Mała refleksja na temat życia, czyli czym
kończy się u mnie wyjście na spacer...
( c.d NIE będzie; to krótki żarcik
literacki )
DROGA
Idę przed siebie. Nie znam
celu mojej wędrówki, lecz kiedy go znajdę będę o tym wiedział. Tak czuję.
Nie mogę się zatrzymać... Nie mogę? Nie chcę...? Ale czy na pewno?
Słońce wschodzi, jest poranek. Czuję jak jego pierwsze promienie ogrzewają
moją skórę. W powietrzu czuć zapach rosy. Na niebie nie widać ani jednej
chmurki. Idę brukowaną aleją, tak nową, że nie zdążyła się jeszcze zakurzyć.
Po mojej prawej stronie jest plac budowlany. Budują chyba dom, ale nie
jestem pewny. Na razie zrobili tylko fundamenty. Z kolei z lewej widać rząd
małych drzewek, dębów. Rosnące między nimi kwiaty są jeszcze zwinięte w
pąki.
Ciągle mijam jakiś ludzi idących w przeciwnym kierunku niż ja.
Odwracam się i widzę, że za mną też ktoś podąża. W oddali przed sobą mogę
dostrzec sylwetkę czyjejś postaci. Ona też się odwraca i patrzy na mnie.
Skręca w prawo w jakąś uliczkę. Wydaje mi się, że słyszę krzyk...
Z na
przeciwka idzie kobieta z wózkiem. Zaglądam do niego. W miejscu gdzie
powinna znajdować się twarz dziecka, widzę swoją. Matka jest pochłonięta
śpiewaniem kołysanki. Ciągle ją słyszę, mimo, iż kobieta dawno zniknęła.
Idę dalej. Otoczenia powoli się zmienia. Wokół mnie wnoszą się piękne
rezydencje widniejące nowością i potęgą. Wysokie, smukłe jodły rzucają cień
na drogę. Dochodzę do skrzyżowania. Z naprzeciwka idzie para trzymająca się
za ręce. Dziewczyna puszcza rękę chłopaka i skręca w prawo. Ten zatrzymuje
się na środku ulicy. Jego wędrówka skończyła się. Przedwcześnie. Rozpędzony
samochód przejeżdża miejsce, w którym stał. Po chłopaku nie ma śladu.
Widzę kłębiące się na horyzoncie chmury. Zrywa się wiatr, zasypując chodnik
piaskiem. Patrzę w górę. Nade mną leci gołąb, trzymający jakiś liść w
dziobie. Upuszcza go pod moje stopy. Skręcam w prawo. Zaczyna kropić. Z
każdą chwilą pada coraz mocniej. Wydaje mi się, że słyszę czyjś krzyk. To ja
krzyczę. Przede mną widzę koniec drogi, ślepą uliczkę. Muszę zawrócić.
Idę pod wiatr. Posuwam się bardzo powoli naprzód, walcząc z żywiołem. W
końcu wiatr ustaje, przestaje padać. Dochodzę do tego samego skrzyżowania co
poprzednio. Tym razem idę prosto.
Nastała kompletna cisza. Spokój.
Zza ostatnich chmur przebłyskuje słońce. Chodnik z każdym krokiem wydaje się
być coraz bardziej zniszczony. Płyty są popękane. Mijam drzewo, uschnięte,
trafione przez piorun. Powyginana karykatura istoty żywej. Słońce kieruje
się coraz bardziej na zachód. Ktoś do mnie dołącza. Kobieta. Idzie ze mną
równo krok w krok. Patrzę na nią i uśmiecha się do mnie. Po jakimś czasie
jednak zmienia tempo. Idzie coraz wolniej. Zostaje w tyle. Słyszę jeszcze z
oddali cichy płacz.
Znowu widzę matkę z dzieckiem. Patrzę na nią i
widzę... Siebie.
Słońce chyli się ku zachodowi. Budynki stają się
coraz starsze, mniej zaniedbane. Po prawej rośnie wielkie drzewo, którego
korony nie mogę dojrzeć. Z lewej stoi cmentarz, do którego zmierza procesja
żałobna. Czterech mężczyzn niesie otwartą trumnę. Zaglądam do środka i widzę
w środku starego, siwego człowieka. Jeden z niosących potyka się a z trumny
wypada lustro, rozbijając się na miliony kawałków. Wszystko wydaje się dziać
jakby w zwolnionym tempie.
Na starym, zniszczonym murze siedzi czarny
kot i wpatruje się we mnie żółtymi ślepiami. W ogóle się nie porusza. Po
chwili znika. Miasto się kończy. Wchodzę w las. Słońce już zaszło. Nieba
przybiera barwę czerni. Pojawiają się na nim gwiazdy. Po chwili jedne gasną
a pokazują się nowe na ich miejsce.
Ścieżka powoli się zwęża. Leży na
niej bardzo dużo szyszek, które muszę omijać. Potykam się o duży, wystający
korzeń.
Dochodzę do końca ścieżki. Zatrzymuję się. Czas płynie, lecz
już nie dla mnie. Nic już nie jest istotne.