
Pomyślałam o pewnym gatunku, który trochę wymiera na rzecz powieści fantasy. A ja bardzo lubię wymyślać historie związane z już oklepanymi wzorami opowieści, które zarosły pajęczyną wiecznej powtarzalności.
I tak powstał pomysł na tą baśń, której wklejam na razie początek, samo wprowadzenie, żeby zapytać, czy chcielibyście trochę pobawić się w dzieci i poczytac o czarownicach, boginkach i księciu zaklętym w żabę. Albo całej drużynie książąt.
Będzie dziwnie i dziecinnie, ale mam już chyba trochę dość 'wine, sex & rock'n'roll'.
Proszę o opinie, a raczej o krytykę, której bardzo chętnie wysłucham.
Chyba już nie ma nic więcej do dodania, więc... Proszę:
"Bajka"
WPROWADZENIE
Powietrze nasiąknięte wilgocią smakujące wiosną podnosi na duchu. Nawet, jeśli obcasik butów ugrzązł w błocie koło przystanku autobusowego na Osobliwym Pustkowiu, gdzie miała szczęście mieszkać jego właścicielka albo różowa frotka do włosów zsunęła się do kałuży i nabrała szarawego odcienia (nie było nawet, po co się już schylać) i tak uśmiech nie schodzi z twarzy ludzi. Człowieka, bo na Osobliwym Pustkowiu niewiele było ludzi. Tak naprawdę z dzieci tylko Agnieszka, Zuzia i Kasia. Dorosłych było jeszcze mniej.
Kasi nikt oprócz mieszkańców Pustkowia nie nazwałby pełnoprawnym człowiekiem, była to nadgryziona przez czas, przedpotopowa porcelanowa lalka z wyblakłymi niebieskimi oczami. Kiedyś Zuzia próbowała zmienić ich kolor na zielony, ale że lato było wtedy zupełnie deszczowe jak ta wiosna, flamaster szybko się zmył i lalkowe oczy pozostały słabo, słabiutko niebieskie.
Na Osobliwym Pustkowiu nikt nie przypuszczał, że Agnieszka tak szybko dorośnie. Nie minęło wiele więcej niż piętnaście lat, kiedy z małego, różowego niemowlaka wyrosła wysoka na pięć i pół stopy, szczupła i wiecznie opalona blond-włosa panna. Wiązała włosy w koński ogon, a na ramieniu nosiła wstrętnie plastikową, dającą po oczach ostrym odcieniem fioletu torbę. Owa torba była jedyną rzeczą niepasującą do Osobliwego Pustkowia. Wszystko poza nią było na swoim miejscu – zamszowe pantofelki zabezpieczone miodową miksturą przed wilgocią wiosny, króciutko obcięte paznokcie i porządnie ciepły wełniany szaliczek zawiązany na smukłej szyi.
Zuzia była przeciwieństwem Agnieszki. Rok młodsza, okrągła, z czarnymi włosami obciętymi na chłopaka, bystra i sarkastyczna – na pewno zwracałaby na siebie uwagę, gdyby mieszkała gdzieś indziej niż na Osobliwym Pustkowiu. Tutaj jedyną widownią była jej babcia i kuzynka, czasami też Kasia, kiedy sprawiała wrażenie naprawdę rozumnej. Zwykle jednak udawała, że nic a nic nie rozumie, przynajmniej tak mówiły jej niebieskie oczy. Zuzka miała pełne, czerwone usta, którymi na pewno zachwycano się wszędzie, tylko nie tu, gdzie stanowiły standard, standard bycia Zuzią.
Ich dom stał między przystankiem autobusowym (aż dziwne, że ktokolwiek pomyślał o nim tutaj, na takim osobliwym pustkowiu jak to) a ścianą niewielkiego lasu, który nawet w nocy nie był prawdziwie straszny, próbował tylko, jakby uczył się, ale i tak nie bardzo mu to wychodziło. Nie było w nim ani wilków ani niedźwiedzi – dziewczęta podejrzewały, że to tak naprawdę zdziczały sad, ale nigdy nie mówiły tego głośno, bo lubiły wszystko, co składało się na Osobliwe Pustkowie i nie chciały go ranić.
Jedną ścianę domu porastała pnąca się roślina, która w lecie kwitła przepięknymi, czerwonymi kwiatami, w których roiło się od pszczół, przez pozostała część roku była zwyczajnym brązowym badylem. Zuzia po kryjomu wpinała w nią materiałowe motylki na drutach, żeby „jakoś” to wyglądało. Zuzia kochała piękno, a smutne, szare gałązki bardzo ją smuciły, nawet kiedy skończyła czternaście lat i stała się niezbyt poważną, ale na pewno dojrzałą, jeszcze bystrzejszą Zuzanną.
