Nie, to nie plagiat. Minerwa jest
panieńskim imieniem Dziewczyny Hagrida, do którego to imienia właśnie
wróciłam.
style='font-size:15pt;line-height:100%'>Księga Szlabanów. Z kronik
kryminalnych Hogwartu.
Prolog
Remus Lupin
podniósł głowę znad pergaminu.
Było ich trzech, zdecydowanych na
wiele, bo mówić, że na wszystko, byłoby jednak przesadą. Trzech ludzi, lekko
wściekłych i nieziemsko wprost chcących go dorwać. Rozejrzał się oceniając
szanse ucieczki, ale jasne było, że ucieczki nie ma. Za nim stała ogromna,
wyładowana po brzegi szafa z książkami, przed nim byli oni. Wiedział, czego
chcą. Od kilku tygodni śledziły go ich ukradkowe spojrzenia, porozumiewawcze
miny, jakimi przekazywali sobie nawzajem zadanie pilnowania go - zawsze
któryś z nich był przy nim. Pomyślał z politowaniem, że konspiratorzy z nich
żadni, musiał jednak przyznać, że zorganizowani byli świetnie.
Spojrzał na nich. Zrobił nawet ruch, jakby chciał zaatakować. Oczywiście
żaden z nich nie wziął tego poważnie, choć nauczka, jaką Remus raz na jakiś
czas zmuszony był dawać któremuś ze zbyt wścibskich Ślizgonów, powinna była
ich ostrzec. Ale nie ostrzegła, i słusznie. Albowiem ze wszystkich ludzi
których znał, tylko tych trzech miało prawo lekceważyć takie ostrzeżenia.
Syriusz. James. I Peter. Najważniejsi ludzie w jego życiu, a przez dziesięć
miesięcy w roku - także najbliżsi.
- Pokaż - James wyciągnął rękę.
Remus bez oporu podał mu pergamin, wyjęty spod księgi, gdzie przed chwilą go
ukrył.
- Uważaj - uprzedził tylko dlatego, by nikt nie mógł
powiedzieć, że nie uprzedzał. W rzeczywistości jednak było już za późno. Z
pergaminu buchnął obłok drobniusieńkiego, perłowego pyłu, który sprawił, że
James Potter złożył się we czworo na podłodze, wstrząsany nieustannym
kichaniem.
- Uaaaaha! Zabiję cię, ty cho... uaaaahaaaa!
...lerny głupku, czemuś nie mówił... aaakhhhh! Zróbcie coś, bo już nie
mogę... yyyyh!
- Sternuto - Syriusz Black machnął różdżką i
kichanie ustało. James smarkając i ocierając łzy powoli zbierał się z
podłogi.
- Ty pieroński wilku - powiedział z wyrzutem, głosem
ochrypłym od kichania. - Byłoby mi trąbę urwało!
- Mówiłem,
żebyś uważał - Remus uśmiechnął się łagodnie.
- Jeszcze jak
mówiłeś! To była pułapka.
- To po co mnie szpiegujecie? Jak
skończę, to wam pokażę, zresztą bez was się nie obejdzie, wy czarodzieje
zakichane. Dacie mi jeszcze tydzień na skończenie tego, czy mam wymyślić coś
jeszcze?
- Tydzień - James Potter uporał się już ze skutkami ataku
kichania. - W przyszły wtorek o tej samej porze opowiesz nam szczegółowo i w
kolorach, co kombinujesz.
- Bo w przeciwnym razie - Syriusz
skrzyżował ręce na piersiach i uśmiechnął się paskudnie - szczyt północnej
wieży wzbogaci się o nową ozdobę. Której jasne kudły, muszę dodać, wiatr
będzie rozwiewał na cztery strony świata. Domyślasz się, co to będzie?
- Niech zgadnę... Moja głowa?
- Otóż to - potwierdził z powagą
milczący dotąd Pettigrew.
- Ale do tego czasu - Remus starannie
schował "kichający" pergamin do wewnętrznej kieszeni szaty -
zdejmiecie ze mnie ten ścisły nadzór. Nie mogę się skupić, jak na was
patrzę.
- Bezczelny - Syriusz zmierzył go spojrzeniem. - Dobrze.
Znaj pana. Dajemy ci pełny luz.
