„Filozofia węża, czyli zemsta
wielkiej Lestrange.”
(w chwili szaleństwa napisała
Toroj)
Severus Snape uczył w szkole od czternastu lat, więc był
nauczycielem doświadczonym, zimnokrwistym i nie wyprowadzało go z równowagi
byle co – jak na przykład dziki wrzask, który właśnie dobiegł z
zewnątrz. Spokojnie sprawdził w lustrze, czy jest dobrze ogolony i zapiął
guzik pod szyją. Zza drzwi dobiegł kolejny wrzask. Severus nadstawił ucha.
Policzył w myśli do czterech, dając uczniom czas na załatwienie sprawy
między sobą. O poranku w korytarzu lochów mogli znajdować się tylko jego
podopieczni ze Slytherinu, a Snape nie miał zamiaru odejmować punktów
własnemu Domowi. Jeszcze nie zwariował.
Bolesny ryk dał mu znać, że
należy jednak interweniować, póki na zewnątrz ktoś jeszcze pozostał żywy.
Obciągnął rękawy szaty, chwycił w garść różdżkę i otworzył z rozmachem
drzwi kwatery, przybierając jednocześnie minę pod tytułem „Strzeżcie
się, oto nadchodzi Dzień Sądu”. W podziemiu kłębił się czarno odziany
tłumek młodzieży, a od kamiennych ścian odbijał się echem gwar wielu głosów,
głównie wyrażających grozę i ekscytację. Nad tym wszystkim jednak górowało
rozpaczliwe wycie:
- AAAAAAAAAAA!!!!!
MOJEUCHO-MOJEUCHO-MOJEUCHO...!!!!
AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!
Snape wpadł w
gromadę uczniów, rozgarniając ich na boki. W samym centrum zamieszania
kłębiły się czyjeś ręce i nogi, w pierwszej chwili w ilości nie do
policzenia. W następnej Snape zidentyfikował Vincenta Crabbe, leżącego na
plecach; w poprzek niego leżał z kolei następny chłopak, przygnieciony przez
kogoś mniejszego, drobniejszego, ale chyba bardzo zdeterminowanego. Chwilowo
zarówno atakującego, jak i atakowanego nie dało się rozpoznać, gdyż głowy
obu zakrywała zadarta w ferworze walki wierzchnia szata szkolna. Gregory
Goyle szarpał napastnika za ramię, co tylko powodowało, ze wrzaski
napadniętego nabierały tonów jeszcze rozpaczliwszych.
- Ty
kretynie!! Nie ciągnij jej, bo mi urwiesz ucho!!!
W
tym momencie Severus powiązał cały ten przekładaniec w jedną sensowną całość
i skojarzył, do kogo mogą należeć sprane jeansy, załatane na siedzeniu
kawałkiem smoczej skóry. W poprzek łaty biegł napis, niedbale wymalowany
atramentem: KISS ME, LOSER.
Twarz Snape’a zalał ceglasty rumieniec
gniewu i, zupełnie już nad sobą nie panując, trzepnął z rozmachem różdżką
prosto w wypięty tyłek oraz szydercze hasełko. I to nareszcie rozwiązało
sytuację. Z podłogi pozbierali się: wspomniany już Crabbe, Draco Malfoy,
przyciskający rękę do lewego ucha, oraz ta koszmarna pierwszoklasistka
– Sirith Lestrange – usmarowana krwią jak wampir. Krew również
ciekła między palcami Malfoya.
- Rzuciła się na mnie, panie
profesorze! Odgryzła mi ucho!! To wariatka! – zawył
Malfoy na widok Opiekuna Slytherinu. Był jeszcze bledszy i wyglądał jeszcze
bardziej wymoczkowato niż zwykle, a oczy miał szkliste i okrągłe jak
zszokowany królik. Snape z trudem ukrył wstręt, przybierając zwykłą
chłodno-ironiczną maskę. Doprawdy, syn Lucjusza Malfoya mógłby mieć nieco
więcej klasy! Lestrange splunęła różową śliną i z obrzydzeniem wytarła
usta rękawem.
- Pan Malfoy do skrzydła szpitalnego. Reszta na śniadanie
– zakomenderował Snape. – JUŻ!!
Uczniowie oddalili
się pośpiesznie, tupiąc jak tabun koni. Słychać było, że wymieniają między
sobą pierwsze komentarze na temat całego zajścia.
– Ty nie!
– W ostatniej chwili Snape złapał za kołnierz smarkulę, która
usiłowała się ulotnić. – Do gabinetu!
Mrugnęła nerwowo, ale
pozwoliła się poprowadzić. Severus trzymał mocno w garści jej szatę i czuł
się coraz bardziej głupio. Nie przypominał sobie, by kiedykolwiek stracił
opanowanie do tego stopnia, by uderzyć ucznia. Nawet w Pottera jedynie
rzucił słoikiem. (Tylko raz i w dodatku nie trafił, więc się nie liczyło.)
Postawił irytującą dziewuchę przed swoim biurkiem i gwałtownie się nad nią
pochylił.
- No...?! – spytał groźnie.
Mina zacięta i pełna
rezerwy. Znów to nerwowe mrugnięcie, lekkie uchylenie głowy, którego Severus
nie cierpiał z dwóch powodów. Po pierwsze: dobrze wiedział, co oznaczało; po
drugie: identyczny odruch widywał u tego cholernego Pottera, również w
pierwszej klasie – odruch dziecka, które zbyt często policzkowano.
Poczuł się jeszcze gorzej. Do diabła, do diabła, do diabła...!! Co
miał teraz począć z tym irytującym bachorem?
Lestrange stała ze wzrokiem
wbitym w podłogę, ale minę nadal miała krnąbrną. Prawą ręką trzymała się za
lewy łokieć. Szatę, jak zwykle, miała rozpiętą. Severus mimowolnie spojrzał
w dół – spodnie smarkuli były rozdarte na obu kolanach, a dziury
zaszyto grubą, różową włóczką i prowokacyjnie związano końce nici na
kokardki. Nauczyciel pomyślał, że Lestrange obnosiła swe ubóstwo z
wyzywającą pogardą dla otoczenia.
Usiadł za biurkiem i wycelował różdżkę
w regał na drugim końcu pokoju.
- Accio dokumenty
Lestrange!
Cienka teczka w skórzanej oprawie śmignęła w powietrzu,
niemal ocierając się o głowę dziewczynki. Chwycił przedmiot zręcznie w
powietrzu, otworzył, rzucając hardej uczennicy ciężkie spojrzenie, po czym
zaczął głośno czytać:
- Sirith Herma Lestrange, urodzona 31 sierpnia 1984
roku... co za pech! – Skrzywił się jadowicie. – Mały włos, a
nie musiałbym cię tu oglądać jeszcze przez rok. Zamieszkuje na stałe w
Fogbell, pozostając pod opieką Towarzystwa Dobroczynnego imienia Mafaldy
Hopkirk.
Snape z głośnym plaśnięciem zamknął teczkę i demonstracyjnie
wrzucił ją do kosza na papiery.
- Wiesz, co to znaczy? - zapytał.
Dziecko uniosło głowę, a Snape niejasno spodziewał się ust wygiętych w
podkówkę i okularów zachodzących mgłą od łez skruchy, jednak blada jak
śmierć Sirith wykrzywiła się tylko pogardliwie.
- Wiem – odparła.
– Zawsze wywala się tych biedniejszych, no nie?
Zignorował tę
wypowiedź.
- Dlaczego pogryzłaś prefekta? – ostatnie słowo wymówił
z naciskiem.
Wzruszyła ramionami.
- To dupek –
szepnęła.
„Ale bogaty dupek” pomyślał Severus zgryźliwie.
Gdyby mógł, najchętniej wtłoczyłby tę cholerną odznakę prefekta Malfoyowi do
gardła, aż by mu na wierzch wylazły blade oczka. Niestety, koneksje i
pieniądze jego tatusia wciąż bardzo się liczyły, a zarząd szkoły nie chciał
odmawiać jakichś drobnych przyjemności jedynakowi najhojniejszego sponsora.
- Posłuchaj, Lestrange... – zaczął na nowo Severus, nieco
spokojniejszym głosem. – Nie wiem, gdzie leży Fogbell, ale z pewnością
nie jest to jakaś metropolia. Raczej sądzę, że jest to parszywe miejsce typu
osławionego londyńskiego Nokturnu. Znacznie lepiej jest stamtąd pochodzić,
niż tam mieszkać, więc jeżeli usłyszałaś dzwon mgielny*, to powinnaś iść za
głosem szansy, a nie marnować jej w tak idiotyczny sposób!! –
wbrew temu, co obiecał sobie jeszcze minutę temu, ostatnie słowa wykrzyczał,
waląc dłonią w blat. – Czy myślisz, że te paniusie z opieki społecznej
będą zachwycone, otrzymując sowę z wiadomością o twoim skandalicznym
zachowaniu?! (z ang. fog – mgła; bell – dzwon; dosł. dzwon
przeciwmgielny – przyp. autorki)
- Mogę usiąść? – zapytała w
odpowiedzi.
- Nie! – warknął wpierw Snape, ale zaraz zmienił
zdanie i wskazał jej krzesło. Mała była blada i ciągle trzymała się za
łokieć, ten osiłek Goyle pewnie zrobił jej krzywdę. Przysiadła na samym
brzegu, znów gapiąc się na dywan.
- Ponawiam pytanie: dlaczego pogryzłaś
Malfoya? Dlaczego, do licha ciężkiego, rzuciłaś się na piętnastolatka, który
jest od ciebie o głowę wyższy?
