będzie moja wina. Do rozmowy z Dumbledore'em zabierałem się już kilkanaście razy, zawsze coś albo ktoś nam przerywa. Ostatnio Stary w ogóle mało się pokazuje, mówią, że robi coś pilnego dla Ministerstwa Magii. Zobaczę się z nim na uczcie, spróbuję się umówić na rozmowę.

Po uczcie
Udało się!!! Dumbledore zaprosił mnie na jutro rano do swojego gabinetu. Na wszelki wypadek przedtem spakuję rzeczy... Uczta minęła świetnie, przegadałem całą z Flitwickiem. Pogratulowałem mu szczerze świetnego wystroju Wielkiej Sali, wszędzie latające lampiony z dyń, płonące serpentyny, żywe nietoperze (Dumbledore chichotał, że wolałby różowe), on zrewanżował mi się opowieściami o co ciekawszych pomysłach mojego poprzednika. Usłyszałem historię o sesjach zdjęciowych z Harry'ym, o klubie pojedynków, o niesławnej pamięci chochlikach kornwalijskich - większość z tych spraw znałem od Minerwy i Severusa, ale Flitwick ma prawdziwy dar opowiadania. Wreszcie spytałem go, czy zna książkę "Wędrówki z wilkołakami".
- Nawet mi nie mów - zapiszczał Flitwick, i przez chwilę bałem się, że wpadnie ze śmiechu pod stół. - Czytałem do poduszki, żeby się rozerwać. Tak zaskakującej mieszaniny rzetelnej wiedzy i najgłupszych plot...
- Wyobraź sobie zatem, że poniekąd przyczyniłem się do powstania tego arcydzieła - powiedziałem z powagą.
- Dałeś się nabrać temu imbecylowi? - oczy Flitwicka zrobiły się okrągłe. - Jakim cudem?
- Ktoś kiedyś powiedział mu, że jeśli chce napisać książkę o wilkołakach, to jest facet, który coś o nich wie. Tak trafił do mnie. Jak zobaczyłem jego turkusową szatę w złote gwiazdki, straciłem ochotę na rozmowę, ale coś mu tam poopowiadałem. Był zachwycony, ale niestety, w pewnym momencie zapytał, skąd to wszystko wiem...
- I ty mu powiedziałeś!!! - Flitwick zakwiczał tak, że połowa nauczycieli obejrzała się w naszą stronę.
- Powiedziałem. I przyznam ci się, że w życiu nie widziałem, żeby ktoś tak zwiewał. Nic dziwnego, że resztę musiał sobie dofantazjować.

1.XI.1993

Syriusz Black jest w zamku. Wszedł w nocy do wieży Gryffindoru. Gdy wszyscy byli na uczcie, wyciął z ram Grubą Damę i wszedł do pokoju wspólnego. Przez całą noc przeszukiwaliśmy zamek, uczniowie spali w Wielkiej Sali. Severus nie odstępował mnie ani na krok, mogę się założyć, ze podejrzewa mnie o ułatwienie Blackowi wejścia do zamku. I znowu, niestety, ma rację. Co gorsza Dumbledore w całym tym zamieszaniu znów nie będzie miał dla mnie czasu - a niestety, sprawy niezarejestrowanych animagów i naszych nocnych wypraw nie da się wyjaśnić w trzech słowach. Jest jednak coś, co nie daje mi spokoju. Gdyby Black naprawdę chciał zabić Harry'ego, jak powtarzają wszyscy, nie wchodziłby do wieży Gryfonów podczas uczty, kiedy wiadomo, że wszyscy są w Wielkiej Sali. O co mu chodzi? Jeżeli zdecydował się na włamanie w porze, kiedy nie było nikogo, to znaczy, ze szuka raczej czegoś niż kogoś. A zatem nie Harry'ego... Co takiego może mieć Harry, czego szukałby Black? Pelerynę niewidkę Jamesa? Nonsens. Przyznam, ze trochę mi ulżyło na myśl, ze Black może nie mieć zamiaru zrobić Harry'emu nic złego. Ale o co mu chodzi? Dowiem się. Przeszukując zamek przekonałem się, że pamiętam jeszcze sporo naszych sekretnych korytarzy i przejść. Postanowiłem POSZUKAĆ BLACKA. Wiem, mogę z tego nie wyjść cało, ale przynajmniej dowiem się, czego chce od Harry'ego.