- Ja wam za chwilę też coś dam -
usłyszeli za plecami pełen pasji głos.
Odwrócili się. Dopiero kiedy
zobaczyli panią Pince, bibliotekarkę, wspartą pod boki, uświadomili sobie,
że ostatnio zachowywali się trochę zbyt głośno jak na miejsce, w którym się
znajdowali.
- Czy wam się zdaje, że skoro jesteście tu sami, wolno
wam hałasować? - pani Pince była mistrzynią retorycznych pytań. - Za
dwadzieścia minut zamykam czytelnię. Ale wy czterej wynoście się stąd już
teraz.
- Ale ja jeszcze nie napisałem... - próbował oponować
Remus.
- Coś powiedziałam, Lupin - pani Pince aż kipiała z gniewu.
- A może wolicie, żeby powtórzyła wam to profesor McGonagall? Dodając przy
okazji zasłużony szlaban? To jest do zrobienia.
- Nnie,
przepraszamy, już nas tu nie ma - James wyszczerzył się w uśmiechu,
wypychając kolegów za drzwi. - Żeby nam ta zołza nie wykrakała - dodał,
kiedy pani Pince nie mogła już ich słyszeć. - Ona czasem jak coś
powie...
Rozdział pierwszy
Cienka wstążeczka pergaminu
zatrzepotała w powietrzu i rozdzieliła się na trzy skrawki, które opadły
wprost na głowy adresatów. James Potter westchnął i dyskretnie wyplątał
papierek ze swej kędzierzawej czupryny. Tylko Syriusz mógł rozsyłać
korespondencję w taki zbzikowany sposób. Odkąd profesor McGonagall, znudzona
ciągłym upominaniem, rozsadziła ich w cztery kąty klasy, musieli wynaleźć
kilka nowych sposobów porozumiewania się, i to takich, by uszły uwadze
niezwykle czujnej nauczycielki transmutacji.
James spojrzał na strzępek
pergaminu. Były tam tylko cztery słowa, nabazgrane ledwie czytelnym pismem
Syriusza: "Mija tydzień. Kryjówka, 20.30."
Lekko uniósł się z
krzesła, spojrzał na klasę. Syriusz, siedzący pod wielką tablicą
przedstawiającą fazy tramsmutacji poduszki w kota i z powrotem, podchwycił
jego spojrzenie i skinął głową. To samo zrobił cierpiący w pierwszej ławce
Remus, którego McGonagall z niejasnych powodów posadziła tuż przed katedrą.
Nie mógł powtórzyć tego gestu Peter Pettigrew, który właśnie gimnastykował
się przy tablicy, rysując, pod surowym okiem nauczycielki, wykres mający
obrazować przemiany materii organicznej w magiczną.
- Dobrze, Pettigrew,
zawartość magii wzrasta... współczynnik mułowatości proporcjonalnie -
co?
- Maaaaaleje, pani profesor - Peter tryumfował, po raz pierwszy od
wielu tygodni odpowiedź szła mu zupełnie nieźle.
- Dobrze. A teraz weź
różdżkę i zrób to... Lupin, ostrzegam, że zaraz cię wyrzucę - McGonagall
zmierzyła surowym spojrzeniem siedzącego nieruchomo w pierwszej ławce
ucznia. - Telepatyczne podpowiadanie to stanowczo zbyt dziecinna sztuczka
jak na czwartą klasę. Proszę, Pettigrew. Peter wziął różdżkę i wycelował w
siedzącego na pulpicie stołu robaczka świętojańskiego. Jeden ruch, i
świecąca drobina rozpadła się na snop różnokolorowych iskier, które
zawirowały pod sklepieniem sali.
- Dobrze, Pettigrew... a co to? -
zdumienie pani profesor było w pełni uzasadnione, bo iskry, zamiast
grzecznie zgasnąć, zamieniły się w setkę robaczków, takich samych, jak ten,
z którego powstały. - Kto ci kazał dodawać zaklęcie
wsteczno-multyplikujące... a sio! A sio! - robaczki bowiem, za nic
mając sobie nauczycielską powagę, obsiadły gęsto jej kok, zmieniając fryzurę
w rodzaj połyskującego diademu.
- Jak ładnie! - pisnęła siedząca
obok Jamesa Lilka Evans.
