Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

[ Drzewo ] · Standardowy · Linearny+

> Pieśń Życia [NK], ...czyli coś o Huncwotach

Co sądzicie o tym opowiadaniu?
 
Dobre - zostawić [ 0 ] ** [0.00%]
Gniot - wyrzucić [ 1 ] ** [100.00%]
Zakazane - zgłoś moderatorowi [ 0 ] ** [0.00%]
Suma głosów: 1
  
Anulcia
post 16.11.2004 15:58
Post #1 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 116
Dołączył: 17.09.2004
Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska




Witam smile.gif
Długo się wahałam, czy umieścić tutaj pierwszą część tego ff, ponieważ kiedy powstawała, nie myślałm o tym, żeby to gdzieś zamieścić. Jest to mój debiucik, jeśli chodzi o pisanie samodzielne, więc naprawdę zależy mi na Waszej szczerej opinii. Proszę Was, abyście powiewdzieli, co tu jest źle, co Wam sie ew. nie podoba. Będę naprawdę wdzięczna za wszystkie, nawet te niezbyt pochlebne komentarze. Uwielbiam historie o Huncwotach, toteż tworzenie tego parta było dla mnie bardzo miłe i mam nadzieję, że da sie go przeczytać. Oddaję to teraz w Wasze ręce.
Pozdrooffka od Anulci wink.gif

PART 1.