Zagryzła wargi, jakby bała się, że Severus
wyrwie z niej zeznania razem z językiem.
- Jeżeli się nie przyznasz, i
tak dojdę, o co poszło. Świadków było aż zbyt wielu, na pewno każdy chętnie
mi o tym opowie. Ze szczegółami.
Mała ciężko przełknęła.
- Wyśmiewał
się ze mnie – mruknęła. – Powiedział... powiedział, że jestem
żebraczką.
Severus przymknął oczy, wzdychając.
- Powiedział, że
jestem w Hogwarcie z łaski jego ojca, bo on tu za wszystko płaci –
wymamrotała dziewczynka. – I szarpał mnie....
- Dość –
powiedział profesor cicho. – Pan Malfoy się zapomina. Z pewnością jego
ojciec filantrop nie wypłaca mojej pensji i nie z jego dotacji pokrywane są
koszty posiłków. Możesz natomiast przestać jeść desery, jeśli jesteś tak
honorowa – dodał ironicznie.
Wyciągnął dokumenty z kosza i
umieścił je z powrotem na biurku.
- Na razie jesteś zawieszona. Co z
twoją ręką?
- Boli.
- Pójdziesz w takim razie do Madam Pomfrey, a
potem wprost do pokoju wspólnego Slytherinu i nie wyjdziesz stamtąd, póki
dyrektor nie podejmie decyzji w twojej sprawie. A teraz żegnam. I nie
zapomnij umyć zębów – wycedził Snape. „Młody Malfoy może okazać
się trujący” dodał w myślach.
Pokiwała głową i wyszła bez
słowa.
- Malfoy... – rzekł Severus z zimną furią w stronę sufitu.
– Draco Malfoy, módl się, żeby twój ojczulek nigdy nie
zbankrutował.
*
Sirith nadal okropnie bolała ręka, ale w głębi serca
odczuwała głęboką satysfakcję. Pokazała temu szczurowi, że Sirith Herma
Lestrange nie pozwoli się obrażać bezkarnie! Zastanawiała się też, czy
Sever faktycznie wyśle sowę do pani Leumann z Towarzystwa Dobroczynnego.
Facetki z Opieki były okej, ale pewnych rzeczy po prostu nie rozumiały. Nie
rozumiały, że jak się jest dzieciakiem z Fogbell, to nie można sobie
pozwalać na sentymenty, nawet jak się jest małą blondyneczką w okularach. A
właściwie zwłaszcza wtedy. Trzeba było mieć imidż. Jak się nie miało imidża,
to cię więksi spychali na koniec kolejki.
Sever to chyba rozumiał, bo
nawet nie za bardzo na nią wrzeszczał. Mama, kiedy jeszcze żyła, używała
słowa „męski”. No więc Sever był męski i miał tyle imidża, że
starczyło by go dla całej tej cholernej szkoły.
Za to Madam Pomfrey
zupełnie przypominała panie z Opieki – była miła, troskliwa i jakaś
taka... nie bardzo życiowa. Kiedy okazało się, że Goyle naderwał Siri
ścięgno, pielęgniarka narobiła więcej szumu, niż było to warte. Nazwała
Goyle’a „młodocianym bandytą”, a Siri „biedną, małą,
bezbronną dziewczynką”. Z pierwszym Sirith mogła się zgodzić, z drugim
nie bardzo. Do tej pory zdawało jej się, że czuje w ustach smak Malfoya,
chociaż bardzo starannie umyła zęby. Madam Pomfrey naprawiła jej rękę
zaklęciem, a na obolałe, spuchnięte mięśnie nałożyła żółtą galaretkę z
marynowanego szczuroszczeta. To było śmieszne, bo w Fogbell wyciągu ze
szczuroszczetów dodawało się do cukierków, od których potem drętwiał język.
W Hogwarcie leczyło się słodyczami!
W sumie Siri było całkiem
przyjemnie. Ręka powoli przestawała boleć, a w dodatku dziewczynka mogła
zjeść śniadanie w szpitalnym łóżku, jak jakaś księżniczka. Madam Pomfrey
przyniosła jej budyń śmietankowy, po czym oddaliła się do innych obowiązków.
Sirith przyjrzała się bladej powierzchni budyniu, otoczonej jeziorkiem soku
malinowego i zachichotała złośliwie. Twarz Malfoya miała niemal identyczny
kolor. Dziewczynka zaznaczyła na budyniu łyżką oczy, nos i wygięte w smutną
podkówkę usta.
- Nienawidzę cię, Malfoy! – syknęła
nienawistnie, pochylając się nad talerzem. – Ty świnio, ty szczurze...
gnojku, mięczaku... żabo uszata... wydłubię ci ślepia i wepchnę je do
gęby! – Dźgnęła budyń łyżką, aż sok prysnął na koc, a potem z
zaciętą miną powtórzyła operację kilkakrotnie. Budyń krwawił obficie
malinami...
- Ekhem... – rozległo się znaczące chrząknięcie. Sirith
znieruchomiała, z łyżką uniesioną do kolejnego morderczego ciosu. W
uchylonych drzwiach Ambulatorium stał właściciel największego imidża w
Hogwarcie. Wyglądał na odrobinę ogłuszonego.
*
Do diabła, wcale nie
miał ochoty odwiedzać tej smarkuli. Nie była obłożnie chora i
przypuszczalnie Poppy nie znajdzie powodu, by trzymać ją pod swoimi
skrzydłami zbyt długo. Jednak stanowisko Opiekuna Domu i wolne pół godziny
przed lekcją z piątym rokiem (och! uch! Potter i reszta...)
zobowiązywało przynajmniej do zapytania Pomfrey o stan zdrowia uczennicy.
Stanem zdrowia Malfoya Severus mógł się nie kłopotać – blondas zjawił
się już pod koniec śniadania, z uchem malinowo różowym, ale całym.
Severus po drodze do skrzydła szpitalnego nie myślał zupełnie o
smarkatej Lestrange (układał w myślach plan zajęć lekcyjnych), ale nawet
gdyby o niej rozmyślał, z pewnością nie wyobraziłby sobie sceny, w której
jedenastoletnia zbrodniarka z obłędną furią malującą się na twarzy pastwi
się nad jakimiś szczątkami, używając w tym celu błyszczącego złowrogo
narzędzia. Dopiero po paru sekundach przerażony Mistrz Eliksirów zorientował
się, że czerwone plamy na pościeli nie są bynajmniej krwią, a rozbabrana
masa na tacy to nie ludzki mózg. Z pewnym wysiłkiem wziął głębszy oddech i
odchrząknął.
Lestrange zamarła, jak fotografia z „Proroka
Codziennego”. Brakowało jej tylko ramki i podpisu: MŁODOCIANA
MORDERCZYNI.
- Nie lubisz budyniu, Lestrange? – zapytał Snape
chłodno.
- E... – powiedziała niepewnie i spojrzała w talerz.
– Chyba nadal jest dobry.
Po czym spokojnie zaczęła jeść, jakby
nigdy nic.
Snape usiadł na krześle obok łóżka, sprawdziwszy przedtem, czy
nie ma na nim plam z soku.
- Głupio zrobiłaś, rzucając się publicznie na
Malfoya – odezwał się półgłosem.
Lestrange wzruszyła
ramionami.
- Miałam mu darować? I tak widzę, że większa połowa starszych
się przed nim płaszczy, a młodsi to się wszyscy boją – odparła,
przerywając na moment pałaszowanie budyniu.
- Nie mówi się „większa
połowa” – poprawił Severus automatycznie, marszcząc brwi.
– I nie twierdzę, że miałaś położyć uszy po sobie, tylko załatwić tę
sprawę inaczej. Na przykład przyjść do mnie. W końcu jestem Opiekunem Domu,
tak czy nie?
Sirith popatrzyła na niego z chłodem w szarych oczach.
-
I co by mu pan zrobił? Zlałby go pan, profesorze?
- W Hogwarcie nie bije
się uczniów – rzekł Snape równie zimno.
- Nieee..? – Uniosła
brwi, naśladując jego własną ironiczną minę.
Severus nie zmienił wyrazu
twarzy, ale czuł, że wypływa mu na policzki zdradliwy rumieniec zażenowania.
Lestrange trafiła w sedno jego największego problemu. Ją uderzył, natomiast
niewiele mógł zrobić temu rozwydrzonemu szczeniakowi, póki stał za nim jego
tatuś. I prawdę powiedziawszy, największą satysfakcję sprawiłoby mu chyba
właśnie spuszczenie panu Prefektowi solidnych batów.
- Cokolwiek mu
zrobię, na pewno nie będzie to odgryzanie ucha – powiedział sucho.
– To nie nasz styl, Lestrange. Nie nasze metody. MY jesteśmy
inteligentni.
- My?
- Wyobraź sobie, że lew rzuca się na myśliwego. Co
wtedy się dzieje? – odpowiedział Severus pytaniem na pytanie.
-
Zjada go? – powiedziała Sirith.
- Zostaje zastrzelony. –
Snape uśmiechnął się wrednie. – Taka jest odwaga lwa, odwaga
Gryffindoru. Rzucają się na oślep i dostają po łbie. Filozofia węża wygląda
inaczej. Węże czają się w trawie. Są mądre i przewidujące, kąsają znienacka
i znikają. Jak myślisz, dlaczego Tiara przydzieliła cię akurat do domu
Slytherina? Ten śmieszny kapelusz nie rzuca kostką, ani nie liczy
„ene-due-rabe...” Jeśli dostałaś się do Domu Węża, to znaczy, że
masz po temu odpowiednie predyspozycje. Nie zachowuj się więc jak durny lwi
szczeniak. Jeżeli już chcesz broić, to przynajmniej rób to
inteligentnie.