Dach domu tworzyły czerwone dachówki, które w im tylko znany sposób zdołały zachować kolor sprzed pięćdziesięciu lat. Z ich gęstwiny wystawał, w najmniej spodziewanym miejscu komin, z którego zawsze wydobywał się szary dym na znak, że obiad dzisiaj będzie. Obiad to bardzo ważna część dnia. Mieszkańcy Osobliwego Pustkowia wyróżniali ranek, po ranku poranek, obiad i zmierzch. Reszta rozmywała im się i nie trwała nigdy zbyt długo.
W środku było przytulnie. Można było spędzić zimowy wieczór przy kominku, wiosennie otworzyć okienko na strychu, w lato zawiesić hamak w ogrodzie, a jesienią obserwować strugi deszczu przez duże okno którejś z sypialni. Meble były tak stare jak zmarszczki na twarzy babci, wysiedziane, a mimo to wygodne, nosiły wiele nacięć ich poprzednich właścicieli, ślady zabaw, długich zmierzchów i kłótni.
Osobną sprawą była kuchnia. Takich już nigdzie nie można spotkać, tylko na Osobliwym Pustkowiu. W rogu stał stary piecyk-kuchenka połączony z kominem, pod oknem wyszorowany drewniany stół ze świeżym obrusem, a na ścianach wisiały obrazki wielu smakołyków, które umilały czas mieszkańcom domu.
Oprócz kuchni był jeszcze salon, dwie staromodne łazienki, trzy sypialnie i mała spiżarnia, bo babcia wyznawała zasadę, że nie ma spokoju tam, gdzie nie ma porządnych zapasów. Tak więc można było w niej znaleźć słoiki miodu, zapasy mąki i cukru, sery, przyprawy, tabliczki czekolady, mleko, herbatę, kawę, zwieszające się z sufitu szynki i wiele odmian ryżu i makaronu.
W taką wiosnę jak ta droga z przystanku do domu była dla Agnieszki przyjemnością, chociaż z nowonabytym statusem prawie dorosłej nie mogła zbyt szeroko się uśmiechać. Szła leciutko po drodze zbierając stokrotki. Niestety wszelkie zamiary zgrania miny z poważnym wiekiem spełzły na niczym, kiedy po wejściu do domu poczuła zapach rosołu i skwierczącego w piecyku kurczaka. Kiedy zgłodniała dziewczyna usiadła przy stole, babcia specjalnie raz po raz próbowała zupy mrużąc oczy z zadowolenia. Agnieszka prychnęła i już normalnie się uśmiechając wyrwała babci łyżkę ostudzonego rosołu. O tak, babcia wiedziała doskonale jak zmusić ją do zmiany miny.
- Babciu, mogę wziąć ze słoika kieszonkowe? – zapytała odkręcając duży szklany pojemnik pomalowany już dawno temu przez obie kuzynki w słoneczka i różowe plamy odpowiadające różom.
- Bierz bierz, ale przy okazji weź trochę więcej i jak będziesz w mieście zajdź do sklepu zielarskiego po jakieś nasiona, został mi kawałek ziemi w rogu ogródka, który muszę koniecznie wykorzystać.
- Chyba nie dlatego, że zbliża się pełnia? – sapnęła dziewczyna mrużąc oczy. Zawsze bała się trochę dziwnych zasad babci, przesądów i wiary w ziemię, do której się otwarcie przyznawała.
- A właśnie, że dlatego Agniesiu, w pierwszą wiosenną pełnię trzeba zasadzić jakąś nową roślinę, żeby nie popełnić tych samych błędów, co w zeszłym roku. Wiesz, że rok dla ziemi nie zaczyna się razem z kalendarzowym…
- Wiem babciu, słyszałam to tysiąc razy.
- O, patrzcie, mądrala! Usłyszysz tysiąc pierwszy i wyjdzie ci do na dobre. A teraz idź obudzić Zuzankę, temperatura trochę jej spadła, może skusi się na rosół. – powiedziała babcia odwracając się do wnuczki tyłem i próbując znów zupy. Była ona na pewno pyszna, ale próbowanie stanowczo umilało gotowanie. No, jeszcze troszeczkę, naprawdę wyborne!
Agnieszka wdrapała się po skrzypiących schodach na pięterko, gdzie miała sypialnię jej siostra i ona. Wybrała zielone drzwi lekko obdarte z farby i otworzyła je bez pukania.