22.XI.1993

Był u mnie Dumbledore, przeprosił mnie za swój, jak się wyraził, niefortunny pomysł z zastępstwem. Absurd! Zastąpić mnie kimkolwiek podczas mojej choroby (tym bardziej, że choruję tak często) to jego święte prawo i nie ma za co przepraszać. Tym bardziej, że Severus Snape naprawdę zna się na samoobronie przed czarną magią, a jak wiem od Harry'ego, zawsze marzył o tym, żeby jej uczyć. Może Dumbledore powinien mu na to pozwolić, przynajmniej w paru klasach - wiem, że ma do dyspozycji kilka zmieniaczy czasu, Ministerstwo Magii nigdy nie robiło mu trudności. Jedyny problem w tym, że Severus zachowuje się czasami tak, jakbyśmy znowu mieli po piętnaście lat i płatali sobie nawzajem głupie figle. Wiem, że moja obecność tutaj doprowadza go do szału, byłoby dziwne, gdyby było inaczej, ale nigdy, przynajmniej dotąd, nie okazywał mi tego w obecności uczniów. Prawdopodobnie jego też zawodzą nerwy. Pomijając to, że nastawiał mnóstwo złych stopni (końcowe oceny i tak zależą ode mnie), i że na wszystkie sposoby starał się przekonać moich uczniów, że niczego ich nie nauczyłem (nie jest tak źle), to jeszcze w trzecich klasach trochę hm... zmienił program, sięgając po temat z końca roku szkolnego. Wiadomo, jaki. Przyznam, że kiedy się o tym dowiedziałem, byłem wściekły. Teraz chce mi się tylko śmiać. Biedny Severus. Z jednej strony kategoryczny, jak przypuszczam, zakaz Dumbledore'a wspominania komukolwiek, kim jestem, z drugiej - tajemnica, która od dwudziestu lat parzy go w język, teraz bardziej, niż kiedykolwiek. Jedno słowo i pozbywa się konkurencji... Aż mi go żal, taka pokusa... Oczywiście nie miał prawa kwestionować mojego zdania wobec uczniów, ale jak to zwykle bywa, jego autorytet ucierpiał na tym bardziej niż mój. Miałem zresztą pięć minut satysfakcji, gdy wręczyłem mu wypracowanie Hermiony Granger, jedynej, która bez mrugnięcia okiem napisała swoje cztery rolki pergaminu na temat rozpoznawania i uśmiercania (tak!) wilkołaków.
- Pewnie zastanawiasz się, dlaczego zmieniłem twój plan lekcji - Severus Snape spojrzał na mnie sponad katedry, gdzie czekając na następną lekcję pisał coś w wielkiej, pergaminowej księdze. I tu go miałem.
- Bynajmniej - odpowiedziałem z uśmiechem, którego nie powstydziłby się mój poprzednik. - To jest dla mnie całkowicie jasne. Prosiłbym jednak, żebyś na przyszłość uzgadniał takie zmiany ze mną.
- Na jaką przyszłość? - Snape wzruszył ramionami. - Naprawdę myślisz, że jestem tu po to, żeby nadrabiać twoje braki? Twoi uczniowie, pomijając fakt, że nie mają pojęcia o dyscyplinie, nie umieją kompletnie nic. Zabawy z boginem to naprawdę nie jest wszystko, co będzie im w życiu potrzebne.
- Szczególnie w spotkaniach z wilkołakami? - uśmiechnąłem się niewinnie.
- A żebyś wiedział. Już widzę, jak przerabiasz z nimi ten temat! Według ciebie wilkołak nie różni się niczym od merdającego ogonem pieska. Tymczasem fakty są inne, to jest krwiożercza bestia, którą człowiek musi zabić, zanim ona zabije jego, i na nic się nie zdadzą humanitarne frazesy o bezpieczeństwie i środkach ostrożności.
- To dlaczego przygotowujesz mi wywar tojadowy, a nie arszenik?
- Bo ministrem magii jest sentymentalny dureń, który twierdzi, że bestie też mają prawo do życia. Niestety, Dumbledore również tak uważa, wobec tego nie mam wyjścia. Ale bądź pewien - w jego głosie zabrzmiała groźba - że jeśli uznam, że twoja obecność może być niebezpieczna dla kogokolwiek, nie zawaham się powiedzieć głośno, kim jesteś.
- Jestem pewien, że się nie zawahasz - odpowiedziałem takim tonem, że Severus zerwał się jak oparzony.
- Nie waż się tak do mnie mówić! Twoje udawanie niewinnej ofiary może wyprowadzić w pole Dumbledore'a, ale nie mnie. A w ogóle to jestem zajęty.
Była to tak ewidentna rejterada, że aż zrobiło mi się go żal. On też o tym wiedział, bo chociaż nie zaszczycił mnie ani jednym spojrzeniem, prawie fizycznie czułem narastającą w nim złość.
- Do widzenia - odparłem i wyszedłem, pozostawiając go tak wściekłego, że doprawdy współczułem następnej klasie. Dopiero za drzwiami przypomniałem sobie, że obiecałem nie wchodzić mu w drogę. Do licha, Remus, czy ty się nigdy nie nauczysz?