Sirith skinęła powoli głową, patrząc w niego jak w obraz,
aż poczuł się nieswojo. Właściwie po jakie licho robił cały ten wykład
głupiej jedenastolatce?
- Aha, znaczy, jak chcę się zemścić na Malfoyu,
to mam to zrobić inteligentnie, żeby mnie nikt nie złapał?
Snape
ukradkiem zgrzytnął zębami.
- Mówię teoretycznie. Nie waż mi się mścić
na Malfoyu! Zemsta na Malfoyu jest rzeczą głupią i niebezpieczną. Jak
zresztą mogłoby ci się to udać, póki są z nim jego rozrośnięci towarzysze?
- Ale ucho mu nadgryzłam – odparła Siri z nieubłaganą logiką. W
jej głosie brzmiała wyraźna satysfakcja.
- Owszem – prychnął
Severus. – I teraz siedzisz tu z okładem na ramieniu i zawieszona. A w
sprzyjających warunkach Goyle mógłby ci wyrwać rękę.
- Jak troll...
– mruknęła Siri pod nosem.
- Nigdy nie popierałem przemocy
fizycznej. Nade wszystko przedkładam metody psychologiczne, drogie dziecko
– rzekł Snape kwaśno, podnosząc się z krzesła. – A przy
okazji... Masz tygodniowy szlaban w pracowni Eliksirów. Może mycie probówek
trochę cię uspokoi.
- U pana? Super, fajnie i cool! – wrzasnęła
dziewczynka z zachwytem. – Dziękuję!
Snape oniemiał. Z kamienną
twarzą, ale w stanie mentalnego paraliżu, wydostał się z Ambulatorium i
dopiero na korytarzu zaczął głęboko oddychać. Potwornie chciało mu się
palić. Z miną maniaka zaczął ssać dla uspokojenia wyciągnięty z kieszeni
ołówek. Miał złe przeczucie, że tej małej uda się to, czego nie zdołał
osiągnąć Czarny Lord, Wielka Trójca ani ładnych parę pokoleń smarkaczy
– wykończy go psychicznie.
Zastanawiało go też coś innego.
Oczywiście nic przerażającego nie było w widoku bachora znęcającego się nad
talerzem budyniu. Cała sytuacja była wręcz komiczna. Severus sam nie
wiedział w pierwszej chwili, co właściwie sprawiło, że zimny dreszcz
przebiegł mu wzdłuż krzyża. Jednak czuł tępe ostrze złego wspomnienia gdzieś
w okolicach serca. Lestrange... oczywiście, Lestrange’ów w Anglii
można było liczyć w setki, a we Francji pewno w tysiące. Sirith Herma
Lestrange z Fogbell nie miała nic wspólnego z TYMI Lestrange’ami. Nie
mogła mieć! Nie mogła...? A jednak przez dwie koszmarne sekundy widział
nałożoną na dziecinną buzię tej cholernej dziewuchy inną twarz – twarz
dojrzałej kobiety, z identycznym wyrazem gniewu i szaleństwa. Już wiedział,
kogo mu przypominała: blond wersję Bellatrix Lestrange, która od szesnastu
lat odsiadywała wyrok w Azkabanie. Na szczęście prosta arytmetyka dawała
oczywistą, logiczną i przynoszącą wielką ulgę odpowiedź – to NIE była
jej córka.
W przeciwnym wypadku nie dawałby za życie Draco Malfoya nawet
jednego knuta.
*
Niestety, Sirith musiała nadrobić wszystkie
opuszczone tego dnia lekcje. Co sprawiło, że o dziesiątej wieczorem jeszcze
siedziała w pokoju wspólnym, kończąc przepisywanie śmiertelnie nudnych
notatek z historii magii. Slytheriński narybek zaczął rozpełzać się do
swoich sypialni; nawet zacięta rozgrywka w Eksplodującego Durnia skończyła
się przy wtórze potężnego ziewania, a wreszcie w długim salonie pozostała
tylko Siri i rudowłosa dziewczyna z piątego roku, zawzięcie kująca materiały
do SUMów. Siri zerkała na nią z mimowolnym szacunkiem. Alexa Toran była
dziewczyną słusznej postury, jak na swój wiek. Grała w drużynie quidditcha
na pozycji pałkarza, a jej zabójcze ciosy i cięty język sprawiały, że nawet
klub wielbicieli Malfoya odnosił się do niej z niechętnym respektem. Jej
przydomek - El Toro – był wielce znaczący. Tym większe było zdziwienie
Sirith, kiedy usłyszała:
- Hej, mała... łap!
Zdążyła chwycić w
powietrzu jakiś przedmiot i dopiero wtedy stwierdziła, że jest to batonik.
El Toro spojrzała na nią życzliwie.
- Byłabyś niezłym szukającym. Masz
refleks.
Na opakowaniu batonika była co prawda namalowana mrówka, lecz
Alexa obgryzała identyczny smakołyk, więc Siri spróbowała swojego. Okazał
się dość kwaśny.
- Chcesz coś ode mnie? – spytała. W życiu niczego
nie było za darmo.
Toro wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się nieco
kpiąco.
- Na razie nic. Ten dupek Malfoy od dawna działał mi na nerwy.
Nie dość, że bufon, to jeszcze marny gracz. Wkupił się do drużyny siedmioma
Nimbusami. Czasem się z Marcusem zastanawiamy, czy cena nie była jednak za
niska. Trzyma się na miotle jak żaba na drucie.
Sirith prychnęła
złośliwie, plując dokoła mrówkowymi okruszkami.
- W każdym razie
jesteśmy pod wrażeniem – dodała Alexa, ruszając znacząco brwiami.
– Do tej pory nikt mu jeszcze nie przylał, choć niejeden miał ochotę.
Na przykład Weasleye...
- Nikt? – zdziwiła się Sirith.
- Nikt z
uczniów – uściśliła dziewczyna, wyciągając się wygodnie na kanapie.
– Bo była jeszcze sprawa ze starym Moodym... – Nagle wybuchnęła
śmiechem i dłuższą chwilę nie mogła się uspokoić. – To było TAKIE
PIĘKNE!
Zaintrygowana Siri nie odrywała oczu od starszej Ślizgonki.
Prawdę mówiąc, czuła się wyróżniona, że jedna z „dużych”
zwróciła na nią uwagę. El Toro to w końcu nie był byle kto, a tu jeszcze
częstowała pierwszoroczną słodyczami i gawędziła przyjaźnie. El Toro też
miała imidża, chociaż oczywiście nie tyle, co Sever.
- Jaki stary Moody?
– przypomniała.
- No więc w zeszłym roku Obrony uczył nas Alastor
Moody, Auror na emeryturze. Malfoy naraził mu się jakoś, nie widziałam
początku, a każdy gadał potem co innego... w każdym razie jak przyszłam, to
Moody bawił się w jo-jo białą fretką. Okropnie piszczała. Przyleciała
McGonagall i wydarła się na niego, że męczy zwierzę. A potem się okazało, że
to transmutowany Malfoy! Jak go odczarowali, to wyglądał ścierkowato i
był na wpół uduszony.
- Cool – stwierdziła Sirith z zachwytem.
Wrażliwa wyobraźnia natychmiast wyświetliła jej przed oczami opisaną
scenę.
W tejże chwili na przeciwległej ścianie otworzył się portal
wejściowy i stanął w nim Opiekun Domu.
- Lestrange, do łóżka –
polecił sucho. – Już po dziesiątej. Toran, znalazłem dla ciebie tę
książkę o Zaklęciach Modyfikacyjnych. Zrób jutro notatki. – Podał
dziewczynie trzymany w ręku tom.
- Dziękuję, profesorze.
Czarne oczy
Severusa znów skierowały się na zbierającą podręczniki Sirith.
- Jutro o
czwartej, w sali Eliksirów – przypomniał i wyszedł.
- Co: o
czwartej? – spytała Alexa z roztargnieniem, kartkując książkę i
kierując się wolnym krokiem w stronę wejścia do dormitorium.
- Mam
szlaban za Malfoya – wyjaśniła dziewczynka.
- Nie bój się, Sever
tylko wygląda na zawsze wściekłego.
- Wiem – odparła.
Już w
zaciszu sypialni, słuchając oddechów uśpionych sąsiadek, Sirith Lestrange
wpatrywała się w ciemny baldachim nad swoim łóżkiem i wciąż na nowo
wyobrażała sobie Malfoya, zamienionego we fretkę – podskakującego na
końcu różdżki, jak futrzana zabawka na gumce. Zasłoniła sobie usta rękami,
by nie parsknąć głośnym śmiechem. Ależ musiał być przestraszony i
wściekły! Sirith przypomniała sobie, co mówił jej Sever o wężach w
trawie, a w jej głowie zaczął układać się pewien plan.
Ślizgoński.
*
Następnego ranka Severus Snape miał lekcję z pierwszym
rokiem Gryffindor - Slytherin. Nic nowego: znowu niezdarne jedenastolatki o
maślanych łapach i rozbieganych oczach, nie umiejący się skupić na
najprostszym eliksirze. Na szczęście żadnego Longbottoma, chociaż
destrukcyjne zdolności Amandy Lafferty osiągnęły niemal
„longbottomowy” poziom. W ciągu zaledwie dwóch tygodni pobytu w
Hogwarcie zniszczyła kociołek, wypaliła na wylot dziurę w blacie stołu i we
własnym bucie, oraz zamieniła kolegę z tej samej ławki w świstaka,
pomyliwszy inkantację nad eliksirem przeciwkaszlowym.