Kolejny pogodny dzień września dogasał już powoli, słońce leniwie chowało swe oblicze za horyzontem, pojawiały się pierwsze gwiazdy. Przypomniała jej się piosenka, którą słyszała niegdyś w mugolskim radiu - ,,Tam, gdzie dzień spotyka noc”. Była to niewątpliwie jej ulubiona pora dnia, kiedy dwie tak wielkie sprzeczności: noc i dzień, ciemność i jasność, czerń i biel, łączą się ze sobą i powstaje wówczas coś tak subtelnego, jak ten oto najzwyklejszy zachód słońca. ,,Jest w tym jednak jakaś tajemnica” – pomyślała.
Lily siedziała nad brzegiem jeziora, na wielkim kamieniu i obserwowała w niemym zachwycie połyskującą barwami złota i czerwieni taflę wody. Lubiła marzyć. Często zatapiała się w swoich myślach na tyle głęboko, aby na jakiś czas stracić kontakt z Ziemią. Niestety nierzadko zdarzało jej się to podczas zajęć w szkole, a wtedy z cudownej krainy przywoływał ją do rzeczywistości głos któregoś z nauczycieli lub ostrzegawczy syk Alice.
Tym razem była to jej mała brązowa sóweczka, która lekko przysiadła na jej kolanach. Do nóżki miała przywiązany liścik.
- Jak się masz, Płomyczku? - szepnęła dziewczyna, odwiązując karteczkę, zaadresowaną pochyłym, ozdobnym pismem.
W miarę zagłębiania się w jej treść oczy Lily robiły się coraz bardziej okrągłe, a usta powoli rozchylały się ze zdumienia. Po przeczytaniu listu jeszcze przez chwilę wpatrywała się w niego osłupiała, aż nagle zerwała się z miejsca, zapominając, że na jej kolanach wciąż siedzi sówka i nie zważając na jej gniewne pohukiwania pobiegła szybko do zamku.
Kiedy po 10 minutach wpadła do pokoju wspólnego Gryfonów, wciąż ciężko dysząc, od razu spostrzegła Alice siedzącą przy stoliku pod samym oknem i skrobiącą zawzięcie wypracowanie na transmutację. Na widok miny przyjaciółki odłożyła kartkę.
- Nic nie mów! Niech zgadnę…hmmm…możliwość pierwsza: wygrałaś milion galeonów w Magicznego Totka. Możliwość druga: twoje urodziny nadeszły pół roku wcześniej niż zwykle. Możliwość trzecia: niejaki David Parker pomachał\mrugnął\uśmiechnął się do ciebie. Pomyślmy… czyżby to była odpowiedź trzecia?
Lily zarumieniła się, a oczy jej pojaśniały.
– Niejaki David Parker zaproponował mi wspólne wyjście w sobotę do Hogsmeade.
Tym razem to Alice osłupiała i przez chwilę po prostu zapomniała, jak się posługuje językiem, co zdarzało jej się bardzo rzadko.
- Żartujesz? Idziesz na randkę z Davidem Parkerem? TYM Davidem Parkerem, który jest kapitanem i szukającym Krukonów i absolutnie najbardziej interesującym facetem, jakiego widziała ta szkoła (pomijając Blacka, ale on szczerze mówiąc zalicza się raczej do trochę wyrośniętego dziecka)? – pióro wypadło jej z ręki. – Zobaczysz, że za to jutro jego fanki rzucą się na ciebie przy śniadaniu w celu zasztyletowania lub innej okrutnej formy zamordowania cię…
- Alice, to NIE JEST randka! – przerwała jej Lily - My tylko po prostu…jeśli w ogóle dojdzie to do skutku… będziemy rozmawiać i chodzić po sklepach, to wszystko. Jeśli w ogóle to nie jest jakieś jedno wielkie nieporozumienie. I na razie tylko mi to zaproponował.
Alice najwyraźniej zignorowała dwa ostatnie zdania.
- Jasne! Może po prostu chcesz kupić sobie jakieś fajne, nowe ciuchy, a on ci ma doradzać w sprawie koloru? Faceci i chodzenie po sklepach. Mów, co chcesz, ale ja i tak wiem, że w sobotę masz randkę i to z DAVIDEM PARKEREM! – powiedziała Alice, każdy kolejny wyraz wypowiadając odrobinę głośniej od poprzedniego, tak, że po jej ostatnim zdaniu w pokoju wspólnym zrobiło się tak cicho, że słychać było trzaskanie ognia w kominku i słodki, donośny głosik Alice, rzecz jasna.
- No cóż, subtelność wypowiedzi chyba nigdy nie była moją mocną stroną – dodała zmieszana patrząc na pary wlepione w nią i Lily oczu, szczególnie tych należących do dziewcząt.
Przez następną godzinę Lily zmuszona przez koleżanki opowiadała o niejakim Davidzie, pożeraczu niezliczonych, niewinnych dziewczęcych serc wszystko, co sama wiedziała. Ze dwadzieścia par uszu młodych Gryfonek teraz łowiących każde jej słowo nie było w stanie usłyszeć już żadnych innych dźwięków. Do czasu.
Nagle salonem wstrząsnął mały wybuch, a spowodowany przez nikogo innego jak Syriusza Blacka (nazywanego także czasami przez niektórych ,,trochę wyrośniętym dzieckiem”) i Jamesa Pottera – dwóch z legendarnej czwórki Huncwotów we własnych osobach.
Pochylali się oni nad leżącym na środku pokoju półprzytomnym Glizdogonem – miał on usmoloną twarz, włosy sterczały mu na wszystkie strony świata, a ich mała kępka na czubku jego głowy – mówiąc najprościej – została spalona na popiół. Tak więc Peter wyglądał jeszcze żałośniej, niż zazwyczaj (jeśli w ogóle było to jeszcze możliwe). Część osób zaczęła się śmiać, a część miała trochę przerażone miny.
- Peter! Peter! No i widzicie, co tym razem żeście narobili? – wrzeszczał teraz na Syriusza i Jamesa Remus, który do tej pory udawał, że czyta jakąś opasłą księgę z zaklęciami. Na jego piersi połyskiwała odznaka Prefekta Naczelnego. Jego wrzaski skutecznie doprowadziły Petera do stanu świadomości – powoli otworzył oczy.
- No i widzisz Luniaczku, jak zwykle nic mu nie jest, po co się tak denerwować? Złość piękności szkodzi – zaśmiał się pogodnie Syriusz, choć widać było, że odczuł ulgę.
- Glizdogonie, naprawdę, niesamowity efekt! Może nie taki, jak na początku przewidywaliśmy… Wyglądasz teraz bardziej…. eee… osobliwie! Sam zobacz. – James podał Peterowi wyczarowane lusterko. Glizdogon, który właśnie zdążył usiąść, zobaczywszy swoje odbicie znowu zemdlał, co wywołało nową salwę śmiechu niektórych Gryfonów.
- Trzeba będzie go docucić raz, a dobrze – powiedział James. Machnął różdżką i w powietrzu pojawiło się wiadro z wodą. Chwycił je i już zamierzał zafundować Peterowi zimną kąpiel za friko, gdy…
- Potter! Zostaw to!
James obejrzał się. To krzyknęła Lily. Na to właśnie czekał.
- Och, Evans, naprawdę nie widzę powodu, aby zamartwiać się biednym Glizdogonem. – zaśmiał się James. - Chłodny prysznic nie zaszkodzi, a w niektórych przypadkach może nawet pomóc.
- Musicie go zaprowadzić… a raczej przelewitować do skrzydła szpitalnego. – zignorowała go Lily – Nie wygląda najlepiej – dodała, zerkając na Petera, z którego wciąż dymiło.
Przez chwilę nikt nic nie mówił. Po chwili odezwał się niepewnie Remus.
- W porządku, ja się nim zajmę.
Wyciągnął różdżkę, i wypowiedział zaklęcie, celując nią w nieprzytomnego Glizdogona, który po chwili uniósł się w powietrze, po czym obaj zniknęli w dziurze pod portretem.
Lily odwróciła się i mrucząc coś do siebie, co brzmiało jak ,,żałosne” i ,,idiotyzm”, odeszła szybkim krokiem do dormitorium dziewcząt. Nie miała teraz najmniejszej ochoty na opowiadanie koleżankom o Davidzie.
Za oknami zrobiło się już zupełnie ciemno, w szyby uderzał wiatr. Na klatce schodowej było zimno. Weszła do sypialni i usiadła na swoim łóżku.
Nienawidziła Jamesa. Nienawidziła go, odkąd tylko pamiętała. Cała ta jego mała banda (no, może z wyjątkiem Remusa) z nim i z Blackiem na czele wciąż robiła wszystkim te ich głupie kawały, które zazwyczaj śmieszyły tylko ich. Ale szczególnie on był zawsze taki dumny, pewny siebie, przekonany o swojej absolutnej doskonałości. A w istocie był tylko aroganckim, znęcającym się nad słabszymi, zarozumiałym szmatławcem – tak, kiedyś już mu to wygarnęła, zdaje się, dwa lata temu, nad jeziorem. Ale od tego czasu nie zmienił się wcale. Kiedyś stwierdziła, że traktowanie Pottera jak powietrze, będzie najlepszym rozwiązaniem, aby wreszcie dał spokój, i tej zasady postanowiła trzymać się nadal.