- Dziękuję, Evans - gdyby profesor McGonagall
była bazyliszkiem, Lilka spędziłaby resztę swoich dni jako kamienna ozdoba
kwietnika. - Tobie też, Pettigrew - zręcznym ruchem zgarnęła robaczki ze
swej głowy i wyrzuciła przez okno. - Są ludzie, którym po trzech latach
nauki strach dawać różdżkę do ręki. Gryffindor traci pięć punktów.
- A
tak mi dobrze szło - żalił się Peter, gdy po skończonej lekcji szli
korytarzem. - I Remus nic mi nie podpowiadał, i iskry mi wyszły... a że mi
się trochę różdżka zsunęła, to naprawdę każdemu może się zdarzyć!
-
Dobra jest, mały, mnie ostatnio powiedziała, że naoglądałem się mugolskich
bajek - Syriusz dyskretnie pominął fakt, że wyczarowany przez niego na
poprzedniej lekcji królik miał kwadratową głowę i oczy jak talerzyki, a do
tego był zupełnie niebieski. - My tu mamy teraz gorszy problem.
- Jaki? -
James spojrzał na niego zdziwiony.
- Jak dzisiaj do dwudziestej wykraść
miecz Godryka Gryffindora - Syriusz powiedział to takim tonem, jakby szło o
rzecz najzwyklejszą.
- Po co ci miecz Gryffindora? - Remus uznał, że
James już się zdziwił, więc on nie musi.
- Bo Gryfonowi nie godzi się
ucinać łba tępym scyzorykiem - wyjaśnił uprzejmie Syriusz. - Lunatyk nie
Lunatyk, ale zawsze Gryfon...
- Chodźcie, bo się spóźnimy - Peter
otworzył przed nimi drzwi do klasy profesora Binnsa. - Na tej lekcji
przynajmniej można spokojnie pogadać...
~~@~~
- Do dzieła,
panowie - James zręcznie zmienił mopa w taboret i usiadł, dokładnie
wpasowując się w kąt pomiędzy schodami a szafą. Komórka na miotły obok
wejścia do wieży Gryffindoru była idealnym miejscem na wszystkie tajne
narady, zwłaszcza odkąd Irytek, nie bez pomocy Syriusza, dokładnie zakitował
dziurkę od klucza gumą do żucia, a Filch, zazwyczaj nieustępliwy do
obrzydzenia, tym razem z niejasnych powodów dał za wygraną. - Tydzień minął.
Remus, oddajemy ci głos.
- Proszę bardzo - Remus, rozwalony wygodnie na
stercie wypranych ścierek, dobył z zanadrza pergamin.
- Nie! - James
w panice chwycił się za nos. - Tylko nie to!!!
- Nie
szpiegowaliśmy cię - w głosie Syriusza był łagodny wyrzut. - A jak on się
tutaj rozkicha, to nas nakryją jak amen w pacierzu.
- Nie bój się, głupi.
Tym razem to zupełnie inny pergamin - Remus ostentacyjnie powąchał rozłożoną
kartę. - A wszystko to zasługa Jamesa.
- Moja?
- A kto wspominał,
jeszcze w tamtym roku, że przydałaby się mapa Hogwartu?
- To jest
mapa??? - szaleńczo zaciekawiony Syriusz mało nie rozdarł pergaminu, za co
dostał łagodnie w ucho od Jamesa. Chciał mu oddać, na szczęście jednak Peter
rozdzielił ich.
- Czyście oszaleli? Zaraz się tu zleci pół
szkoły!
- Mapa... - Syriusz znów pochylił się nad kartą, jakby
nieskazitelnie biały pergamin miał mu za chwilę objawić wstrząsające
tajemnice. - Ale przecież tu nic nie ma!
- Bo to nie jest zwykły
pergamin. A poza tym, czy myślisz, że bez was zrobibym chociaż jedną kreskę?
- zapytał rzeczowo Remus. - Trzeba w to włożyć z pół roku pracy, ale efekt
może być niezły... Cały Hogwart z przyległościami, wszystkie przejścia,
korytarze, klasy, posągi, nawet osoby...
- Będziemy wiedzieli, gdzie
jest Filch!!! - zakwiczał radośnie Peter.