A Snape miał
wyłowić z tego grzęzawiska przeciętności i miernoty lśniący diament talentu
do delikatnej sztuki warzenia eliksirów. Severus westchnął skrycie. Od paru
lat nie nastąpiło aż tak szczęśliwe wydarzenie. Po dwóch egzemplarzach
Weasley & Weasley, nastąpiła dłuższa przerwa i pojawiła się ta Granger,
ale Granger była najlepsza ze wszystkiego w sposób wręcz nieludzki, co
trochę deprymowało Mistrza Eliksirów.
Nigdy nie zostawiał sali lekcyjnej
otwartej – zbyt wiele było tam delikatnego sprzętu i kosztownych
ingrediencji. Podczas gdy uczniowie wchodzili do środka, zauważył, że dzieje
się coś nienormalnego. Dzieciaki chichotały skrycie, zasłaniały sobie usta
dłońmi i szeptały nawzajem na ucho jakieś sekrety. Zwłaszcza gryfońska część
była niespokojna. Coś się działo... Severus ukradkiem sprawdził, czy ma
pozapinane wszystkie guziki przy szacie i czy w kącikach ust nie zostały mu
ślady pasty do zębów. Na pozór wszystko było w porządku, ale irytujące
uczucie pozostało.
Dopiero gdy sprawdzał listę obecności i doszedł do L,
odruchowo spojrzał na miejsce Lestrange i zrozumiał... Kłopotliwa smarkula
jak zwykle była rozchełstana, a pod szatą szkolną miała bawełnianą bluzę z
wielkim, rzucającym się w oczy napisem: MALFOY TO... reszta niknęła za
krawędzią stołu.
- Lestrange!!!
- Tak, panie psorze?
– Minę miała doskonale niewinną.
- Nazywanie starszego kolegi, a
do tego prefekta „świnią”, nie należy do dobrego
tonu!
Trzy czwarte klasy nie wytrzymało i zakwiczało z zachwytu.
- CISZA!! – ryknął Snape, cisza zaległa wręcz grobowa.
– Lestrange, zdaje się, że rozmawialiśmy już na ten temat.
Wstań!
Niemożliwy bachor podniósł się chętnie, z ironicznym u
śmieszkiem, przyklejonym do twarzy. Snape odczytał resztę wyzywającego
napisu na bluzie i powoli uniósł jedną brew.
MALFOY
TO
FRETKA
No, doprawdy... nie tego się spodziewał.
- Zapnij się!
– warknął z irytacją. – To nie knajpa, tylko szkoła, więc masz
wyglądać porządnie, a nie jak u... – w ostatniej chwili zdołał ugryźć
się w język. Słowo „ulicznica” nie było odpowiednie dla
jedenastoletnich uszu, choć mógłby przysiąc, że panna Lestrange znała
wszystkie jego synonimy. – Masz wyglądać schludnie – dokończył z
przymusem.
Posłusznie wykonała polecenie i lekcja dalej potoczyła się
normalnym torem. Severus mógł odzyskać równowagę ducha podczas rutynowych
czynności, czyli odejmowania punktów (Gryffindorowi) i terroryzowania
uczniów. Nawet kolejną katastrofę („Gdyby Titanica nazwali Lafferty,
zatonąłby dwa razy szybciej”) przyjął z pewną ulgą, jako rzecz nie
wykraczającą poza normę.
*
Sirith pławiła się w blasku chwały aż do
obiadu. Jak się okazało, Malfoy nie był lubiany nie tylko przez Gryfonów,
czy pewną część Slytherinu. Do pierwszoklasistki podchodzili również Krukoni
i Puchoni, by powiedzieć jej parę słów aprobaty, a niektórzy częstowali ją
cukierkami. Sukces był pełny! Oczywiście, co życzliwsze osoby ostrzegały
ją przed Klubem Uwielbiaczy Malfoya - blondas był tak wściekły, że niemal
poróżowiał, ale Siri mało się tym przejmowała. Co mógłby jej zrobić? Co
najwyżej również wymalować sobie na bladym czółku: Lestrange jest... czymś
tam. Gdyby spróbował podnieść na nią rękę, miała jeszcze w zanadrzu
opracowany perfekcyjnie numer „biedna sierotka”, który działał
na wszystkie panie z Opieki. Wyrostek z piątego roku, bijący małą
dziewczynkę, pogrążyłby się w oczach całej szkoły.
Okazało się jednak,
że nie doceniła potomka rodziny Malfoyów. Kiedy szła do łazienki, drzwi
pomieszczenia obok otworzyły się nagle (oba przybytki: męski i damski,
sąsiadowały ze sobą), kątem oka dziewczynka zobaczyła jakiś ruch, a w
następnej chwili ktoś zarzucił jej na głowę jakąś szmatę. Czyjeś ręce
chwyciły ją i wciągnęły do środka, wylądowała na twardej podłodze,
przygnieciona kolanami i rękami co najmniej paru osób.
- Dobra,
rozbierajcie ją – usłyszała stłumiony przez szmatę głos. Zawyła w
dzikim proteście, usiłując kopać. Bezskutecznie. Poczuła zimny dotyk metalu
na skórze i usłyszała odgłos prucia.
- Ale decha – odezwał się
ktoś i zarechotał paskudnie.
- Morda w kubeł, idioto! – syknął
ktoś inny.
- To ostrzeżenie, gówniaro... może być gorzej.
Szybko
było po wszystkim. Trzasnęły zamykane drzwi, oswobodzona dziewczynka zerwała
z głowy zakurzony worek, kasłając. Drżała z zimna i oburzenia, siedząc na
lodowatej posadzce męskiej toalety. Świnie!! Obleśne
świnie!! Wokoło walały się strzępy jej bluzy, pociętej na paski tak
cienkie, że nawet zaklęcie Reparo by tu nie pomogło. Na szczęście nie
zniszczyli jej wierzchniej szaty. Siri włożyła ją szybko, pozbierała
szczątki ubrania i czym prędzej uciekła z zakazanej strefy, zanim ktoś
nadejdzie, zastając ją w tak poniżającej sytuacji. Najgorsze było to, że
nawet nie mogła poskarżyć się nauczycielowi. Nie widziała żadnego z
napastników i nawet nie rozpoznała ich głosów. Mogła co najwyżej
przypuszczać, że był to sam Malfoy i jego kumple, oraz może ktoś z
pomagierów niższej rangi, na przykład Blaise Zabini.
Natomiast
pragnienie zemsty stwardniało w niej na cement. Odegra się na Malfoyu,
choćby miała nawet wylecieć ze szkoły. Nie! Skarciła się natychmiast w
myślach. Dlaczego miałaby wylecieć ona? Niech to ten mizerny gacek
wyleci! Węże atakowały znienacka i wycofywały się na czas, tak mówił
Sever. Była przecież „wężem Slytherina”, no nie? Zemści się i
nie da się przy tym złapać. W jedenastoletnim umyśle doświadczonej
mieszkanki Fogbell zaczęły obracać się liczne zębatki, kalkulujące wszelkie
„za” i „przeciw” rozmaitych pomysłów.
*
Nadal
była wściekła, kiedy o czwartej po południu zgłosiła się na odrabianie
szlabanu. Pewnym zaskoczeniem był chudy, dość blady i bardzo rozczochrany
chłopak, podpierający ścianę obok pracowni Eliksirów. No tak, słynny Harry
Potter ze swoją słynną blizną. Sirith zdążyła się już o nim nasłuchać,
chociaż nie miała okazji zobaczyć go z tak bliska. Właściwie wyglądał bardzo
zwyczajnie – imidża ani za dwa knuty – i Siri poczuła się nieco
rozczarowana. Gryfoni jak zwykle zadzierali nosa, opowiadając cuda-niewidy o
swoim bohaterze. Ledwo zerknął na Sirith, natychmiast znów spuszczając nos
na kwintę, jakby właśnie stał w kolejce po własną trumnę.
Niebawem
nadszedł Mistrz Eliksirów, otworzył pracownię i zaprosił ich do środka,
złośliwie parodiując gest odźwiernego w Banku Gringotta.
- Rozgośćcie
się. Najbliższy czas spędzicie państwo bardzo... zajmująco.
Uuuuuuu...! No pewno. Sirith rozejrzała się po zapapranej klasie i z
lekka sklęsła w sobie. Wszystkie stoły zachlapane były eliksirami, a
największy bałagan koncentrował się w okolicy oddalonej od katedry
profesorskiej – tam lepiła się również podłoga i część ściany. W
mosiężnym zlewie piętrzyła się sterta byle jak wypłukanych kolb i probówek,
czekających na umycie i ustawienie na stojakach.
- Lestrange, pan Potter
powie ci, gdzie są odpowiednie przybory. Jest doskonale w tym zorientowany
– rzekł szyderczo Snape, po czym usadowił się za biurkiem, rozkładając
na nim zwoje pergaminów z esejami do sprawdzenia.
Potter westchnął.
-
Zacznij od probówek – powiedział cicho do Siri. – Ja wezmę na
siebie stoły.