***

James wpadł do swojego dormitorium i w napadzie furii kopnął w najbliższą szafkę nocną, (nawiasem mówiąc należącą do Syriusza) która otworzyła się i wyrzuciła z siebie całą zawartość. ,,No tak, przecież ją zaczarowałem”– pomyślał. W tej samej chwili do sypialni wszedł Syriusz.
- Co ona sobie w ogóle wyobraża! Że będziemy słuchać jej rozkazów, czy jak?! Że będzie nam mówić, co mamy robić?! – Rogacz zaczął wykrzykiwać całą swą złość.
- Stary, uspokój się! Jest Prefektem! Poza tym może tym razem faktycznie troszkę przesadziliśmy. Ale tylko troszkę! – dodał szybko widząc minę przyjaciela. – A tak w ogóle, to co to było za zaklęcie? Miało przecież pokręcić te nędzne włosiny Glizdogona w francuskie, urocze loczki! A co z tego wyszło, to już sami widzieliśmy – bardzo malowniczy efekt!
- Moja mama często używała tego zaklęcia, kiedy wychodziła z ojcem na jakieś przyjęcia. Sam widziałem!
- Może działa ono tylko na kobiety? A co do Evans, to jak nadal będziesz się zachowywał jak ostatni kretyn i za każdym razem, kiedy ona znajduje się w pobliżu robił z siebie tzw. cyrk, to nie dziw się, że prędzej wolałaby się umówić ze Smarkiem, niż z tobą! Może byś tak po prostu z nią porozmawiał? Tak, wiem, wiem! Mówiłem ci to już niezliczoną ilość razy, ale ty zdaje się jesteś głuchy, czy jak?! W każdym razie najwyraźniej jeszcze nic przez te ładnych parę latek do ciebie nie dotarło.
- Nic mnie to nie obchodzi – powiedział niezbyt przekonującym głosem James.
- Oczywiście – Łapa zrobił znudzoną minę i wzniósł oczy ku niebu. Zaniechał dalszego drążeniu tego tematu, wiedząc, że i tak to nic nie da, oraz że jest to całkowicie bezsensowne i bezcelowe.
James podszedł do okna i spojrzał w niebo.
- Myślisz, że naprawdę umówiła się z Parkerem? – zapytał po chwili, ale głos miał już łagodniejszy.
- Nie wiem, możliwe… ale może tak tylko gadały. Wiesz, jakie są dziewczyny. – odparł niezbyt pewnie Syriusz.
James nadal wpatrywał się w niebo, ale myślami był daleko stąd.
Po chwili powróciły do niego słowa Syriusza.
A jeśli ma rację? Weźmy np. takiego Parkera: miał zawsze dziewczyn na pęczki, a zawsze jest taki poważny, żeby nie powiedzieć wręcz ,,dostojny”. Może rzeczywiście robienie z siebie przysłowiowego cyrku nie daje najlepszych efektów.
Być może doszedł do tego mądrego wniosku późno, zbyt późno, ale może jeszcze nie wszystko stracone?


Glizdogon musiał zostać w skrzydle szpitalnym jeszcze przez kilka dni. Kiedy Remus go tam przyprowadził (a raczej przelewitował), szkolna pielęgniarka jak zwykle na widok któregoś z Huncwotów załamała ręce, mruknęła coś w stylu ,,Tego właśnie się spodziewałam” i natychmiast wpakowała nieprzytomnego Petera do łóżka.
Następnego dnia odwiedzili go przyjaciele, ale nie byli pewni, czy dotarło do niego choćby jedno ich słowo. Wpatrywał się tępo w sufit, czasami tylko zakasłał i wówczas z ust buchały mu gęste kłęby pary.
- Ale chyba nie jest z nim gorzej, niż wtedy, gdy próbowaliście go zamienić w zegar ścienny z kurantem? – zaniepokoił się Remus.
- Chyba nie, wtedy cały czas coś w nim tykało, a o dwunastej kukała ta piekielna kukułka! Pamiętacie, jak kiedyś zakukała na transmutacji? – zaśmiał się Syriusz
- Taaa, a McGonagall zapytała go, którą mamy teraz godzinę – a on na to, że nie wie, bo zegarek zostawił w sypialni!
Salę szpitalną wypełnił radosny śmiech trzech Huncwotów.
- Jak myślicie, puszczą go na mecz? – zapytał Remus, kiedy opuścili szpital i udali się na zaklęcia.
- Jasne, to przecież dopiero za dwa tygodnie! Pierwszy mecz w sezonie. – powiedział James, a oczy mu błyszczały – W tym roku na pewno zdobędziemy puchar! To ostatnia szansa! – zatrzymał się po środku korytarza tak nagle, że kilka osób idących za nimi wpadło na niego. Do dziś nie mógł sobie darować zeszłorocznej przegranej Gryffindoru. Do dziś się za to obwiniał.
- Rogacz! Dajże spokój. Przecież wiesz, że to była wyjątkowa sytuacja. Przecież naprawdę miałeś ważny powód! – powiedział szybko Syriusz, pociągając przyjaciela do przodu za rękaw szaty – Nawet nie ma o czym gadać! No rusz się wreszcie, bo powodujesz mały korek!
Kiedy doszli do korytarza prowadzącego do klasy zaklęć, dogonił ich Mark Lewis – kapitan drużyny Gryfonów i zwrócił się do Jamesa:
- Gdzie ty byłeś? Wszędzie cię szukałem. Złe wieści – właśnie się dowiedziałem, że nastąpiła mała zmiana planów – w najbliższym meczu nie gramy z Puchonami. Podobno ich szukający ma jakąś kontuzję, a nie mają rezerwy. A ja zawsze powtarzałem, tak po dobroci, z czystych intencji temu ich, pożal się Boże, kapitanowi, że powinni mieć rezerwę! Ale on upierał się, że i tak nie wystawiłby innego składu. No cóż, tak czy inaczej gramy z Krukonami, a wiesz dobrze, że Parker nie odpuści. Musimy trenować teraz więcej i ciężej, Krukoni są za dobrzy…
Ale James nie słuchał już jego monologu. Właśnie zobaczył Davida Parkera w dalekim końcu korytarza, ale nie był on sam (co nie było znów żadną nowością).
Rozmawiał z pewną dziewczyną, którą James rozpoznałby wszędzie: miała ciemno rude włosy, jasne błyszczące szmaragdowozielone oczy, które teraz śmiały się wesoło i zarumienione bardziej, niż kiedykolwiek policzki. Poczuł, że wnętrzności całkiem mu zdrętwiały.
,,A jednak to prawda” – pomyślał.