23.XI.1993

Wczoraj tak byłem pochłonięty marginalną w sumie sprawą Severusa, że nie napisałem o najważniejszym. Kiedy byłem chory, Harry miał wypadek. Podczas meczu z Puchonami dementorzy przyszli na boisko. Dumbledore zabronił im zbliżać się do zamku, więc są wygłodzeni - a tu naraz tyle emocji... Harry stracił przytomność i runął na ziemię z wysokości trzydziestu stóp. Nie wiem, jakim cudem nic mu się nie stało, ale jego miotłę zniszczyła wierzba bijąca. Żal mi Harry'ego, czy ten dzieciak zawsze będzie tak cierpiał? Boi się, że nie zdoła zagrać w następnym meczu - a dla niego, tak jak dla Jamesa, quidditch jest wszystkim. W dodatku te jego koszmary... Nie mogę go z tym zostawić. Jeżeli tyle lat nie raczyłem pamiętać, że istnieje, najwyższa pora, żebym wreszcie coś dla niego zrobił. Nauczę go zaklęcia patronusa. To jedyne, co mogę mu dać.
Moje poszukiwania Blacka na razie nie dały nic. Nigdzie nie znalazłem śladu ani człowieka, ani psa. Obchodzę nasze stare ścieżki, odkryłem kilka zapomnianych sal, podręczną bibliotekę profesora Binnsa, która zniknęła kiedy wyciągnąłem rękę do półki, zakręt korytarza, gdzie najczęściej kryliśmy się przed Filchem, odwiedziłem wieżę Sinistry, pamiętną pewnym włamaniem, na skutek którego następnego dnia na sklepieniu Wielkiej Sali obok słońca świecił na niebie monstrualnej wielkości Syriusz, pogadałem z Grubą Damą (zamieszkała w mapie Argyllshire na drugim piętrze, jej miejsce zajął pomylony sir Cadogan), wreszcie zawędrowałem w okolicę północnej wieży. Stałem właśnie przy okrągłym oknie rozglądając się po doskonale stąd widocznych błoniach, gdy nagle ktoś z tyłu zasłonił mi oczy. - A kto to? - głos był niewątpliwie damski, nie sądziłem jednak, by na taki żart pozwoliła sobie któraś z uczennic, z nauczycielek zaś... prychnąłem, wyobraziwszy sobie Minerwę McGonagall skradającą się na palcach, by z piskiem złapać mnie za łeb.
- Nie śmiej się, tylko zgaduj - głos był lekko urażony. - Co z ciebie za czarodziej?
- Nie zgadnę - starym sposobem dotknąłem mocno trzymających mnie dłoni. Wyczułem dwa ogromne pierścienie i długie, ostro zakończone paznokcie. Byłem w domu.
- Sybilla! - odwróciłem się i chwyciłem ją za ramiona. Zaśmiała się jak podlotek i zatrzepotała półmetrowymi rzęsami. - Ty niepoprawna uwodzicielko...
- Co tu robisz? - zapytała. Była prawie miła, kiedy nie zgrywała się na wszechwiedzącą wróżkę. - Przyszedłeś po radę? Zaraz postawię ci kabałę, chodźmy na górę.
- Nie, nie trzeba - przestraszyłem się. - Tak tylko przechodziłem...
- Nie wstydź się, synku, przecież widzę, że masz kłopoty - Sybilla przyglądała mi się z troską. - Każdy mówi, że nie trzeba, a potem wypłakuje się w filiżankę, aż miło. Powiem ci, co cię czeka, zawsze potem łatwiej znieść nieszczęście...
- Dziękuję - na takie wróżby już zdecydowanie nie miałem ochoty. Kiedy sam byłem uczniem traktowałem wróżbiarstwo raczej rozrywkowo, mimo iż Sybilla zawsze powtarzała, że mam fantastyczną aurę. - Osobiście wolałbym, żeby raczej nie spotkało mnie nic złego.
- To się tylko tak mówi, kochanie - wąska dłoń Sybilli wsunęła mi się pod ramię. - Ten biedny Harry Potter już na pierwszej lekcji zobaczył ponuraka i proszę, mało nie zginął.
- Pewnie wziął sobie to do serca i uważał - nie chciałem robić przykrości Sybilli, która mimo swego irytującego sposobu bycia była poczciwą osobą. - Ponurak, powiadasz...
- Tak, w fusach z herbaty. Widziałam tak wyraźnie, jak ciebie teraz widzę. Wielki, kudłaty pies.
- Ponurak... - w miarę, jak jej słuchałem, coraz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że po pierwsze, wróżby Sybilli nie są tak znowu wyssane z palca, po drugie niestety, ona sama nie umie ich czytać. Czarny, kudłaty pies. Ten sam, z którym kiedyś w wilczej postaci goniłem się po Zakazanym Lesie. Łapa. I to, że stanął na drodze Harry'ego... Do licha, to się przecież zgadza!
- Prawda? - Sybilla promieniała. Przez roztargnienie ostatnie słowa powiedziałem głośno. - Od razu mówiłam mu, żeby uważał. Tobie też się przyda ostrzeżenie. Chodź na górę, zajrzymy do szklanej kuli...
- Nie! - wrzasnąłem, jakby złożyła mi nieprzyzwoitą propozycję. Stanowczo wolałem, żeby nie zagłębiała się w moich tajemnicach, kto wie, co mogłaby tam zobaczyć i roznieść po Hogwarcie. - Sybillo, jesteś kochana, ale muszę lecieć - cmoknąłem ją w policzek i zwiałem, mocno żałując, że w zamku nie da się teleportować.

