Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

 
Reply to this topicStart new topicStart Poll

Drzewo · [ Standardowy ] · Linearny+

> Poza Nawiasem, [NZ]bez magii w Krainie Czarów?

sareczka
post 07.03.2010 20:14
Post #1 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 82
Dołączył: 13.07.2007




Witajcie!
Czytałam ostatnio świetny fanfic łatający siódemkę i szczerze mówiąc pokusiłam się o stworzenie własnego siódemkowego lepiszcza. Ale jak to ze mną bywa, indywidualizm się wkradł, toteż wyszła taka łatka alternatywna. I taką zamierza być do końca, howgh!
Zapraszam do lektury smile.gif

POZA NAWIASEM



Rozdział I


W pokoju było duszno. Wszystkie okna pozostawały zamknięte, pomimo wieczoru niezwykle ciepłego jak na warunki pogodowe Wysp Brytyjskich. Grube, perkalowe zasłony zaciągnięto, tak, że wrażenie gorąca potęgowała jeszcze panująca w pomieszczeniu ciemność. Przez szparę między drzwiami a podłogą, wpadało nikłe światło z korytarza.
Mogłoby się wydawać, że lokator owego pokoju jest nieobecny. Nic bardziej mylnego.
Ciszę uroczego wieczoru mąciły jedynie urywane szepty i szelesty o niezidentyfikowanej etiologii. Czas płynął leniwie, rozciągając sekundy w minuty, a minuty w godziny. Kilka razy ktoś przeszedł korytarzem nie zaszczycając uwagą zamkniętego na cztery spusty pokoju.
Ryk bębnów i gitary elektrycznej zabrzmiał jak grom z jasnego nieba.
- Szlag! - dobiegło zduszonym szeptem, z głębi pomieszczenia, po czym ktoś zapalił lampkę nocną i z furią rzucił się w kierunku telefonu komórkowego radośnie kontynuującego łomot w wykonaniu „Black Sabbat”.
- Halo?
Z czeluści pościeli wygrzebało się jedno nagie, męskie ramie, do którego po chwili dołączyła rozczochrana głowa.
- Satine, wracaj!
Właścicielka telefonu machnęła na odlew ręką nie oglądając się nawet za siebie, a i tak z zadziwiającą dokładnością trafiła dokładnie na nos swojego towarzysza. Nos syknął z bólu i niechętnie schował się pod pierzyną.
- Przepraszam, panie Aston. Proszę powtórzyć – szepnęła.
Przez chwilę słuchała głosu w słuchawce, po czym westchnęła.
- Teraz? Oczywiście, już jadę. Tak, za pół godziny.
Rozłączyła się bez pożegnania i omiotła pokój krytycznym spojrzeniem, starając się zlokalizować swoją garderobę.
- Wychodzisz? - nastroszył się Peter, siadając gwałtownie na łóżku.
- Ciszej! - pouczyła go Satine, schylając się jednocześnie pod łóżko. - Co zrobiłeś z moim biustonoszem? Mam nadzieję, że nie zniszczyłeś zapięcia. Mógłbyś bardziej uważać.
- Jestem taki silny, skarbie – odparł, mrugając do niej, czego Satine w ogóle nie zauważyła z tej prostej przyczyny, że jednocześnie wciągała pończochy i miotała się po pokoju, próbując odnaleźć brakującą bieliznę.
Peter zrezygnowany pokręcił głową.
- Praca? - upewnił się.
- Mhm. – Jego gość najwyraźniej porzucił daremne poszukiwania, bo zdolność mówienia utrudniała jej właśnie bluzka przeciągana przez głowę.
Uporawszy się ze skompletowaniem stroju, dziewczyna obróciła się w miejscu, a uzyskawszy od swego kochanka zapewnienie, że wygląda tak dobrze, jak w chwili, gdy wlazła do tego domu oknem, złapała pospiesznie telefon i torebkę, zbierając się do wyjścia tą samą drogą.
Peter wstał z łóżka i pomógł jej otworzyć okno, nie krępując się kompletnie brakiem ubioru. Pani Baberton, podlewająca forsycje w swoim ogródku naprzeciwko wydawała się być odmiennego zdania, bo konewka z głuchym tąpnięciem spadła jej na ziemię.
Ach, ta młodzież!
- Twoja matka będzie zawiedziona, że mnie dzisiaj nie było – zaśmiała się Satine, cmokając chłopaka prędko w policzek.
Peter uśmiechnął się łobuzersko, a potem zrobił smutną minę:
- To ja jestem zawiedziony, że żegnasz się ze mną w ten sposób.
Kobieta tylko pokręciła głową z rozbawieniem i uchyliwszy się przed jego ramionami, zwinnie wskoczyła na parapet, a potem spadła jak kot w podpartym przysiadzie na ziemię. Nie obejrzała się ani razu, pomimo tego, że jak sądziła, Peter machał jej na pożegnanie.
Nie miała czasu na sentymenty. Biegła, aż do zakrętu, pomimo wąskiej spódnicy, ograniczającej jej ruchy, nie bacząc na obcasy nowiutkich szpilek, które, czuła to, wykrzywiały się przy każdym jej kroku. Mimo to nie zwolniła. Pan Aston dał jej wyraźnie do zrozumienia, że opieszałość nie jest w tym momencie wskazana.
Dopadła swojego peugeta, zaparkowanego przezornie poza zasięgiem wzroku pani Paxton, matki Petera, na sąsiedniej ulicy. Włożyła kluczyki w stacyjkę i odpaliła silnik. Ruszyła z piskiem opon.
Miała paskudne przeczucie, że następna potajemna, czy oficjalna wizyta u Paxtonów nie nastąpi w najbliższej przyszłości. Właśnie dopadło ją, jej prawdziwe życie.