***

Lily i Alice wyszły po śniadaniu z Wielkiej Sali, wspięły się po marmurowych schodach, podążając na lekcję zaklęć.
- Jak myślisz, stary Flitwick chyba nie urwie mi głowy za to, że mam tylko trzy stopy pergaminu wypracowania, kazał napisać cztery. No cóż, w każdym razie tak łatwo się nie dam! – paplała wesoło (jak zwykle zresztą) Alice – Za to na transmutacje odwaliłam dwie dodatkowe stopy o przemianach błyskawicznych. Aha, mam nadzieję, że jutro będzie ładna pogoda… No wiesz, sobota! Na ,,robienie zakupów” z niejakim Dav… Eee… Lily, – ton głosu Alice nagle zmienił się z beztroskiego, na taki, który beztroskim na pewno być nie mógł – zostawiłam na śniadaniu moje wypracowanie na zaklęcia, zaraz wracam!
Zapatrzona w okno i pogrążona w marzeniach Lily, zanim się obejrzała, jej przyjaciółki już nie było. Ale kiedy podniosła wzrok, zrozumiała prawdziwą przyczynę czmychnięcia Alice. Przed nią stał nikt inny, jak wspomniany już wielokrotnie Dave P. we własnej osobie. Za każdym razem, kiedy go widziała, utwierdzała się w przekonaniu, dlaczego każda dziewczęca duszyczka dałaby się pokroić na drobniuteńkie kawałeczki za chociażby jedno jego spojrzenie lub uśmiech. Miał falujące brązowe włosy opadające mu na czoło, czarne oczy, błyszczące, jak dwie gwiazdy pośród ciemnej nocy. Jego twarz miała coś w sobie jakby z romantyczności i… melancholii. Jak bohaterowie tych wszystkich ckliwych romansów, które Alice czytała nałogowo, a potem opowiadała o nich każdemu, kto chciał jej wysłuchać. Ze swoją książką od zaklęć pod pachą wyglądał teraz, jak prawdziwy rycerz… no, powiedzmy rycerz intelektualista. ,,Wcięło mu tylko gdzieś białego rumaka” – jak często mawiała Alice.
- Hej Lily! Czy… - zaczął. Jego głęboki, czysty głos również brzmiał niesamowicie tajemniczo i intrygująco. Ale dziewczyna najwyraźniej postanowiła uprzedzić fakty.
- Och, cześć! Tak, dostałam twój list. Płomyczek mi wczoraj przyniósł. To naprawdę miłe z twojej strony! I oczywiście chętnie wybiorę się z tobą jutro do Hogsmeade.
Niedobrze… Dlaczego on nic nie mówi? Dlaczego? – myślała gorączkowo.
David rzeczywiście przez chwilę stał bez ruchu i wpatrywał się w Lily. Po chwili powiedział powoli:
- Eee… Ja tylko chciałem spytać, czy pożyczyłabyś mi ,,Teorię średniowiecznej transmutacji”, słyszałem, że masz, a w bibliotece nie ma. – w jego głosie zabrzmiało szczere zdumienie. Lily poczuła, że na swojej twarzy mogłaby z powodzeniem usmażyć teraz jajko.
- Ty… nie wysyłałeś żadnego listu? - w jej biednej głowie przewijało się teraz milion poplątanych myśli, ale najwyraźniej kołatała jej się jedna z nich: ,,Dorwać Alice i obedrzeć ją ze skóry”.
Chłopak chyba dostrzegł gonitwę jej myśli i rzekł:
- No… nie. Ale skoro mówiłaś już o jakimś wypadzie do wioski, to może zechciałabyś wybrać się tam ze mną jutro? Skoro proponuje mi to tak urocza istota… – zaśmiał się serdecznie – No więc?
- Eee… oczywiście, bardzo chętnie. – odpowiedziała niepewnie Lily, nadal czując się okropnie, ale kiedy chłopak mrugnął do niej i odszedł, poczuła ulgę. ,,Uff, przynajmniej nie jest zły, to już coś…” - pomyślała. Jeszcze przez chwilę stała osłupiała, nie dostrzegając wzroku dziewczyn z Rawenclawu, w którym czaiła się żądza mordu, a co gorsza, skierowanego w jej stronę.

CDN...
... jeśli Wam się spodoba oczywiście wink.gif

Ten post był edytowany przez Anulcia: 21.11.2004 12:47


--------------------
Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]

---------------
user posted image
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
 
Closed TopicStart new topicStart Poll
Odpowiedzi
Anulcia
post 09.07.2005 15:31
Post #2 

Iluzjonista


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 116
Dołączył: 17.09.2004
Skąd: Radom...->taka dosyć duża wioska




Witam
Pragnę ostrzec na wstępie, że poziom tego odcinka nie jest powalający, niestety:/ Może dlatego, że śpieszyłam się, aby zdążyć przed wyjazdem, a może, że ostatnio piję coca-colę zamiast pepsi;)
W każdym razie proszę o ostrą krytykę, jeśli będzie potrzebna (a będzie!), napewno pomoże smile.gif

CZĘŚĆ 11.
(korekta by kkate)

