„Dla każdego gwiazda –
czyli opowieść pod choinkę”
(napisała Toroj, jak zawsze
obłąkana)
O ile Severus Snape nie znosił Halloween w sposób
żywiołowy, uważając je za święto głupawe, barbarzyńskie i zupełnie
pozbawione ducha jakiejkolwiek ludzkiej godności, to Boże Narodzenie wprost
przeciwnie... Hmmm... Lubił? Za dużo powiedziane. Tolerował..? Kiedy Severus
sam zastanawiał się nad swoim stosunkiem do Bożego Narodzenia, znajdował
wewnątrz siebie uczucia ambiwalentne do tego stopnia, że to zbijało go z
tropu. Powiedzmy sobie szczerze, dawno temu kolejno następujące po sobie
Gwiazdki rozczarowywały małego Severka do tego stopnia, że na to święto
zwyczajnie się obraził. A kiedy Severek stał się dużym Severusem, ta uraza
pozostała gdzieś na dnie jego duszy.
Z jednej strony cenił święta w
Hogwarcie za ich spokój. Większość kadry pedagogicznej rozjeżdżała się na
ferie do swoich rodzin. Podobnie uczniowie: w szkole zostawało tylko kilku
nieszczęśników, którzy z różnych powodów nie mieli się gdzie podziać.
(Między innymi Potter, wrrrr...) W tym okresie zamek był wyludniony i cichy,
przez co zdawał się nawet jeszcze większy niż zwykle. A to Severusowi bardzo
odpowiadało – miał więcej czasu dla siebie i nie musiał interweniować
w rozmaitych obłąkanych sprawach, dziejących się zawsze pomiędzy
dorastającymi nastolatkami.
Z drugiej strony natomiast, w wigilię już
około południa zaczynał odczuwać chandrę, która pogłębiała się w sposób
ciągły, by przy kolacji osiągnąć mniej więcej wyrównany poziom czarnej
depresji. Każdego roku rozglądał się po świątecznie udekorowanym Wielkim
Hallu (taki wysiłek dla tej garstki ludzi), po roześmianych twarzach wokoło
choinki i miał ochotę wyć (może kiedyś nawet to zrobi, ku wielkiemu
przerażeniu Poppy Pomfrey). Oblicza ludzi, którzy udają, że nie są samotni.
Oczy dzieciaków, które pozornie się cieszą, a wyraźnie w nich można
wyczytać, że chciałyby być gdzie indziej – ale w tym „gdzie
indziej” nie są mile widziane. Może prócz Pottera... Chłopak nie
tęsknił za domem. Widać święta u mugoli uważał za mniej atrakcyjne.
Tymczasem jednak był mroźny poranek 22 grudnia, a Severusowa depresja
dopiero majaczyła na dalekim horyzoncie. Pogoda była idealna: słońce
świeciło, śnieg się skrzył i wszystko wyglądało jak na kiczowatej
świątecznej pocztówce, takiej za dziesięć knutów. Snape wraz z innymi
Opiekunami stał przed głównym wejściem, obserwując, jak rozradowani
uczniowie pakują się do bryczek zaprzężonych w thestrale. Skrzydlate konie
potrząsały czarnymi łbami, a ich wypukłe, niesamowite oczy odbijały światło
jak ciemne lusterka. Jak zwykle, pomiędzy dzieciakami znalazło się kilkoro,
które je widziały i omijały z szacunkiem. Tylko Luna Lovegood jak zawsze
głaskała jedwabiste karki, nie przejmując się tym, że dla reszty wygląda to
dziwacznie.
Ostatnia grupa z tupotem przebiegła obok nauczycieli,
taszcząc kufry. („Do widzenia, do widzenia! Wesołych
świąt!”) Snape miał w perspektywie przyjemny wieczór, spędzony
przy lekturze i drinku, więc był w stanie ścierpieć nawet Alexę Toran,
śpiewającą na całe gardło kolędy po gaelicku (z brytyjskim akcentem). To, że
nie miała głosu ani słuchu, zdawało się nie przeszkadzać nikomu, łącznie z
nią samą.
W końcu za bramą zniknął ostatni pojazd. Severusowi odechciało
się wracać do znajomych lochów. Zawinął się szczelniej w swoją czarną
pelerynę i wolnym krokiem ruszył na spacer.
Między oszronionymi
gałęziami niskich świerków uwijały się czerwonobrzuche gile. Częściowo
zamarznięte jezioro odbijało blady błękit zimowego nieba jak gigantyczne
zwierciadło, a jego brzegiem dreptało kilka saren i jeden osamotniony
thestral. Severus uznał, że nie zniesie dłużej tego strasznego kiczu i
skręcił w łukowate przejście, prowadzące do wewnętrznych ogrodów,
opustoszałych o tej porze roku. Gdzieś z dala dobiegały wesołe okrzyki i
basowe szczekanie. Na zadeptanym trawniku stały dwa śniegowe bałwany. Jeden
-niski i jakby przygarbiony, z gałązkami tui, imitującymi krzaczaste brwi -
dzierżył miotłę. Drugi, wyższy i smuklejszy, miał zadzierzysty nos z
korzenia pasternaku oraz fryzurę ze starego mopa.
