„Expecto Patronum – czyli
jasna strona duszy.”
(napisała Toroj w czasie terapii dla
anonimowych netoholików)
Severus Snape zmierzał w kierunku zamku,
wlokąc się przez strefę antyaportacyjną na miękkich nogach. Wiedział
doskonale, że zatacza się jak pijany. Niestety, nie był w stanie nic na to
poradzić. Połowa jego mięśni zrobiła sobie urlop i udawała, że nie istnieje,
druga połowa natomiast protestowała dziko przeciw takiemu wykorzystywaniu.
Snape miał bardzo niekomfortowe wrażenie, że znajduje się wewnątrz jakiejś
zepsutej maszynerii.
Wreszcie dotarł do bocznej bramy Hogwartu.
Klamka w kształcie dziczej głowy spojrzała na niego zbieżnym zezem i
wychrząkała:
- Pooowiii-kwiii-eec przyjacieeelu i wejdź.
Chrrchromk.
Flitwick, ustalający hasła, był wielbicielem mugolskiej
literatury.
Severus oparł się o wrota, walcząc z migreną.
- Chochliki
– mruknął.
- Prrrooosię – odrzekła uprzejmie klamka, po czym
drzwi otworzyły się gwałtownie. Snape omal nie wleciał do środka głową
naprzód. W ostatniej chwili uchwycił się futryny. Poltergeist Irytek,
unoszący się pośrodku korytarza, zaniósł się diabelskim chichotem i
zaśpiewał fałszywie:
- Urżnął się Snappy, niebożę,
Na nóżkach ustać
nie może.
W Świńskim Łbie się piło,
A teraz mu
niemiło...!
- Zamknij się, Iryt! – warknął słabo Snape,
przyciskając palce do obolałej skroni. Śpiew poltergeista przypominał wycie
szyszymory chorej na wątrobę. Na szczęście było już około trzeciej w nocy,
więc te popisy mogły zwabić co najwyżej duchy, zabłąkane skrzaty lub koty
(sztuk jedna). Z podłogi wyłoniła się głowa Krwawego Barona. Duch Slytherinu
obrzucił Mistrza Eliksirów uważnym spojrzeniem, po czym majestatycznie
wywindował się do góry, znikając w suficie. Irytek błyskawicznie zredukował
się do postaci czerwonej piłki i zrejterował, odbijając się od podłogi, na
której zostawały plamy ektoplazmy.
Kwatery nauczycielskie oczywiście
posiadały własne niewielkie łazienki, ale Severus potrzebował czegoś więcej
niż prysznic, więc powlókł się na pierwsze piętro, przeklinając w duchu
rozkład zamku i brak windy.
Łazienka dla męskiej części ciała
pedagogicznego była elegancko urządzona w stylu pseudogreckim. Po ścianach
pełzały mozaikowe ośmiornice i rozgwiazdy. Krany miały kształt delfinów, a
spory basen wpuszczony w podłogę pysznił się szafirowymi kafelkami. Napełnił
się dość szybko. Severus ściągnął z siebie przepocone ubranie, rozrzucając
je niedbale po podłodze, po czym z głębokim westchnieniem ulgi zanurzył się
w gorącej wodzie. A raczej niemalże do niej wpadł. Jego obolałe mięśnie
nareszcie zaczęły się rozluźniać. Wstrzymując oddech, zanurzył także
skołataną głowę. Nad nim kołysała się lekko lustrzana powierzchnia wody,
oświetlona łagodnym, żółtawym światłem lamp. Unosił się bezwładnie w wodzie,
czując jak cierpienie powoli odchodzi. Ogarniał go spokój, wręcz
błogostan... Świetlisty obłok brał mężczyznę w łagodne objęcia. Przed oczami
tańczyły mu srebrne pęcherzyki...
Został wyrwany z tego stanu półsnu
bardzo gwałtownie. Coś chwyciło go za włosy i mocno szarpnęło do góry.
Mistrz Eliksirów ocknął się nad powierzchnią wody, prychając i plując. Ktoś
mocno poklepał go po policzku.
- Drogi chłopcze, jak koniecznie chcesz
się utopić, to zrób to, jak mnie już nie będzie na świecie. Ogromnie nie
lubię znajomych pogrzebów. – Głos niewątpliwie należał do Albusa
Dumbledore’a. (Nie wspominając o tym, że tylko on mówił do
Snape’a „chłopcze”.)
Stary czarodziej w purpurowym
szlafroku klęczał na brzegu wielkiej wanny.
- Baron zawiadomił mnie, że
wróciłeś. Ciężko było..? – Ostatnie słowa zabrzmiały raczej jak
stwierdzenie, niż pytanie. Dumbledore wyżął zamoczoną brodę.
- Mhm
– potwierdził Severus ponuro, opierając głowę na krawędzi basenu.
– Bydlak szalał, bo nie udał się ten atak na placówkę Ministerstwa w
Lyonie. Rozdawał cruciatusy jak cukierki w Halloween.
Dumbledore
parsknął króciutkim śmieszkiem, ale natychmiast spoważniał.
- Wybacz
Sev, ale wciąż nie mogę zapomnieć o twoich ulepszonych kremówkach. Ile
dostałeś?
- Trzy... Łeb mi pęka.
Dumbledore pokiwał ze zrozumieniem
siwą głową, wyciągnął z kieszeni buteleczkę z eliksirem przeciwbólowym oraz
filiżankę, po czym troskliwie napoił młodszego kolegę lekarstwem.
-
Przysłać Poppy? Mogłaby zrobić ci masaż.
- Nie! – jęknął
Severus. – Zobaczy mnie nagiego dopiero po mojej śmierci. A i tego nie
gwarantuję.
- Przyniosłem ci piżamę – przypomniał sobie
Dumbledore, sięgając po zawiniątko, leżące na ławce.
Snape spojrzał i z
wrażenia nieco się podtopił. Piżama była z błękitnej satyny, a na kieszeni
miała naszytego białego króliczka.
- To...nie...moja... –
wykaszlał, odgarniając mokre włosy z oczu.
- Właśnie miałem wrażenie, że
to nie twój kolor – rzekł dyrektor ugodowo. – Ale naszywka z
pralni się zgadza: S. Snape. Z pewnością to taki niewinny uczniowski dowcip.
Ciekawe, czyj?
- Jak znam życie, to WW.
- Wuwu?
- Skrót od Weasley
& Weasley.
- Reducto! – rozkazał Dumbledore, dźgając
różdżką królika, który błyskawicznie się ulotnił; po czym tak długo
powtarzał zaklęcie Dunkel, aż cała piżama ściemniała do barwy
niebiesko-kobaltowej.
- Przedtem była popielata – mruknął Snape.
– Ale może być. Po tych... innych problemach, te szkolne wydają się
miłym odprężeniem.
*
Nie, Severus nie był sentymentalny. Był natomiast
pamiętliwy i wredny, a podejrzliwość pielęgnował w sobie jak cnotę (nie bez
racji). Bynajmniej nie sentymentalizm zaprowadził go do dormitorium
Slytherinu, w płaszczu narzuconym na piżamę.
W chłopięcych sypialniach
jak zwykle panował nieład: na podłodze pojedyncze skarpetki i opakowania po
czekoladowych żabach. Severus oglądał swoich podopiecznych w widmowym
świetle różdżki. Malfoy przewracał się niespokojnie we śnie. Ciekawe, jak by
zareagował, dowiedziawszy się, że Uśmiechnięty Morderca znów zabił tej nocy?
Czy wiedział? Czy zdawał sobie sprawę, czym tak naprawdę zajmuje się jego
ojciec?
W sypialni najstarszych Snape zdjął podręcznik transmutacji z
twarzy Marcusa Flinta, którego zmorzył sen podczas wkuwania do egzaminu
semestralnego.
U pierwszaków posłyszał chlipanie w poduszkę –
urwało się natychmiast, gdy Severus stanął w progu. Nieomylnie podszedł do
właściwego łóżka i uchylił kołdry.
- Boli cię coś? Głowa? Brzuch?
-
Nnie... – wyszeptał chłopiec, skręcając się jak robak, którego
wyciągnięto spod kamienia.
- To się przestań mazgaić – mruknął
nauczyciel, narzucając mu z powrotem kołdrę na głowę.
Severus nie miał
zamiaru roztkliwiać się nad stęsknionymi za domem malcami. To była rola
Poppy.
W sypialni dziewczynek cisza, spokojne oddechy. Lestrange znów
odkryta. Czy to całe Fogbell leżało przy kole polarnym? Snape ostrożnie
przykrył małą, starając się przypadkiem jej nie dotknąć.
Do
piątoklasistek wetknął tylko głowę przez uchylone drzwi: aura wczesnej
kobiecości, wszędzie pełno ciuchów i zapach kosmetyków, nic ponad normę.