26.XII.1993

No, mam to za sobą. Ominęło mnie Boże Narodzenie, ale przynajmniej nie opuściłem żadnej lekcji. Dzisiaj czuję się już nieźle, niestety, zimowe noce to dla wilkołaków fatalna pora. W ostatni wieczór przed przemianą byłem na wpół żywy. Moja blizna poczerwieniała, mogłem się spodziewać, że lada chwila zacznie znowu krwawić. Na szczęście były już ferie. Przeleżałem cały dzień w swoim pokoju, nie chciało mi się nawet jeść. Pani Pomfrey zajrzała na chwilę, ale co mi mogła pomóc? Czekałem na Severusa z ostatnią porcją eliksiru. Przyszedł chyba zaraz po kolacji, nie chciało mi się sprawdzać godziny, ale musiało być dosyć wcześnie. Ostatnio księżyc świecił tak, że wszystko dookoła zamku lśniło jak pomalowane srebrną farbą odblaskową - takich nocy zawsze się najbardziej bałem. Severus jak zwykle bez słowa podał mi kielich, ale zamiast odwrócić się i wyjść, jak to zwykle robił, poczekał aż skończę pić, a potem... przysunął sobie fotel i usiadł.
- Zostanę tu dzisiaj na noc - powiedział takim tonem, jakby to była rzecz najoczywistsza. Gdybym nie był taki słaby i chory, pewnie zleciałbym z łóżka z wrażenia. Od naszego ostatniego starcia w ogóle nie rozmawialiśmy ze sobą, starannie mijając się w przejściach. Patrzyłem na niego czekając na jakieś wyjaśnienia, on jednak tylko wzruszył ramionami.
- No co jest, nie rozumiesz po ludzku? Dałem ci o połowę silniejszą dawkę i muszę widzieć, co się z tobą dzieje.
- Ale dlaczego?... - wyjąkałem.
- Co dlaczego? Dlaczego ci dałem silniejszą dawkę? Spójrz przez okno, księżyc zwariował, wszystko aż błyszczy. Zwykła porcja to za mało.
- Ja nie o tym... - urwałem, bo nagle przypomniałem sobie, w co zmienił się bogin podczas naszego spotkania w pokoju nauczycielskim.
- Tylko co? Myślisz, że nagle zostałem siostrą miłosierdzia? Zapomnij o tym, Lupin, to dla mnie żadna przyjemność pilnować twojego ogona. Ale gdyby ci się cos stało, Dumbledore urwałby mi łeb. Muszę tu być, bo nie wiadomo co ci strzeli do głowy. Wilkołaki są nieobliczalne.
- Ale to jest niebezpieczne - protestowałem ostatkiem sił.
- Bardziej dla ciebie, niż dla mnie. Nie gadaj tyle, bo się tylko męczysz.
Przesadą byłoby twierdzić, że Snape siedział całą noc obok łóżka i trzymał mnie za rękę, bo tak na pewno nie było, z drugiej strony jednak, kiedy zaczęła mi wracać świadomość, pierwsze, co zobaczyłem, to był on. Siedział w fotelu z nogami opartymi o kolumnę mojego łóżka i spał. Przez moment przyglądałem się jego odchylonej do tyłu głowie i półotwartym ustom, zanim dotarło do mnie, że spędził tu ładnych parę godzin. Z wysiłkiem wyciągnąłem rękę i dotknąłem jego kolana.
- Severus... Severus, obudź się.
- Co jest? - jego przejście od snu do całkowitej aktywności było błyskawiczne, jak u zwierzęcia. - Jak się czujesz?
- Świetnie, dziękuję ci - do świetnego samopoczucia zdaje się, że mi troszeczkę brakowało, w sumie jednak nie byłem bardziej chory niż zwykle.
- Nie ma za co - Snape powoli pozbierał się, przeczesał palcami włosy. - Ani mi w głowie cię niańczyć, ty pieroński wilku. Chcesz wody? I pewnie jesteś głodny?
- Nie, dziękuję. Nie chce mi się jeść.
- Akurat - wzruszył ramionami i wyjął różdżkę. - Accio - powiedział i na stole zmaterializował się talerz z kanapkami i garnek herbaty. - Jak dla mnie, możesz tu siedzieć cały dzień o suchym pysku, nie zależy mi. Tylko potem powiedzą, że cię zabiłem. No jak, jesz, czy mam ci to wetknąć do gęby?
- Jem - wziąłem od niego kanapkę. - Ale ty też.
- Idę - Snape nie zaszczycił uwagą mojego zaproszenia. - Masz to wypić, zanim zamarznie - dodał, wciskając mi w rękę kubek herbaty.
- Dziękuję ci za wszystko. I Wesołych Świąt! - poniewczasie przypomniałem sobie, że dziś Boże Narodzenie. - Wesołych - Snape nieznacznie skinął głową i wyszedł.