***

Egremont Aston poprawił szarą marynarkę i wsadził sobie przygotowaną teczkę pod pachę. Ruszył zdecydowanym krokiem przez obszerny korytarz Wydziału i na końcu skręcił w drzwi na prawo, prowadzące do sali konferencyjnej. Jego twarz miała wyraz jeszcze poważniejszy niż zwykle.
- Witam, państwa – powiedział opanowanym tonem i od razu przeszedł do konkretów. - Prawie rok temu premier poinformował nas o zmianie rozkładu sił w strefie „W”. Od tamtego czasu szkoliliśmy nasze specjalne jednostki do operacji „Łącznik”. Panowie Meyers, Thomson i Istocki oraz panna Betienot, obecni na tej sali – Tu skinął głową w kierunku czworga młodych ludzi, ubranych w jednakowe, czarne uniformy, z czerwonymi pagonami na ramionach. - zostali przygotowani z myślą, o zdarzeniu, które dokonało się właśnie wczoraj.
Na sali podniosły się urywane szepty. Twarze zgromadzonych szefów agend wojskowych i członków służ bezpieczeństwa znacznie pobladły. Aston pokiwał twierdząco głową.
- Niestety, to prawda. Dowiedzieliśmy się, że niepokoje toczące strefę „W” osiągnęły fazę krytyczną. Organizacja terrorystyczna, o której doniesiono z tamtej strony naszemu premierowi najprawdopodobniej kontroluje sytuację w całej społeczności. Co bezpośrednio celuje w nas. Wszyscy wiemy, kto stoi za wypadkami nękającymi naszych obywateli w ostatnim czasie.
Odpowiedziały mu gniewne pomruki i zacięte spojrzenia. Satine przypomniała sobie te wycinki gazet, które wpadły w jej ręce, oraz wszystkie najpoważniejsze tragedie, które rozpracowywano w Wydziale. Gniew podpowiedział jej sercu, że kabała, którą było jej życie odbywa się przynajmniej w słusznej sprawie. Miała przed sobą jasno sprecyzowany cel, coś za czym większość ludzi goniła przez całe życie.
Szkoda tylko, że dzięki mojej pracy mogę nie dożyć trzydziestki - pomyślała z przekąsem.
- Proszę państwa o spokój – Aston tylko nieznacznie podniósł głos, a w sali natychmiast na powrót zapadła cisza. Nie był co prawda zwierzchnikiem tych ludzi, ale od jego pracowników zależała być może przyszłość narodu i nawet nerwowy generał Helmotz, zaciekły przeciwnik Egremonta, zdawał sobie z tego sprawę.
- Panie Meyers, proszę przybliżyć istotę problemu.
Gregory wstał i podszedł do mównicy. Był z ich oddziału najstarszy. Kiedy Satine do nich dołączyła miał już piętnaście lat. On i Nelson Thomson byli najlepszymi przyjaciółmi przez pierwsze dwa lata, do momentu, kiedy pokłócili się o kolejność korzystania z komputera i Greg przez przypadek podpalił koledze ręce. Pomimo szybkiej interwencji lekarzy Nelson strasznie ucierpiał. Poszarpane blizny nie dodawały mu uroku i na pewno bolały.
- Dostałem się do strefy „W” przez przejście za lokalem przy Charning Cross Road numer piętnaście. Od siedemnastego kwietnia, kiedy ukończyłem trening przygotowawczy zamieszkałem w gospodzie „Dziurawy kocioł”, zbierając informacje. Tydzień temu zaczęły się nagłe zmiany w Ministerstwie, a wczoraj usunięto ze stanowiska dotychczasowego ministra Rufusa Scrimgouera, człowieka, który kilkakrotnie od sierpnia zeszłego roku spotykał się z premierem. Zastąpiono go Piusem Thickneesem. Jak dowiedziałem się z wiarygodnego źródła należącego do opozycji, jest to marionetka sterowana przez członków organizacji terrorystycznej, zwiącej się Śmierciożercami.
- Dziękuję – powiedział Egremont i Gregory z wyraźną ulgą odszedł na swoje miejsce. Nigdy nie lubił raportować przed tak licznym gronem. - Przypominam – podjął szef Wydziału – że naszym priorytetowym zadaniem jest misja wywiadowcza, mająca na celu zarówno zmniejszenie ryzyka kolejnych ataków na cywilów, oraz ustalenie miejsca pobytu szefa organizacji, Lorda Voldemorta.
I jak twoi ludzie zamierzają to zrobić? - Najwyraźniej cierpliwość generała Helmotza właśnie się wyczerpała.
Wojskowy patrzył na siwego Astona, który szkolił najlepszych szpiegów w królestwie od ponad trzydziestu lat, z jawną pogardą. Projekt, w którym Satine i jej przyjaciele brali udział by ściśle utajniony. Poza Wydziałem wiedzieli o nim jedynie premier i kilku jego najbliższych doradców, oraz oczywiście rodzina królewska. Kiedy dwadzieścia lat temu rozpoczęło się szkolenie Grega nikt, nawet pomysłodawca Aston, nie mógł przewidzieć czy w ogóle i w jakim celu oddział zostanie wykorzystany. Jeszcze dziesięć lat temu, kiedy nic nie wróżyło, że sytuacja w strefie „W” znów stanie się zapalna, rządowi zastanawiali się nawet czy nie oddać całej czwórki w ręce naukowców. Ich oczywiście nikt nie pytał o zdanie. Gregory co prawda był już dorosły i w ostateczności mógłby uniknąć wątpliwej przyjemności służenia za obiekt badawczy, ale pozostali byli tylko dzieciakami pod opieką państwa. Ich rodzice, tak naprawdę, w momencie jedenastych urodzin swoich pociech stracili prawo do opieki nad nimi. Oczywiście dla własnego i ich dobra. Tak przynajmniej tłumaczył to rząd i Wydział. Dziś pierwszy raz Egremont miał zdradzić ich tożsamość.