- Oczywiście. I
McGonagall, i ten wścibski Oślizgły...
- Jak na to wpadłeś? - Jamesowi
też udzieliło się podniecenie przyjaciół.
- Pod koniec wakacji byliśmy na
zakupach... zostawiłem mamę w butiku pani Malkin, a sam urwałem się... no,
jest taki sklep z różnymi dziwnymi rzeczami.
- Gdzie?
- Na Nokturnie
- Remus uśmiechnął się wstydliwie. - Wiecie, że mam kota na punkcie czarnej
magii...
- Lunatyk, źle skończysz - Syriusz westchnął z ubolewaniem,
jednak oczy mu się śmiały. - Chłopie, ja od pierwszej klasy szukam okazji,
żeby tam pobuszować, a ty tak ot, urywasz się mamie...
- Miałem
szczęście, szyła sobie jakąś fasoniastą suknię, trochę to trwało...
Właściciel już mnie trochę zna, od razu pokazał mi ten pergamin. Jest
zresztą zupełnie niewinny.
- Pergamin, mam nadzieję? Bo właściciel pewnie
zwiał z Azkabanu... - zaśmiał się Peter.
- Z Azkabanu nie można zwiać -
zaprotestował Syriusz. - Ale pergamin sprawdziłeś?
- Jak myślisz, co
robiłem przez ostatni miesiąc? Musiałem go trochę poznać. Dołożyłem parę
zaklęć, znalazłem sposób rysowania... Dzisiejszej nocy możemy zacząć.
-
Lunatyk, jesteś wielki - oświadczył uroczyście James.
- To dopiero
poczatek - Remus ze wszystkich sił starał się ukryć, że pęka z dumy. - Bez
was nie zrobiłbym nic. Musimy nanieść na mapę wszystkie nasze drogi, wiecie,
ile to będzie roboty?
- I znowu będziemy łazić po nocy - jęknął Peter,
widać było jednak, że i on wprost pali się do nowej psoty.
- Jeszcze
jaaaak - James miał w oczach czyste rozmarzenie. - Tyle razy chciałem
zwiedzić całą tę starą budę...
- Musimy wymyślić zaklęcie - zastanawiał
się Syriusz. - Żeby nikt oprócz nas nie mógł z tej mapy skorzystać...
- A
jak będzie próbował, żeby mu poszło w pięty...
- I w ogóle, żeby tę mapę
jakoś nazwać...
- Mam! Mam nazwę! - Peter aż podskoczył,
zahaczając łokciem o kij od miotły, który uderzył w wiaderko, stojące na
półce nad głową Jamesa. Wiaderko spadło Jamesowi wprost na kolana, przy czym
otwarła się umieszczona w nim butelka płynnej pasty do podłogi. Remus widząc
to przechylił się do przodu chcąc zapobiec katastrofie, niestety jednak,
góra ścierek, na której siedział rozjechała się. Pasta chlusnęła na podołek
Jamesa, który chcąc się usunąć palnął w żołądek Syriusza. Ten zgiął się w
pół i stracił równowagę, poleciał głową wprost na zamknięte drzwi komórki,
które gwałtownie otworzyły się, wyrzucając nieszczęsnego Syriusza wprost pod
nogi... Filcha i profesor McGonagall.
- Mówiłem!!! - tryumf w
głosie Argusa Filcha był słyszany chyba aż w Wielkiej Sali. - Mówiłem, że to
oni zapchali zamek!!! Pani psor, niech pani coś zrobi, bo ja już
do tych huncwotów siły nie mam! Kajdany i loch, to jedyne, co im się
należy...
- Black, Potter, Pettigrew… no, jasne, jakże by inaczej,
Lupin też - oczy McGonagall ciskały błyskawice. - Pozwólcie do mojego
gabinetu.
- Ja też mam nazwę - Syriusz nachylił się do ucha Petera,
przepuszczając przodem ociekającego pastą do podłogi Jamesa. - Mapa Zakutych
w Kajdany Huncwotów.
Rozdział drugi
- Ale tu bałagan -
James Potter rozejrzał się po dormitorium. - Niech mi ktoś powie, co tym
skrzatom odbiło? Zastrajkowały, czy co?