Prócz mugolskiego plakatu na ścianie przy łóżku Alexy Toran. Spoglądał z
niego blondas o typie urody Malfoya seniora, w czarnym uniformie ze
srebrnymi błyskawicami na kołnierzu. Pod spodem biegł napis gotykiem:
„SS schaut auf dich” *. Snape nie wiedział, co ma ten mugol
wspólnego z jego inicjałami, ale nie podobało mu się to i postanowił
poważnie porozmawiać z właścicielką.
Klamki siódmoklasistek nawet nie
dotknął, tylko przycisnął ucho do drzwi. W środku słychać było szepty i
przyciszone chichoty. Zapukał trzy razy, drewno zadudniło echem niczym wieko
trumny, a hałasy wewnątrz umilkły jak ucięte nożem.
„Może nie
zawsze schaut, ale hört na pewno” pomyślał Severus, kończąc obchód i
kierując się do własnej kwatery.
* SS schaut auf dich (niem.) –
SS patrzy na ciebie. Hört - słucha
**
- Nie – powiedział
Severus, a potem powtórzył kilkakrotnie, coraz bardziej stanowczo: - Nie,
nie, nie! Nic z tego.
Dumbledore popatrzył na niego ze spokojem ponad
półksiężycowatymi szkłami okularów.
- Słyszałem cię wystarczająco dobrze
za pierwszym razem, Severusie.
- Czy pan uważa, że ja jeszcze za mało się
udzielam? – denerwował się młodszy mężczyzna.
- Nie uważam, ale
sam rozumiesz... są pewne priorytety – odrzekł dyrektor. – Jeśli
jesteś niezadowolony z warunków umowy, możemy ją zmienić w każdym
momencie.
Snape przygarbił się nieznacznie.
- Jestem zadowolony, nie
mam innego wyjścia. Ale to nie fair. Dlaczego akurat ja? – mruknął.
- Właściwie mógłbym wydelegować Minervę – zastanowił się głośno
Dumbledore. – Jest w świetnej formie, z pewnością sobie
poradzi.
Snape wyrzucił obie ręce w górę, w geście poddania.
- Wygrał
pan! – rzekł z goryczą. – Nikt nie będzie mnie wymieniał na
aktywną sześćdziesięciolatkę. Wypraszam sobie. Ale potem uduszę tę
smarkulę! – Tu po raz kolejny skierował wzrok na trzymany w ręku
kawałek pergaminu, odczytując dziecinne, krągłe pismo:
„Drogi
panie ministrze, nazywam się Sirith Herma Lestrange i chodzę do pierwszej
klasy w Hogwarcie. Mój tata siedzi w Azkabanie i nie widziałam go już rok.
Bardzo za nim tęsknię a on nie pisze listów i ciągle o nim myślę. Bardzo
chcę zobaczyć mojego tatę bo mama nie żyje i mam tylko jego. Bardzo pana
proszę żeby się pan zgodził żebym go odwiedziła. Tata nazywa się Bernard
Lestrange i to nieprawda że kogoś chciał zabić. Bardzo go kocham. Pozostaję
z szacunkiem Sirith Herma Lestrange.”Pod spodem widniał nabazgrany
dopisek: „Akceptuję. K.Knot”
Severus sapnął z irytacją.
-
Jakim cudem ten smętny kretyn się na to zgodził?
Dumbledore podsunął mu
świeżutki numer „Proroka Codziennego”.
- Artykuł na drugiej
stronie, pod tytułem „Sieroty Azkabanu”. Wysłała list do
ministerstwa, a jednocześnie kopię do Proroka. To dziecko jest kute na
cztery nogi.
- Niech pan ją zwerbuje do Zakonu – zaproponował
Severus zgryźliwie. – Będzie cennym nabytkiem, pod warunkiem, że
pozbędzie się alergii na przecinki.
- Mam nadzieję, że wojna nie potrwa
aż tak długo, bym musiał to robić – odparł Dumbledore.
Artykuł był
krótki, za to ociekał łzawą słodyczą, a kończył się dramatycznym apelem, by
pozwolono rodzinom kontaktować się z więźniami, zwłaszcza tymi, których nie
skazano za zabójstwa. Przedrukowano też liścik zdesperowanej
dziewczynki.
- Nie uduszę jej – zdecydował wreszcie Snape ponuro,
składając gazetę. – Wypatroszę, posypię solą, uwędzę, wypcham i
postawię w gabinecie ku przestrodze innych gagatków.
- Miło mieć jakieś
hobby – posumował jego przełożony, sięgając do pudełka z landrynkami.
– Dropsa? Jak widzisz, nasz kochany Korneliusz nie miał innego
wyjścia, gdyż zostałby okrzyknięty potworem bez serca na forum publicznym.
Na dodatek Bernard Lestrange rzeczywiście nikogo nie zabił. Przypadkowy
zapłon różdżki, w wyniku którego na jednego z klientów spadł żyrandol.
Przeżył. Klient, nie żyrandol. Był to najgłupszy i najbardziej pechowy napad
na bank w tej połowie stulecia.
- A nie w całym stuleciu?
- Nie.
Podobno niejaki Deburgeau w latach trzydziestych podczas rabunku zażądał
pokwitowania dla żony. Zgarnęli go, kiedy kasjer wypełniał druczek.
-
Zawsze uważałem, że żabojady mają coś z głową – mruknął Snape
pogardliwie. – Czy może mi pan wyjaśnić, co ja właściwie mam robić w
Azkabanie, prócz eskortowania tej obrzydliwej dziewuchy? I dlaczego to musi
być koniecznie, jak pan mówi, ktoś silny i doświadczony?
- Dlatego, że
ten ktoś nieoficjalnie powinien porozmawiać z dementorami – wyjaśnił
Dumbledore.
Severus z bladego zrobił się zielonkawy, jak serwatka. Nieco
drżącymi rękami poklepał się po kieszeniach i wyciągnął pomiętą paczkę
papierosów. Przypalił jednego, po czym zaciągnął się aż do dna płuc i
zaniósł kaszlem. Dumbledore obserwował go przez chwilę w milczeniu, na jego
twarzy malował się smutek.
- Umrzesz w końcu na raka oskrzeli.
-
Chciał...bym. Obie...cujesz? – wykrztusił Severus.
- Voldemort
wrócił, a wśród dementorów panuje poruszenie. – Dumbledore znów podjął
temat. – Niewątpliwie już się z nimi skontaktował. Jestem pewien, że
zechcą się do niego przyłączyć, być może atakując naszych. A że nie jesteśmy
w stanie wyciągnąć na ten temat niczego od panów w maskach, więc należy
spróbować z drugiej strony. Dementorzy na razie słuchają rozkazów urzędników
ministerstwa, ale mówić będą z tym, kto nosi... hm... znak, Severusie. I
lepiej żeby to był ktoś biegły w occlumencji.
- Zastanawiam się, czy te
kreatury w ogóle potrafią mówić.
- Potrafią, to w końcu nie zwierzęta, a
ćwierćdemony. Dwa razy w życiu słyszałem głos dementora. Nie było to
przyjemne doświadczenie.
- I ja mam tam iść z dzieckiem??
- Kiedy
mała Lestrange będzie rozmawiać z ojcem, ty będziesz miał około pół godziny
na załatwienie sprawy. Los sam nam zesłał wiarygodny pretekst. Nikt nie
będzie się zastanawiał, co robisz w tym ponurym miejscu.
- Prócz mnie
samego – mruknął Snape, przypalając nowego papierosa od poprzedniego.
Dumbledore dyskretnym machnięciem różdżki oczyścił powietrze z dymu. –
Najbliższa sobota, tak?
Dyrektor skinął głową. Severus pożegnał się i
wyszedł, odprowadzany zatroskanym spojrzeniem.
- Tak mi przykro, chłopcze
– szepnął stary czarodziej, kiedy za Mistrzem Eliksirów już zamknęły
się drzwi.
*
Po raz pierwszy w życiu Snape żałował, że w sobotę rano
jego znak zachowywał się spokojnie. Wezwanie od Bydlaka automatycznie
zwolniłoby go z wizyty w Azkabanie – miejsca, którego miał nadzieję
nie oglądać już nigdy. Groźby Bydlaka, oglądanie egzekucji i wysłuchiwanie
zamaskowanych mężczyzn, którzy chełpili się nowymi morderstwami –
wielki Merlinie, zachowywali się jak wynaturzony klub graczy w polo!
– to wszystko było potworne, ale jednak odrobinę lepsze, niż
zetknięcie się z pożeraczami dusz.
Wokół Hogwartu ustanowiono strefę
antyaportacyjną, więc oboje z Lestrange musieli skorzystać z zewnętrznej
sieci Fiuu w Hogsmeade, a to z kolei oznaczało półgodzinny spacer.
Styczniowe niebo zasnute było stalowo siwymi chmurami, z których lekko
prószył trocinowaty śnieżek. Na szczęście drogę obłożono zaklęciami
meteorologicznymi, więc szło się łatwo. Lestrange, wystrojona w swój
gwiazdkowy prezent, maszerowała dziarsko, podskakując nawet od czasu do
czasu.
- No i z czego się tak cieszy? – burknął Snape pod
nosem.