- Jak pan słyszał, generale, panu Meyersowi już się to udało.
- No właśnie, jak? - wtrącił uszczypliwie wojskowy.
Satine pomyślała, że ze swoimi wielkimi wąsami upierdliwy mundurowy w zieleni wygląda jak skwaszony sum skrzyżowany z ogórkiem. Natychmiast zanotowała sobie w pamięci, żeby na kolację nie brać się za sałatkę rybną.
Szef Wydziału ze śmiertelnie zmęczoną miną, rozpoczął wyjaśnienia:
- Już dawno temu ustalono, że strefa „W” jest chroniona blokadami związanymi z naturą jej mieszkańców. Nikt z nas nie może jej przekroczyć. Ich budynki, obiekty i przedmioty często są dla nas niewidzialne lub nieatrakcyjne do tego stopnia, że w umyśle ich obraz nie zatrzymuje nam się ani na chwilę. Niemniej nie wszyscy mieszkańcy strefy z niej pochodzą. Na początku lat siedemdziesiątych w hrabstwie Yorkshire przeprowadzono badania społeczne i zauważono spadek liczby dzieci uczęszczających do szkół państwowych. Liczebność malała od klas jedenastolatków wzwyż. Z sondaży wynikało, jakoby brakujące dzieci zakończyły na tym etapie swoją edukację, co wydawało się absurdalne, gdyż najczęściej nie pochodziły z rodzin ubogich, lub patologicznych. Sprawą zajęła się specjalnie powołana komisja, jednak nic nie udało jej się ustalić. Nie znaleziono ani miejsca pobytu rodziców, ani ewentualnych placówek prywatnych, w których ich pociechy miałyby kontynuować naukę. Jednak rząd zainteresował się tą dziwną tendencją spadkową, a ponieważ działania oficjalne nie przyniosły rezultatów, skierował sprawę do naszego Wydziału. Rozwikłaniem zagadki znikających dzieci zajmowały się kolejne jednostki z różnymi skutkami, których nie będę teraz szczegółowo omawiał, ze względu na ograniczenia czasowe naszego spotkania. Przejdę do sedna. – Rzucił ukradkowe spojrzenie na swój czteroosobowy oddział, jakby chciał im powiedzieć: „Oto kolejni ludzie będą się wami interesować” i miał przy tym prawie przepraszający wyraz twarzy. Prawie – Satine już dawno zdążyła się przekonać, że prócz dobra kraju nic innego dla tego człowieka się nie liczyło.
- Dzieci uczęszczały do szkoły o nazwie Hogwart, będącej jednym z najstarszych obiektów ze strefy „W” w Brytanii. Dzieci te, urodzone w rodzinach całkowicie bez zdolności, z jakiegoś powodu, owe atrybuty posiadały. W jaki sposób tamtejsze szkolnictwo się tego dowiadywało, nie wiemy. Zaobserwowaliśmy natomiast jak odbywało się zapoznanie rodziców i dziecka z takim uzdolnieniami, ze światem strefy. Już pod koniec lat siedemdziesiątych powstał pomysł, aby takie dzieci zbadać. Nikt stamtąd nie kontaktował się jeszcze wtedy z naszym premierem. Nie wiedzieliśmy o strefie nic, poza skąpymi informacjami zdobywanymi mimochodem, nieraz kompletnie sprzecznymi. Do początku lat osiemdziesiątych nie udało nam się nic osiągnąć. Scenariusz zawsze wyglądał tak samo. Sygnałem rozpoznawczym dla nas, było pojawienie się sowy, bądź sów, na terenie osiedli i to w środku dnia. Zwykle jeszcze tej samej doby zjawiał się obcy, raz chętnie, raz mniej chętnie wpuszczany do domu. Dziecko znikało w ciągu tygodnia. Indagowani rodzice wymyślali różne kłamstwa, a jeżeli nasz agent zdołał porozmawiać z nimi następnego dnia po wizycie człowieka ze strefy, jeszcze przed odesłaniem malca, nie chcieli na żądany temat puścić pary z ust. Próby odebrania nieletnich były bezowocne, bo rodzice dobrowolnie oddać ich nie chcieli, a przygotowanie przez sąd odpowiednich dokumentów trwało zbyt długo. Dopiero sytuacja zagrożenia z roku osiemdziesiątego pierwszego przez tych samych terrorystów, umożliwiła nam działanie. Po raz pierwszy Minister Magii spotkał się z naszym premierem i udostępnił nieco więcej informacji o swoim świecie. A przede wszystkim dowiedzieliśmy się jak tam jest źle. Ale to państwo wiecie – dodał, widząc znudzony wyraz twarzy przyjaciela Helmotza, generała Tochowon,
Jak już się pewnie domyślacie, posiłkując się zdobytą wiedzą przekonaliśmy rodziców pana Meyersa, że wysłanie go do strefy nie jest bezpieczne. Odtąd jego kształceniem zajął się Wydział. Uprzedzając państwa pytania, tak, każde z moich agentów ma te zdolności, w związku z czym każde z nich może wejść do strefy „W”.
