ONI SĄ WŚRÓD NAS
Part
„Zimowy wieczór”
Tego dnia nie miała najmniejszej ochoty
wychodzić z domu. Towarzystwo komputera w zupełności jej wystarczało, co z
kolei nie podobało się pozostałym domownikom. Wieczorem do jej pokoju
wtargnął intruz – brat. Rozejrzał się po pokoju z niesmakiem, jak
zawsze gdy do niego wchodził. Ściany oblepiały tandetne rysunki siostry.
Sufit przyozdobiony był czarną pajęczyną, robioną na drutach. Na półkach
stały kadzidełka i świeczki zapachowe. Zmarszczył nos i rzucił na kolana
siostry smycz. Nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem.
- Rusz swoje
szanowne dupsko, lady Katarzyno, i wyjdź z psem żeby mógł się wyszczać
– rzekł nie siląc się na uprzejmość.
- To nie jest mój pies
– odparła obojętnie klikając kursorem muszy na ikonę „moje
dokumenty”.
- Nie szkodzi – warkną lecz po chwili nieco
złagodniał – Powinnaś się przewietrzyć. Wyjść z tego zatęchłego
pokoju.
- Ale później zostawisz mnie w spokoju?
Obróciła się na
obrotowym krześle by spojrzeć mu w oczy. Brat przytaknął lekko, a ona bez
słowa chwyciła smycz i przeszła do przedpokoju. Niezbyt starannie założyła
trepy, ale krótki płaszczyk zapięła dokładnie. Kolorowy długi szal obwinęła
wokół szyi, a na głowę naciągnęła równie kolorową czapkę w paski. Płowe
kosmyki włosów wydzierały się spod nakrycia głowy. Zawołała ostentacyjnie
„Dolar!” tak, jakby chciała potwierdzić swoje wyjście. Kiedy
dalmatyńczyk przybiegł merdając ogonem założyła mu czerwoną obrożę i
przypięła do niej smycz. Otworzyła drzwi i bez słowa pożegnania trzasnęła
nimi. Mimo że Dolar ciągnął Katarzynę, ta uparcie schodziła po schodach
wolno. Kiedy była na trzecim piętrze pomyślała, że jednak mogła zjechać
windą. Dolar kolejny raz szarpnął mocno, a ona zaklęła. Echo jej głosu
niosło się chwilę po klatce schodowej. Będąc już na dole dziewczyna ze
złością pchnęła drzwi frontowe. Zimny wiatr uderzył ją w twarz.
- Witam
szanowne krakowskie osiedle Kurdwanów – mruknęła cynicznie.
Zeszła ulicą Halszki do pobliskiego przystanku MKS, a obok piekarni
skręciła w prawo kierując się ku pobliskim krzakom. (Nigdy nie odważyła się
nazwać kilkunastu starych drzew, krzewów i wysokiej strawy laskiem.) Śnieg
skrzypiał pod butami, a mróz zaczął się delikatnie wrzynać w skórę twarzy.
Dalmatyńczyk zatrzymał się, a zaraz potem szarpnął – tyle że w
przeciwną stronę.
- O, nie! Głupi kundlu! – syknęła
– Skoro już pofatygowałam się by zafundować ci spacerek to nie
będziesz teraz rezygnował z przepisowego „siku” i
„kupa” tylko dlatego, że jest ci zimno.
Katarzyna pociągnęła
psa za sobą w stronę wydeptanej w śniegu ścieżki wiodącej w szkielety
chaszczy przysypanych białym puchem. Dolar opierał się nieco, ale po chwili
wyprzedził swą panią i obwąchiwał pojedyncze drzewka. Będąc pewną, że psu
nie grozi żaden nieostrożny kierowca odpięła smycz od obroży. Nagle coś
poruszyło się w krzakach. Pies nadstawił uszu i wlepił wzrok w miejsce skąd
doszedł odgłos. Katarzyna również wyostrzyła swe zmysły. Szelest powtórzył
się i dalmatyńczyk skoczył w tamtą stronę.
- Dolar, nie! –
krzyknęła.
W chwili gdy pies prawie wpadł w krzaki wyleciał z nich
kruk dość pokaźnych rozmiarów (a przynajmniej wydawało jej się, że to
kruk). Westchnęła z ulgą karcąc się przy tym za swój irracjonalny strach i
przywołała psa. Ten podbiegł merdając ogonem, a ona poklepała go
pieszczotliwie po pysku.
- Głupi kundel – szepnęła z lekkim
uśmiechem drapiąc zwierze za uchem.