Sirith pokiwała skwapliwie głową. Wziął gorszą część
roboty, ale w końcu był od niej starszy i większy. Przez jakiś czas panowało
milczenie, mącone tylko odgłosami szorowania i zmywania, skrzypieniem pióra,
a od czasu do czasu zirytowanym prychaniem Snape’a, który widać
trafiał na jakieś wyjątkowo bzdurne fragmenty wypracowań.
- Granger...
– wymamrotał w pewnej chwili z obrzydzeniem, rozwijając dwumetrową
rolkę pergaminu. – Ta piekielna dziewucha cierpi na
słowotok.
Potterowi zadrgały ramiona, jakby z trudem ukrywał śmiech. W
końcu Snape spojrzał na zegar i wstał, zbierając swoją papierkową robotę.
Siri przez chwilę miała nadzieję, że zostaną zwolnieni z aresztu, ale
okazała się ona płonna.
- Accio różdżki! – warknął profesor,
po czym zręcznie schwycił oba magiczne przyrządy, które wyfrunęły z kieszeni
właścicieli. – Kończcie tu, i żadnej magii...
Wyszedł, zamykając za
sobą drzwi zaklęciem Clausus. Potter wykrzywił się koszmarnie w tę stronę.
- Za co siedzisz? – spytała Siri ciekawie. Ci dwaj się
najwyraźniej nie lubili.
- Wypadek na Eliksirach – rzekł chłopak
zwięźle, wskazując rozwichrzoną głową na epicentrum nieładu pod ścianą.
– A ty? Nie słyszałem jeszcze, żeby stary Snape dawał szlabany swoim.
- Daje – odparła Sirith. – Oberwałam, bo użarłam
Malfoya.
Wydawało się, jakby Pottera wypełniło nadziemskie światło.
-
Kurczę!!! – krzyknął, wymachując szczotką. – To
ty!? Ślizgonka, co pogryzła własnego prefekta! Nie chciało mi się
wierzyć.
- Malfoy to świnia i debil – oznajmiła Siri z mocą, co
zjednało jej jeszcze większą sympatię starszego chłopca.
Zaczęli
rozmawiać całkiem zwyczajnie: o nauczycielach, szlabanach i Filchu, o tym,
jak wyglądają ich pokoje wspólne (Potter raz jeden zajrzał do
slytherińskiego salonu), a w końcu o buntowniczym haśle postponującym
Malfoya. Sirith język się rozwiązał i nie wiedzieć kiedy zwierzyła się z
zajścia w toalecie. Potter spojrzał na nią ze współczuciem.
- Masz
szczęście, że cię nie pobili. Typowe dla Malfoya i reszty: atakuje od
tyłu.
- No bo wy jesteście jak lwy i zawsze głośno ryczycie –
oświadczyła dziewczynka, zgodnie ze świeżo nabytą wiedzą – a my
jesteśmy jak węże. Atakujemy od tyłu i dlatego nie obrywamy.
- No to ty
jesteś jakaś nietypowa – wyszczerzył się Potter.
- Chętnie też bym
rozebrała tego świntucha! – Sirith zacisnęła pięści. – I
puściłabym go całkiem goło przez Wielki Hall.
- Hehe... –
powiedział Gryfon, uśmiechając się do tej wizji. – Są na pewno jakieś
zaklęcia rozbierające, ale za to można wylecieć, zanim zdążysz powiedzieć
„quidditch”.
Siri skończyła zmywać i zaczęła pomagać chłopcu
w czyszczeniu ściany po wybuchu kotła.
- A jakieś klątwy, albo eliksiry?
– zapytała, tknięta nagłą myślą.
- Eliksiry to chyba są na
wszystko – odpowiedział Potter. – A jeśli taki istnieje, to wie
o nim nasz ukochany Mistrz Eliksirów... albo Hermiona.
- Za mało jeszcze
umiem – zmartwiła się Sirith. – Wiesz, ta szkoła koło Fogbell
nie była wcale za dobra, no i jestem dopiero w pierwszej klasie.
-
Pogadam z Hermioną – obiecał Potter. – Coś wymyśli. Jeśli to na
Malfoya, to przyniesie ci przepis albo klątwę na złotym talerzu. Od czterech
lat użeramy się z tym dupkiem.
*
Następnego dnia Sirith znów odrabiała
szlaban. Pracownia nie wyglądała już tak rozpaczliwie, może dlatego, że jako
ostatni mieli lekcję doświadczeni siódmoroczni. Wystarczyło przetrzeć stoły
i zamieść z podłogi rozsypane smocze łuski. Potem jednak Snape’owi
przyszło do głowy zrobić remanent składników. Z szaf zaczęły wyjeżdżać
kolejne słoje, pudełka i zawiniątka: pełne, opróżnione do połowy lub
całkowicie puste. Siri musiała dopełniać pojemniki, sortować skarabeusze
według wielkości, kroić na odcinki wybladłe od spirytusu macki kałamarnic i
robić inne, równie obrzydliwe rzeczy. Wkrótce wszędzie było pełno kłaków,
cuchnącej asofetydy i suszonego skrzeku, który z upodobaniem wysypywał się z
tekturowych pudełeczek. Sirith próbowała zagadywać Severusa, ale Mistrz
Eliksirów zbywał ją monosylabami. Z notesem w ręku i ołówkiem w zębach
przeszukiwał kolejne półki, sporządzając nowy rejestr całego tego kramu,
potrzebnego do „usidlania zmysłów” i „warzenia
chwały”. Siedziała więc sama przy stole pod oknem, oddzielając żmudnie
żabi skrzek od sfilcowanej sierści jednorożca, niczym jakiś obłożony klątwą
goblin.
Ciche stukanie w okno zwróciło uwagę dziewczynki. Uniosła głowę,
by ujrzeć na tle ciemniejącego już nieba zarys rozwichrzonej fryzury, błysk
okularów i czoło z charakterystycznym zygzakiem, przyciśnięte do szyby.
Potter położył palec na ustach. Sirith zerknęła szybko w stronę nauczyciela.
Okej, Sever nadal rył w szafie, zajęty liczeniem fiolek. Chyba coś mu się
nie zgadzało, bo wydawał odgłosy rozdrażnionego kaszalota. (Siri nie
słyszała nigdy w życiu wściekłego wieloryba, ale wyobrażała sobie, że brzmi
podobnie.) Uniosła kciuk w górę: wszystko OK. Potter ostrożnie uchylił okno
i po ukośnej płaszczyźnie podokiennika potoczyła się w dół kulka papieru.
Siri chwyciła ją chciwie. Wymiana znaczących spojrzeń i ciemnowłosa głowa za
oknem sutereny zniknęła.
Płonąc z ciekawości, dziewczynka rozprostowała
papier pod stołem. Omal nie dostała rozbieżnego zeza, usiłując jednocześnie
czytać i obserwować plecy Snape’a.
„H. to znalazła. Klątwy
są za trudne, ale to chyba możesz zrobić. Nazywa się Tempus Acid. Jakbyś coś
potrzebowała, to zostaw wiadomość w łazience Jęczącej
Marty.”
Niżej, innym charakterem pisma, wypisane były składniki
eliksiru i przepis. Zamiast podpisu widniała rzymska trójka.
Z mocno
bijącym sercem Siri wsunęła do jednej kieszeni wymięty cenny karteluszek, a
do drugiej garstkę skrzeku, który figurował na liście składników potrzebnych
do sporządzenia narzędzia zemsty. Bystro rozejrzała się w bałaganie na
stole, wyławiając przydatne drobiazgi. Humor poprawił jej się wydatnie i
nawet zaczęła cicho gwizdać. Oczywiście nie „Bad”, na którą to
melodię Sever był uczulony, tylko znacznie weselszą „Dziewczynę
Aurora”, a potem „Latający dywan o czwartej pięć”. W końcu
zaczęła nucić piosenkę, którą znała od tak dawna, że już nie pamiętała kiedy
i od kogo jej się nauczyła:
Imienia twego z mej pamięci
nie wytrze
żadne złe zaklęcie
i choćbym przeszedł dróg miliony,
zawsze w
szczęśliwe wrócę strony,
gdzie jeziornej błękit wody,
i śmiech panuje
ciągle młody.
Bo tu największe me radości
i słodki smutek w sercu
gościł...
Sirith raptem zorientowała się, że jest podejrzanie cicho
– Sever stał nieruchomo, patrzył na nią i słuchał jak urzeczony.
-
Przepraszam... – bąknęła.
Mężczyzna jakby ocknął się ze snu.
-
Nic się nie stało – mruknął niewyraźnie przez zęby. (Nadal trzymał w
nich ołówek.) – Mnie to nie przeszkadza.
Sirith podjęła trudną
melodię mugolskiego „Carribean Blue”, starając się śpiewać jak
najczyściej. No, czy ten facet nie był słodki?
*
W ciągu paru dni
zgromadziła niemal wszystko – lwia część łupu pochodziła z kradzieży
szlabanowych – lecz wciąż brakowało jej krwi smoka, zęba krokodyla
nilowego, liścia mandragory i jednej myszy. Siri zachodziła w głowę,
dlaczego pośród wielu egzotycznych składników znalazła się zwykła mysz, ale
tak czy owak tę cholerną mysz trzeba było skądś wytrzasnąć. Pozornie z tego
wszystkiego najtrudniejsza do zdobycia była krew smoka, ale okazało się, że
„trójka” jest w stanie załatwić nawet to, kiedy zdesperowana
Sirith zostawiła wiadomość w „skrzynce kontaktowej”, czyli
nawiedzonej toalecie.