Przez chwilę panowała cisza i nawet Helmotz i Tochowon wyglądali na zaskoczonych. Większość zgromadzonych wodziła oczami pomiędzy twarzami młodych agentów specjalnych, a ich zwierzchnikiem. Satine czuła się nieswojo, zupełnie jak zwierzątko w zoo. Po raz kolejny poczuła wyraźnie, że dar, który otrzymała od losu jest dla niej ciężarem. Pewnie gdyby żyła w strefie myślałaby zupełnie inaczej.
O ile jeszcze bym żyła - stwierdziła z przekąsem.
Egremont wyglądał jakby miał zamiar zakończyć już prezentację swojego wyborowego oddziału. Odchrząknął, upił łyk wody, z przygotowanej przez sekretarkę szklanki, po czym otworzył teczkę, z którą wszedł na salę.
- W raportach, które leżą przed państwem na stole są przygotowane plany operacji i rozmieszczenie sił wokół najważniejszych miejsc zapalnych strefy „W”, zlokalizowanych przez pana Meyersa. Moi ludzie w charakterze tajnych agentów wywiadu wejdą na ten teren, wypełniając priorytetowe zadania, które ustaliliśmy. Potrzebna im będzie wszelka pomoc naszych służb cywilnych i wojskowych. Poza tym...
- Chwileczkę – wtrąciła się Mathilda Jackson, szefowa agendy Wczesnego Ostrzegania o Zagrożeniu. - Wydawało mi się, że w przeciwieństwie do nas, pańscy ludzie mają specjalne zdolności. W jaki sposób, a w ogóle po co, mieliby potrzebować naszej pomocy?
Prezes Wydziału spojrzał na nią groźnie. Cóż, liczenie na to, że ludzie o inteligencji Mathildy dadzą się zwieść byle czym, było nadzieją głupca. Jednak powszechnie wiadomo, że nadzieja umiera w człowieku ostatnia, toteż Aston naprawdę przez chwilę liczył, na zamydlenie oczu przynajmniej tym biurokratom, którzy na dobrą sprawę nie byli mu do niczego potrzebni. Po raz kolejny przeklął w myślach premiera, któremu zachciało się wpisać na listę upoważnionych do poznania jednej z największych tajemnic państwowych tych wszystkich ludzi. Niestety, w tym konkretnym przypadku Mathildy musiał zgodzić się z pierwszym ministrem. Kto jak kto, ale Wczesne Ostrzeganie powinno wiedzieć kto naprawdę stoi za kataklizmami, przed którymi coraz częściej musi społeczeństwo ostrzegać.
- Zdolności, owszem. Ale moi ludzie nie są w nich wyszkoleni, jak obywatele strefy. W ciągu całego czasu trwania projektu, nigdy nie udało nam się przekonać żadnego, w pełni wykwalifikowanego czarodzieja do współpracy. Co oczywiście nie umniejsza roli pana Montescue, który uczył ich samokontroli i był nieocenioną skarbnicą wiedzy na temat magicznego świata. Niemniej, nie posiada on odpowiednich umiejętności do kształcenia bojowego.
- Jak to? - zdziwiła się Mathilda i patrząc wprost na Kasjusza, który siedział w głębi sali, obok dwóch ochroniarzy Astona, zapytała: - To jest pan tym czarodziejem, czy nie?
Satine w gruncie rzeczy nie lubiła swojego dawnego opiekuna z wzajemnością. Dołączył do nich dopiero kiedy miała trzynaście lat i choć jego obecność zakończyła najkoszmarniejsze dwa lata jej życia, niewiele to znaczyło w jej oczach. Kasjusz był nieprzyjemnym nauczycielem, który z racji swych ograniczeń mógł im przybliżyć świat, od którego ich odcięto, tylko w teorii. Często się na nich wyżywał słownie, brakowało mu też cierpliwości w wyjaśnianiu różnic pomiędzy realiami strefy, a reszty Anglii. Poza tym, wyraźnie zazdrościł swym uczniom, owych zdolności, dających im łączność ze światem, z którego pochodził, o wiele większą niż jego własna. Pomimo tego, że prawie do trzydziestego roku życia nie opuszczał strefy, dla mieszkających tam ludzi był kimś gorszego gatunku. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że cała czwórka jego podopiecznych miałaby tam życie znacznie lepszego od niego. A to dlatego, że Kasjusz był charłakiem.
Satine, patrząc teraz na jego przygarbioną postać z wieczną urazą w oczach, poczuła coś na kształt współczucia. Z jadowitych uwag nauczyciela, których nasłuchała się przebywając pod ścisłą kontrolą Wydziału, wywnioskowała już dawno temu, że wstyd jaki niesie ze sobą wyznanie, które zaraz miał poczynić, nie jest mniejszy nawet jeśli czyni je przed ludźmi, którzy jak on, nie posiadają zdolności. Przez całe życie Montescue był gorszy od innych. Dopiero po opuszczeniu strefy zaczęło mu się powodzić. Mając smykałkę do biznesu zdobył niezły majątek, po czym zwrócił się w stronę polityki. Szybko został wybrany do parlamentu, co przypadkiem zetknęło go z Wydziałem. A że pomimo braku czarodziejskich mocy, odznaczał się niewątpliwie doskonałym słuchem, udało mu się przypadkiem dowiedzieć o małych mugolakach, ukrywanych w Wydziale, do celów wywiadowczych lub naukowych. Do Astona zgłosił się sam, tym bardziej dziwił więc jego nieprzychylny stosunek do uczniów. Kasjusz, biznesmen i polityk, zdobył więcej niż kiedykolwiek osiągnąłby w strefie, z której pochodził. Nie wydawało się więc, że los dzieci, które zupełnie niezasłużenie otrzymały to, czego jemu poskąpiono, miałyby wzbudzić jego litość. Satine nigdy nie udało się rozgryźć jego motywów.