- Skrzaty? Zastrajkowały? - Remus
parsknął śmiechem, usiłując przebić się przez zwał książek i zeszytów
leżących na dywaniku pomiędzy łóżkiem jego i Syriusza. - Ty to masz
pomysły...
- To wobec tego skąd to wszystko? - szeroki gest Jamesa
obejmował zarówno wspomnianą już stertę książek, na którą Syriusz co wieczór
wysypywał zawartość swojej torby i wybierał rzeczy potrzebne na jutro, jak i
zwieszone z baldachimu łóżka Remusa podskakujące jeszcze serpentyny, które
zostały tam od jego niedawnych urodzin.
Reszta pokoju prezentowała się
równie imponująco. Na stoliku Petera stał sporych rozmiarów szklany nocnik,
pozostałość po wyjątkowo nieudanej transmutacji kulki do gry w złotą rybkę.
W nocniku siedział z zamyśloną miną Soter Belizariusz III, szczurek Lilki
Evans, który od pierwszego dnia zapałał do Petera gorącą miłością. James
westchnął. Jego własna, dość mocno oblepiona błotem szata do quidditcha
dzięki rzuconemu przez Syriusza zaklęciu usztywniającemu stała obok jego
łóżka jak bezgłowy pomnik.
- Jakby tu przyszedł zeugl ze śmietnika, to
by zwymiotował z obrzydzenia - zawyrokował James. - Lunatyk, rusz tyłek. Sam
nie będę sprzątał.
- A ja nie będę nawet razem z tobą - Remus dotarłszy
wreszcie do swego łóżka natychmiast wsadził głowę w książkę starannie
oprawioną w stary numer Proroka, by nie można było zobaczyć okładki. -
Zawołaj skrzaty... muszę to skończyć do jutra.
- I pewnie nie chciałbyś,
żebym zapytał, co czytasz? - domyślił się James. - Żle skończysz, młody
człowieku. Czarna magia to parszywa rzecz.
- A wiedza o niej to najlepsza
broń - Remus niemal odruchowo zacytował Neglecta, nauczyciela obrony przed
czarną magią. - Może zamiast od razu chwytać za miotłę, pomyślałbyś, co tu
się stało?
- Tymczasem ten bajzel posprząta się sam - zgodził się James.
- A profesor Lunatyk będzie robił wykład, kto i z jakiego powodu rzucił urok
na pewne wyjątkowo obrzydliwe dormitorium.
- Możliwości są dwie, albo
skrzaty przestały nas lubić, albo z jakiegoś powodu nie mogą tutaj wejść -
Remus z premedytacją nie słyszał ostatnich słów. - Proponuję zasięgnąć
informacji od naszych współmieszkańców...
- Zwłaszcza od jednego -
zgodził się James. - O, właśnie, o kimś tu mowa.
- Mam! - Syriusz
Black wpadł jak bomba, trzymając przed sobą jakiś płaski, kwadratowy
przedmiot, zawinięty w kilka warstw papieru. - A już myślałem, że mi nie
przyślą...
- Ty lepiej powiedz, co zrobiłeś skrzatom, że przestały
sprzątać - przerwał mu James. - Chcesz, żebyśmy tu zgnili żywcem?
- I o
to mi chodziło - Syriusz najwyraźniej nie słuchał go zbyt uważnie. - To nic
takiego, nałożyłem na drzwi zaklęcie wzrostu...
- Proszę? - Remus wykonał
gest, który we wszystkich kulturach świata oznacza iż ktoś gwałtownie minął
się z własnym rozumem. - Chciałeś zmienić nasze drzwi w bramę Hogwartu?
-
Nie takiego wzrostu, idioto. Po prostu wolałem, żeby nie pchał się tu żaden
mikrus, pętak ani pierwszoklasista... a także, oczywiście, skrzat. Dzisiaj
jeszcze trochę podniosłem poprzeczkę...
- Zwariował - James spojrzał
bezradnie na Remusa, który odpowiedział mu wymownym rozłożeniem rąk. - Wziął
i zwariował. Posłuchaj, Syriuszu, chcesz nam coś wyjaśnić, czy też wolałbyś
zachować to dla siebie? - dodał tonem psychiatry, zwracając się do głównego
bohatera, który klęcząc przed swoim łóżkiem mozolnie szukał czegoś z głową
ukrytą pod zwisającym prześcieradłem.