Fale łagodnie obijały się o wysoki brzeg piaszczystego wzniesienia, wyrzucając z głębin bursztyny i drobne muszelki. Lily zdjęła buty. Rozgrzany piasek zabawnie skrzypiał pod jej stopami. Odkąd usłyszała, że chodzenie boso to świetny masaż dla nóg poprawiający krążenie i samopoczucie, to bez względu na to, czy była to prawda, czy nie, starała się to robić jak najczęściej. Doszła do stromego urwiska wybrzeża, który znacznie wysuwał się w kierunku morza. Zmrużyła oczy przed jaskrawymi promieniami zachodzącego słońca. Wysoko, ponad jej głową krążyły białe mewy, od czasu do czasu zniżając lot, tak że ich skrzydła muskały taflę wody. Zamknęła oczy i wyciągnęła ręce niczym ptak, kiedy szykuje się do lotu. Wiatr przeczesywał jej rozpuszczone kosmyki włosów, rozwiewając je na wszystkie strony. Chłodne powietrze napływające od strony morza tak cudownie orzeźwiało… Nagle poczuła się tak lekko, że była pewna, że tym razem jej się uda… Wiatr uniesie ją do samego nieba, aby mogła zobaczyć, jak wygląda ziemia od tamtej strony. Ugięła lekko kolana, gotowa do lotu…
Obudziła się nagle, lecz nie otworzyła oczu. Zaciskając powieki starała się przywołać obraz istnie bajecznej scenerii snu, z którego tak gwałtownie została wyrwana. Cudowna lekkość i beztroska zniknęły bezpowrotnie, lecz wydawało jej się, że wciąż słyszy szum morza. Przez chwilę nie mogła sobie przypomnieć, dlaczego czuje się tak okropnie. Wystarczyła jednak krótka chwila, aby sceny z poprzedniego wieczoru wróciły do niej z taką ostrością, jakby rozegrały się przed chwilą.
Wciąż miała przed oczami zielony blask pochodni oświetlający korytarz, kiedy wyszła wczoraj z lochu. Siedziała tam jeszcze z godzinę po tym, jak James wyszedł. Wiedziała, że nie może opuścić lochu zbyt wcześnie, ale było jej to nawet na rękę, bo mogła w spokoju pomyśleć, przeanalizować tą sytuację raz jeszcze. Mimo to nie wiedziała, co ma o tym sądzić. Nieustanny chaos myśli wciąż nie dawał jej spokoju. Jednego była jednak pewna – nie czuła się dobrze po tym, co się stało. Nie, czuła się okropnie, a poczucie winy wracało do niej stale. Wciąż widziała to jego spojrzenie. Jakie to niezwykłe… dopiero w tamtej chwili tak wyraźnie utrwalił się w jej pamięci obraz jego oczu. Wręcz ją to prześladowało.
Ale wiedziała też, że nie może dać po sobie poznać, że jest jej z tego powodu w jakiś sposób przykro. Opanuj się, przecież to tylko Potter – słyszała w swojej głowie cichutki, ganiący głosik. Tak, ale z drugiej strony wczoraj tenże właśnie Potter, człowiek rzekomo pozbawiony wszelkich pozytywnych uczuć, wyglądał, jakby takowe posiadał, a to stanowiło dla niej zupełną, zaskakującą nowość i było wręcz wstrząsające.
Kiedy koło północy Slinnery zajrzał do lochu i stwierdził (a nawet on musiał to przyznać), że robota została wykonana koncertowo, niechętnie, bo niechętnie, ale oddał jej ich różdżki. Wymyśliła na poczekaniu jakąś historyjkę, dlaczego Jamesa tu nie ma i zostawiła nauczyciela eliksirów wciąż podejrzliwie przypatrującemu się beczkom stojącym pod ścianą. Na szczęście, kiedy dowlokła się do pokoju wspólnego Gryfonów, był tam Remus zbierający swoje książki, więc mogła mu bez słowa oddać różdżkę Jamesa. Weszła na palcach do dormitorium i - o dziwo - stwierdziła, że jej koleżanki śpią jak zabite. Nawet ją to ucieszyło, bo z pewnością nie miała teraz ochoty na przepytywania i zdawanie relacji z wieczoru. Jednak teraz wiedziała, że niestety dzisiaj jej to nie ominie.
Ta świadomość na dobre pozwoliła jej się rozbudzić. Otworzyła oczy i ujrzała przez szkarłatne zasłony światło wczesnozimowego dnia zalewające sypialnię. Było cicho, co oznaczało, że musiało być – jak zwykle – bardzo wcześnie i dziewczyny jeszcze śpią. Postanowiła, że wyjdzie po cichu z dormitorium i powłóczy się trochę po zamku, co z pewnością odwlecze nieunikniony moment wypytywań. Przeciągnęła się, ziewając szeroko, lecz w tej samej chwili przechyliła się niebezpiecznie na brzeg łóżka. Zanim zdążyła utrzymać równowagę, zleciała na podłogę, zawadzając przy okazji ręką o dzbanek z wodą, który spadł z donośnym brzdękiem na podłogę i roztrzaskał się na kawałki.
- AAAA! – rozległ się wrzask gdzieś na lewo. - Złodzieje! Złodzieje!
- Alice… – syknęła Lily, rozcierając sobie biodro.