- Moi rodzice byli czarodziejami – powiedział wyraźnie, nie bojąc się użyć tego słowa, które wśród większości jego nowych przyjaciół wzbudzało jedynie śmiech i pogardę. - Jednak ja nie mam zdolności, jakie dla odmiany prezentują moi podopieczni, pochodzący z rodzin niemagicznych. Z tej prostej przyczyny nie mogłem ich nauczyć posługiwania się różdżką. Znają magię defensywną i ofensywną jedynie w teorii. Ich mocno ograniczone umiejętności z zakresu zaklęć i uroków, są jedynie efektem ich zdolności do samouczenia się na podstawie opisów książkowych. W związku z czym, wchodząc na ulicę Pokątną, czy do Hogwartu będą w stanie obronić się co najwyżej przed atakiem dziecka i to, takiego, które ledwo rozpoczęło kształcenie. Zrobienie czegokolwiek więcej poza przekazaniem wiedzy teoretycznej nie leżało w moich możliwościach.
- No i dlaczego nie sprowadziłeś kogoś kompetentniejszego, Aston? - warknął Helmotz, podnosząc się ze swojego miejsca. - Oddajesz los Anglii w ręce swoich rzekomo najlepszych ludzi, którzy nie daliby rady pokonać patykiem piętnastolatka?! Czy naprawdę żaden magik nie dał się przekupić do szkolenia twoich asów?
Egremont zacisnął pięści na oparciu wielkiego niczym tron fotela, gotowy wygłosić ciętą ripostę. Ze swego miejsca Satine doskonale widziała żyłę szaleńczo pulsującą na skroni zwierzchnika, co niechybnie wskazywało, że ten pozornie opanowany starszy pan, zaraz da odczuć zebranym swój gniew.
- Nic pan nie rozumie – niespodziewanie wtrącił się Kasjusz. - Nie zna pan czarodziejów i nie rozumie ich mentalności. Żyją w konspiracji od ponad trzystu lat, wciąż zachowując w pamięci nie najlepsze stosunki panujące pomiędzy naszymi światami w tamtym okresie.
- Inkwizycja? - rzucił ktoś z głębi sali.
Charłak posłał w tamtym kierunku przeszywające spojrzenie swoich jadowicie zielonych oczu i ograniczył się do skinięcia głową.
- Co nie znaczy oczywiście, że nie znaleźliby się niemagiczni, którzy o czarodziejach wiedzą całkiem sporo, jak choćby rodzice mugolaków, czy ich krewni. Wreszcie, jak się zapewne domyślacie, zdarzają się małżeństwa mieszane. Nie zmienia to faktu, że czarodzieje są w stosunku do niemagicznych nieufni i nie wierzą, że jesteśmy w stanie obronić się przed Voldemortem. Jest w tym trochę dumy. Zapewne sądzą, że skoro sami, pomimo swych uzdolnień nie mogą uporać się z tym terrorystą, to my tym bardziej.
- Nie doceniają nas! - huknął Helmotz, który wyglądał jakby miał zaraz toczyć pianę z ust.
Zachowywał się co najmniej tak, jakby jakiś kuglarz z cyrku, wyciągający królika z kapelusza, nazwał go zadufanym w sobie dzieciakiem wierzącym w dyrdymały. Satine musiała przyznać, że to całkiem zabawna wizja.
- Czy teraz pan rozumie? - zapytał Aston zmęczonym głosem.
Najwyraźniej niewiele go obchodziła urażona duma generała i jemu podobnych. Żyła na jego skroni zdawała się wyglądać normalnie, co pozwalało mieć nadzieję, że bez krzyków się dzisiaj obejdzie.
I dobrze - stwierdziła panna Bietenot. - Zaczynam robić się głodna.
Na szczęście Helmotz ograniczył się do kiwnięcia głową, a pozostali nie wykazywali chęci do roztrząsania tej kwestii. Satine mignęła w głowie myśl, że wyjaśnienia jej nauczyciela nie przysporzyły czarodziejom sympatii tych ludzi. Westchnęła. Niezależnie od motywów dowództwa, pewnym było, że pozbycie się Śmierciożerców i Voldemorta nadal jest tak samo ważne, a biorąc pod uwagę dumę narodową tych rasowych Brytyjczyków, może nawet zyskało na znaczeniu. Na dobrą sprawę w jej misji nie zmieniało to absolutnie niczego. Kobieta już dawno zdecydowała, że będzie posłusznie wykonywać rozkazy Wydziału wyłącznie ze względu na samą siebie. Po prostu chciała, żeby to się jak najszybciej skończyło. Rok temu, kiedy Aston przywrócił ich czwórkę do służby i rozpoczęli przygotowania do operacji „Łącznik”, wymogli na nim obietnicę, że po rozwiązaniu kwestii terroryzmu w strefie „W”, będą mogli odejść i rozpocząć nowe życie. Bez wiecznej kontroli, bez udawania. Satine miała tyko nadzieję, że dożyje dnia, w którym jej największe marzenie się spełni.