Mandragory w czasie lekcji Zielarstwa nie dało się
obskubać – na każde dotknięcie sadzonki reagowały stłumionym przez
ziemię wyciem, a profesor Sprout była bardzo wyczulona na krzywdę swoich
roślinek. Nie mówiąc już o tym, że mandragory, jako rośliny potencjalnie
niebezpieczne, były pilnie strzeżone.
Natomiast wypchany krokodyl wisiał
wysoko pod sklepieniem pracowni Eliksirów i drażnił Siri niewymownie swoim
widokiem. Podczas ostatniego szlabanu zdobyła się więc na czyn zuchwały.
*
Rozdawanie szlabanów uczniom przynosiło wymierne korzyści,
natomiast pilnowanie smarkaterii, by wypełniła należycie narzucone obowiązki
i nie narozrabiała w tym czasie jeszcze bardziej, było nieco kłopotliwe.
Severus zastanawiał się, czy ukaranie tej Lestrange aż siedmiodniowym
szlabanem nie było decyzją zbyt pochopną. Ale „słowo się rzekło,
ropucha do garnka”. Zachowywała się jednak dość przyzwoicie: nie
zadawała głupich pytań, uczciwie tyrała i nie gwizdała „Bad”.
Severus zaczął żywić skromne nadzieje, że może smarkata się utemperowała i
jakoś uda się ją wychować przez te kilka lat nauki.
Był to jednak
optymizm bardzo na wyrost. Jak bardzo, wyszło na jaw podczas ostatniego
szlabanu, kiedy Severus zostawił małą przy spokojnym zajęciu sortowania
belladonny, a sam poszedł odnieść sprawdzone klasówki do swego gabinetu.
Kiedy wrócił, koszmarna smarkula balansowała na szczycie konstrukcji
zbudowanej ze stolika, krzesła i żelaznego trójnoga. Mistrz Eliksirów,
otwierając drzwi, uderzył nimi w tę karkołomną piramidę i wszystko poleciało
na niego – przy akompaniamencie rozpaczliwego krzyku.
Severus był
mężczyzną wysokim i silnym, ale bezpośrednie uderzenie niemal
czterdziestokilogramowym, żywym pociskiem (o sile rażenia wzmocnionej
meblami), unieszkodliwiłoby człowieka dużo mocniejszej budowy, zwłaszcza, że
został trafiony również w „rejony strategiczne”.
Odruchowo
chwycił w objęcia walący się na niego ciężar, rąbnął tyłem głowy o podłogę,
aż przed oczami rozlała mu się niejednolita szara mgła, w której migotały
srebrne iskierki. Przez chwilę miał wrażenie, że przybito go do posadzki
rozpalonym prętem.
Ktoś szarpał go za ubranie, a zza szarej zasłony dało
się słyszeć błagalne wołanie, w którym pojawiało się coraz więcej nut
histerii:
- Proszę pana... Panie psorze! Sever, proszę!!
Wstań!! Sever!!
Zamrugał, ogniskując wzrok. Oh!
Uh! Piekielna Lestrange klęczała nad nim, rozczochrana, bez okularów i
kredowo blada ze strachu. Po raz pierwszy ujrzał ją autentycznie przerażoną,
przedtem bywała jedynie bezczelna lub wściekła.
Westchnęła z niebotyczną
ulgą.
- Pan żyje...
- Żyję – wycedził przez zęby, podnosząc się
z trudem. – Ale ty NIE. I kto ci pozwolił mówić mi po imieniu? Coś ty
robiła tam na górze?! – zawarczał.
- Chciałam pomacać krokodyla
– odrzekła potulnie.
Severusowi opadły ramiona. Zamknął oczy i
zaczął liczyć oddechy, czując, że jeśli zaraz się nie uspokoi, dokona
dzieciobójstwa. Wciąż trochę kręciło mu się w głowie.
- Szlaban...?
– zaryzykowała dziewczyna.
- Żadnychchchch szszszlabanów –
zasyczał Severus. – Wynocha! Precz mi z oczu! Jesteś
niebezpieczna dla zdrowia fizycznego i psychicznego! W ogóle się do mnie
nie zbliżaj!
Lestrange siąknęła nosem, odszukała zgubione szkła i
włożyła je z powrotem. Wyprostowała godnie swoje półtora metra wzrostu.
-
Nie to nie! – rzuciła hardo. – Spoko, ja się nie
napraszam! Na razie. – Po czym wymaszerowała z pracowni, nadal
dumna i blada, zostawiając Severusa na podłodze, w stanie lekkiego
pomieszania. Miał nieodparte wrażenie, że coś odbyło się nie tak jak zwykle
i sytuacja chyba miała wyglądać inaczej.
*
Na szczęście tuż przed
katastrofą Siri zdążyła wyrwać potrzebny element z zębatej paszczy i teraz
spoczywał bezpiecznie w jej kieszeni. Z jednej strony była zła – w
końcu to nie jej wina, że spadła (Snape mógł nie walić drzwiami w stół); z
drugiej, było jej przykro – facet posłużył jej za materac i potłukł
się o wiele gorzej niż ona. Biedny Sever! Nic dziwnego, że był taki
wściekły. Nawet jej nie ukarał. Chociaż pewnie sobie jeszcze
przypomni...
Nadal palącym problemem pozostawał liść mandragory i owa
przeklęta mysz! W Fogbell nie byłoby to żadnym kłopotem: zwyczajnie
przeszłaby się do piekarni i zajrzała do pułapek. W Hogwarcie nie było
myszy, a w każdym razie nie widziała do tej pory ani jednej. Poza dwiema
białymi myszkami, które hodował Richard Barclay. Siri jednak nie była
przekonana, czy się nadają. W przepisie na eliksir nie było nic o kolorze
rzeczonej myszy. Poza tym ten głupi szczeniak zaryczałby się na śmierć,
jakby mu jedna zginęła.
Z ciężkim sercem odrobiła lekcje i poszła spać w
dość ponurym nastroju.
Obudziło ją klepanie w ramię.
- Szszszsz...
– usłyszała w ciemności. – Tylko się nie drzyj. Lumos...
Tuż
obok zapaliło się maleńkie jak robaczek świętojański światełko i w jego
blasku Siri zobaczyła twarz El Toro.
- Mała, jesteś potrzebna. Pójdziesz
ze mną?
- Gdzie i co za to dostanę? – spytała Siri chłodno.
- Do
szklarni. Co powiesz na torbę słodyczy z Hogsmeade?
- Okej –
mruknęła dziewczynka. – Tylko nie mrówkowe batoniki.
Serce mocno
jej zabiło. Szklarnie!!
- Ubieraj się. Zaczekam przy
wyjściu.
Sirith włożyła ubranie po ciemku, z wprawą świadczącą o niezłej
praktyce. O spory szok natomiast przyprawił ją w salonie widok dwóch
postaci, splecionych w czułym uścisku. El Toro najspokojniej w świecie
całowała się z jakimś chłopakiem! Przez moment Siri wydawało się, że to
Marcus Flint i jej żołądek wykonał niespokojny podryg. Fuuuu...! Flint
był wielkim, ponurym drabem o ciężkich brwiach i brzydkich zębach. Na
szczęście po chwili amant Alexy ukazał twarz całkiem przystojną i
inteligentną, a Siri skojarzyła z nią nazwisko: Moon.
- To jest ta nasza
tajna broń? – spytał chłopak półgłosem.
- Nie inaczej –
wyszczerzyła zęby El Toro. – Jazda, cukiereczki! Bo nam zamkną
sklepik.
Siri zauważyła, że oboje mają na sobie spodnie kombinezony do
quidditcha: przylegające do ciała i czarne. Idealne na nocną robotę. Widać
nie byli nowicjuszami. Na szczęście jej ubranie również było ciemne.
Korytarze tonęły w półmroku. Biegli na palcach, zmierzając do bocznego
wyjścia, prowadzącego na boczny dziedziniec i w okolice roślinnego królestwa
madam Sprout. Moon prowadził, za nim sunęła El Toro, a miniaturowy pochód
zamykała Sirith, usiłując nadążyć za długonogimi nastolatkami. W pewnej
chwili chłopak zatrzymał się jak wryty, zagradzając im drogę łokciem. Siri
zobaczyła, jak robi gest, który mógł znaczyć tylko jedno: Kryć się!!
Toran błyskawicznie wcisnęła się do płytkiej niszy, kryjąc się za
stojącą tam zbroją. Moon wskoczył na balustradę galerii, przyciskając się
plecami do kolumny – w półmroku wyglądał jak dziwna, mroczna rzeźba.
Siri skuliła się i schowała pod niską ławeczką. Ze swej kryjówki mogła
dojrzeć fragment korytarza. Posłyszała nierówne, szurające kroki, gardłowe
chrząkanie i w polu jej widzenia pojawiły się zniszczone buty Filcha. A
niech to!
Przekręciła ostrożnie głowę, próbując zobaczyć Moona.
Chłopak usiłował przesunąć się jak najdalej za kolumnę i był o włos od
upadku piętro niżej – na twarde marmurowe płyty. Nagle gdzieś dalej
dało się słyszeć przeciągłe i jakby poirytowane kocie miauczenie. Filch
natychmiast pospiesznie zawrócił, szurając swoimi buciorami.
- Już idę,
Pani Norris! Już idę... – zaskrzeczał. – Przeklęte
bachory...
Moon odetchnął bezgłośnie, łapiąc się dramatycznym gestem za
serce. Ku zaskoczeniu Siri, Alexa nie wyłoniła się zza zbroi, lecz z
bocznego korytarzyka. W milczeniu uniosła kciuk w górę i poszli dalej. Już
na zewnątrz chłopak entuzjastycznie ucałował dziewczynę w policzek.