- Norma – mruknął
Snape, wbijając bałwanowi różdżkę w brzuch ruchem nożownika. –
Relashio!
W ciągu paru minut z figury pozostała kupa mokrej śniegowej
kaszy. Podobiznę Filcha Severus zostawił w spokoju. Niech sam załatwia swoje
sprawy.
W chwili, gdy Severus przeszedł przez następną bramkę, coś
niespodziewanie świsnęło mu nad głową, a w sekundę później straszliwy cios
obalił go na ziemię. Palce członka Zakonu Feniksa niemal bez udziału
świadomej woli zacisnęły się na różdżce. Jednym błyskawicznym ruchem
przekręcił się na plecy, wzrokiem szukając wroga. Zamarł... Tuż nad nim
wielka zębata paszcza ziała gorącym smrodem. Z ostrych kłów zwisały cienkie
nitki śliny.
- Puszek!! Niedobry pies! Brzydki piesek!
Zostaw pana! – rozległ się pełen nagany znajomy bas
Hagrida.
Zaambarasowany wykładowca Opieki Nad Magicznymi Stworzeniami
postawił Mistrza Eliksirów jednym szarpnięciem na nogi, a następnie otrzepał
ze śniegu z takim zapałem, że Snape omal się znów nie przewrócił.
Gigantyczny pies warował obok - z miną, jakby zastanawiał się, czy jest już
wystarczająco głodny.
- Cholibka, on chyba myślał, że pan profesur chce
mu zabrać kijek – tłumaczył Hagrid z zakłopotaniem.
Snape obejrzał
się za siebie. „Kijkiem” nazwano tu bez wątpienia owo grube
polano, którym omal nie dostał w głowę. Jednak chyba jakiś święty od
Eliksirów miał dziś w niebiosach dyżur i stwierdził, że Severus Snape nie
powinien spędzać Bożego Narodzenia w szpitalu. Szczerze mówiąc, Severus nie
przepadał za Hagridem. Co prawda gajowy zawsze zwracał się do niego z
szacunkiem i nigdy nie dawał do zrozumienia, że jest od Snape’a dwa
razy starszy; niemniej sytuacja, w której Severus ze swym niebagatelnym
metrem dziewięćdziesiąt trzy musiał patrzeć na rozmówcę z perspektywy
dziecka, była dla niego mało komfortowa.
Na domiar złego, świadkami
tego żenującego widowiska były dwie osoby, których akurat najmniej sobie
życzył: Potter i Lestrange – dwie etatowe sierotki Hogwartu. Po raz
drugi Snape widział ich razem i ponownie uderzyło go ich wzajemne
podobieństwo. Może to przez te okulary, a może identyczny typ włosów, które
bez względu na wysiłki zawsze wyglądały jak ostrzyżone sekatorem...? Z tym,
że na twarzy Pottera jak zwykle malowała się rezerwa (w tej chwili również
lekka drwina), natomiast Lestrange, zarumieniona od mrozu jak rzodkiewka,
aktualnie emanowała życzliwością do całego świata.
- Cześć! Dzień
dobry, panie psorze! – zawołała. – Wystraszył się pan?
-
Nie – skłamał Severus.
- To czemu pan nie wstał?
- Kiedy ma się
do czynienia z tak niebezpieczną bestią, nie wolno wykonywać żadnych
gwałtownych ruchów, żeby jej dodatkowo nie rozdrażnić.
- Acha... okej,
zapamiętam – powiedziała Lestrange, patrząc na nauczyciela dziwnym
wzrokiem.
Kiedy trzy lata temu Severus zlekceważył pupilka Hagrida,
musiał zużyć sporo gojących eliksirów, a blizna na nodze została mu do dziś.
Puszek miał za dużo głów, za dużo zębów i ogólnie... było go DUŻO, a jednak
określenie „niebezpieczna bestia” zabrzmiało w tej chwili dość
nieadekwatnie. Dwie z głów psiska zawładnęły właśnie kawałem drewna i
wydzierały go sobie nawzajem, a trzecia łasiła się do Hagrida, obśliniając
mu kosmaty płaszcz. Ogon psa wywijał młyńce w powietrzu, aż furczało.
-
Chce pan ciastko? – spytała Lestrange, wyciągając w stronę Severusa
pudełko. – Hagrid kupił w Hogsmeade dla Puszka.
- Nie jadam psich
chrupek – wycedził Snape z urazą. Potter schował twarz w kołnierzu
płaszcza, dusząc się od tłumionego śmiechu. Mistrz Eliksirów spojrzał na
niego ciężko.
- Potter, nie zapomnij odrobić pracy domowej przez ferie. O
ile pamiętam, z dwóch ostatnich dostałeś K.
Jak można się było
spodziewać, chłopakowi momentalnie zrzedła mina. „Poziom draństwa: in
plus dwa procent” pomyślał Severus zjadliwie „Jestem kompletnym
bydlakiem.”
- To nie są żadne psie chrupki – zaprotestowała
tymczasem Lestrange z oburzeniem. – Nie częstowałabym przecież pana
psimi ciastkami! To są ludzkie ciastka!