27.XII.1993

To pierwsze od wielu, wielu lat Boże Narodzenie, na które dostałem tyle prezentów. Komplet nowości książkowych na temat obrony przed czarną magią od Dumbledore'a i Minerwy, wściekle kolorowy, pasiasty szalik od Sybilli, parę wełnianych skarpetek od Poppy, i drogie, oprawione w masę perłową pióro od nieznanego ofiarodawcy. Sowa niosąc przesyłkę musiała zgubić kartkę, albo w ogóle pomyliła adres, bo nie było nikogo, od kogo mógłbym się spodziewać takiego prezentu. Dziś czułem się już lepiej, wybrałem się nawet na spacer. Odwiedziłem Hagrida, ucieszył się, przegadaliśmy pół dnia przy świątecznych ciastkach domowej roboty (to znaczy głównie on gadał, bo ja po dwóch kęsach zakleiłem się na amen). Ma kłopoty z hipogryfem, jeszcze we wrześniu Hardodziob zranił w rękę młodego Malfoya, nie bez jego zresztą zasługi, i teraz jego ojciec robi wielką aferę w ministerstwie. Hagrid boi się, ze mogą uznać hipogryfa za niebezpiecznego i zabić - prawdę mówiąc, nie zdziwiłbym się, gdyby tak było. Gdybym miał nieszczęście im podpaść, pewnie też nie robiliby sobie ceregieli. Oczywiście tego nie powiedziałem Hagridowi, i tak był dość przygnębiony. Żeby go pocieszyć, zacząłem mówić o Harry'ym - i pomogło. Mnie zresztą też. Dowiedziałem się, ze Hagrid był pierwszym, który powiedział synowi Jamesa o jego rodzicach i w ogóle o tym, że jest czarodziejem. Mugolska rodzina Lilki ukrywała to przed nim z całych sił. W ogóle, wygląda na to, że Hagrid kocha Harry'ego jak syna - i jestem mu za to wdzięczny. Chłopiec nie mógł trafić na lepszego opiekuna. Stary, kochany, niezawodny Hagrid. Tak bym chciał, żeby ten jego hipogryf został uniewinniony. Niestety, ministerstwo magii ma dosyć elastyczne pojęcie sprawiedliwości - Hagrid w zeszłym roku spędził prawie dwa miesiące w Azkabanie, kompletnie za nic. Podejrzewano, że otworzył Komnatę Tajemnic. Idiotyzm.
- Kto mówi, że nie idiotyzm - Hagrid znowu wpadł w podły nastrój na wspomnienie Azkabanu. - Te dementory z piekła rodem są na pewno bardziej niebezpieczne, niż mój Dziobek. Słyszałeś, co zrobiły Harry'emu.
- Miał szczęście, że się nie zabił - do tej pory truchlałem na wspomnienie jego upadku z wysokości trzydziestu stóp. - Kiedy są w pobliżu, traci przytomność. One sprawiają, że przypomina mu się Voldemort i tamta noc, wyobrażasz sobie?
- Aż za dobrze - Hagrid rzadko kiedy był tak zwięzły. - Bestie.
- Obiecałem, że spróbuję go nauczyć zaklęcia patronusa - sam nie wiedziałem, jak to się stało, że powiedziałem o tym Hagridowi. - Już nawet mniejsza o quidditcha, ale te jego koszmary... Nie wiem, czy da sobie radę, to bardzo zaawansowana magia, ale trzeba spróbować.
- Da sobie radę, na pewno! - Hagrid spojrzał na mnie błagalnie, jakby się bał, że mogę się rozmyślić. - On jest zdolny, tak jak James... Błagam cię, naucz go! Niech pokaże tym potworom...
- Będę się starał, przysięgam - wciąż miałem przed oczami twarz Harry'ego, kiedy mówił mi, że słyszy Voldemorta i krzyk umierającej Lilki. - Przynajmniej tyle mogę dla niego zrobić.
- Lunatyk! - Hagrid porwał mnie w objęcia i poczułem, jak trzeszczą mi żebra. - Tyś był zawsze przeporządny chłopak.

13.I.1994, czwartek

No, udało się. Pierwszą lekcję Harry i ja mamy za sobą - nie wiem, który z nas jest bardziej zmęczony. Poprzednich kilka nocy znowu spędziłem na poszukiwaniach, tym razem dwóch rzeczy naraz. Blacka oczywiście ani śladu, znalazł się za to w kartotece Filcha całkiem ładny bogin, który miał nam zastąpić dementora. Osobiście nie miałbym nic przeciwko temu, żeby przy pomocy patronusa dać wycisk prawdziwemu dementorowi, ale dla Harry'ego nie byłoby to bezpieczne. Nad boginem łatwiej zapanować, nie wspomnę już o tym, że Dumbledore zabiłby mnie, gdybym wpuścił któregoś z tych stworów do zamku. Bogin jak bogin, spełnił swoje zadanie, one mają tę pożyteczną cechę, że zmieniają się bardzo dokładnie. Gorzej było z Harry'ym. Zastanawiałem się, czy ten mały w ogóle ma jakieś dobre wspomnienia, czy będzie miał z czego stworzyć patronusa. Próbował trzy razy, za każdym prawie tracąc przytomność - czekolada trochę pomogła, ale boję się, że to za mało. Po drugim razie już chciałem dać spokój, ale Harry uparł się, jest bardzo ambitny. Zdaje się, że mniej już nawet chodzi mu o quidditcha, bardziej wstydzi się swojej słabości. Bzdura, to, co on słyszy zbliżając się do dementora wystarczy, żeby zwalić z nóg dorosłego mężczyznę - ale dla trzynastoletniego chłopaka to nie jest argument, rozumiem go. Dlatego bałem się o niego jak o nikogo. James, modliłem się, pomóż mu. Nie pozwól, żeby jedynym co słyszy w wyobraźni, były twoje ostatnie słowa, broń go, póki sam jeszcze nie potrafi... I wreszcie coś się stało. Patronus Harry'ego, słaby jeszcze i bezkształtny, powstrzymał na chwilę dementora! Byłem szczęśliwy. Harry chciał spróbować jeszcze raz, ale nie pozwoliłem. W euforii sam nie wiedział, jaki jest zmęczony, ale widziałem, że słania się na nogach. Następny raz spróbujemy dopiero za tydzień.