***

Poranek zastał Kayleigha nad ostatnim raportem przygotowanym dla Wydziału przez Grega. Mężczyzna ziewnął, potarł zaspane oczy wierzchem lewej dłoni, a prawą na ślepo wsadził w kubek z zimną kawą. Skrzywił się, wyciągając rękę ociekającą gorzkim płynem, teraz nie nadającym się już do niczego i wstał od kuchennego stołu mocząc podłogę. Podszedł na palcach do drzwi, nie trudząc się znalezieniem czegokolwiek, czym mógłby się oczyścić. Wsunął głowę do przyległego pokoju, który był jednocześnie jego sypialnią. Na wąskim łóżku spała Lisa, jego młodsza siostra. Kay westchnął i podszedłszy do niej cicho, nakrył dziewczynkę kołdrą zdjętą z oparcia fotela.
Co ja mam z tobą zrobić, Lisa? - pomyślał, sam już nie wiedząc który raz.
Wyszedł na korytarz i udał się do łazienki. Jego mały gość nie obudził się nawet wtedy, gdy otwierał i zamykał skrzypiące drzwiczki szafy, szukając garnituru. Obdarzył dziecko pożegnalnym spojrzeniem i już zupełnie ubrany, dzierżąc pod pachą aktówkę, a za pasem służbową broń, opuścił mieszkanie.
- Dzień dobry, pani Brown – przywitał się, kiedy sąsiadka z naprzeciwka otworzyła mu drzwi.
- Czy mogłaby pani otworzyć kuratorce, kiedy przyjedzie zabrać Lisę? Powinna być w ciągu godziny. Tutaj są klucze.
- Nie podoba mi się to, Istocki – oświadczyła z mocą Estera Brown. Zmierzyła swego rozmówcę potępiającym spojrzeniem, splótłszy ramiona na pokaźnym brzuchu. Kay uświadomił sobie, że to co wziął za otyłość, musiało być lokum jej kolejnego potomka. Jęknął w duchu. Przeżycie czterech lat i dwóch ciąż tej kobiety, mieszkając vis a vis, nauczyło go, że instynkt macierzyński Estery Brown, szczególnie kiedy była w błogosławionym stanie, rozciąga się na wszystkich lokatorów domostwa. Zerknął ukradkiem na zegarek, obserwując jednocześnie jak sąsiadka nabiera powietrza w płuca, co pozwalało przeczuwać długą tyradę na temat jego nikczemnej osoby.
Cholera, nie mam na to czasu!
- Jesteś pan już dawno dorosły. Pracę masz, jaką nikt nie wie, ale nie słyszałam nigdy od starego Schulza, żebyś z czynszem zalegał. Dyskoteki z domu nie robisz, co znaczy, że jesteś porządny facet. Pytanie tylko dlaczego nie chcesz się siostrą zajmować? Zastanowiłeś się choć przez moment, czemu to niebożątko ciągle z sierocińca do ciebie ucieka? Pewno jej tam nie jest dobrze. Wiadomo, że nie może być w takim miejscu.
- Pani Brown...
- Nie masz serca, ot co! - zawołała.
Kayleigh miał wielką ochotę zakneblować jej czymś usta.
Niech się udławi... - pomyślał, ale raptem urwał.
Wziął kilka uspokajających oddechów. Właśnie z tego powodu czasem miał dość swojego życia. Zawsze musiał się kontrolować, trzymać swój gniew na wodzy. Jedna chwila nieuwagi wystarczyłaby, żeby kogoś poważnie skrzywdził, albo nawet zabił. Z powodu swoich zdolności musiał przez cały czas unikać sytuacji stresowych. A szkoda, bo już nie raz miał ochotę zdrowo komuś przyłożyć.