- Przecież zobaczę tatę, no nie ?! – odpowiedziała
natychmiast, zadowolona, że nauczyciel w końcu się odezwał.
- Nie
wiadomo, czy cię w ogóle pozna – odparł sucho. – Azkaban zmienia
ludzi.
- Dlaczego nie miałby mnie poznać? – zdziwiła się
nieco.
Severus spochmurniał jeszcze bardziej. Wściekał się na smarkulę,
która wpakowała go w tę kabałę, a jednocześnie lekko ugryzło go sumienie, że
niepotrzebnie był okrutny. Mała sama się przekona... Z drugiej strony, jej
wyśmienity humor działał mu na nerwy i zdawał się być wyjątkowo nie na
miejscu.
*
Sever był strasznie wkurzony – to widać. Nawet nie
odpowiedział, kiedy Sirith powiedziała „dzień dobry”. A przez
prawie całą drogę do Hogsmeade milczał, gapiąc się w ziemię. Między rondem
kapelusza a wysoko postawionym kołnierzem peleryny widać mu było tylko nos,
oczy i kawałek czoła, z głęboką zmarszczką między brwiami. Garbił się,
przypominając Siri sępa, który zjadł coś bardzo nieświeżego. A kiedy w końcu
otworzył usta, to tylko po to, by powiedzieć coś nieprzyjemnego. Jednak nie
zdołał jej zepsuć humoru. Dlaczego tata miałby jej nie poznać? Przecież nie
urosła aż tak bardzo przez ten rok i nawet okulary ma ciągle te same. W
kieszeni Siri niosła paczkę z ciastkami, wyproszonymi w kuchni, a w sercu
radość i nadzieję, oraz wdzięczność dla Alexy i Janusa, którzy podsunęli jej
pomysł z „Prorokiem”.
Właściwa podróż zaczęła się w urzędzie
pocztowym, gdzie weszli w zielone, ryczące płomienie publicznego kominka, w
którym ciągle palił się magiczny ogień, a wokoło porozstawiane były pułapki
na popiełki.*
- Dribbane! – wykrzyknął Sever, wciągając ją ze
sobą w ogień. Świat zawirował i już po chwili znaleźli się w jakimś dużym
pomieszczeniu z wieloma kominkami, zatłoczonym jak mugolski dworzec. Słychać
było ryk zielonych płomieni i okrzyki, wywołujące docelowe stacje. Sever
natychmiast pociągnął Sirith do kominka wielkiego jak osobny pokoik. Zdążyła
tylko zobaczyć na gzymsie ozdobny napis: EDYNBURG. Następna stacja –
jeszcze większa i bardziej zatłoczona. Sirith złapała nauczyciela za połę
płaszcza, by się przypadkiem nie zgubić.
- Posterunek aurorski numer sto
dwadzieścia osiem! – usłyszała nad głową i znów spowił ich
lśniący, szmaragdowy wir.
Z gwarnego Edynburga przeszli raptownie do
ponurej ciszy szarego pokoju w... gdzieś tam. Siri nie wiedziała dokładnie,
gdzie leży Azkaban. Określenie „twierdza na wyspie” było mało
precyzyjne.
W ponurym pomieszczeniu siedziało dwóch aurorów w
czarno-popielatych uniformach.
- Cel wizyty? – spytał sucho jeden
z nich.
- Minister pozwolił mi odwiedzić tatę w więzieniu! –
wybuchnęła dziewczynka z podnieceniem, zanim Snape zdążył otworzyć usta.
Auror uniósł brwi, po czym puknął palcem w osobliwy przyrząd, wyglądający
jak wielki, szklany bąk. Sirith rozpoznała duży fałszoskop – jej
ojciec używał podobnego, gdy trzeba było załatwić jakieś sprawy z
„gorącym” towarem.
- Nazwiska proszę.
- Snape i
Lestrange. Tu jest zezwolenie. – Sever podał dokument.
Urzędnik
spojrzał na papier, na którym widniała pieczęć ministerialna, po czym
wygrzebał z szuflady kolejny szklany drobiazg: tym razem dość gruby krążek.
- A pan to kto? – upewnił się jeszcze.
- Eskorta. Nie uważacie
chyba, że dziecko ma tam iść samo? – odparł Sever
chłodno.
Tymczasem drugi auror, sprawdziwszy coś w grubej książce,
nakreślił jakiś znak nad szkiełkiem, po czym dotknął go różdżką,
mówiąc:
- Kamcesta. Bernard Lestrange, cela numer dziewięćdziesiąt trzy.
Sirith z zainteresowaniem śledziła te machinacje. Lubiła uczyć się
pożytecznych rzeczy. Kto wie, czy w życiu nie przyda się kiedyś mugolski
wytrych albo jakieś niby głupie zaklęcie?
- Niebieski kolor pokazuje
dobrą drogę, a czerwony ostrzega – wyjaśnił auror, popychając krążek w
stronę gości. – Umie pan wytworzyć patronusa?
- Tak – mruknął
Sever, a szklany bąk w tym momencie zabuczał krótko. Auror znów w niego
zapukał i spojrzał bystro na profesora.
- Tak czy nie?
- Dawno tego
nie robiłem – przyznał Sever z ogromną niechęcią. Tym razem fałszoskop
siedział cicho. Auror westchnął, po czym wskazał na drzwi.
- Uważajcie
tam na siebie. Aportacja nie działa wewnątrz więzienia. Martwa strefa kończy
się tuż nad wodą.
* Popiełek – wąż, wylęgający się w zbyt długo
płonącym magicznym ogniu; wg „Fantastyczne zwierzęta i jak je
znaleźć”.
*
Azkaban był tak samo odrażający, jak Snape go
zapamiętał: kanciasta, brudnoszara bryła, spowita wieczną mgłą. Ku jedynej
bramie więzienia wiódł długi most, spinający wyspę ze stałym lądem. Z każdym
krokiem Severus czuł, jak opada go mrok. Fale, obijające się o drewniane
filary mostu, zdawały się łkać z rozpaczy, a światło było martwe i szare jak
brzuch zdechłej ryby. Mała Lestrange jednak zdawała się tego nie zauważać.
Gnała do przodu, jakby za plecami miała kwintopeda*, a przed sobą cel w
postaci góry złota. Severus musiał przyśpieszyć kroku i złapać ją za
kołnierz płaszcza.
- Stój, przeklęty bachorze! Chcesz, żeby cię tu
coś zeżarło?
Kiedy minęli bramę, Snape zatoczył przed sobą półokrąg ręką,
w której trzymał kamcestnik. Szkiełko mrugnęło na niebiesko po prawej
stronie. Galeria, korytarz, schody na piętro... Zastanawiające, że nie
spotkali ani jednego dementora, choć ci na pewno gdzieś się czaili, bo
atmosfera wydawała się aż gęstnieć od ich złowrogiej aury. Po obu stronach
korytarzy ciągnęły się szeregi jednakowych drzwi, okratowanych w górnej
części, opatrzonych wypełzłymi od słonej wilgoci numerami. Słychać było
poruszających się więźniów. Ktoś płakał. Ktoś zawodził w ataku beznadziejnej
rozpaczy: „Horacyyy... Horacyyyy...”
Snape włożył rękę do
kieszeni i mocno zacisnął palce na różdżce.
Za zakrętem zaczęły się
numery od siedemdziesięciu.
- Kogóż to me oczy zdumione widzą? –
rozległ się niespodzianie czyjś głos – ochrypnięty, ale niewątpliwie
kobiecy. W wizjerze mijanych właśnie drzwi Snape ujrzał śmiertelnie bladą,
wychudzoną twarz, otoczoną splątanymi czarnymi włosami, w których było wiele
siwych nitek. Postarzała się przedwcześnie, zbrzydła, lecz rozpoznał ją
natychmiast. Przekleństwo! Bellatrix Lestrange. Opierała swobodnie
łokcie o krawędź okienka, jakby był to zwykły parapet, a ona właśnie
wyglądała do ogrodu zalanego wiosennym słońcem. Ciemne oczy Bellatrix były
szalone, ale nie można było w nich dojrzeć otępienia, tak
charakterystycznego dla więźniów. Cóż, jeśli Azkaban porównywano do piekła
na Ziemi, to Bellatrix była niewątpliwie diabłem wcielonym. Właściwa osoba
we właściwym miejscu, pewno czuła się tu jak w domu.
- Wróciłeś odgrzać
wspomnienia, Sevi? – spytała Bellatrix urągliwym tonem. – A może
oprowadzasz teraz szkolne wycieczki? – Przechyliła głowę, by lepiej
przyjrzeć się Sirith, lecz Severus szybko zasłonił dziewczynkę.
- Prędko
opuściłeś ten hotelik, o ile pamiętam. Łatwo cię było kupić, Sevi. Czy
czujesz już na karku oddech śmierci, zdrajco? Pan
powrócił!
Zachichotała jak harpia. Severus czuł, że mała Lestrange
chwyta go kurczowo za płaszcz. Szczęściem nie odezwała się ani słowem. Snape
popchnął ją dalej, słysząc, jak Bellatrix miota za nimi przekleństwa i
groźby.