- Z ludzi? –
spytał Severus ironicznie i dodał: - Proszę pilnować tego psa, profesorze.
Zwłaszcza przy dzieciach.
- Jasne, panie profesorze... – Hagrid
poklepał psa po grzbiecie wielką łapą. – Puszunio uwielbia dzieciaki.
„Chyba jeść” podsumował Severus w duchu.
- Puszek,
Puszek, ciasteczko! – pisnęła Lestrange, wyciągając smakołyk w
stronę psa. Bestia momentalnie porzuciła swoją zabawkę, węsząc pożądliwie.
Mała zaczęła rzucać ciastka, a trzy głowy wyłapywały je w powietrzu,
„wuffając” w podnieceniu i zaglądając sobie wzajemnie w mordy,
na wypadek, gdyby sąsiad dostał więcej lub coś lepszego.
Severus uznał,
że nic tu po nim. Czekało go zacisze biblioteki i herbata, a potem praca nad
ostatecznym wykończeniem kilku eliksirów.
*
- Sev...? Mogę ci zająć
kilka minut?
Severus obejrzał się. Przy regale bibliotecznym stała
Minerva McGonagall.
- Oczywiście. - Wskazał jej krzesło obok.
-
Studiujesz?
- Nie. Postanowiłem poczytać coś lekkiego. W końcu są ferie.
- Hmmm... – Minerva obejrzała z powątpiewaniem leżące na stole
„Halucynogeny” i „Mistycyzm luster w aspekcie
praktycznym”. – Zdaje się, że wybierasz się jutro do
Glasgow?
- Tak. W sprawach Zakonu... i tych innych – odpowiedział
Severus bardzo cicho. Biblioteka była pusta, ale nie należało niepotrzebnie
ryzykować.
- Podejmę coś u Gringotta, przespaceruję się po sklepach,
kupię Dumbledore’owi skarpetki – koniecznie różowe - i przy
okazji będę się napawał widokiem pięknych młodych kobiet. To chyba niezły
plan na spędzenie dnia w dużym mieście? – dodał
głośniej.
McGonagall uśmiechnęła się. Od czasu ostatniego Halloween
Severus czasem zdradzał się, że posiada coś takiego jak poczucie humoru.
- Ależ Sev, po Hogwarcie spacerują tabuny młodych kobiet. Wystarczy
spojrzeć po szóstym i siódmym roku. Nie musisz w tym celu jeździć aż tak
daleko.
- Błąd, pani profesor! – Uniósł palec ostrzegawczo.
– To nie są kobiety, to są uczennice.
Profesorka Transmutacji
poddała się.
- I właśnie w sprawie uczennicy przychodzę. Sirith Herma
Lestrange jest w twoim Domu. Wiadoma ci jest jej sytuacja życiowa?
-
Zaiste, wiadoma – odpowiedział Severus obojętnym tonem, zerkając w
otwarty tom i łyknął herbaty z filiżanki.
- Towarzystwo Dobroczynne z
Fogbell przysłało na moje ręce, jako wicedyrektorki, trzy galeony, z
przeznaczeniem na prezent gwiazdkowy dla dziewczynki.
- Uhm...
- Tu
są pieniądze. Skoro jutro będziesz w Glasgow, przy okazji załatwisz i tę
sprawę. – Profesorka położyła na stole trzy złote monety. – Nie
zapomnij pokwitowania.
Snape z wrażenia zachłysnął się herbatą.
-
Mi...ner...wo... – wykrztusił. – Żar...tujesz, prawda?
- Ależ
skąd. To dziecko jest w Slytherinie, to chyba zupełnie naturalne, że
powinien zająć się tą sprawą człowiek, który zna najlepiej jego potrzeby.
- Nie znam jej potrzeb!
- To źle – stwierdziła McGonagall
chłodno. – Widać nie sprawdzasz się jako Opiekun.
- Nie wiem co
lubią małe dziewczynki! – jęknął Snape, rozdrażniony. –
Zamów coś w Hogsmeade.
- Chcesz zrzucić na mnie swoje obowiązki? –
zripostowała natychmiast starsza kobieta. – Pracuję na dwóch etatach.
- A ja na trzech! – warknął Severus.
- Dość, Sev. Jak
będziesz dalej się opierał, Albus wyda ci polecenie służbowe i obu wam
będzie przykro. Do widzenia.
Starsza czarownica wstała i
„wypłynęła” za drzwi. Zielona szata falowała za nią stylowo. Za
drzwiami oparła się o ścianę i zaczęła śmiać bezgłośnie oraz nieco
złośliwie. Syriusz Black, który z natury miał niewyparzony język, wyraził
się kiedyś: „Poczciwy Snape to gość, co może zeżreć podkowę, a potem
pluć gwoździami”. Black jednak zapewne nigdy nie miał okazji widzieć
Severusa w sytuacji, gdy ten był kompletnie zaskoczony i nie wiedział, jak
się zachować (co niezwykle rzadko się zdarzało). Minerva McGonagall na
własny użytek ukuła określenie „mina dobermana, któremu ktoś nadepnął
na łapę” – i to idealnie pasowało do zaszokowanego Seva.