-
Łał... no już myślałem, że nas nakryje. Przysiągłbym, że to ta piekielna
kocica miaukotała! W życiu bym nie zgadł, że to ty.
- Miałam cztery
lata praktyki – odparła wesoło El Toro, a Sirith zanotowała w pamięci,
że należy zdobyć nową, przydatną umiejętność.
Ominęli główne wejście
szklarni. W mętnym świetle, lśniącym na wierzchołku różdżki, El Toro
pokazała młodszej dziewczynce mały lufcik w szczycie przeszklonej budowli.
- Nie ma co próbować otwierać drzwi, bo Flitwick założył zabezpieczenia
i byle zaklęcie nic tu nie pomoże, a jeszcze możemy uruchomić Klątwę
Nadzoru. Ale tutaj nic nie ma. Możesz spróbować wejść przez to
okienko?
Siri oceniła wielkość lufcika. Pozornie nie mogło przejść przez
niego nic, prócz dużego kota. Jednak doświadczenie mówiło jej, że jeśli
zdoła przecisnąć tamtędy głowę, reszta zapewne też się zmieści.
- Spoko
– orzekła z determinacją. – Powinnam przejść, ale bez kurtki,
swetra... i bez spodni – dodała mniej pewnie. – Jest
zimno...
Była połowa listopada i na dworze panował przenikliwy chłód,
mimo, że noc była dość pogodna.
- Dołożę ci cukrowe pióro –
mruknęła Alexa.
- Okej – westchnęła Siri, ściągając kurtkę i
natychmiast warknęła na chłopca: - Nie gap się!
- Nie mam na co
– odburknął.
- Szafa, w której Sprout trzyma nasiona, jest
zamknięta zwyczajnie, wystarczy zwykłe Alohomora – wyjaśniała
tymczasem El Toro rzeczowo. – Weź z niej woreczek z napisem
„Herba Scriptor” i butelkę podpisaną „Alo Hortus”.
Zapamiętasz?
- J-jasne. Her-rba sk-kriptor i alo hort-tus –
powtórzyła Siri, trzęsąc się z zimna w podkoszulku i majtkach.
- Janus,
podsadźmy ją, zanim zamarznie.
Dwoje piątoklasistów podniosło
dziewczynkę bez wysiłku, jak piórko. Siri, z różdżką w zębach, uchwyciła
krawędź okienka i wśliznęła się do środka jak wąż. Z pewnym trudem
przekręciła się, by spaść na nogi. Szczęśliwie nie trafiła na żadne
doniczki. W środku było, na szczęście, dużo cieplej. Szafa, drzwiczki,
woreczek, butelka... nic prostszego, bułka z masłem. Przy blasku bardzo
słabego Lumos, Siri odszukała półkę ze śpiącymi mandragorami i zdecydowanym
ruchem urwała jeden liść. Rozległ się stłumiony wrzask, jakby skrzywdzony,
marudny dzieciak wył w puchową poduszkę. Schowała liść za koszulkę, obok
wcześniejszych łupów.
Trudniej było dostać się do lufcika z tej strony
bez pomocy towarzyszy, ale tu mogła wejść na brzeg stołu. Janus Moon złapał
ją z drugiej strony, zanim spadła na głowę.
- Wielki Merlinie... –
stęknął. – Czy ty masz w ogóle jakieś kości? Ta dziura jest wielkości
talerza.
Niewiele przesadzał.
- Jesssttttemmm wwwęższszszemmm
Slyth...rina – wymamrotała Siri w odpowiedzi, podczas gdy El Toro
naciągała na nią pospiesznie kolejne części odzieży.
- Po co... wam to?
– wysapała, gdy pospiesznie wracali do zamku.
- Tajemnica!
– parsknął śmiechem Janus. – Dowiesz się za trzy dni, na meczu z
Gryfonami.
Na szczęście tym razem nie spotkali już ani Filcha, ani jego
kotki. Snape’a, który często włóczył się po Hogwarcie jak jeszcze
jeden smętny duch, również nie było nigdzie widać. Zmęczona, ale ogromnie z
siebie zadowolona Sirith zasnęła jak kamień, gdy tylko przyłożyła głowę do
poduszki. Pod jej materacem spoczywały bezpiecznie wszystkie ingrediencje.
Pomijając oczywiście mysz, ale miała już koncepcję, jak ją zdobyć. Poza tym
przechowywanie myszy w łóżku – czy to żywej, czy nie – budziło w
niej pewne opory.
*
Gdyby ktoś następnego ranka po śniadaniu trafił
przypadkiem w okolice kantorka Argusa Filcha, mógłby zaobserwować
zdumiewającą scenę. Drobna blondyneczka w sfatygowanych skórzanych
legginsach kucała naprzeciwko sfilcowanej szarej kotki i obie mierzyły się
spojrzeniami zawodowych pokerzystek. Dziewczynka trzymała w dwóch palcach
plaster szynki, dyndając nim kocicy przed nosem.
- Nie targuj się
– warknęło dziecko, robiąc „snape’ową” minę. –
To dobra cena za jedną mysz. Tylko ma być świeża.
- Mrroooh –
oświadczyła kotka ozięble.
- Okej, dwa kawałki, ale drugi później, jak
przyniesiesz mysz do kibla Jęczącej Marty. I nie oszukuj, bo nie zrobimy już
więcej żadnych interesów.
- Mrau – zgodziła się kocica, biorąc
szynkę i oddalając się z godnością, na sztywnych łapach.
Siri wstała,
wycierając o spodnie zatłuszczone palce.
- Okej – powtórzyła.
– Najtrudniejsze załatwione. Malfoy, zacznij skreślać dni w
kalendarzyku.
*
W porównaniu z wysiłkiem, włożonym w zbieranie
składników, samo warzenie eliksiru Tempus Acid było dość łatwe. Po prostu
wszystko trzeba było wrzucać do wrzątku w ściśle określonej kolejności oraz
w dokładnie mierzonych odstępach czasu. Siri pożyczyła od Alexy zegarek ze
stoperem i przemyciła wszystkie potrzebne rzeczy do siedziby Jęczącej Marty,
która była najlepszym miejscem do tego rodzaju przedsięwzięć. Tak
przynajmniej twierdziła sama lokatorka, zadowolona z czyjegoś towarzystwa w
toaletowej samotni. Siri ułożyła sobie wszystkie składniki w rządku,
rozpaliła pod kociołkiem, po czym, ze wzrokiem wlepionym w tarczę zegarka,
wrzucała je kolejno do środka. Z pewnych względów czas pełnił tu kluczową
rolę. Eliksir nabrał siarkowo żółtej barwy, wyglądał normalnie – czyli
równie podejrzanie jak wszystkie magiczne mikstury. Dziewczynka zgodnie z
instrukcją przelała go do rozpylacza, który został jej od czasu sławetnego
zapalenia gardła. Pozostawało iść do El Toro, oddać jej zegarek i wprowadzić
w czyn kolejny punkt planu.
*
Odnalezienie dziewczyny okazało się
trudnym zadaniem. Po długim dopytywaniu się, w końcu Siri przydybała ją na
szczycie wieży Sinistry. Toran tkwiła przy jednym z mniejszych teleskopów,
jednak nie był on skierowany na wschodzący właśnie księżyc, lecz w dół - na
jeden z budynków.
- Siema, Toro.
- Bry, mała – mruknęła Alexa,
nie odrywając oka od okularu. – Hehe... Co za
widoczek.
Zaintrygowana Sirith czym prędzej skierowała stojącą obok
lunetę w tym samym kierunku. W krągłym obrysie obiektywu przepłynęły jakieś
niewyraźne, mroczne kształty, a między nimi dość jasna plama. Dziewczynka
nastawiła ostrość i przed jej oczami (a raczej jednym okiem) ukazało się
oświetlone okno męskiej szatni Ravenclawu. Półnagi kapitan drużyny, Roger
Davies, właśnie okładał ręcznikiem jednego z kolegów, który nie pozostawał
mu dłużny.
- Podglądasz gołych chłopaków? – zdumiała się Sirith.
- Myślałam, że chodzisz z Janusem – dodała z lekkim potępieniem.
Zainteresowania El Toro wydawały jej się równie egzotyczne, jak obyczaje
buszmenów z kością w nosie. Czy ona sama na piątym roku też zgłupieje do
tego stopnia?
- Chodzę – odparła Toran z kamiennym spokojem,
wzruszając ramionami. – I nie podglądam, tylko szpieguję poczynania
przeciwnika. Davies zawsze rysuje na tablicy schematy, jak później omawiają
trening. Nie moja wina, że przedtem się myją i przebierają.
Siri miała
ochotę spytać, czy El Toro ma ją za kretynkę, ale ugryzła się w język.
Akurat teraz potrzebowała wyjątkowej przychylności starszej koleżanki.
-
Co szykujecie z Moonem na mecz? – zagaiła.
- Zobaczysz jutro
– rzekła niewzruszenie Alexa, co nawet wzbudziło pewien szacunek Siri.
El Toro umiała trzymać język za zębami.
- Mogę zajrzeć do waszej szatni
jutro? – zapytała Sirith tonem na wpół obojętnym, choć serce jej
waliło jak młotem. – Nigdy nie widziałam jak jest w środku. Mogę?
-
Dobra – zgodziła się pałkarka. – Zajrzyj o wpół do drugiej.