- Mam gaz duszący i nie zawaham się go użyć!
- Alice, zamknij się, to ja…
- Ręce do góry, ty parszywa, omszała… eee… Lily?
Wrzask ucichł. Za to w tej samej chwili nad leżącą Lily pochyliła się zdumiona Alice z puszką jakiegoś specyfiku w ręku, który musiał być rzeczonym gazem
Zza kotar przy dwóch pozostałych łóżkach wyglądały zaspane twarze Liz i Julii, które po chwili jednak zniknęły – najwyraźniej dziewczyny uznały, że szkoda czasu na oglądanie kolejnego przedstawienia i lepiej spożytkować go na krzepiący sen.
- Czy mogłabyś kiedyś zrobić wyjątek i następnym razem nie budzić całego zamku, Hogsmeade, okolicznych wiosek oraz domów na obrzeżach Londynu?
- Załatwione, tylko następnym razem po prostu uprzedź, że będziesz ciskać dzbankami o podłogę o szóstej nad ranem – wysapała Alice, pomagając Lily wstać. – Rozumiem, każdego mogą ponieść nerwy, ale kobito, na miłość boską…
- Naprawdę masz gaz duszący? Różdżka odchodzi do lamusa, co? – powiedziała Lily, kiedy poskładała wazon w całość.
- Gaz łzawiąco - duszący to nie taki głupi wynalazek, jakby mogło się wydawać, biorąc pod uwagę fakt, że został wynaleziony przez mugoli. Działa często lepiej, niż Expelliarmus. – odrzekła dobitnie Alice, z powrotem gramoląc się do łóżka. – Trzymam go zawsze pod poduszką na specjalne okazje.
Kiedy tylko kotary wokół jej łóżka się zasunęły, Lily zaczęła rozglądać się dookoła w poszukiwaniu czegoś nadającego się do ubrania.
Ubrała się szybko i po cichu opuściła sypialnię. Najpierw postanowiła odwiedzić Płomyczka w sowiarni. Kiedy dotarła na szczyt wieży, rozejrzała się dokoła, szukając swojej sowy wśród setek pozostałych. Wreszcie wypatrzyła swoją małą brązową sóweczkę, a nie było to łatwe, ponieważ siedziała obok innej brązowej sowy, a właściwie puchacza, co spowodowało, że obie niemalże zlały się kolorystycznie. Dokładniej mówiąc, sowy tuliły się do siebie i najwyraźniej wyglądały teraz bardziej jak para gruchających, uroczych gołąbków pocztowych.
- Chyba przyszłam nie w porę, co, Płomyczku? – szepnęła, uśmiechając się z rozbawieniem. Jednocześnie nie mogła oprzeć się wrażeniu, że gdzieś już wybranka swojej sówki widziała. Nie zastanawiając się nad tym dłużej, poszła zjeść samotnie śniadanie – co w sobotnie poranki często się jej zdarzało. Po posiłku, nie mając nic więcej do roboty, udała się do biblioteki, w celu znalezienia czegoś przydatnego do napisania referatu na zaklęcia.
Gdy otworzyła drzwi i weszła do środka, była pewna, że jest tu sama. Kiedy jednak minęła pierwszy rząd półek z książkami, dostrzegła, że przy pobliskim stoliku siedzi samotnie David, pochylony nad kartką. Podeszła do niego na palcach, stając za jego plecami.
Robił szkic jakiegoś zimowego widoczku i Lily musiała przyznać, że wychodziło mu to naprawdę ładnie.
- Nie wiedziałam, że rysujesz – powiedziała nagle, a David podskoczył. Kiedy ją zobaczył, uśmiechnął się.
- Ja też nie wiedziałem – powiedział, kiedy zaczęła przechadzać się wzdłuż rzędów półek w poszukiwaniu książki – Do czasu, kiedy oddałem Kettleburn’owi rysunek nieśmiałka i dostałem za niego „W”.
Lily znalazła właściwą książkę i podeszła do jego stolika.
- Pożyteczne stworzonka… – parsknęła, siadając koło niego z opasłym tomem pt. Coś z niczego, czyli o materializacji błyskawicznej. – Widać nadają się także do innych celów, niż tylko wydrapywanie oczu. Pomyśleć, że gdyby nie one… Świat nie odkryłby wielkiego talentu.
Zaczęła wertować grubą księgę w poszukiwaniu jakiś ciekawostek do wypracowania dla Flitwicka.
Minuty mijały w ciszy – David rysował, Lily czytała, a słońce wędrowało po niebie coraz wyżej. W miarę upływu czasu biblioteka zapełniała się osobami głodnymi wiedzy, odrabiającymi zaległe prace domowe, lub po prostu pragnących odrobiny świętego spokoju i ciszy.
- Gotowe – powiedział w końcu David, podnosząc kartkę i pokazując jej.
Lily wytrzeszczyła oczy. To był jej portret.
Nawet nie zauważyła, kiedy wyjął czystą kartkę i zaczął szkicować. A portret był naprawdę ładny – Lily opierała głowę na dłoni i patrzyła w książkę, której akurat tutaj nie było widać. Wyglądała, jakby miała przymknięte oczy i marzyła.
- Jest dla ciebie – powiedział David, wręczając jej rysunek.
Lily przyjrzała mu się jeszcze raz i uśmiechnęła się.