*
Glasgow w przedświątecznej atmosferze nie różniło się zbytnio od
innych dużych miast europejskich – ta sama zakupowa gorączka; tłumy
przewalające się po trotuarach, witryny sklepowe kuszące towarem, kolorowymi
światełkami oraz ozdobami w rodzaju pyzatych aniołków i plastykowych
pierniczków (przydadzą się znowu za rok). Pewien koloryt lokalny wprowadzały
elfy-pomocnicy Świętego Mikołaja odziane w kraciaste tartany, a także kolędy
wygrywane przeraźliwie na dudach.
Jak już wspomniano, przez sklepy
przewalały się tłumy klientów (a przez kasy płynęła powódź gotówki), więc
wysoki dżentelmen, który wszedł do salonu mody „Belle Divine”,
zwrócił na siebie uwagę ekspedienta li jedynie jako jeszcze jedna ofiara
„hot christmas”. Mężczyzna stanął przed chudym manekinem,
obleczonym w szkarłatną suknię koktajlową i najwyraźniej kontemplował jej
fason oraz dodatki. Sprzedawca fachowym okiem zmierzył go od góry do dołu:
kapelusz borsalino, włosy opadające na kołnierz płaszcza o nieco
konserwatywnym kroju, dłonie w rękawiczkach od Harrodsa założone za plecy, a
niżej... buty do konnej jazdy – wszystko w barwie atramentowej czerni.
„Umiarkowany ekscentryk” ocenił sprzedawca, a głośno
spytał:
- Czym mogę służyć szanownemu panu?
- Sukienką –
odpowiedział klient, nadal prezentując plecy.
Ekspedient zerknął na
czerwoną kreację, której odcień przyprawiłby o konwulsje zarówno byka, jak i
torreadora, po czym westchnął profesjonalnym żalem:
- Obawiam się, że nie
mamy pańskiego rozmiaru.
Klient odwrócił się jednym ruchem, jak na
naoliwionym trzpieniu...
Później sprzedawca wspominał tę chwilę jako
jedną z najgorszych w życiu. Musiał wziąć wolny dzień, gdyż nie mógł
pracować w stanie ewidentnego szoku, a to z kolei odbiło się fatalnie na
jego świątecznej premii. Kierownik działu jakoś nie mógł uwierzyć, że jego
podwładny został napadnięty przez irackiego terrorystę akurat w szczycie
największej gorączki handlowej.
*
Severus Snape nie miał przesadnie
wybujałej wyobraźni i nawet nie odczuwał nigdy potrzeby posiadania takowej,
niemniej prosty ciąg skojarzeniowy: Lestrange – płeć żeńska (podobno)
– obszarpane mugolskie portki – braki w garderobie, pojawił się
w jego męskim umyśle. Tak więc powziął zamiar nabycia smarkuli jakiegoś
przyzwoitego, regulaminowego odzienia, czegoś w guście pań pod wezwaniem
Mafaldy Hopkirk. Zrzuciłby z barków nieznośny obowiązek i zająłby się
własnymi sprawami. A że wizja samego siebie, przebierającego damskie
fatałaszki u Madame Malkin czy gdziekolwiek indziej, powodowała u niego
nerwicowe kurcze żołądka, więc zaczął od pierwszego mugolskiego sklepu,
który wyglądał w miarę przyzwoicie.
Próba zachowania anonimowości
okazała się grubym błędem.
Rozwścieczony Snape skierował się ku
„niemugolskim” rejonom miasta, krokiem tak szybkim, że poły
płaszcza za nim powiewały.
Mały antykwariat opatrzony porysowaną
tabliczką z napisem „Graciarnia”, wtulony między biuro
rachunkowe a sklep ze zdrową żywnością, nie tylko nie przyciągał wzroku, ale
wręcz starał się go odpychać. Za brudną szybą witryny wystawiono kilka
zniszczonych książek, zardzewiałe żelazko na węgiel i lalkę bez rąk.
Wewnątrz za ladą siedział niechlujny właściciel, czytając jakiś powycierany
tomik. Tylko bardzo bystry obserwator zauważyłby, że jest napisany po
arabsku.
Snape w geście powitania dotknął palcami ronda kapelusza.
-
Jak zdrowie Agryppy? – spytał.
- Sto lat temu miał lumbago –
odrzekł antykwariusz, po czym dodał: - To hasło z zeszłego miesiąca. Od
pierwszego grudnia obowiązuje: „Najlepsze żaby są na George
Square”.
Snape wzruszył ramionami, przechodząc na zaplecze. Po
drodze mijał stosy zakurzonego i bardzo nieatrakcyjnego towaru, specjalnie
wybranego pod kątem zniechęcania potencjalnego klienta. Mistrz Eliksirów
zdjął płaszcz, przewrócił go na lewą stronę i strzepnął – jego
wierzchnie okrycie momentalnie przemieniło się w fałdzistą pelerynę.
Na
końcu zagraconego korytarzyka znajdowały się obłażące z farby drzwi z
mosiężną kołatką w formie groteskowej maski.
- Najlepsze żaby są na
George Square – mruknął zdegustowany Snape, dotykając różdżką nosa
kołatki.