Jeszcze raz zerknął na zegarek, kopnął się mentalnie w zadek i nie słuchając już oskarżeń Estery, wcisnął jej w ręce klucze do własnego mieszkania. Nie zwracając uwagi, na jej oburzone krzyki, wpadł do windy z zamiarem jak najszybszego dotarcia do siedziby Wydziału. Znowu był spóźniony.
Nie zdążył wsiąść do samochodu, stojącego na podjeździe, kiedy usłyszał:
- Kay!
Zadarł głowę do góry i zobaczył Lisę przechylającą się niebezpiecznie przez balkonowe barierki.
- Kay, nie zostawiaj mnie!
„Nie zostawiaj mnie!” - ozwało się echo w jego głowie.
Tak samo krzyczał do matki, kiedy oddawała go do Wydziału. Pamiętał ten dzień tak dobrze. Zwyczajny, kwietniowy poranek, który zmienił całe jego życie. Najpierw list, pisany zielonym atramentem. Dziwny list mówiący o zupełnie niezrozumiałych sprawach. Potraktowali to z mamą jako żart. Najbardziej śmiali się z listy zakupów szkolnych. Kociołek, różdżka, szata i wizytowa tiara. Gdzie niby można dostać coś takiego w Londynie? A potem wizyta ludzi z Wydziału, samego Astona. Wtedy jeszcze młodszego, przystojnego, na którego widok matka się rumieniła. Egremont, człowiek opanowany i budzący zaufanie w szarym, szytym na miarę płaszczu, z nieodłączną aktówką pod pachą, zaproponował matce ochronę ich rodziny.
„Porywają dzieci” - mówił. - „Naciągają rodziców na takie listy, na magię, szkołę. Rodzice się zgadzają, a ich pociechy są zabierane do tajemniczych sekt. Ich niewinne, młode umysły są zakażane bzdurami. Najprawdopodobniej faszerują dzieciaki narkotykami.”
Mówił to z takim przejęciem. Jakby autentycznie żałował smarkaterii. Jakby sam w to wierzył.
Matka miała łzy w oczach. Zgodziła się bez wahania.
Następne, co pamiętał to huk eksplozji i świat widziany z żabiej perspektywy. Wtedy wydawało mu się logiczne, że ten facet z rządu mówił prawdę i jacyś szaleńcy przyszli po niego. Aston osłaniał go własną piersią. Bynajmniej nie z wrodzonej szlachetności. Już wtedy miał plan. Greg, Neal i Szati zamknięci pod kluczem w podziemiach Wydziału, studiowali magiczne księgi pod okiem charłaka, więc do projektu „Łącznik” brakowało Egremontowi ostatniego elementu układanki. Za cenne, magiczne dziecko mógł się nawet narazić czarodziejom w bezpośrednim starciu i stanąć naprzeciw różdżki z pistoletem w ręku.
Cała, planowana od miesięcy akcja, została przeprowadzona skutecznie. Kay nigdy się nie dowiedział, co się stało z tamtym czarodziejem. Pamiętał wystrzały, błyski światła i nic więcej. Tajni agenci w ekspresowym tempie zapakowali go do samochodu. Matka z malutką Lisą znalazły się w innym. Z matką już nigdy więcej się nie spotkał. Gdyby nie listy, które dostawał od niej przez pierwsze trzy lata swojego wychowania w Wydziale, pomyślałby, że wywieźli go, nie podając jej żadnego adresu.
Długo był na nią zły. Potem zrozumiał. Zapewne nie miała wyboru, dokładnie tak jak on teraz.
- Kay!
Zagryzł wargi i wskoczył do auta. Warkot silnika zagłuszył krzyki dziewczynki.