Ulepiła śniegową kulkę i rzuciła
przed siebie. Dolar z radosnym szczekaniem pobiegł za śnieżką. Wkrótce znikł
jej z oczu. Raz jeszcze uśmiechnęła się do siebie i poszła wolno za psem.
Może ten spacer nie był aż tak złym pomysłem, pomyślała. Postąpiła jeszcze
kilka kroków i usłyszała przeraźliwy skowyt. Zamarła na chwilę. Potykając
się o rozwiązane sznurówki rzuciła się biegiem w stronę, gdzie jeszcze przed
chwilą widziała Dolara. Jednak nie mogła go nigdzie znaleźć. Nie reagował na
głośne nawoływania. Księżyc zaczął wychodzić zza chmur i Katarzyna miała
nadzieję, że teraz łatwiej jej będzie odnaleźć psa. Jednak zauważając kilka
czerwonych plam na śniegu poczuła, że nadzieja ta ulatnia się niczym wiatr.
Przykucnęła i z ciekawością dotknęła opuszkami palców czerwonej cieczy.
Roztarła ją między palcami. Wystarczająco dużo razy się skaleczyła by móc
teraz rozpoznać krew. Wokół nie było żadnych śladów.
- Co, do cholery?
– szepnęła.
Zaraz potem usłyszała cichy skowyt. Jej ciało przeszył
lekko dreszcz strachu, a na czole pojawiły się kropelki zimnego potu. Mimo
to wolnym krokiem podchodziła do krzaków, z których dochodził dźwięk. Już z
kilku metrów mogła rozpoznać Dolara. Ostatnie kilka kroków przebiegła. Pies
miał rozszarpany brzuch, a jego wnętrzności były wyciągnięte na śniegu. W
oczach zwierzęcia płonęły ból i cierpienie, dogasało – życie.
Zapiszczało jeszcze raz cicho, po czym jego ciałem wstrząsnęły konwulsje.
Znieruchomiało. Oczy wywróciły się ukazując białka.
- Dolar?
–wydusiła w końcu z siebie.
Nie wierzyła... Nie chciała wierzyć
własnym oczom. Serce tłukło się jak oszalałe, a wnętrzności ściskało
przerażenie. Kiedy dotarło do niej co widzi złapała się za usta. Myślała, że
zaraz zwymiotuje. Nagle coś podcięło jej nogi i upadła twarzą w pozostałości
Dolara. Pisnęła przeraźliwie czując na sobie gęstą posokę zwierzęcia.
Odwróciła się szybko na plecy i usiadła rozglądając się z szeroko otwartymi
oczyma. Tylko las. Jeszcze przed kilkoma chwilami nie zauważyłaby wokół nic
nadzwyczajnego, ale teraz każdy dźwięk przyprawiał ją o paniczny strach.
Chciała jak najszybciej wstać i uciec z tego przeklętego miejsca. Zamiast
tego drżącymi rękoma sięgnęła do kieszeni po komórkę. Wybrała numer do domu
i już miała przycisnąć „ok.”, kiedy poczuła na karku ciepły i
wilgotny oddech. Telefon wypadł jej z rąk, a ona rzuciła się przed siebie
na czworaka. Było jej zupełnie obojętne w jakiej pozycji oddali się od tego
czegoś. Poczuła jak ostre zęby zaciskają się na jej nodze. Wrzasnęła i
odwróciła się. Nie zobaczyła nic prócz martwego psa i śladów. Z nogi
sączyła się krew. Ból otępił jej zmysły, ale wiedziała, że znów coś jest za
nią. Tym razem spojrzała za siebie, po to tylko by napotkać parę
błyszczących oczu zwierzęcia szczerzącego kły. Mogło uchodzić za wilka, ale
było dużo większe, masywniejsze i przerażające. Miało dziwny kształt pyska,
a kły niewątpliwie dłuższe od tych wilczych. Chwila mierzenia się wzrokiem
trwała przez kilka sekund, po których zwierze odgryzło dziewczynie pół
policzka. Ta wydała z siebie nieartykułowany wrzask i przycisnęła otwarte
dłonie do rany siląc się, że to złagodzi palący ból lub chociaż krwawienie.
Kątem oka spostrzegła, że podchodzi do niej coraz więcej wyrośniętych
wilków. Katarzyna nie miała siły już krzyczeć, a nawet jeśli – dźwięk
jej głosu nie niósłby się zbyt długo.
W krzakach niedaleko osiedla
Kurdwanów rozległo się tryumfalne wycie. Nikt jednak tego nie słyszał, a ten
kto słyszał nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.