14.I.1994, piątek

Dziś w nocy byłem w nieużywanej części zamku, tej, do której wejść można tylko z korytarza na trzecim piętrze. Jest tam kilkanaście pustych sal, zbyt małych na klasy i zbyt ponurych, by można tam mieszkać. Stoją tam jakieś rupiecie, połamane ławki, na wszystkim pół metra kurzu. Jedyne ślady czyjejś obecności to poprzyklejana wszędzie guma do żucia i poniewierające się w kątach papierki od cukierków - oczywiście dzieło Irytka, podobnie jak napis na ścianie korytarza: "McGonagall jezd gupia". Jak widać, do straszenia w szkole niepotrzebna jest znajomość ortografii. Raz czy dwa razy na zakurzonej podłodze mignęły mi ślady łapek pani Norris - na nią samą nigdy się nie natknąłem, i dobrze. Wolałbym, żeby Filch nie zaczął dociekać, czego szuka nocą po zamku były Huncwot, wielokrotnie notowany w jego kartotekach recydywista. Ciekawe, czy ma gdzieś jeszcze naszą mapę, kiedy kończyliśmy szkołę, podarowaliśmy mu ją na pamiątkę, wiedząc, że i tak nie zdoła z niej zrobić użytku. Och, jak by mi się teraz przydała! Ale Filch, jak go znam, prawdopodobnie wrzucił ją do pieca, wściekły, że jako nie-czarodziej nie może się nią posłużyć. Raczej nie zapytam go o to. Mijając mnie kłania się nisko, ale dałbym głowę, że pamięta każde moje przewinienie i żadnego mi nie wybaczył. Gdybym miał chociaż pelerynę-niewidkę Jamesa! Wiem od Dumbledore'a, że przekazał ją Harry'emu. W ostateczności spróbuję ją od niego pożyczyć, ale wolałbym tego nie robić. Harry nie ma pojęcia, że James, Black, ja i Peter byliśmy kiedyś nierozłączni. Myśli, że byłem jednym z wielu kolegów jego rodziców - i niech tak zostanie.
Tak rozmyślając wszedłem do ostatniej sali. W pierwszej chwili myślałem, że jest dużo mniejsza od pozostałych, bo ściana była zaledwie półtora jarda od drzwi, zbliżywszy się jednak zobaczyłem, że to, co brałem za ścianę jest ogromną, sięgającą prawie do sufitu tablicą. Zdziwiła mnie jednak wielka, rzeźbiona rama - takich tablic nie było w szkołach nawet za królowej Wiktorii. Wyglądała przy tym dziwnie znajomo... Zapaliłem światło i poznałem. To było stojące tyłem zwierciadło Ain Eingarp.
Znałem je aż za dobrze, w czasie naszych nocnych wędrówek natykaliśmy się na nie kilkakrotnie. Wydawało się, że obdarzone własnym życiem wędruje po całej szkole, żeby podsuwać nam przed oczy marzenia, do których nie przyznawaliśmy się nawet sami przed sobą. Na szczęście niedługo potem znikało, żeby odnaleźć się po pół roku w zupełnie innej części zamku - na pierwszym roku James zobaczył w nim siebie jako mistrza quidditcha ze złotym zniczem w ręce, potem, kiedy przygotowywali się do zostania animagami, widział, jak przemienia się w jelenia, ale przez ostatnie trzy lata nauki w zwierciadle królowała Lilka. Peter prawie zawsze widział siebie jako prefekta albo ministra magii - śmialiśmy się, że do tego ostatniego musi jeszcze solidnie zgłupieć. Tylko ja widziałem zawsze jedno i to samo. Pełnię księżyca. I siebie samego, który patrzę na nią ludzkimi oczami. Byłem pewny, że tym razem będzie tak samo, więc bez lęku okrążyłem zwierciadło i spojrzałem.
Dziękowałem potem Bogu, że mury zamku są grube - długo jeszcze dźwięczał mi w uszach mój własny wrzask.
Nie wiem, co się stało. Wczoraj w nocy byłem gotowy dać głowę, że ktoś zaczarował zwierciadło - wiem jednak, że to niemożliwe.
W zwierciadle zobaczyłem siebie i Syriusza Blacka. Ściskałem go jak brata, patrząc na niego z radością pomieszaną z niedowierzaniem. W głowie tłukła mi się myśl, że to nie mogę być ja, że to jakaś pomyłka - ale to byłem ja, obejmujący za ramiona kogoś, kto - to jasne - był moim przyjacielem. I nie było to wspomnienie z Hogwartu. Byliśmy dorośli, ja z siwizną we włosach, Syriusz wymizerowany i obdarty, taki, jakim go widziałem na zdjęciach w gazecie. Myślałem, że oszalałem. To nie może być moje pragnienie! Jakim cudem?!
Stałem gapiąc się w zwierciadło, niepewny bodaj jak się nazywam. Nie wiem, jak by się to skończyło, na szczęście ktoś przerwał ten mój idiotyczny stan. Nad zwierciadłem, tuż pod samym sufitem usłyszałem znaczące chrząknięcie.
- Iryt, won - powiedziałem, zastanawiając się absurdalnie, czy to, co widzę w zwierciadle nie jest jego kolejnym żartem.
- O, przepraszam - głos pod sufitem był lekko urażony, podniosłem głowę i zobaczyłem Prawie Bezgłowego Nicka, siedzącego na ramie zwierciadła. - Jak chcesz, mogę sobie iść.
- Nie, to ja przepraszam - zreflektowałem się, nie patrząc już w lustro wyszedłem zza niego a Nick natychmiast odwrócił się w moją stronę. - Myślałem, że to Irytek robi mi kawały.
- Raczej zwierciadło - Nick nie był głupi i prawdopodobnie przyglądał mi się od dłuższej chwili. - Ja zawsze widzę w nim swoją głowę unoszącą się w powietrzu - nadął się i westchnął tak, że w sali na moment przygasły lampy.
- Współczuję - postanowiłem sobie, że sprawę zwierciadła i tego co w nim zobaczyłem zostawię sobie do przemyślenia na później, bo inaczej Nick uzna mnie za wariata. - Dlaczego nie powiesz sobie raz, że to bezgłowe towarzystwo łowieckie to po prostu banda nadętych snobów? Nie chcą cię, to ich strata. I to bardzo duża.
- Poczciwy z ciebie chłopak, Remus - przezroczysta twarz sir Nicholasa de Mimsy-Porpington rozpogodziła się wyraźnie. - Ty jeden mnie zawsze rozumiałeś. A może - jego zapadnięte oczy przymrużyły się znacząco - może mógłbym ci w czymś pomóc?
- Czy ja wiem? - nie chciałem wtajemniczać Prawie Bezgłowego Nicka w cel swoich poszukiwań, wiedziałem jednak, jak bardzo może mi być pomocny - Gdybyś mógł zajrzeć do kartoteki pana Filcha... Powinien tam mieć duży, o, mniej więcej taki kawałek pergaminu, poskładany jak mapa. Kompletnie czysty, ale wyświechtany i postrzępiony na brzegach.
- Dobrze! - Prawie Bezgłowy Nick zgodził się z entuzjazmem, nie lubił Filcha tak jak wszyscy. - Wykraść go nie dam rady, ale...
- Wystarczy, jeśli mi powiesz, że tam jest - nie miałem pojęcia, co w takim razie miałbym zrobić, ale sama wiadomość o mapie już była cenna. - Będę ci bardzo wdzięczny.
- Drobiazg - Nick zrobił lekceważącą minę. - Idziemy stąd, czy zostajesz?
- Wracam do siebie - zadecydowałem kategorycznie. - Dobranoc.
- Zaczekaj, pójdę z tobą - Prawie Bezgłowy Nick był w świetnym humorze. Towarzyszył mi aż do drzwi pokoju, a potem znikł. Zostałem sam i natychmiast wrócił mi przed oczy obraz ze zwierciadła. Czy to możliwe, żeby Syriusz był niewinny? Żeby stał się jakiś cud, i okazało się, że to nie on wydał Jamesa, nie on zabił Petera i tamtych mugoli? I nagle poczułem, że chciałbym, aby tak było. Więcej, że oddałbym wszystko, żeby ten cud się stał. Zwierciadło miało rację. Położyłem się spać, ale zasnąłem dopiero o świcie.