***

Greg segregował papiery w swoim gabinecie. Był szefem ich zespołu, od pół roku zajmował się przygotowaniem strategii. Porządkował informacje, które udało mu się zebrać w strefie. Planował, planował, planował... Był w swoim żywiole. Logistyczne zadania nigdy go nie nudziły. Pozwalały się wyciszyć, zachować równowagę, a to w jego życiu było najważniejsze.
Przed momentem zakończył telekonferencję z szefem wydziałowej placówki inżynierskiej, gdzie najlepsi fachowcy w kraju starali się skompletować Łącznikom odpowiedni sprzęt wywiadowczy, który w strefie „W” nie ograniczył by się jedynie do desperackiego pipip i czarnego ekranu. Gregory zamknął z westchnieniem laptopa, z którym nie spodziewał się szybko zobaczyć.
Świetnie - pomyślał. - Jestem tak antyspołeczny, że jedyną istotą, z którą się żegnam jest mój komputer.
Zaraz jednak musiał zweryfikować tę niechlubną samoocenę.
- Przepraszam, może kawy?
Drzwi nawet nie skrzypnęły kiedy jego sekretarka, Marina wślizgnęła się do pomieszczenia.
- Wieczorem musisz być maksymalnie skupiony – powiedziała, nim zdążył się zgodzić.
- Marina...
Kobieta uśmiechnęła się, ale nie było w tym uśmiechu wiele radości. Greg dobrze wiedział, że kawa była tylko pretekstem.
Wstał zza biurka i wyciągnął do niej ręce. Sekretarka oparła mu głowę na piersi i wydała z siebie ni to jęk, ni to szloch.
- Cii... - Położył jej rękę na plecach, a drugą pogładził po kasztanowych lokach. - Przecież wiesz, że to nie ma sensu. Ustaliliśmy, że wracasz do Toma, prawda?
- Wiem. - Marina podniosła na niego zmartwiony wzrok. - Ale to nie oznacza, że się o ciebie nie martwię. Tom jest ojcem moich dzieci, ale gdybyś tylko dał nam szansę...
- Nie. - Gregory pokręcił przecząco głową i stanowczo odsunął od siebie kobietę. - Nie będziemy dyskutować o tym po raz kolejny. Wiesz kim jestem, wiesz jak ciężkie jest życie ze mną. Już próbowałaś i ci się nie udało, prawda?
- Ale...
- Nie udało się, Mari. - Odwrócił się do niej plecami i spojrzał przez okno, odruchowo skupiając wzrok na szczegółach, które dla przeciętnego obserwatora nie miały znaczenia. Ale nie dla szpiega.
Krzywo przycięty płot, sugerował, że Tucker, leciwy ogrodnik, znów wypił o jedną szklaneczkę brendy za dużo. Czarnego lamborgini Astona nie było jeszcze na podjeździe, więc być może jego matka miała kolejny atak i syn musiał wcześnie rano odwieźć ją do kliniki. Nawet przekrzywiona na bakier czapka nocnego stróża, który właśnie kończył swoją zmianę, miała dla Grega znaczenie. Mogła dowodzić na przykład zaczynającej się infekcji ucha u jej właściciela, który jeszcze nieświadomy zapalenia, próbował chronić bolące miejsce przed dość silnym wiatrem.
- Nie udało się – powtórzył. - Jestem kim jestem i nie mogę tego zmienić. Mam zadanie, które muszę wykonać, jak prawie każdy w tym budynku, z tą drobną różnicą, że mogę liczyć jedynie na troje ludzi. Troje ludzi, którzy wiedzą i umieją nie wiele więcej ode mnie. To jak misja w kosmosie. - Odwrócił się do niej, a jego twarz przybrała wyraz ponurej satysfakcji. - Jak misja szaleńca.
Marina patrzyła na niego przez chwilę nic nie mówiąc, a w jej oczach Gregory zobaczył przerażenie , które było odbiciem jego własnego lęku. Pomyślał, że po raz pierwszy ona patrzy na niego tak, jakby mieli się już nigdy nie spotkać. Nie planował się z nią związać, ale kiedy wyszła, żeby przynieść proponowany napój, nie mógł pozbyć się wrażenia, że to ich ostatnia, wypita razem kawa. Najbardziej dziwił go smutek, który czuł.
Aston miał rację, kiedy mówił, żebyśmy starali się unikać ludzi. Miał rację. To cholernie boli.

***
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 29.03.2024 12:58