Następny zakręt, schody i wreszcie drzwi z numerem
dziewięćdziesiąt trzy: okratowany wizjer, izba trzy na trzy kroki, a w niej
więzień, leżący na zawilgłym sienniku. Jedyne okienko zaopatrzone było w
grubą szybę z zielonkawego szkła, więc całe wnętrze celi wyglądało przez to
jak upiorne akwarium, a twarz śpiącego człowieka miała trupią barwę.
-
Tato! – krzyknęła Lestrange, zaciskając palce na prętach. –
Tato! Obudź się, to ja!
Severus z posępną miną wydął wargi.
Scenariusz był przewidywalny: dziewczyna będzie się darła, usiłując wyrwać
ojca z letargu, podczas gdy facet jest już pewno tak otępiały, że nawet nie
pamięta swego nazwiska. Potem dzieciak zacznie ryczeć, a Severusowi
przypadnie niewdzięczne zadanie odrywania go od kraty. Jednak, ku zdumieniu
Snape’a, nawoływany człowiek podniósł powieki i poruszył głową.
-
Tata!!!! – wrzask dziecka osiągnął górne rejestry
skali, przeszywając profesorskie uszy jak zardzewiały drut do robótek. Snape
skrzywił się i przycisnął ucho palcem.
- Cisza! – szczeknął.
– Więzień numer dziewięćdziesiąt trzy, wstać!
Tak jak
przypuszczał, pechowy rabuś bankowy podniósł się natychmiast i postąpił w
stronę drzwi. Tam, gdzie nie działała świadomość, brały górę wyćwiczone
odruchy.
- Lestrange, to jest twoja córka i masz z nią mówić. Taki jest
rozkaz.
Bure oczy Bernarda Lestrange nadal nie odzwierciedlały ani jednej
myśli.
W sąsiednich celach panował spokój. Więźniowie śnili na jawie
swoje koszmary, a krzyki były tu czymś na porządku dziennym.
- Zostawiam
cię teraz – powiedział Snape do dziewczynki. – Nie podchodź do
innych cel. Wzięłaś różdżkę? – Pokiwała głową. – Gdyby cię
zaatakował, ogłusz go bez namysłu. Mieliście już podstawy samoobrony z
profesorem Newmanem.
- Ale tat... – urwała w pół słowa i znów
pokiwała głową. Widocznie już do niej dotarło, że „tata” nie
jest tym samym człowiekiem, którego znała przedtem.
Severus poszedł
dalej w głąb budowli. Znaleźć dementora! Merlinie, ostatnia rzecz, jaką
naprawdę chciałby znaleźć w tej wylęgarni koszmarów. Pusto... Gdzie podziali
się strażnicy? Zwykle patrolowali Azkaban - pojedynczo i dwójkami –
sycąc się uczuciami więźniów niczym ogromne pijawki. Severus mimowolnie
zadrżał. Skądś napłynęła znajoma fala lodowatego zimna i z pobliskiej niszy
wyłonił się dementor. Był chyba głodny, gdyż syczał przeciągle, a w tym
głosie dało się słyszeć coś na podobieństwo zniecierpliwienia.
-
Stój!! – Snape uniósł różdżkę. Mroczna bestia zwolniła
znacznie, lecz nie zatrzymała się.
- Czarny Pan pyta, czemu zwlekacie
– rzekł Severus ochryple.
Potwór znów zasyczał. Snape, nie
opuszczając różdżki, podciągnął rękaw. Mroczny Znak na jego ręku wyglądał
jak siniec rozlany pod skórą. Dementor zatrzymał się wreszcie. Brudno czarny
kaptur spowijał mu całą głowę – dementorzy nie potrzebowali oczu, by
widzieć.
- Zadałem ci pytanie, sługo Pana!
- Wszystko...
będzie... na czas – odezwała się bestia i Snape zrozumiał, co miał na
myśli Dumbledore. Dementor każde słowo wydobył z siebie innym głosem.
Stwór ciągnął dalej:
- Już niebawem... – Kobiecy alt.
-
Dołączymy... – Chrapliwy głos mężczyzny.
- Do niego... – Tym
razem był to cienki głos dziecka.
- Ostatni! – Znów mężczyzna i
słowo wyrzucone tonem rozkazu.
- Będą... – Ponownie dziecko.
Severus poczuł, że się poci.
- Pierwszymi...
- Sługo Pana... –
Ostatni zwrot, Snape mógłby to przysiąc, został wypowiedziany głosem tego
nieszczęsnego młodszego Croucha.
- Kiedy? – wykrztusił.
- Dziś
– odparł stwór, znów posuwając się nieznacznie w jego stronę.
-
Ardent Magnum! – zawołał Snape, kierując różdżkę wprost w kaptur
bestii. Między nimi raptownie uformowała się kula pomarańczowych płomieni,
dementor cofnął się gwałtownie, sycząc z niechęcią. Strażnicy Azkabanu byli
ślepi, lecz wyczuwali gorąco i unikali go. Severus odwrócił się i pognał z
powrotem po własnych śladach.
- Nienawidzę cię, Albus! –
wymamrotał. Dementorzy mówili. Owszem! Mówili głosami swoich ofiar!
A on zostawił tam dziecko, zupełnie samo! Mimo, że w więzieniu panował
przenikliwy chłód, Severusowi koszula lepiła się do pleców.
- Nienawidzę
cię, Albus. Nienawidzę cię Albus. Nie-na-wi-dzę-cię-al-bus – powtarzał
mechanicznie, oczami wyobraźni widząc już dziewczynkę leżącą na kamiennej
podłodze, jak porzucona lalka: bezwładnie rozrzucone kończyny, oczy
wpatrzone bezmyślnie w sufit.
*
Siri usłyszała najpierw pośpieszne
kroki, odbijające się echem, a potem zza węgła wypadł Sever. Wyglądał jak
wampir – był potwornie blady, a oczy miał na pół twarzy, jak dwa
kawałki węgla wciśnięte w gips. Wystraszyła się.
- Co się stało? Gdzie
pan był?
- Pilnuj własnego nosa! Zbieramy się stąd! –
ofuknął ją, opierając się o ścianę, jakby nagle zasłabł.
- Siri,
dobrze, że przyszłaś – powiedział ojciec, ściskając rękę dziewczynki.
– Tu jest tak pusto...
- Tato, pogadam z Dumbledorem, może załatwi
ci lepszą papugę. Może cię stąd przeniosą gdzie indziej – pisnęła
przez ściśnięte gardło. „Tylko nie płacz” przykazała sobie
surowo. Tata wyglądał okropnie. Przedtem był miłym, rozrywkowym facetem, a
teraz wyglądał jak cień, chociaż od aresztowania minął tylko rok.
-
Tata, zjedz ciastka. W tym pudle słabo karmią.
- Dobrze – szepnął.
Z każdą chwilą budził się z odrętwienia i patrzył przytomniej.
- Dość tej
sielanki – warknął Sever, oglądając się nerwowo. – Idziemy!
– Chwycił Sirith za łokieć, ciągnąc za sobą.
- Cześć, tata!
– zdążyła jeszcze powiedzieć.
- Do widzenia, Szczurek –
odpowiedział, nazywając ją starym przezwiskiem. Przypomniał sobie!
-
Opiekuj się moją córką! – zawołał jeszcze prosząco za gośćmi,
przyciskając twarz do kraty.
- Jasne. Nikomu nie dam jej skrzywdzić
– burknął Sever. – Sam ją zamorduję – dodał pod nosem tak
cicho, że nawet Siri ledwo to dosłyszała. No tak, cały Sever!
Ciągnął ją za sobą w takim pośpiechu, że ledwo nadążała, ale nagle
zatrzymał się.
- Czekaj – usłyszała. – Patrz pod
nogi.
Okrył ją połą peleryny razem z głową, tak, że mogła widzieć tylko
swoje buty i kawałek posadzki. Złapała profesora za ubranie, idąc wolno u
jego boku. Sever pachniał składnikami do eliksirów, tytoniem i potem. Stąpał
sztywno jak pies, który szykuje się do ataku. Ależ ten facet się bał...
Czego? Siri domyślała się, że właśnie przechodzą obok celi tamtej wstrętnej
baby i z jakiegoś powodu jej Opiekun nie chciał, żeby się widziały nawzajem.
Było bardzo cicho. Po chwili Sever ściągnął z niej płaszcz.
-
Szybciej.
Znów pośpieszny marsz, aż do bramy wyjściowej. Za moment mieli
znaleźć się na moście, a potem wrócą do bezpiecznego Hogwartu. Sever pchnął
ciężkie skrzydło wrót, a Siri serce na chwilę zamarło...