- Froche farzo – odrzekła kołatka, sepleniąc z powodu
kółka, trzymanego w zębach. Drzwi uchyliły się i Severus wkroczył prosto w
zaśnieżoną, bezsensownie radosną, pachnącą pomarańczami i cynamonem
atmosferę „drugiego” Glasgow. Tutaj jednak miał przynajmniej
pewność, że nie spotka żadnych wyrafinowanych samobójców, ubliżających
normalnym, heteroseksualnym czarodziejom.
Przed laty, kiedy świeżo objął
posadę wykładowcy Eliksirów – nerwowy, ponury i nieufny
dwudziestolatek – niespodzianie został zaproszony, ba! niemal
zawleczony siłą do wigilijnego stołu, a potem (ku swemu przerażeniu)
obsypany podarunkami. Od tamtej pory zawsze kupował jakieś drobiazgi
Opiekunom Domów. Po raz drugi nie miał zamiaru przeżywać podobnego
upokorzenia. Severus Snape nie popełniał tych samych błędów dwa razy i nie
lubił mieć długów.
Uspokoił się nieco, wybierając dla MacGonagall
notatnik oprawny w jaszczurzą skórę i samonotujące pióro dla Flitwicka. Z
Dumbledorem sprawa była trudniejsza. Dyrektor co roku powtarzał, że chce
dostać pod choinkę skarpetki – i nigdy ich nie otrzymywał, bo nikt nie
brał jego życzenia poważnie. Tym razem Severus jednak postanowił złamać
jedną ze swoich świętych zasad, mówiącą, że wybiera wyłącznie przedmioty
praktyczne i bezosobowe. Nie daj Boże, jeszcze ktoś z kadry nauczycielskiej
mógłby pomyśleć, że Severus Snape ma do niego bardziej osobisty stosunek i w
ogóle obchodzą go czyjeś prywatne potrzeby!
Sprzedawczyni w sklepie
z dzianiną była pucołowatą blondynką, wystrojoną w fiołkowo-żółto-różową
szatę i wianek z ostrokrzewu, co sprawiało, że doskonale zlewała się z
otoczeniem. Snape zdławionym głosem poprosił o zapakowanie pięciu par
samodopasowujących się skarpet męskich „w optymistycznych
kolorach”. Miał podejrzenia, graniczące z pewnością, że skarpetkowe
gusta Dumbledore’a i tej pani pokrywają się niemal idealnie. Zdążył
jeszcze dostrzec parę w psychodeliczne tęczowe paseczki, lądującą w ozdobnym
pudełku – potem musiał zamknąć oczy, gdyż w ataku kosmicznego
obrzydzenia usiłowały odwrócić się i patrzeć do środka jego czaszki, jak
magiczne oko Moody’ego. Uciekł z obłędnie kolorowego wnętrza
najszybciej, jak tylko pozwalała mu godność i dobre wychowanie, ale upiornie
życzliwa (i jaskrawa) ekspedientka dogoniła go jeszcze na ulicy, wręczając
resztę.
*
- To był bardzo dziwny klient – powiedziała
ekspedientka, kiedy wróciła.
Właścicielka sklepu wzruszyła ramionami.
- Może miał migrenę..? Polly, mężczyźni przed świętami zawsze zachowują
się dziwnie. Zwłaszcza, gdy szukają prezentu dla żony.
- Ten nie
wyglądał, jakby miał żonę. Prawdę powiedziawszy, wyglądał jak... –
Polly zniżyła głos do szeptu – ...Śmierciożerca.
- Czyś ty na
głowę upadła? Śmierciożerca kupujący skarpetki??
- A pani uważa, że oni
chodzą bez skarpetek? – odparła dziewczyna rezolutnie. – W
dodatku był obcy. Nigdy go nie widziałam ani tu w sklepie, ani w okolicy.
Właścicielka zastanowiła się. W sumie brzmiało to dość rozsądnie.
-
Wiesz co, to może szepnij sierżantowi przez kominek, że kręci się tu jakaś
podejrzana osoba. Ostrożności nigdy za wiele.
- Pan MacNair !
– rozpromieniła się w dwie sekundy później. – Co za miła
niespodzianka. Czym mogę służyć?
*
Przystanek u Gringotta stanowił
miły odpoczynek. Lochy pod bankiem były po domowemu chłodne i mroczne, więc
Severus odprężył się niemal całkowicie po szoku kolorystycznym. Nadszedł
czas, by wypełnić obowiązki zawodowe. W skrytce numer 357 znalazł list z
instrukcjami i sakiewkę, w której, sądząc z wagi, było około trzystu
galeonów. Nauczył się tekstu na pamięć, po czym spalił papier. W skarbcu
zostawił kilkanaście fiolek i kilka większych buteleczek z eliksirami. W
skrytce numer 589 pozostawił połowę pieniędzy oraz nową porcję magicznych
płynów. W pośpiechu skreślił kilka słów na kartce i dołączył do monet.
Dyżurny goblin zamknął drzwi skarbca, przekręcając złoty klucz w zamku.
Przez chwilę słychać było chrobotanie zębatek i szczęk rygli, po czym drzwi
roztopiły się w ścianie, na której pozostał widoczny tylko numer skrytki.