- Zuza, wstawaj, obiad! – wrzasnęła siostrze do ucha, a ta artystycznie nie otwierając oczu pociągnęła nosem i zakasłała leciutko.
- Babciu, to ty? – mruknęła najwyraźniej udając, co tylko rozbawiło jej kuzynkę.
- Tak kochanie i jak zaraz się nie ubierzesz i nie zejdziesz do kuchni nigdy więcej nie usmażę ci placków z jabłkami oraz ufarbuję wszystkie twoje ubrania na pomarańczowo.
- Och, babciu, nie będziesz aż tak okrutna! – pisnęła i otwierając szeroko oczy rzuciła z Agnieszkę poduszką. – Możesz już iść, za minutę zejdę.
- W porządku. – odpowiedziała blondynka i wycofała się do przedpokoju, by tym razem wybrać niebieskie drzwi. Z drzwiami też związana była jakaś historia – jak ze wszystkim w tym domu. Kiedyś podobno spano na nich, gdy nie było już więcej łóżek, innym razem służyły za stół na czyimś weselu. W opowieściach babci było mnóstwo kolorów, ale nigdy nie mówiła konkretnie, nazwy i daty zupełnie nie przechodziły jej przez usta.
Pokój, do którego weszła był dużą, raczej typową sypialnią z poddasza, gdzie z jaskółczego okna można było oglądać wschody słońca, o ile miało się dość siły, by wstać tak rano. Agnieszka często budziła się tuż przed pojawieniem się pierwszych promieni słońca, przesiedziała wschód na pufie przy oknie i z powrotem kładła się spać. Oprócz pufy w pokoju stało pojedyncze łóżko w drewnianymi, rzeźbionymi kolumienkami i starym, skrzypiącym materacem oraz pomalowane na żółto małe biurko.
Agnieszka rzuciła torbę na podłogę koło szafy i przeciągnęła się przeglądając w okrągłym lustrze z ramką w stokrotki. Stokrotki były jedynymi roślinami jakie Agnieszka tolerowała, więc kiedy był na nie sezon jak teraz, cały pokój był nimi usypany, w małych wazonikach mieściło się tylko kilka złotych główek, ale na półkach suszyło się ich całe mnóstwo. W szkole Agnieszka uchodziła za dziwną, bo regularnie pojawiała się rano w wianku z tych małych kwiatków i długiej do kostek spódnicy. Mieszkańcy Osobliwego Pustkowia przestali zauważać upływający czas już bardzo dawno temu. Nawet babcia się nie starzała. Dozwolone było tylko wyrastanie, ale na pewno nie robienie coraz starszym w ten nieprzyjemny sposób.
Dziewczyna wsunęła sobie stokrotkę za ucho i zbiegła śpiewając na obiad. W kuchni siedziała już Zuzanna i babcia dzieląc makaron po równo. W tym domu marnowanie jedzenia było jednym z najcięższych grzechów. Za to rozmowa, nawet ta z pełnymi ustami, była mile widziana. Nogi też można było trzymać na krześle, siedząc po turecku, czy na piętach.
Ze starej lodówki w kącie (była ona chyba jedynym przejawem nowoczesności, który babcia uznawała, a nawet od czasu do czasu wypowiadała się przychylnie o mruczącej cicho białej maszynie) Zuzanka wyjęła równiutki okrąg babcinego sernika upieczonego rano i ukroiła sobie duży kawałek.
- O, ja też chcę! – wykrzyknęła Agnieszka z pełną rosołu buzią. Na Osobliwym Ustroniu deser jadało się między zupą a drugim daniem.
- Dzisiaj nawet ja się skuszę… - powiedziała łagodnie babcia wyjmując Zuzce nóż z ręki i dzieląc ciasto po swojemu.
- Jaka to okazja? – spytała Zuzanna sięgając po największą część i siadając wygodnie na nodze w swoim pół-fotelu.
-Jaka okazja, jaka okazja! – przedrzeźniała ją babcia – Czy musi być jakaś okazja? Wy młode zawsze szukacie poważnych okazji, żeby coś zrobić. A dla mnie okazją jest ten rozkoszny zachód słońca jaki się nam szykuje. Wybrałabym się dziś do lasu, zobaczyć, co tam nowego przez zimę przybyło…
- Poczekajmy aż Zuzanna wyzdrowieje całkowicie. Wiesz przecież, że w swoim zielonym płaszczyku wygląda zupełnie jak nimfa leśna. No i musimy koniecznie razem wypróbować te nasze czerwone kalosze, które ostatnio kupiłam. – powiedziała Agnieszka poprawiając siedzącej w małym foteliku przy oknie Kasi sukienkę.