9.III.1994

Obudził mnie głos Minerwy, wzmocniony magicznym megafonem. "Uwaga! Proszę wszystkich państwa do pokoju nauczycielskiego. Natychmiast!" - strach w jej głosie nie był czymś, co można by lekceważyć. Narzuciłem szatę na piżamę i potykając się o własne sznurówki zbiegłem na pierwsze piętro.
- Co się stało? - usłyszałem gdzieś na wysokości żołądka. - O, przepraszam - to Flitwick wpadł na mnie w drzwiach. - Czy ktoś wie...
- Zaraz się dowiemy - przepuściłem go przodem i weszliśmy do pokoju. Był tam już Dumbledore, jak zawsze nienaganny w swoich fioletach, była pani Sprout w czerwonym szlafroku w róże, w kącie profesor Vector uspokajała trzęsącą się ze strachu Sybillę, a Severus Snape, odziany z niedbałą perfekcją (chyba w ogóle się nie kładł), patrzył na całe to zamieszanie z miną "a nie mówiłem?".
- Są wszyscy? - Minerwa nie traciła czasu na wędrówkę korytarzami, wypadła z kominka z magicznym megafonem w ręku. - Syriusz Black dostał się do wieży Gryffindoru! Musimy znowu przeszukać zamek. Uważajcie, jest zdesperowany. Ma nóż. Wszedł do dormitorium chłopców, o mało nie zaatakował małego Weasleya. Na pewno szukał Harry'ego.
- Idę tam - zadecydował Dumbledore wchodząc w kominek. - Rozejdźcie się parami, tylko uważajcie!
- Idę z panem - Snape ruszył za nim. Na placu boju zostałem ja, Flitwick i kobiety.
- Jazda, idziemy. - Minerwa objęła dowództwo. - Ale mówię, uważać. Black ma nóż i nie zawaha się go użyć. Wszyscy macie różdżki? Flitwick i Sprout, przeszukajcie lochy, potem szklarnie. Vector i Sinistra, wy górne piętro i wieże. Ty, Sybillo, zawiadom Hagrida, niech weźmie Kła i przeszuka błonia, przynajmniej tyle możesz zrobić. Remus, ty idziesz ze mną, sprawdzimy klasy na drugim i trzecim piętrze - skinęła ręką i poszliśmy.
- Jak to się stało, Minerwo? - zapytałem, gdy szliśmy korytarzem.
- Ten młody imbecyl Longbottom zapisał sobie wszystkie hasła i oczywiście zgubił kartkę. A drugi kretyn, sir Cadogan, nie patrzył, kogo wpuszcza - Minerwa aż kipiała ze złości. - Dawno nie widziałam takiej fury idiotów w jednym miejscu. I to Gryffindor - z impetem otworzyła drzwi klasy, pomyślałem, że gdyby Black tam był, sama jej furia zmiotłaby go z powierzchni ziemi. - Boże, jak pomyślę, co się mogło stać, gdyby Weasley nie narobił wrzasku...
- Black zdecydowanie szuka Harry'ego - złapałem się na tym, że po tamtej nocy przed zwierciadłem Ain Eingarp znowu zaczynam myśleć o nim per "Syriusz" i byłem o to zły na siebie. - O co może mu chodzić?
- Jak to o co, chce go zabić - Minerwa gniewnie zatrzasnęła kolejne drzwi. - Chociaż sama nie bardzo w to wierzę.
- Czemu?
- Rusz głową, Lupin. Miał na to całe dwanaście lat. Dlaczego uciekł akurat teraz? Moim zdaniem on chce się spotkać z Harry'ym. Być może po to, żeby go potem zabić, ale gdyby zależało mu tylko na jego śmierci, już by to zrobił.
- Może czekał na właściwy moment - rząd klas skończył się, szliśmy teraz jedną z mniej używanych klatek schodowych, która prowadziła wprost na trzecie piętro.
- Akurat teraz? Jak myślisz, gdzie chłopiec jest bezpieczniejszy, w Hogwarcie, czy u swojej mugolskiej rodziny?
- Teraz już sam nie wiem - stuknąłem różdżką, żeby otworzyć przejście do nieużywanej części korytarza.
- Gdzież ty idziesz, przecież tu nic nie ma - zdziwiła się Minerwa.
- A to co? - pokazałem jej zakurzony korytarz z zarosłym pajęczynami oknem i drzwi do nieużywanych sal. Miałem tylko nadzieję, że zwierciadło Ain Eingarp zmieniło już miejsce pobytu i nie podsunie mi pod nos swojego absurdalnego widoku. - Black zna na wylot wszystkie kryjówki w zamku, na pewno będzie chciał to wykorzystać.