*
Mostem
płynęła rzeka dementorów. Trudno było na pierwszy rzut oka oszacować ich
liczbę, lecz Snape przypuszczał, że zgromadzili się tu wszyscy strażnicy z
Azkabanu. Nic dziwnego, że ojciec tej małej tak szybko odzyskał formę, skoro
wpływ dementorów osłabł. Szkaradne istoty płynęły bez pośpiechu w stronę
lądu. Ich charkotliwe oddechy wiązały się z odgłosami morskiego przyboju w
jedną monotonną i upiorną symfonię.
Severus zmełł w ustach przekleństwo.
Dziś! Słowo „dziś” mogło znaczyć również: niebawem, za kilka
minut, a nawet to się dzieje już teraz! Kilku ostatnich dementorów
zawróciło, czując emanacje dwóch świeżych, soczystych duszyczek. W pierwszym
odruchu chciał wepchnąć dziewczynkę z powrotem do twierdzy, jednak zdał
sobie sprawę, że we wnętrzu Azkabanu będą mieli szanse porównywalne do szans
królika, który zabłądził w lisiej norze. Musieli dotrzeć poza martwą strefę
aportacyjną. W nagłym przypływie rozpaczliwej siły, porwał małą na ręce i
przerzucił ponad barierą mostu. Do kamiennej podstawy nie było niewiele
więcej niż metr. Lestrange spadła na cztery kończyny z kocią zręcznością.
- Nad wodę! Szybko! – krzyknął Snape, idąc w ślady
dziecka.
Pięć postaci w powiewających, brudnych szmatach uniosło się w
powietrze.
- Prędko, nad wodę! – zawołał Severus ponownie,
wyciągając różdżkę w stronę nadlatującego dementora. - Ardent
Magnum!
Błysk kulistego pioruna. Potwór uchylił się, charkocąc
gniewnie.
Granitowa opoka, na której zbudowano Azkaban, była spadzista,
nierówna, pożłobiona rozpadlinami. Gdyby któreś z pary zbiegów źle postawiło
nogę, ich ucieczka skończyłaby się szybko i nader boleśnie. Severus kolejnym
ognistym zaklęciem powstrzymał na krótką chwilę napastników. Dziewczynka
sadziła przed nim po rumowisku jak królik.
- Relashio! Relashio!
– wrzeszczała, wymachując nad głową różdżką, z której tryskały snopy
czerwonych iskier. „Bystry dzieciak” przemknęło Severusowi przez
myśl. Relashio – zaklęcie używane głównie do gotowania herbaty –
nie mogło oczywiście odpędzić dementora, ale jeśli miało to dać choć sekundę
przewagi... czasem sekunda wystarczała. Mężczyzna potykał się na kamieniach,
przeklinając w głębi duszy swe długie nogi. Dwóch dementorów przesunęło się
na skraj przyboju, odcinając uciekinierów od bezpiecznej strefy, skąd Snape
mógłby się aportować. Mała stanęła jak wryta, odwracając do niego pobladłą,
wystraszoną twarz. Przekleństwo... Ostry szpon drapnął biegnącego Severusa
po głowie.
- Ardent Magnum!!
Unik, następne parę sekund zwłoki
przed nieuchronnym.
„Potrzebuję patronusa” pomyślał Snape z
rozpaczą.
- Expecto patronum! – zawołał na próbę, usiłując się
skoncentrować.
„Radosne myśli, radosne wspomnienia... Kurwa
mać! Ja NIE MAM radosnych wspomnień!!”
Dementorzy
zbliżali się bez pośpiechu, jakby delektując się przedłużaniem oczekiwania
na ucztę. Nadciągnęła ciemność i zimno. Severus upadł na kolana. Znów
słyszał rozpaczliwe krzyki matki, czuł smak krwi w ustach. Idiota...
Dziwadło... Cierpienie, smutek, upokorzenie. Boli... Ja nic
nie zrobiłem! Szyderczy śmiech. Och, co za kretyn! Nażryj się
mydła! Złowrogi warkot wilkołaka. Czerwone oczy bestii. Jesteś
mój, na ZAWSZE! Krew... mnóstwo krwi, martwe ciała. Nie chciałem
tego, nie chciałem...! Ciosy. Powiesz WSZYSTKO. Trzask
łamanej kości... Ból. Zimno... tak mi zimno... zimno...
Nagle
objęły go czyjeś ramiona.
- Sever, ratunku!! Oni
podchodzą!!
„Przykro mi, dzieciaku” zdołał pomyśleć.
Gdzieś spod lawiny złych wspomnień z żałosnego dzieciństwa i ponurej
młodości wydostało się jedno, jedyne jasne wspomnienie – jak ostatnia
iskierka z ogniska, które prawie zagasło. „Dla każdego gwiazda na
niebie” zabrzmiał w jego głowie czysty głos dziecięcy „tak
łaskawy kiedyś rzekł Pan.” Jaśniejące szczęściem oczy dziewczynki,
tulącej do siebie czarnego kociaka. „Będzie się nazywał
Sever.” „Proszę zapakować.” „Nikt nie powinien
spędzać świąt w więzieniu...”
- Expecto patronum! –
jęknął Severus. Z końca jego różdżki wypłynęła opalizująca mgła. Wydawało
się, że dementorzy zawahali się lekko.
- Expecto patronum! –
wrzasnął, widząc niemal w wyobraźni, jak mdła iskierka dobrego wspomnienia
urasta do płomyka. Desperacko rozgrzebywał te zgliszcza, szukając choćby
iskierek najdrobniejszych, najbanalniejszych przyjemności. Gorąca, mocna
kawa pod Trzema Miotłami. Puchar Domów w rękach prefekta Slytherinu.
Quidditch... Kanapka z szynką...? Zapach farby drukarskiej...
„Mittelalterliches Elixier wenig bekannt. Tłumaczenie i opracowanie R.
Holtz, S. Snape.” Ale nad tym wszystkim górował psalm, wyśpiewywany
teraz jak hymn zwycięstwa.
- EXPECTO PATRONUM !!
Lśniący opar
przerodził się w długołapego zwierza. Patronus obnażył świecące kły,
nastroszył z sierść na karku i rzucił się na najbliższego dementora,
rozdzierając go w strzępy, rozpływające się niczym brudny dym. Pozostałe
stwory pierzchły z charkotem oraz przeraźliwym wizgiem. Patronus
Snape’a zdołał jeszcze dopaść jednego, nim sam stracił moc i rozwiał
się w morskiej bryzie. Pozostałe trzy dementory dołączyły do pochodu, nadal
sunącego mostem.
- Uciekli... – usłyszał Severus gdzieś z dołu.
Lestrange wpół leżała na kamieniach, nadal obejmując go w pasie.
- Złaź
ze mnie, nie jestem kanapą – chciał to warknąć, ale w jego głosie
zabrakło zwykłego sarkazmu. Czuł się, jakby wraz z patronusem wyciekła z
niego cała energia.
Dziewczynka odsunęła się nieco.
- A co to było za
zwierzę?
- Wilk grzywiasty – westchnął Snape.
- Śliczny. I
zupełnie do pana podobny – słabym głosem osądził ten okropny dzieciak.
Severus chciał warknąć, sarknąć, nakrzyczeć... bo i cóż sobie ta
smarkata wyobraża, żeby porównywać profesora Hogwartu i Mistrza Eliksirów do
jakiejś skundlonej wersji lisa... ale, niespodziewanie dla siebie samego,
zaczął się śmiać. Dość histerycznie.
- Drętwota! – powiedział
ktoś głośno.
Zapadła ciemność.
*
Siri zobaczyła, jak Sever wali
się bezwładnie na ziemię, niczym wór kartofli. Rąbnął głową o kamienie z
takim łomotem, że prawie zrobiło jej się niedobrze.
- Co za wzruszający
widoczek. Prawie się popłakałam. Duży wąż i mały wężyk tulą się do
siebie.
Nie dalej jak trzy kroki od nich stała ta potworna baba z celi.
Ubrana w jakiś brudny łach, uśmiechnięta jak trupia czaszka –
wskazywała na Severa różdżką.
- Nie martw się, dziecinko, pozwolę się wam
pożegnać. – Takim samym tonem można było proponować zatrute cukierki.
– Lego.
Severa w mgnieniu oka oplotły sznury.
- Ciebie zostawię
sobie na deser, a na razie pogadam z naszym ulubionym jastrzębiem.
Koniec
różdżki wymizerowanej kobiety od niechcenia kreślił w powietrzu płaskie
ósemki. Sirith przesunęła ręce do tyłu i namacała kamień. Różdżkę miała w
kieszeni, ale doskonale wiedziała, że sięganie do kieszeni przy uzbrojonej
(i pewnie obłąkanej) osobie, nie było rzeczą rozsądną. W jednej sekundzie z
„deseru” mogła stać się „przystawką”.
-
Enervate.
Powieki Severa zadrgały, a potem uniosły się. Spróbował
poruszyć się, zakasłał głucho.
- Przeziębiony? – zadrwiła kobieta.
– Przyjaciółeczka słabo grzeje? Dobierasz się teraz do nieletnich,
panie Snape?
- Dziwka – mruknął.
- Tylko tyle? – spytała z
ironią.