Przychodzimy z Jess przed chłopakami, żeby się przebrać w spokoju.
*
Szatnia drużyny quidditcha spodobała się Sirith. Na jednej ze ścian
wymalowano herb szkoły z mottem „Draco dormiens nunquam
titillandus”, obok wisiał srebrno-zielony sztandar Slytherinu i dużo
błyszczących plakietek, upamiętniających wygrane mecze. Po przeciwnej
stronie znajdowała się duża tablica, służąca pewnie Marcusowi Flintowi do
rysowania schematów podczas omawiania taktyki; a wokoło niej mnóstwo
fotografii, na których kręcili się zielono odziani zawodnicy.
Toran i
obrończyni - Jessica Boyd, pomagały sobie wzajemnie przy zakładaniu
ochraniaczy, paplając jednocześnie o grze, pogodzie, jutrzejszych lekcjach i
walorach fizycznych zawodników ze wszystkich czterech drużyn. Sirith
słuchała tego jednym uchem. Pod wysoko umieszczonymi oknami stał rząd
szafek. Wzrok Sirith Lestrange przesuwał się po tabliczkach z nazwiskami:
Flint, Warrington, Moon, Pucey, Toran, Boyd...
- Idziemy się rozprostować
na boisko – powiedziała wreszcie Jessica. – Wyjdź, zanim
przyjdzie Flint i reszta.
- Okej – odparła Siri, udając, że jest
bardzo zajęta oglądaniem zdjęć.
Kiedy dziewczęta wyszły, jej oczy
natychmiast wróciły do ostatniej szafki, podpisanej
„Malfoy”.
*
- To skandal!! Po prostu
skandal!! – grzmiała Pomona Sprout. Stała na trybunie obok
Severusa Snape’a, wskazując oskarżycielskim gestem w dół, na boisko.
Beznamiętny wzrok Mistrza Eliksirów podążył w tym kierunku. Trawa pożółkła
już nieco od chłodu i nocnych przymrozków, więc tym bardziej odcinało się od
niej jaskrawo zielone hasło, wypisane za pomocą sporej wielkości roślin,
przypominających potargane anemony, z których wyrastały grube, poskręcane
pędy, wyginające się w litery.
NA BOJISKU NASZA PIŁKA NAKOPIEMY LWOM DO
TYŁKA
- Masz rację, Pomono – rzekł chłodno Severus. – To
prawdziwy skandal, muszę porozmawiać z moimi podopiecznymi na temat
ortografii.
Twarz madam Sprout poczerwieniała, upodabniając się do
podwiędłego jabłka.
- Wiesz, co to jest, Severusie?!
Opiekun
Slytherinu w geście zastanowienia przyłożył szczupły palec do wydatnego
nosa.
- Jeśli mnie pamięć nie myli, jest to Herba Scriptoris, zwana
także popularnie „literową sałatą”. Pospolita ozdoba
przydomowych ogródków – wyjaśnił z łagodną drwiną.
- Raczej
niezbyt kosztowna – dodał uszczypliwie.
- Wartość nie ma tu nic do
rzeczy, Severusie! W mojej szklarni dokonano kradzieży. Liczy się fakt.
Zginął także preparat przyspieszonego wzrostu. W dzieciach budzą się
zbrodnicze instynkty, a ty sobie to lekceważysz!
Snape zesztywniał.
- Pomono, nie uważam, by drobną kradzież należało umieszczać na tej
samej półce, co tortury i zabójstwa. Istnieje takie słowo jak
„wykroczenie”. Zapewniam cię więc, że postaram się odszukać
autorów tego występku i odpowiednio ukarać. Jeżeli to wszystko, pozwól, że
wrócę do uczniów.
Nad boiskiem krążyły leniwie Toran i Boyd, wesoło
machając do wszystkich dokoła. Wydawały się być w świetnych humorach, w
przeciwieństwie do zawodniczek Gryffindoru. Johnson, Spinnet i Bell wisiały
w powietrzu obok siebie, z identycznie skrzyżowanymi na piersiach ramionami.
Mecz zapowiadał się ostro. Z szatni wysypały się męskie części obu drużyn.
Gryfoni dopiero po wzbiciu się w powietrze, mogli w pełni ocenić ów
psychologiczny sabotaż, dokonany za pomocą niewinnej roślinności. Widzowie
na trybunie Slytherinu nie posiadali się z radości. W innych Domach panowało
poruszenie. Marcus Flint ironicznie zasalutował Angelinie Johnson, która
ukradkiem pogroziła mu pięścią.
Gwizdek Margerity Hooch dał znak, że
zawodnicy mają zająć pozycje. Kapitanowie podali sobie ręce na środku
boiska, ponad sałatowym hasłem. Snape dałby głowę, że padły tam jednocześnie
niecenzuralne groźby, lecz odległość była zbyt duża, by usłyszeć cokolwiek.
Drugi gwizdek – piłki poszły w górę. Flint natychmiast przejął
kafla. Lee Jordan zaczął komentować rozgrywkę głosem wzmocnionym zaklęciem
Sonorus.
Snape śledził grę z zainteresowaniem. Sam nigdy nie grał
– nawet w szkole – ale fascynowała go strona taktyczna meczu.
Poza tym każdy zdobyty punkt zbliżał jego Dom do zaszczytu otrzymania
Pucharu. Może w tym roku wreszcie uda się przywrócić dobrą passę, przerwaną
pojawieniem się tego cholernego Pottera. Snape popatrzył na szukającego
Gryfonów i nieznacznie zgrzytnął zębami. W tym chłopaku irytowało go
absolutnie wszystko, aż sam się sobie czasem dziwił: sposób poruszania się,
mówienia... kretyńska fryzura na sztorc i to idiotyczne podobieństwo do
Jamesa... Syn był zupełnie tak samo bezczelny, zarozumiały i egotyczny jak
ojciec.
Drużyna Slytherinu była dobra i miała świetny sprzęt, dzięki
hojności Malfoya seniora. Nimbusy 2001 przewyższały o dwie lub nawet trzy
klasy Zmiataczki Gryfonów. Malfoy wręcz rozmazywał się w oczach, kiedy
przemierzał wszerz i wzdłuż przestrzeń nad boiskiem w poszukiwaniu znicza.
Był całkiem niezłym szukającym, chyba równie dobrym jak poprzedni –
Higgs. No ale był jeszcze Potter... Severus znów posłał mu nienawistne
spojrzenie. Potter na swojej Błyskawicy. Black chyba oszalał, kupując temu
gówniarzowi coś takiego na Gwiazdkę! Severusowi aż skręcał się żołądek z
nerwów, kiedy przypominał sobie, ile to „coś” kosztuje. Nad
boiskiem fruwało sobie roczne wynagrodzenie Mistrza Eliksirów. Ciekawe, czy
ten szczeniak zdaje sobie sprawę, co ma pod tyłkiem?
Tymczasem Potter to
unosił się w powietrzu jak jastrząb czyhający na mysz, to znowu
błyskawicznie zmieniał miejsce, unikając tłuczków. Wykonywał kilka
niewiarygodnych nawrotów wokół boiska i znów zawisał na całe minuty.
Poruszał się z naturalnością rekina, pływającego w oceanie.
Severus go
nienawidził.
Moon i Toran parokrotnie próbowali unieszkodliwić tę
gryfońską primadonnę quidditcha, lecz bezskutecznie. Mimo wszystko punktacja
wyglądała dobrze – Snape spojrzał na tablicę wyników –
pięćdziesiąt do dwudziestu. Ronald Weasley, który zastąpił Olivera Wooda na
pozycji obrońcy, nie był najlepszym nabytkiem. Brakowało mu doświadczenia i
sprawiał wrażenie, jakby przeszkadzały mu własne ręce i nogi. „Tym
lepiej dla nas” pomyślał Severus z zadowoleniem, szukając wzrokiem
Malfoya.
W tym momencie jego zadowolenie roztopiło się w nagłym uczuciu
niepokoju. Ze slytherińskim szukającym działo się coś niedobrego. Wpierw na
boisko sfrunęły z łopotem wielkie kawały jego zielonej szaty wierzchniej.
Zdumiony chłopak wykonał nagły ruch i z ramienia spadł mu ochraniacz. A
raczej części ochraniacza. Na domiar złego w tej samej chwili w żebra trafił
go tłuczek. Malfoy stracił panowanie nad miotłą, ręce - nagle uwolnione z
rozpadających się rękawiczek – ześliznęły mu się z trzonka i chłopak
zawisł pod spodem, zaczepiony tylko nogami.
Severus zerwał się ze swego
miejsca. Widział, jak na jego podopiecznym dosłownie rozpada się na strzępy
czarny kombinezon. Tumult na boisku jak nóż przeciął srebrzysty dźwięk
gwizdka Hooch. Severus omal nie spadł ze schodów, zbiegając na dół. Po
drodze przez sekundę widział małą Lestrange, na twarzy której przestrach
mieszał się z czystą euforią. Nie miał czasu by nad tym się
zastanawiać.
Malfoy zdołał wylądować – niezdarnie, waląc kolanem w
ziemię. Z wrzaskiem rzucił się ku szatni, po drodze gubiąc resztki odzieży.
Severus wpadł do środka tuż zanim, akurat na czas by ujrzeć, że na chłopcu
rozłażą się także slipki, a na jego skórze wykwitają rozległe plamy
brzydkiego zaczerwienienia.
- Pod prysznic!! – krzyknął,
chwytając Dracona za łokieć, przemocą wpychając do kab