- Pracuję w tej szkole od trzydziestu lat, a nie wiem, czy kiedyś tu byłam - Minerwa patrzyła na mnie jakby się bała, że za chwilę się teleportuję. - Tym lepiej, będę mogła przysiąc, że nie odstąpiłam cię nawet na krok.
- Kto ci każe przysięgać? - prawdę mówiąc liczyłem, że mi się uda od niej uwolnić, chciałem sprawdzić przejście do Hogsmeade i to drugie, obok wieży Puchonów.
- Jest ktoś, kto uważa, że Black nie dostałby się do zamku bez pomocy od wewnątrz - Minerwa była bardzo niezadowolona, że się wygadała. - Ja oczywiście uważam, że to wierutna bzdura...
- Ale Severus Snape jest innego zdania - dokończyłem. - Myśli, że pomagam Blackowi, bo kiedyś był moim przyjacielem?
- Nie przejmuj się nim, gada bzdury. A to co? - zatrzymała się na moment, celując palcem w napis na ścianie. - No proszę - pomyślałem, że gdybym był Irytkiem wyprowadziłbym się z zamku. - Dobrze, że chociaż był łaskaw nie pomylić mi się w nazwisku.
Do pokoju nauczycielskiego wróciliśmy dopiero nad ranem. Był tam już Dumbledore, błyskający szkłami znad kubka herbaty, obok niego pani Sprout na próżno starała się schować pod szlafrokiem wylewającą się dołem powódź bawełnianych koronek, Flitwick siedział na stole, machając nogami w futrzanych bamboszach, a Sybilla, skulona na fotelu w kącie, podłożyła sobie pod głowę tom "Historii Hogwartu" i spała. Brakowało Vector, Sinistry i Snape'a.
- I co? - Dumbledore na nasz widok podniósł się z fotela, a Flitwick zeskoczył ze stołu.
- Nic - Minerwa machnęła ręką, dopiero teraz zobaczyłem, jaka jest zmęczona. - Sprawdziliśmy najmniejsze zakamarki, mysz by się nie ukryła. Remus świetnie zna wszystkie przejścia i korytarze, byliśmy dosłownie wszędzie.
- To co się z nim stało? - Sprout z pasją trzasnęła pięścią w poręcz fotela. - Teleportować się nie mógł, transmutować chyba też?..
- Sprawdziłam wszystkie zaklęcia - Minerwa potrząsnęła głową. - Mam nadzieję, że wy także... Czy ktoś nie widział jakiegoś podejrzanego przedmiotu?
- Albo zwierzęcia - dodałem jakby od niechcenia. - Jakiegoś nieznanego psa albo kota...
- Albo wilka - usłyszałem od drzwi ironiczny głos Severusa Snape'a. - Zachowaj dla siebie te naiwne spekulacje, Lupin. Powiedz nam raczej, czy twoim zdaniem Black mógłby się tutaj dostać bez świadomej i wyraźnej pomocy kogoś z zamku.
- Severusie, przestań! - ton McGonagall był ostry jak cięcie noża. - Remus nie odstąpił mnie nawet na krok, obeszliśmy razem cały Hogwart! Poza tym nie widzę powodu, żebym miała mu wierzyć mniej niż tobie.
- Doprawdy? - Snape uśmiechnął się ironicznie i chciał jeszcze coś powiedzieć, ale w tej samej chwili ze zdumieniem usłyszałem swój własny głos.
- Panie profesorze, czy mógłbym potem prosić o chwilę rozmowy?
- To niepotrzebne, Remusie - Dumbledore wstał, podszedł i położył mi rękę na ramieniu. - Wszyscy ci wierzymy - powiódł spojrzeniem po zebranych w pokoju nauczycielach, a ja miałem ochotę zapaść się pod ziemię na głębokość najwyższej wie
  Forum: W Labiryncie Wyobraźni · Podgląd postu: #147344 · Odpowiedzi: 11 · Wyświetleń: 14286


New Posts  Nowe odpowiedzi
No New Posts  Brak nowych odpowiedzi
Hot topic  Gorący temat (Nowe odpowiedzi)
No new  Gorący temat (Brak nowych odpowiedzi)
Poll  Sonda (Nowe odpowiedzi)
No new votes  Sonda (Brak nowych odpowiedzi)
Closed  Zamknięty temat
Moved  Przeniesiony temat
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 04.05.2024 20:03