***

James pochylał się nad swoim kufrem w poszukiwaniu peleryny-niewidki. Dzisiaj czekała ich kolejna nocna eskapada po szkolnych błoniach. Okrągła tarcza księżyca jaśniała już wysoko na ciemnym niebie, raz po raz przesłaniana chmurami. Wkrótce w powietrzu zaczęły śmigać różne przedmioty, takie jak sportowa szata do quidditcha, podręcznik do transmutacji, czarodziejskie szachy, lunaskop, mosiężna waga, skarpeta bez pary, komplet gargulków, puste opakowanie po czekoladowych żabach, kłębek wełny oraz pęknięty fałszoskop, który dziwnie zawodził. Wszystko to lądowało z głuchym hukiem na podłodze, aż wreszcie rozległ się triumfalny okrzyk i James wyciągnął z samego dna kufra srebrny stary płaszcz. W tym momencie drzwi otworzyły się z hukiem i ukazał się w nich zataczający ze śmiechu Syriusz.
- Co? – rzucił James, wrzucając z powrotem do kufra swoje bezcenne skarby.
Minęło kilka chwil, zanim Łapa na dobre się uspokoił i był w stanie wypowiedzieć cokolwiek.
- Wyobraź sobie, że kiedy wracałem do wieży, natknąłem się na niejakiego Pana-Oszczędzam-Szampon – powiedział, wznosząc teatralnie brwi.
- Ehe… - Łapę dobiegł stłumiony i średnio zainteresowany głos Rogacza, który szukał teraz pod łóżkiem Mapy Huncwotów.
- Nie zgadniesz, czym tym razem się zajmował…
W ironii Syriusza James z łatwością wyczytał odpowiedź. Czym Snape mógł się zajmować…
- Czyżby znów węszył? - odrzekł Rogacz i w tym momencie wyrżnął głową w spód łóżka. Przeklinając solidne drewno i licząc podrygujące gwiazdki, wygramolił się spod mebla, rozcierając guza.
- Otóż to – rzekł dobitnie Łapa. – Dokładnie rzecz ujmując, stał przy oknie i gapił się, jak pielęgniarka odprowadza Remulka do wierzby bijącej…
- Co?! – Jamesowi ta informacja całkowicie wystarczyła, aby przepędzić gwiazdki sprzed oczu.
- No taaak – Syriusz był najwyraźniej z siebie bardzo zadowolony. – Ale wujcio Łapa postanowił raz na zawsze oduczyć go węszenia. Ta słaba imitacja kraba…
- Co zrobiłeś…? – Rogacz czuł narastającą panikę. Znał na tyle swojego przyjaciela, by wiedzieć, iż jest on dość przewidywalną osobowością. Na tyle przewidywalną, aby w tym momencie Jamesa ogarnęło niezbyt miłe przeczucie.
- Jak to co? A ty co byś zrobił na moim miejscu? - rzucił Syriusz, przypatrując się mu z niedowierzaniem. – Oczywiście podpowiedziałem mu co nieco… Udzieliłem mu kilka cennych wskazówek. Powiedziałem, że wystarczy tylko szturchnąć długim kijem narośl na pniu wierzby, a będzie mógł węszyć swoim długim nochalem do woli. A on… Ej! Rogacz!
Urwał nagle, bo James poderwał się z miejsca i zanim Łapa zdążył mrugnąć okiem, już go nie było.