Sirith, korzystając z chwilowej nieuwagi, wycofała się odrobinę,
nadal ściskając kamień w garści.
- Tylko tyle, bo ladacznica to zawód,
więc zasługuje na szacunek – odparł Sever, zerkając szybko na
dziewczynkę.
- A więc już nie Bella mia? Nie „Gwiazda mych
oczu” i nie „Czarna Róża Slytherinu”, ty żałosny
trubadurze? Dwulicowy prowincjuszu?
- Nie popisuj się elokwencją,
Bellatrix, bo to na mnie nie robi wrażenia – odparł Sever pogardliwie.
– Gdybyś myślała głową, a nie tyłkiem, nie potrzebowałabyś teraz
pilnie remontu. Cerowana wiedź...
Uderzenie w brzuch wypchnęło mu
powietrze z płuc. Bellatrix kopała go w ślepej furii, wyjąc z wściekłości
jak zwierzę. Sever zwijał się pod ciosami, na moment jednak odwrócił twarz
do Sirith, a jego usta ułożyły się w bezgłośne:
„uciekaj”.
Siri obróciła w ręku kamień. Rzucała nie gorzej od
chłopaków. W dokach Fogbell potrafiła przetrącić grzbiet szczurowi, a łeb
tej porąbanej Belli był przecież większy od szczura...
Kamień trafił
czarownicę tuż nad uchem, aż zachwiała się mocno. Siri, nie czekając już na
nic, rzuciła się do ucieczki w kierunku mostu, gdzie gęsto ustawione
przypory i złomy skalne mogły zapewnić jej kryjówkę. Usiłowała biec
zygzakiem, ty stanowić trudniejszy cel dla zaklęcia.
- Crucio!
– rozległ się okrzyk, przytłumiony nieco przez szum fal.
„A
kruciaj sobie” pomyślała Siri, robiąc unik w lewo.
- Crucio!
– Jednak wiedźma musiała mieć równie bystre oko, bo dziewczynka
poczuła gwałtowne uderzenie w plecy, jakby ktoś pchnął ją nożem, a w
następnej sekundzie z tego miejsca rozrosły się kolce bólu, sięgające do
każdego zakątka ciała. Bolały ją chyba nawet włosy i paznokcie! Świat
zaszedł mgłą, potknęła się i upadła, ale nie czuła uderzenia o kamienie. Nie
mogła oddychać. Miała wrażenie, że jej mięśnie przemieniły się w węże,
kłębią się pod skórą i usiłują wyrwać na zewnątrz. A wtedy, równie
nieoczekiwanie, jak się rozpoczął, ból zniknął. Sirith usłyszała jakąś
szamotaninę, nowy okrzyk Crucio!, a potem okropny skowyt Severa. Ta suka
go torturowała!
*
Mała nawet nie pisnęła, po prostu padła jak
kłoda, w pełnym biegu. Bellatrix trzymała ją pod zaklęciem, nie zważając na
to, że dzieciak pewnie właśnie się dusi własnym językiem. Jak długo miała
zamiar to robić? Póki ofiara nie umrze, albo zwariuje jak Longbottomowie?
Severus napiął mięśnie, szarpnął się w więzach i z całej siły kopnął
Bellatrix w zagłębienie pod kolanem.
Wrzask wściekłości. I kolejny
cruciatus, tym razem skierowany na niego. Możliwe, że krzyczał... co tam,
niech ta wariatka ma swoje pięć minut satysfakcji. Byleby tylko dzieciak
pozbierał się do kupy i zdążył uciec. Severus od lat starał się przestrzegać
zasady „nie więcej, niż jeden trup dziennie”. Dotyczyło to także
jego własnych zwłok.
- Szkoda, że nie mam czasu zabijać cię po
kawałeczku... Sevi – powiedziała Bellatrix, zdejmując zaklęcie.
– Jakieś ostatnie słowa przed śmiercią? Motto dla potomnych? Oprawię
je sobie w ramki wraz z datą twojego zejścia z tego świata.
Severus
rozkaszlał się znowu i splunął krwią. Cholera, przygryzł sobie język.
-
Dobry pomysł – wykrztusił cierpko. – Notuj: Wtedy Pan zapytał
swojej sługi: "Gdzie jest, do diabła, mój Mistrz Eliksirów?" Ona
odpowiedziała: "Nie wiem. Czyż jestem stróżem brata mego? Jak ostatnio
kopałam go w nerki, powiedział tylko: Ostatni będą pierwszymi." A wtedy
Pan wkurzył się bardzo.
Bellatrix zawyła z frustracji, słysząc
hasło. „Kompletnie jej odbiło” pomyślał Severus, widząc, jak
czarownica ze złości gryzie swoją różdżkę
- Biblia według świętego
Severusa! Wywinąłeś się tym razem, ale nie myśl, że to koniec –
syknęła. Podniosła upuszczoną różdżkę Snape’a, wetknęła ją w szczelinę
skalną i złamała jednym ruchem. Popatrzyła na most, gdzie zaczynały pojawiać
się ciemno zielone i popielate mundury aurorów. Pobiegła w stronę wody, a w
chwilę później Severus usłyszał stłumiony huk aportacji. Oparł o skałę
pulsującą głowę, zamknął oczy. Zablefował, używając słów usłyszanych od
dementora i jeszcze raz się udało. Który raz? Kiedy nadejdzie ten ostatni?
- Sever... Proszę pana?
Dopiero kiedy dotknięcie palców na twarzy
prawie go sparzyło, zdał sobie sprawę, jaki jest zziębnięty. Otworzył oczy.
Dziewczynka miała siniaka na brodzie, była brudna i wystraszona, ale
żywa.
- Pan żyje!
- Żyję. Nie ciesz się, następne Eliksiry w
poniedziałek, jak zawsze.
Zbzikowana dziewucha roześmiała się głośno i
niespodzianie przytuliła swego groźnego profesora.
- Lestrange,
bezczelnie wykorzystujesz to, że jestem związany i nie mogę ci przylać.
Przypomnij mi, żebym ci dał szlaban, jak wrócimy do szkoły.
- Okej
– potwierdziła, nadal szczerząc się jak reklama proszku do zębów.
-
Masz swoją różdżkę? – spytał Severus.
- Aha...
- No to użyj
Libero i rozwiąż mnie.
Niestety, małej trzęsły się ręce i osiągnęła tylko
taki efekt, że magiczne więzy porosły czerwonymi włosami. Snape przezornie
nie nalegał na drugą próbę.
- Proszę pana... co to jest trubadur? –
odezwała się nagle Sirith.
Snape westchnął. Tego jeszcze brakowało.
-
Taki smętny frajer z gitarą – mruknął niechętnie.
Mała Lestrange
analizowała kilkanaście sekund tę informację, po czym prychnęła
pogardliwie:
- Głupia dziw...
- LESTRANGE!!
- Sam pan tak
powiedział...
- Zamknij się.
Od strony mostu nadchodził patrol
aurorów.
**
Siri obserwowała samopiszące pióro, biegające po papierze.
Nadal trochę ją mdliło. Oficer w ciemnozielonym uniformie ze złotymi
naszywkami dyktował zakończenie raportu.
- ... wiarygodne zeznanie
świadka, wysłuchane i zarejestrowane dnia dwudziestego stycznia 1996 roku,
przez komisarza Malcolma Bidwella, numer AMC 3584.
Do sali przesłuchań
wszedł Sever. Jeden rzut oka, a było wiadomo, że coś jest nie tak. Mistrz
Eliksirów miał rozpięty żakiet, choć zwykle nie pozwalał sobie taką swobodę.
Oburącz trzymał przed sobą swoją czarną pelerynę, złożoną na pół. Na głowie
miał opatrunek, twarz poniżej była równie blada jak bandaż – a do tego
sinawe plamy pod czarnymi oczami i usta zaciśnięte w wąską kreskę. Siri
zerwała się momentalnie na równie nogi, podbiegła do swego Opiekuna,
chwytając go za ramię. Wzdrygnął się lekko, zaniepokojony tym bliskim
kontaktem, a cichutki chrobot metalu trącego o metal wyjaśnił dziewczynce
wszystko. Sever trzymał ręce pod płaszczem, bo miał na nich
kajdanki!
- Wracamy do domu? – zapytała cicho i niepewnie.
-
Prędzej czy później – mruknął profesor. Tymczasem towarzyszący mu
auror położył na biurku kilka kart pergaminu.
- Zeznanie i raport
uzdrowiciela. Trochę siniaków na całym ciele, pęknięte żebro, reakcje mięśni
właściwe dla postcruciatus. Szrama na głowie... wygląda na draśnięcie
szponem dementora, gdyż źle reaguje na eliksir gojący.
- Stracę na
urodzie – zadrwił Snape, bez zaproszenia sadowiąc się na krześle.
Dziewczynka tkwiła wciąż przy nim, uczepiona profesorskiego rękawa jak
rzep.
„O Merlinie... o Hermesie...” pomyślała Siri,
oszołomiona. ”Rozebrali go. Kazali mu zdjąć ubranie i oglądali
go...”