Snape odebrał swój klucz od goblina, myśląc z wisielczym humorem, że gdyby
Czarny Lord wiedział, iż pośrednio wspomaga finansowo Zakon Feniksa,
powiesiłby swego dostawcę eliksirów za kciuki. I to byłaby dopiero pierwsza
z bardzo długiej listy „atrakcji”.
Kiedy wyszedł znowu w
rześki mrozik grudniowego południa, nie dane mu było cieszyć się długo jego
urokami. Ktoś niespodzianie zasłonił mu od tyłu oczy i słodki głosik
zaszczebiotał:
- A kto tio?
Doprawdy, Snape na swojej krótkiej liście
znajomych nie miał nikogo, kto mógłby ewentualnie zasłonić mu oczy i pytać
„kto tio”. Zanim jego osłupiały ze zdumienia umysł ruszył z
miejsca, zareagowało ciało, według głęboko zaszczepionych odruchów. Łokieć
Snape’a gwałtownie cofnął się do tyłu. Sądząc z głuchego
„yh”, trafił tamtą osobę w żebra, a dwie sekundy później
przygniatał kolanem do trotuaru i wciskał koniec różdżki w podbródek...
-
Tonks! – syknął Severus z wściekłością. – Tonks! Ty
idiotko. Ty pieprzona kretynko!
Gdyby miał jakieś wątpliwości, do
kogo należy ten aktualnie perkaty nos, okrągła twarz i pomarańczowe włosy,
rozwiałyby je oczy, których kolor właśnie przechodził z irlandzkiego błękitu
do przejrzystej ametystowej barwy.
- Język, proszę pana... –
mruknęła przyduszona Nimphadora Tonks.
Ku wściekłości Snape’a,
dokoła błyskawicznie zaczął gromadzić się tłumek oburzonych przechodniów,
gniewnie komentujących całe zajście. Złapał Tonks za klapy kurtki i czym
prędzej aportował się wraz z nią do pobliskiego zaułka, gdzie na szczęście
nie było żywego ducha, poza grzebiącym w śmietniku kocurem, który naurągał
im w kocim języku za zakłócanie posiłku.
- Co ty sobie w ogóle
wyobrażasz?! Dekonspiracja na środku ulicy!! – warczał
Severus, pochylając się groźnie nad dziewczyną.
- Buzi? –
zaproponowała z anielskim uśmiechem, chuchając mu w nos słodkim zapachem
karmelu. Cofnął się jak oparzony, jednocześnie węsząc podejrzliwie.
-
Ależ... Merlinie litościwy! Ty jesteś pijana!
- Może odrobinkę
– zgodziła się Tonks, wciąż tryskając dobrym humorem. – Remus
poszedł szukać dla mnie prezentu i zostawił mnie w miłym towarzystwie
karafki z karmelówką. A potem poszłam na spacerek i zobaczyłam
znajomego...
- Oficjalnie mnie nie znasz, Nimphadoro – przerwał jej
Snape, złośliwie używając imienia, którego nie znosiła. – Naraziłaś
nas oboje na niebezpieczeństwo z czystej głupoty.
- Nieoficjalnie też cię
prawie nie znam – odcięła się, poprawiając beret i otrzepując się ze
śniegu. – Severus Snape, bydlak i ciemiężyciel nastolatków, zdobywca
pucharu w konkursie na najpaskudniejszego partyzanta tego stulecia –
tyle wiem. Ciekawe, czy choć raz w życiu powiedziałeś kobiecie jakiś
komplement, choćby z okazji świąt.
- Ładne spodnie, Tonks – rzekł
Snape sucho. – To byłby akurat drugi raz.
W rzeczywistości spodnie
Tonks były śliczne, choć bezwstydnie ekstrawaganckie: obcisłe jak
rękawiczki, błękitne z misternym wzorem u dołu nogawek, przypominającym
szron. Zawartość spodni też była niczego sobie, lecz Severus prędzej by
sobie odgryzł język, niż o tym wspomniał.
- Postaram się, żeby
Dumbledore cię wykluczył. Najlepiej z małym Obliviate na pożegnanie. Jesteś
nieodpowiedzialna i niebezpieczna dla innych – dodał zjadliwie, po
czym uchylił kapelusza z szyderczym uśmieszkiem i aportował się ponownie.
Aportacja w zatłoczonym mieście jest średnio dobrym pomysłem.
Pojawiający się znienacka człowiek zwykle na kogoś lub coś wpada. Tym razem
była to cała rodzina, obładowana paczkami, które rozsypały się po chodniku.
Snape obrzucił poszkodowanych morderczym spojrzeniem, pozbierał ich manatki
precyzyjnie dobranym zaklęciem, po czym przeprosił głosem, w którym roiło
się od widmowych węży i skorpionów. Niewinne ofiary jego nieuwagi zbiły się
w gromadkę, zaszokowane i zdumione – zapewne tak samo zachowaliby się
mugole, których los zetknąłby z uprzejmym skinem.
