Kuleje mi ten wiersz. Jest jak troszkę pokraczny twór. Ale napisałem go szybko, a raczej się go pozbyłem i nie zmienię w nim ani literki. Niech sobie będzie taki koślawy.
Zapalcie lampy-
idę.
Trochę pijany tańcem,
muzyką i piwem.
Jestem błaznem,
więc mam mądrości skrawki
niewyraźnie spisane
na kolorowych szkiełkach
we wszystkich próżnych wierszach,
próznych piosenkach
i pijanych kazaniach
i prostakich żartach.
Bierzcie,
bo tam wszędzie jest prawda
wrzucona między śmieci.
Bo we mnie się promień rozszczepia
i choć drgający
i słaby,
ale świeci.
Niech każdy weźmie kilka,
włóży do kieszeni
i jakiejś wiosny szalonej,
albo jesieni
błotnej, kiedykolwiek,
popatrzy
i się zaśmieje, albo chociaż wzruszy
oglądając świecący kawałek mojej śmiesznej duszy.
Będę wszędzie
trochę potrzebny,
raczej nieistotny
i mądry jak wiatr
i jak wiatr ulotny.
Tak być musi,
tak wybieram,
bo tylko wtedy dociera
głos innych do mnie,
a ja mogę wygłuszyć
swój krzyk
o to co nie może być moje.
Wybrałem. Bałem się,
ale już się nie boję.
Weź kawałek i włóż do kieszeni
i jakiejś wiosny szalonej,
albo błotnej jesieni,
kiedy chcesz
popatrz i śmiej się ze mnie
i do mnie,
albo daj się wzruszyć,
bo może kiedyś
armia z śmiechu i łez waszych wyruszy
by skleić mnie na nowo
z kolorowych szkiełek
i da się poprowadzić galopem przed siebie
na jedno moje słowo.
I ja, błazen, pójdę z głów zrywać korony
aż się stanę wielki.
Tak wielki,
że się wreszcie
nauczę
pokory.