- Znaleźliśmy też coś znacznie bardziej interesującego
– ciągnął auror z ponurą satysfakcją. – Pan Snape jest... hm...
podstemplowany emblematem Sami-Wiecie-Kogo. Innymi słowy, mamy tu
Śmierciożercę w nader niezręcznej sytuacji.
Siri mocniej zacisnęła palce
na ramieniu Opiekuna. Wszystko pasowało do siebie. Wrzaski tej facetki z
Azkabanu: Łatwo cię było kupić... Czy czujesz już na karku oddech śmierci?
Tchórz! Zdrajca! Sirith zadrżała. Nie, nie... Sever nie był taki...
nie był przecież... Inaczej ta cała Bellatrix by nie chciała go zabić,
prawda?
- Wszystko to znajdziecie w moich aktach, łącznie z informacją,
że od czternastu lat pracuję z dziećmi, z czego prawie dwanaście jako
Opiekun Domu – odezwał się Snape ze zjadliwym spokojem. – I
niemal codziennie stykam się z waszym bezcennym Zbawicielem, notabene
również widowiskowo „ostemplowanym”. Rada Nadzorcza z pewnością
nie pozwoliłaby mi na to, gdybym był zamieszany w cokolwiek
nielegalnego.
- Z Azkabanu uciekło dziesięciu pańskich towarzyszy...
-
Wypraszam sobie podobne insynuacje!
- ...a ktoś musiał dostarczyć im
różdżki.
- A ja doskonale nadaję się na kozła ofiarnego – wtrącił
znów Snape. – Czy ktoś tu w ogóle myśli? Dziesięć różdżek to jest
około dwóch funtów magicznego materiału. Gdybym stanął choćby w pobliżu
posterunku z czymś takim w kieszeni, wszystko by im tam wyło na alarm jak
opętane. Przeszliśmy oboje rutynową kontrolę w PoA 128. Chyba, że sugerują
panowie, że tamtejsi aurorzy są niekompetentni.
- Tamtejsi aurorzy są
martwi – odparł sucho oficer.
Zaległa chwila ponurej ciszy.
-
Powtarzam: mam pod opieką dzieci, a teraz konkretnie TO dziecko, które
dopiero co obejrzało sobie, jakie cudowne warunki panują w naszym
więziennictwie, o mało nie zostało pożarte, a na koniec uderzono je
cruciatusem. Jeżeli to nie wystarczy, by ta mała mogła wrócić spokojnie do
szkoły, to doprawdy nie wiem, czego jeszcze trzeba – wygłosił Opiekun
Slytherinu z naciskiem.
Obaj aurorzy stropili się nieco.
- Prawda
– rzekł wyższy rangą. – Chyba powinien ją obejrzeć medyk.
W
tej chwili uczucie, które od dłuższego czasu narastało Siri gdzieś między
sercem a żołądkiem, wreszcie się tam nie zmieściło. Otworzyła usta, wydając
przeraźliwy, wibrujący wrzask – jak to tylko potrafią nieduże
dziewczątka obdarzone zdrowymi płucami. Snape omal nie zleciał z krzesła.
- Nienienienienie...!!! – zawyła dziewczynka na jedną
monotonną nutę. Nie, nie, nie! Na samą myśl o tym, że miałaby rozebrać
się w tym okropnym miejscu przed kimś obcym (nawet medwiedźmą), ogarnęła ją
panika. Zawisła Severowi na szyi - prawie go dusząc – i powtarzała raz
za razem:
- Ja chcę do domu! Ja chcę do domu! Wracajmy do
domu! Proszę, proszę pana, chodźmy do domu...
*
Krzyki w tym
gmachu były na porządku dziennym. Niektórzy z aresztowanych bywali agresywni
i trzeba było ich... dyscyplinować. Jednak głos, który właśnie przebił się
poprzez ścianę do gabinetu inspektora Douglasa Fairytaile’a, był
bardzo wysoki przenikliwy i należał chyba do kobiety.
„Co się tam
dzieje, na Hestię” pomyślał z irytacją, kiedy wrzaski nie milkły.
„Przecież tak się nie da pracować!”
Dokończył
sporządzanie notatki służbowej, podetknął ją pod nos szczurowi łącznikowemu,
który skwapliwie złapał karteczkę i umknął do dziury pocztowej. Fairytaile
otworzył wygłuszane (teoretycznie) drzwi, prowadzące do sąsiedniego
pomieszczenia i wkroczył na teren czegoś w rodzaju miniaturowej bitwy z
Grindelwaldem. Kłębiło się tam około pięciu czy sześciu osób, przy czym
ośrodek zamieszania stanowiła dziwaczna para: mężczyzna pod czterdziestkę,
plus uwieszony na nim rozhisteryzowany dzieciak. Libby Petronius z wydziału
do spraw nieletnich – aurorka o obfitych kształtach i twarzy
macierzyńskiego buldoga, właśnie bezskutecznie usiłowała obłaskawić dziecko
czekoladą. Wokół Libby krążył jakiś zagubiony praktykant, objuczony naręczem
pluszowych zabawek. Zirytowany Bidwell z kryminalnego czyścił mundur
chustką, roztaczając wokoło intensywny słodko-korzenny aromat, co
świadczyło, że został właśnie ochlapany eliksirem uspokajającym. Natomiast
młody sierżant kłócił się o coś jednocześnie z jakimś tajniakiem i z owym
brunetem, którego dzieciak tak kurczowo się trzymał.
- Co się tu dzieje?
– zapytał głośno Fairytaile.
- Schwytaliśmy Śmierciożercę!
– zameldował Bidwell, przekrzykując zawodzenie dziecka.
- Acha... a
który to z obecnych? – spytał Fairytaile tonem podszytym gryzącą
ironią.
Facet z opatrunkiem na głowie wyglądał na bliskiego całkowitego
uduszenia (lub zawału). Zszokowane dziecko szlochało mu w kołnierz, a
mężczyzna odruchowo co rusz próbował je poklepać uspokajająco po plecach, w
czym zawadzały mu kajdanki. Petronius spróbowała oderwać dziecko od więźnia,
co jedynie wywołało nową falę histerycznych krzyków i próśb: „Proszę
pana, ja chcę do domu!!”
„A podobno to my jesteśmy ci
dobrzy” pomyślał Fairytaile z ironią. „Opiekunowie wdów,
sierotek i zbawcy kotków na wysokich drzewach...”
Bidwell podsunął
mu plik dokumentów. Faktycznie, w tych warunkach łatwiej było czytać, niż
wyjaśniać coś słowami. Inspektor przebiegł wzrokiem tekst. Ciekawe... Czytał
dalej. Bardzo interesujące...
- Rozkujcie pana Snape’a –
rzucił mimochodem, porównując zeznania.
- Ale... – zaczął zdumiony
Bidwell, lecz pod wpływem surowego spojrzenia przełożonego dotknął kajdanek
różdżką, mrucząc „libero”. Srebrzyste obręcze natychmiast
rozdzieliły się, upadły z brzękiem na podłogę i odpełzły do kąta, jak duży
srebrny krab.
- Nie mamy podstaw do zatrzymania pana Snape’a.
Snape’a Severusa... Mistrza Eliksirów, członka korespondenta
Londyńskiej Akademii Alchemicznej... oraz wykładowcę w Szkole Magii i
Czarodziejstwa Hogwart – ciągnął powoli Fairytaile, studiując nadal
dokumenty. – Jego zeznanie jest zbieżne z zeznaniem świadka, które
wydaje się go uniewinniać.
- Są pewne niejasności... Odmówił przyjęcia
veritaserum!
- Co jest całkowicie zgodne z kodeksem prawnym! To
dobrowolność odróżnia podobno veritaserum od Imperius – odezwał się
Mistrz Eliksirów. Uwadze inspektora nie uszło to, że natychmiast po
uwolnieniu rąk mężczyzna objął obronnym gestem dziecko, które na szczęście
przycichło, ograniczając się do stłumionego chlipania.
- To pańska
córka? – spytał auror z uprzejmym zainteresowaniem.
- Na szczęście
nie – wycedził Severus Snape przez zęby. – To moja uczennica.
- Najwyraźniej dzieci pana bardzo lubią – rzekł inspektor, myśląc
jednocześnie, że ten dziwny człowiek musi mieć chyba dużo zalet
wewnętrznych, chociaż jego twarz nadawała się tylko do albumu seryjnych
morderców. Wzorcowy Opiekun mruknął coś nieokreślonego, kierując wzrok na
młodego praktykanta, który wzdrygnął się nerwowo i schował za postawną
aurorką od nieletnich.
- Nie mamy podstaw do zatrzymania, możemy
natomiast i na pewno zechcemy powołać pana Snape’a i pannę Lestrange
na świadków w rozpoczętym właśnie śledztwie.
- Ta mała może mieć
zmodyfikowane wspomnienia – wtrącił Bidwell.