Spotkanie z nieznośną
Tonks miało jedną, jedyną dobrą stronę: Mistrz Eliksirów zaczął zwracać
uwagę, co mają na sobie mijające go dziewczęta i stwierdził w rezultacie, że
dziewięćdziesiąt procent z nich nosi, podobnie jak Tonks, obcisłe (bardzo
wyzywające) spodnie. A to z kolei przypomniało zdegustowanemu Opiekunowi
Slytherinu o planowanym zakupie jakiegoś fatałaszka dla sierotki.
*
To, że sklep z odzieżą nazywał się „Guzik i Pętelka”,
nie wzbudziło w Severusie żadnych złych przeczuć – widywał już głupsze
nazwy. Natomiast fakt, że sprzedawczyni była krótko ostrzyżona i nosiła
kowbojki, dawał nieco do myślenia.
- Proszę coś dla jedenastoletniej
dziewczynki. Około półtora metra wzrostu, szczupła, jasne włosy –
zaordynował Snape.
- Dla córki?! – zakrzyknęła dziarsko
kobieta. – W takim razie spodeńki, proszę pana! Dzieciarnia
szaleje za spodeńkami. Najnowszy krzyk mody, coś niesamowitego, a jak dobrze
leżą...
- Nie... – odezwał się Severus, ale kobieta tokowała
nadal, rozkładając przed nim kolejne pary tych irytujących porteczek we
wszystkich kolorach tęczy.
- Blondyneczka, mówi pan? To chyba po
mamusi... Szafirowe w takim razie będą najlepsze, prawda, że śliczne, proszę
spojrzeć – zamachała mu przed oczami zachwalaną częścią garderoby.
– Piękny krój, znakomity materiał... Córeczka będzie
zachwycona!
- Proszę pa...
- I tylko trzy galeony i osiem sykli,
opakowanie gratis! – kontynuowała niezrażona ekspedientka,
wkładając „spodeńki” do pudełka w świąteczny wzorek.
Severus
Snape – wykładowca Eliksirów - nie był przyzwyczajony do tego, by mu
przerywano.
- NIE!! – ryknął w ataku furii, oblewając się
ceglastym rumieńcem. – To, że moda akurat nakazuje kobietom pokazywać
publicznie pośladki, nie znaczy jeszcze, że pozwolę mojej córce na takie
bezeceństwa! I to za tak paskarską cenę! Miałbym deprawować niewinne
dziecko? Żona by mnie wyrzuciła z domu razem z TĄ rzeczą!
To, że nie
posiadał ani żony, ani córki, nie przeszkadzało mu bynajmniej grzmieć w
świętym oburzeniu.
- To jest po prostu bezwstydne! Szukałem sklepu,
a znalazłem... lupanar!
Teraz spurpurowiała również
ekspedientka.
- Jak pan śmie! Nigdy mnie jeszcze tak nie
znieważono! – krzyknęła.
- W tym wieku chyba miło mieć jakieś
nowe doświadczenia, czyż nie? – zadrwił Snape.
- Proszę
wyjść!
- Owszem, wyjdę. A przedtem proszę mi zapakować to i to!
– Severus wskazał palcem zielony sweterek oraz plisowaną spódniczkę w
szkocką kratkę: wyjątkowo regulaminową i nudną. Nadąsana sprzedawczyni
zapakowała zakupy do identycznego pudełka w choineczki. Kiedy wydawała
resztę z trzech galeonów, do sklepu wparowała grupa rozchichotanych
nastolatek, najwyraźniej w celu zakupienia „spodeńków”. W nagle
powstałym tłoku i zamieszaniu Severus złapał swój pakunek, ewakuując się ze
strefy feministycznej.
*
Nareszcie! Nareszcie miał to z głowy!
Nie wziął co prawda rachunku, ale chyba nikt nie będzie dochodził, czy te
łaszki faktycznie kosztowały niecałe trzy galeony. Mijając sklep ze
zwierzętami, Severus postanowił w końcu zająć się swoimi prywatnymi
sprawami. Potrzebował świeżych skarabeuszy do eliksirów, a nie istniały
świeższe od żywych. Sprzedawca na pytanie o żuki, odrzekł, że owszem, ma na
składzie. Ile sztuk?
- Pół funta – określił Snape swoje
wymagania.
- Eeee... – stropił się człowiek za ladą. –
Obawiam się, że nie mam wagi. Sprzedaję wszystko na sztuki.
- Czy to
znaczy, że małego szczura sprzedaje pan w takiej samej cenie, jak dużego?
– upewnił się Snape głosem słodkim jak cyjanek.
- Eeee... No
tak.
- Uważam, że to jest naciąganie klienta.
- Może być dwadzieścia
skarabeuszy? – szepnął ekspedient. Świdrujące oczy i drapieżny nos
gościa coraz bardziej mu się nie podobały i budziły złe przeczucia.
-
Może być – zgodził się Snape. – I proszę dołożyć afrykańską żabę
– byka.
Przytłoczony sprzedawca wybrał największe skarabeusze, po
czym włożył do kartonu najtłustszą żabę, przypominającą zieloną, gumową
rękawiczkę napełnioną żelem. Siedziała spokojnie w środku, nie przeczuwając,
że niebawem wyląduje w kociołku.