- Babciu, czy to nie dzisiaj przyjdzie Poczta? – przypomniała sobie Agnieszka. Poczta przychodziła do nich codziennie (zadziwiające ile prądu zużywają trzy staromodne kobiety i ile listów może otrzymywać jedna staruszka), ale ta z dużej litery pojawiała się kilka razy do roku w postaci paczki z upominkami od ich dalekich krewnych z Irlandii. W pudełku zawsze oprócz smakołyków, biżuterii, ubrań i książek było pełno małych papierowych koniczynek. Dziewczęta nie wiedziały do końca, kto jest ich nadawcą, ale w domu tak pełnym tajemnic jak ten, nie trudno było się pogodzić z kolejną luką w wiedzy.
- Rzeczywiście, rzeczywiście, to chyba przez to, że nie mogę spać ostatnio, o wszystkim zapominam… - dziewczęta wymieniły rozbawione spojrzenia jak zawsze wtedy, kiedy babcia zaczynała mówić do siebie – tylko czy mam jeszcze olej z bazylii?
- Ja go mam babciu, dałaś mi, żebym lepiej spała podczas choroby.
- No tak. Agnieszko, podaj mi ziemniaki. I masło z lodówki, kto to słyszał jeść ziemniaki bez masła…
Wieczorem, mimo, że każda z pań deklarowała obowiązki, które absolutnie nie pozwolą im spędzić wieczoru wspólnie słuchając starych piosenek i pogryzając suszone owoce, wszystkie znalazły się tuż przed zmierzchem w na kanapie i w fotelu. Babcia zajęła się naprawianiem koronkowej serwety, Agnieszka odrabiała prace domowe, a Zuzia jak zwykle rozmarzyła się zapatrzona w ogień, głaszcząc swojego kota, Pętelkę. Całe szczęście, że wieczory były jeszcze chłodne, można było bez wyrzutów sumienia napalać w kominku. Co prawda później, gdy nie było to konieczne, także tak robiono, ale dziewczęta zawsze czuły pewne wyrzuty sumienia, bo nigdy nie wiedziały skąd babcia brała na wszystko pieniądze i czy zanadto ich nie wykorzystują, jeśli nie jest ich za wiele
Nigdy im z resztą na nic nie brakowało, słoik co jakiś czas tajemniczo się zapełniał (to akurat ujawnione rozczarowuje, babcia miała pieniądze w banku i po prostu gdy się kończyły wypłacała więcej), a jeśli któraś z dziewczyn chciała czegoś specjalnego zawsze znalazły się na to dodatkowe fundusze.
Pieniądze jednak były zbyt płytkie dla mieszkanek Osobliwego Pustkowia. Były to bowiem, może już ostatnie w okolicy, prawdziwe przedpotopowe panienki, z głowami na karkach, żyjące współcześnie, ale jakby wyjęte z innej… Bajki. No właśnie.
Osobliwe Pustkowie nie zawdzięczało swojej nazwy mieszkankom domu koło lasku, ani temu, że było tam pusto. Wręcz przeciwnie. Ktokolwiek miał oczy i uszy otwarte, a logikę trzeźwego myślenia potrafił zmieszać z marzeniami i odrobiną magii, znajdował tu wiele osobliwości, nie tylko w postaci staromodnych dziewcząt i ich babci, ale wszystkich boginek leśnym, omszałych głazów, które potrafiły zmieniać miejsca, młodych drzewek, które rodziły słodkie owoce i lubiły się ze sobą przekomarzać oraz mnóstwa książąt pod ohydną płazią skórą. Kiedyś szukano tu czarownic, ludzie przysięgali, że widzieli bożki lasu, inni, że wodnik grał im na skrzypcach, a odgłosy na ścieżce mógł wydać tylko biegnący na kopytach faun. Uznawali to potem na przewidzenia, nie wiedząc, że były to chwile najmniejszego oślepienia w ich życiu.
Byli też tacy, którzy omijali Osobliwe Pustkowie jako zapadłą dziurę, w której nie ma nic to zobaczenia, żadnych większych atrakcji, a nawet ziemia nie jest tutaj dobrą inwestycją. Ci ludzie przejeżdżali zazwyczaj główną drogą w sztywno zaprasowanych garniturach i nie zauważali min, jakie stroili w ich stronę mieszkańcy lasu. Nikt nieproszony nie wierzył w bajki, więc nie zatrzymywał się tu. Po prostu pędził dalej wieść swoje życie głuchy na wszystkie uroki Osobliwego Pustkowia.