Zbiegł schodami do pokoju wspólnego, przeskoczył przez portret Grubej Damy, roztrącając kilka piątoklasistek tłoczących się przy wejściu i pognał korytarzami aż do dębowych drzwi wejściowych, tak szybko, że postacie na portretach i obrazach odwracały za nim głowy, pomrukując coś o ograniczeniach prędkości poruszania się w zamku.
James wypadł na ciemne błonia. Od razu uderzyła go fala grudniowego chłodu, ale nie miał czasu, aby o tym myśleć. Kilka minut później, dysząc ciężko i czując kłujący ból w płucach, zatrzymał się przed wierzbą bijącą, niewinnie poruszającą swymi gałęziami wśród zimowego wiatru. Lecz gdy tylko się zbliżył, usłyszał niebezpieczny świst i trzask koło ucha, więc odskoczył gwałtownie. Wierzba wyglądała, jakby dostała szału – grube konary zaczęły młócić wściekle powietrze, wydając przy tym okropne trzaski.
W ciemności wypatrzył leżący na ziemi długi patyk. Chwycił go bez zastanowienia i odnalazł owe znajome miejsce na pniu wierzby, gdzie znajdowała się gruba narośl. Kiedy szturchnął ją kijem, coraz bardziej rozwścieczone gałęzie nagle zamarły, niczym zamienione w kamień – mimo wiatru, nie poruszał się nawet jeden listek.
James wyciągnął różdżkę i jednym susem dopadł pnia, a następnie w mgnieniu oka wcisnął się do jamy między korzeniami. Po chwili ześlizgnął się do niskiego tunelu, lądując na wilgotnej i zimnej ziemi. Zgięty w pół, z zapaloną różdżką wyciągniętą przed siebie, pognał naprzód tak szybko, jak to tylko było możliwe.
A jeśli jest już za późno…? Jeśli Snape zdążył już dotrzeć do Wrzeszczącej Chaty i napotkał tam Remusa? Przyśpieszył.
Biegł, co jakiś czas chwytając rozpaczliwie powietrze, czując, że zaraz nie wytrzyma kłucia w boku i krzyżu. Kiedy wreszcie tunel zaczął się podnosić, James zwolnił trochę, oddychając ciężko. Nagle do jego uszu dotarły jakieś odgłosy. Straszne, przeszywające do szpiku kości jęki i wycie… stawały się coraz głośniejsze, w miarę, jak tunel coraz bardziej piął się w górę. Przed oczami Jamesa zaczęły pojawiać się przerażające wizje… Jeśli Snape natknie się na Remusa, nie będzie miał żadnej szansy na ucieczkę.
Zobaczył już zakręt długiego tunelu… Ale gdy uniósł różdżkę, wydało mu się, że dokładnie w tamtym miejscu coś dostrzegł. Jakiś nieruchomy kształt… chyba postać. Przyśpieszył rozpaczliwie, nie czując już bólu w krzyżu ani w płucach. Starał się powstrzymać to narastające przerażenie.
Dopadł do zakrętu… Pod ścianą siedział skulony Snape. Ale w stanie, w jakim był, James nie widział go nigdy. Na bladej twarzy zastygł mu wyraz jakiegoś niemego, niewyrażalnego przerażenia – usta miał uchylone, a zastygłe nieruchomo oczy wpatrywały się w odległą plamkę jasnego światła na końcu tunelu… gdzie wyraźnie poruszał się jakiś niewyraźny kształt i skąd dobiegały owe straszne jęki. Nie było ani chwili do stracenia…
- Wstawaj! – wykrzyknął James, ciągnąc go za szatę i zmuszając do podniesienia się. Jednak oniemiały Snape sprawiał wrażenie, jakby w tym momencie nic do niego nie docierało, poza tym strasznym wyciem, jakby nie widział nic poza tą odległą jasną plamką…
- Wstawaj, słyszałeś?! Snape, do cholery… - James zebrał siły i podciągnął otępiałego Snape’a za szatę, tak że ten stanął niepewnie na nogach, chwiejąc się. Ryk narastał.
James stanął za Snapem i zaczął go pchać, zmuszając do poruszania się na przód. W ostatniej chwili zdążył jeszcze zerknąć przez ramię – jasna plamka zniknęła.
W miarę, jak tunel opadał, jęki i wycie cichło, lecz oni biegli jeszcze szybciej, potykając się co chwilę w ciemności.
Kiedy dotarli do końca tunelu, James był pewien, że nie ma już płuc. Wygramolili się z jamy i padli na zamarzniętą ziemię, próbując rozpaczliwie złapać mroźne powietrze.
Upłynęło kilka minut, podczas których obaj, dysząc ciężko, starali się nie patrzeć na siebie. Kolejne kilka chwil… Wreszcie Snape odezwał się drżącym i ochrypłym głosem.
- No i po co to zrobiłeś? – jego twarz przypominała teraz czysty pergamin.
James nie odpowiedział. Położył się na plecach na zimnej ziemi, oddychając ciężko i czując, jak drży z zimna oraz opadających emocji.
Snape prychnął, najwyraźniej wracając do siebie, bo jego głos na nowo zaczął ociekać sarkazmem.
- Ratujesz mi tyłek… - te słowa z trudnością przeszły mu przez gardło, dlatego ubarwił je wyjątkową nutą ironii – podczas gdy tysiące razy starałeś się mi go skopać. Gdzie tu jest sens?
James usiadł powoli i spojrzał prosto w jego czarne oczy. Podświadomie czuł, że patrzą na niego z jeszcze większą nienawiścią, niż kiedykolwiek. To spojrzenie wręcz sztyletowało chłodem…
Przez krótką chwilę miał wrażenie, że w jego czarnych, zimnych oczach coś błysnęło. Być może to było coś, co w pojęciu Snape’a uznawane było jako wdzięczność? Może po prostu tylko kolejny spazm wściekłości… A może łzy?
Cokolwiek to było, James nie potrafił tego w tamtej chwili bliżej rozszyfrować. Oczy Snape’a były z pewnością tak samo nieprzeniknione, jak jego dusza.
- W tym nie ma sensu – odrzekł chłodno. Tylko na tyle było go stać. Zaczął się na nowo trząść, tym razem z zimna.
Snape uśmiechnął się ironicznie.
- Ależ tak… - szepnął głosem ociekającym jadem - Przecież nie na darmo należysz do tego swojego zawszonego Gryffindoru. To w końcu dom szlachetnych ludzi…
James nie miał ochoty dłużej go wysłuchiwać. Wstał, z zamiarem udania się do zamku, ale Snape mówił dalej.
- Następny wspaniały wyczyn na koncie, co, Potter…? – kolejny sarkastyczny uśmiech Snape’a sprawił, że zaczynało się w nim gotować. Nie mógł mieć pojęcia, że ten chudy chłopak z haczykowatym nosem i wiecznie tłustymi włosami po prostu nie potrafił znieść świadomości, że oto między nim i słynnym Jamesem Potterem właśnie zawiązała się więź… a on nic nie może na to poradzić.
- Proszę bardzo, możesz tam sobie wrócić! – wrzasnął, machnąwszy ręką w stronę wierzby bijącej. – Tylko tym razem nie licz na moje odwiedziny.
- Nie muszę… już nie. – Snape mówił bardzo cicho, lecz James słyszał doskonale każde jego słowo. – Teraz już wiem, Potter, z jakim naprawdę towarzystwem się zadajesz. I boję się tylko… - tu uśmiechnął się jadowicie – że przez przypadek może mi się to… wymknąć, jeśli nie będę uważał.
James przestał się kontrolować. Wycelował w niego różdżkę i rzucił zaklęcie tak szybko, że Snape nie zdążył nawet podnieść ręki.
- Petrificus totalus! – krzyknął, a Snape runął z impetem na ziemię, gdzie zastygł nieruchomo, mogąc poruszać jedynie oczami.
James stanął obok, nadal celując w niego różdżką.
- A więc lepiej, żebyś jednak uważał na słowa, bo jeśli nie… a zresztą… to będzie niespodzianka. Życzę miłej nocy, Smarku.
I odszedł w kierunku zamku, trzęsąc się z zimna, a Snape przewracając oczami dziękował Bogu, że Petrificus przestaje działać po kilku minutach.

C.D.N.

Nie żałujcie mi wink.gif


--------------------
Facet z natury swej cierpi na nieuleczalne upośledzenie emocjonalne :]

---------------
user posted image
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Posts in this topic


Closed TopicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 31.05.2024 02:58