Czasami Severus miewał przeczucia, co
(jak uważał) stawiało go nieco wyżej od tej nieszczęsnej Sybilli Trelawney
– medium dla ubogich. I właśnie akurat w sklepie zoologicznym, wśród
zwierzęcego zaduchu, poczuł nierzeczywisty paluch intuicji, skrobiący go po
karku.
- I poproszę jeszcze jakieś... zwierzątko – z pewnym
zaskoczeniem usłyszał swój własny głos.
Wzrok, którym obrzucił go
sprzedawca, był wielce znaczący.
- Mam ładny okaz kobry królewskiej
– zaproponował.
- Coś z sierścią – odparł Snape, wsłuchując
się w samego siebie.
W pięć sekund pojawiło się przed nim terrarium, w
którym siedziała okazała (niewątpliwie włochata) tarantula.
- Mniej nóg
– sprecyzował Severus swoje życzenie.
- Szczur..? –
zaryzykował sprzedawca.
- Yy – mruknął klient przecząco, mierząc
niechętnym spojrzeniem wystraszonego szczura, który usiłował wyglądać
słabowicie i nieatrakcyjnie.
- Może fretka? – dopytywał się
ekspedient z nadzieją.
- Hm... – Severus zastanowił się. Nie,
fretka to chyba jednak nie było to. Za bardzo mu przypominała Malfoya.
Problem z Severusową podświadomością polegał na tym, że nie dawała
jasnych wskazówek. Jednak zdążył przekonać się kilkakrotnie, że ignorowanie
wewnętrznego głosu zwykle nie wychodziło mu na dobre. Wzrok Mistrza
Eliksirów przesunął się po terrariach i klatkach. W jednej z nich siedziały
dwa koty, kojarzące się z przerośniętymi miotełkami do kurzu. Oba zmierzyły
Snape’a identycznymi, pogardliwymi spojrzeniami skończonych
arystokratów. W tym samym momencie w jego umyśle rozbłysło światełko
zrozumienia. „Pan Filch powiedział, że jak jego kocica się okoci, to
da mi jednego kotka.” Jednocześnie Severusowa świadomość i
podświadomość wszczęły zażarty spór.
Zwariowałeś.
Nie zwariowałem,
ona chce kota.
To co, że chce? Od kiedy to obchodzą cię życzenia jakichś
bachorów?
Ale ta mała jest samotna. Chciałaby mieć kota.
Ty też jesteś
samotny, z tym można żyć, sentymentalny kretynie.
Regulamin szkolny
jednakowoż dopuszcza posiadanie kota.
- Kot – odezwał się wreszcie
Snape.
- Kot! – Sprzedawca zdawał się odetchnąć z ulgą. –
Właśnie mam bardzo ładne felis magica viliosa.
- Nie. Ten
niżej.
Severus w tej chwili zauważył parę sprytnych ślepek i łapkę w
białej skarpetce, usiłującą schwytać pazurkami zwisający ogon sąsiada z
wyższego piętra. Sprzedawca wyłowił z klatki małego czarnego kociaka.
-
To zupełnie pospolity kot – wyjaśnił z pewnym zakłopotaniem. –
Prawdę rzekłszy, zwyczajny koci mugol.
- Ile?
- Sześć sykli, proszę
pana.
- Pięć – rzekł Severus, niewzruszony. Dokładnie pięć sykli
zostało mu po zakupach w „Guziku i Pętelce”.
- Właśnie sobie
przypomniałem, że mamy świąteczną promocję – szybko dodał sprzedawca.
- Proszę zapakować – powiedział Severus stanowczo.
*
Severus
siedział w przytulnej kafejce, rozkoszując się aromatyczną kawą z imbirem i
kardamonem, oraz lekturą artykułu w „Zaawansowanym warzycielu”.
Jego peleryna wraz z kapeluszem wisiała spokojnie na wieszaku, a pod nią
stały pudełka z jego zakupami. Za oknami zmierzchało, dwudziesty trzeci
grudnia miał skończyć się niebawem, wyczerpawszy zapas niespodzianek, jakie
miał przygotowane dla nieszczęsnego nauczyciela Hogwartu. Severus odprężył
się w przyćmionym świetle świec, przy ściszonej muzyce czarodziejskiego
Radia Glasgow Drum. Spodziewał się, że nie czeka go już nic bardziej
stresującego, niż jutrzejsze mycie włosów.
Przeczucie po raz drugi tego
samego dnia puknęło go w kark. Rozejrzał się dyskretnie. Żadnych
podejrzanych osób. Wszystkie zmęczone mieszczuchy odpoczywają po zakupowej
bieganinie, topiąc stres w kawie i herbacie.
Klap... klap... klap...
Dziwaczny dźwięk skierował uwagę Severusa na podłogę, gdzie z osłupieniem
ujrzał swój składnik eliksiru (tymczasowo jeszcze żywy) posuwający się
ociężałymi skokami w przejściu między stolikami. Snape błyskawicznie
spojrzał w drugą stronę, by stwierdzić, że pod wieszakiem z jego rzeczami
siedzi rozanielony czterolatek, miętosząc kociaka, a wokół niego rozłazi się
w różne strony dwadzieścia skarabeuszy.
Mistrz Eliksirów wyszedł z
siebie.
*