- To nie jest
wykluczone, dlatego też oboje nie opuszczą aż do odwołania terenu Hogwartu,
póki wszystko się do końca nie wyjaśni. Libby, pobierz od państwa próbki i
oddaj je do działu zaklęć nadzorczych.
*
Severus z ogromną ulgą
wkroczył do znajomego wnętrza stacji Fiuu w Hogsmeade. Co prawda przedtem
musiał poddać się jeszcze procedurze pobierania krwi do sporządzenia silnego
zaklęcia nadzorującego, a dwóch aurorów eskortowało go aż do ostatniego
kominka. W dodatku musiał nieść tę nieszczęsną Lestrange, która wcale nie
była lekka. Marzył obsesyjnie o papierosie i wannie z gorącą wodą.
Asystująca im para aurorów obrzuciła Snape’a po raz ostatni
podejrzliwymi spojrzeniami, po czym aportowała się z głośnym trzaskiem.
- Gliny poszły. Może mnie pan postawić – odezwała się nagle
dziewczynka zachrypniętym głosem.
Severus nie tyle ją postawił, co
nieomal upuścił.
- Ile to się człowiek musi namęczyć, żeby wyjść na
swoje – mruknęła Sirith, wycierając nos włóczkową rękawiczką. –
Gardło mnie boli.
- Nic dziwnego – burknął Snape, przyglądając się
jej badawczo. – Darłaś się co najmniej pół godziny. Omal nie
ogłuchłem.
- Czterdzieści minut. Na ścianie wisiał zegar –
sprostowała.
- Miałem więc słuszne wrażenie, że po prostu odstawiasz
wielki cyrk.
- Po czym pan poznał?
- Zdążyłem cię trochę rozpracować.
Jak naprawdę się boisz, to mówisz „Sever”, nigdy „proszę
pana”. Właściwie, dlaczego akurat „Sever”?
- Wszyscy
mówią: Sever. Wszyscy... ze Slytherinu... – wymamrotała dziewczynka,
po czym zachwiała się mocno. Gdyby Snape jej nie przytrzymał, pewnie by
wylądowała na podłodze.
- Co jest?
- Głowa mnie boli... Kazali mi
wypić jakieś świństwo, a potem pytali i gadałam, gadałam, gadałam...
Severus zgrzytnął zębami.
- Dali ci veritaserum?!
- Nie wiem
co to było, ale na końcu zarzygałam im podłogę – to ostatnie Lestrange
podkreśliła z mściwą satysfakcją.
– A teraz muszę coś oszamać
– dodała, grzebiąc w kieszeni. – Mam we flocie trzy sykle. Chce
pan kawy?
Snape miał na końcu języka, że się obejdzie, ale w tejże chwili
uświadomił sobie, że sam również nie jadł nic od rana, został sponiewierany
fizycznie oraz psychicznie, i spacerek do Hogwartu (półtorej mili w zimowych
ciemnościach) zasadniczo jest ostatnią rzeczą, o jakiej marzy.
- Idziemy
pod Trzy Miotły. Bądź łaskawa nie mdleć jeszcze przez pięć minut.
*
W
gospodzie było tłoczno – jak zawsze wieczorami. Większość twarzy
obracała się z zainteresowaniem w stronę nowo przybyłych, lecz Severus to
ignorował. Zdawał sobie sprawę, że oboje wyglądają jak ofiary ulicznej
rozróby.
- Madame, prosimy o jakieś spokojne miejsce, cokolwiek ciepłego
do jedzenia, dużą czekoladę i dużą kawę z mlekiem.
Madame Rosmerta
jednym rzutem oka oceniła stan gości i skierowała ich do pokoiku na
zapleczu. Severus z westchnieniem zrzucił płaszcz, rozparł się na krześle i
zapalił od świecy pierwszego tego dnia papierosa. Co za ulga...
W ciągu
paru minut pojawiły się jajka na bekonie i zamówione napoje, a Madame
Rosmerta postawiła przed Severusem szklaneczkę Ognistej Whisky.
- Na
koszt firmy, panie profesorze – powiedziała życzliwym tonem.
Sirith
przypięła się do wielkiego kubka z czekoladą. Snape, z podziwu godną
koordynacją, jadł, pił kawę i palił jednocześnie.
- To była ta Bellatrix
Lestrange, no nie? – odezwała się nagle dziewczynka, wbijając wzrok w
Snape’a ponad krawędzią naczynia.
- Tak – odpowiedział sucho.
- Ale to nie była żadna moja ciotka? – Tym razem w głosie
dziewczynki słychać było wahanie.
- Nie.
- Na pewno?
- Panieńskie
nazwisko Bellatrix brzmiało Black. Chwała Bogu, nie możesz mieć z nią
żadnych związków od strony ojca – wyjaśnił Severus. „Diabli
wiedzą, co ze stroną matki” dodał w myślach.
- Potworna baba
– mruknęła Siri. – A pan z nią spał! – dodała z
oburzeniem.
Severus omal nie wypluł whisky na stół.
- No co? Już od
dawna wiem, skąd się biorą dzieci. – Koszmarne dziecko wzruszyło
ramionami.
- Pilnuj własnego nosa i nie wtykaj go w cudze sprawy!
Przed kilka minut panowała cisza. Mała pałaszowała jajka na
bekonie.
- Czy to jest prawda, to co mówili aurorzy? – odezwała się
znowu. – To o panu, i o Sam-Wiesz-Kim...?
Severus odetchnął bardzo
głęboko.
- Lestrange, czy komukolwiek, kiedykolwiek będziesz opowiadać o
Fogbell i życiu w sierocińcu? Czy będziesz mi się zwierzać z tego, kto cię
bił po twarzy? Ile razy byłaś głodna i kradłaś jedzenie? Ile razy spałaś w
jakichś komórkach, bo mamusia „szła w tango”? Opowiesz mi, jak
odrabiałaś lekcje przy świetle ulicznej latarni, aż zepsułaś sobie wzrok?
Nie, prawda?
Dziewczynka potrząsnęła głową, robiąc wielkie oczy.
-
Aut, plomba na płótno. Nie filuj na moje sprawy, a ja nie będę na twoje. Jak
mniej kumasz, to cię nie ożenią z kosą – warknął Snape. – Jeśli
nie rozumiesz normalnie, to może kmina do ciebie dotrze.
Mała prychnęła,
rozbawiona.
- Stoi i gra.
- Może kiedyś panu powiem. Może. Pan by
chyba zrozumiał... – dodała, nagle znowu poważna. – Pan jest
omega...
Snape nic nie odrzekł. Z nowym papierosem w zębach pisał na
kartce z notesu liścik do Hagrida, z prośbą o przysłanie bryczki. Miał
zamiar poprosić Madam Rosmertę o wysłanie wiadomości prywatną sową. Kiedy
znów spojrzał na dziewczynkę, spała, opierając policzek na rękach, złożonych
na stole. Końcówki jej jasnych włosów wpadły do talerza z resztkami bekonu.
Wzdychała ciężko przez sen. Musiała być kompletnie wykończona. Stres w
Azkabanie, dementorzy, cruciatus i ponad półgodzinny seans wrzasków, żeby...
żeby wyciągnąć swojego belfra z paki. W zranionej głowie Snape’a
zrodziła się myśl tak niesłychana, że w pierwszej chwili odepchnął ją od
siebie. Potem jednak powróciła, drążąc uparcie jego umysł. To nieznośne,
bezczelne, nieobliczalne dziecko... lubiło go. Lubiło go na tyle, by
ryzykować dla niego życie, rzucając kamieniem w psychopatyczną morderczynię.
(Swoją drogą, musi jeszcze poważnie porozmawiać z tym przeklętym bachorem.)
Lubiło na tyle, by w swój dziwaczny, nonsensowny sposób chronić go w
siedzibie aurorów. Severus był stuprocentowo pewny, że gdyby nie mała
Lestrange, właśnie zajmowałby pryczę w areszcie śledczym. To dziecko od
prawie trzech miesięcy przewracało jego życie do góry nogami. A on... on...
nie, no nie lubił jej, ale coraz mniej go denerwowała. Chyba się
przyzwyczajał.
Severus otworzył notes na ostatniej stronie i napisał:
"Sirith Lestrange"; następnie zastanawiał się długo, zanim pod
spodem nie pojawiły się enigmatyczne dopiski „swetry” oraz
„dzieci DS”; wreszcie na samej górze stronicy wypisał
drukowanymi literami EXPECTO PATRONUM.
- W końcu teoretycznie ja też mam
jakąś jasną stronę – szepnął do siebie.
(Może koniec, a może
nie.)
**
Słowniczek gwary przestępczej:
Filunek –
obserwacja; filować – patrzeć
Flota – pieniądze
Kmina
– gwara złodziejska
Kumać - rozumieć
Iść w tango –
zabawiać się, głównie na imprezach alkoholowych
Omega – przestępca
z wyższym wykształceniem
Oszamać – zjeść
Ożenić z kosą –
dźgnąć nożem
Papuga – adwokat
Plomba na płótno – dosł.
zakaz na papiery; tu w znaczeniu „nie grzeb mi w
dokumentach”