- Zaraz, niech to znajdę - Syriusz
wywlókł spod łóżka sporą kwadratową walizkę. - Jest - powiedział z dumą. - A
tu mam coś jeszcze - z pietyzmem zdjął pierwszą warstwę papieru z płaskiego
przedmiotu, który przyniósł ze sobą. Zanim jednak zdążył zdjąć następną,
ktoś przeraźliwie załomotał w drzwi.
- Nakryli nas! - Syriusz
kopniakiem wepchnął walizkę z powrotem pod łóżko. - Te cholerne Ślizgony
widziały, jak odbierałem paczkę...
- Otwórzcieeee! - zawył zza drzwi
znajomy głos.
- Kto tam? - James porozumiał się spojrzeniem z
kolegami.
- Otwierajcie, kretyni, to ja, Peter!
- Jaki Peter? -
Remus mrugnął do Jamesa, podejmując żart. - Peter Sellers? A może Peter
O'Toole?
- Pettigrew, durniu! Otwieraj!
- Najpierw mówił,
że Peter, teraz że Pettigrew - dziwił się głośno Syriusz. - Jakoś nie może
się zdecydować...
- Otwierajcie, chłopaki, to przestało być śmieszne -
głos zza drzwi był lekko załamany.
- To nigdy nie było śmieszne,
przychodzi taki, dobija się, i nawet porządnie nie powie, kim jest...
-
Do cholery, to przecież ja! Peter Pettigrew, Szkoła Magii i
Czarodziejstwa w Hogwart, Gryffindor!
- Niech będzie, właźcie -
Syriusz od niechcenia machnął różdżką w stronę wejścia. - A ten ostatni żeby
pamiętał drzwi zamknąć...
- Czy wyście do reszty zdurnieli? - Peter,
czerwony z gniewu jak pomidor, wparował do dormitorium. - Kto zaczarował te
drzwi?
- Ja - przyznał się Syriusz. - Sorry, mały, trochę przesadziłem z
tym zaklęciem wzrostu, to miało być na skrzaty.
- I dlatego trzymaliście
mnie na korytarzu? - pieklił się Peter. - Po co wam było to zaklęcie?
-
A, tego to już sami jesteśmy ciekawi - Remus zdjął buty i usiadł na łóżku na
podwiniętych nogach. - Syriusz właśnie zaczął nam coś wyjaśniać. Słuchamy
cię, Syriuszu. Bardzo uważnie.
- To mówi samo za siebie - Syriusz znów
wyciągnął walizkę spod łóżka, ale tym razem postawił ją na środku pokoju.
Przyjaciele jak na komendę zbliżyli się, i patrzyli, jak uroczystym gestem
otwiera ceratowe pudło.
- Co to jest? - James z dezaprobatą spojrzał na
czarny talerz, zajmujący znaczną część dziwnego urządzenia. Od pudła do
pokrywy biegł poskręcany kabel, drugi taki sam, zakończony wtyczką, wypadł
na podłogę.
- Grafoman! - ucieszył się Peter.
- Grafoman to ty sam
jesteś, jak piszesz sześciorolkowe wypracowania z historii magii - zgasił go
Syriusz. - To się nazywa gramofon. Mugole używają tego do słuchania
muzyki.
- Zgadza się - przytaknął Remus, który miał za sobą cztery klasy
mugolskiej podstawówki. - Ale z tego co wiem, to urządzenie chodzi na prąd.
Ciekawe, do czego je włączysz.
- Chodzi na prąd, ale może też chodzić na
magię - Syriusz był optymistą. - Dostałem zaklęcia od jednego chłopaka z
szóstej klasy, on ma rodziców mugoli i czasem im pomagał, jak coś się
zepsuło...
- Słyszałem, że to możliwe - James jako jedyny z nich
wychowywał się z dala od mugolskich urządzeń. - I co dalej?
- Nic. Po
prostu chciałem, żebyście usłyszeli to - Syriusz odpakował z kolejnych
trzech warstw papieru płaski przedmiot, który przyniósł ze sobą. Ukazała się
gruba, kartonowa koperta, na której czerwone litery układały się w napis
ponad głowami czterech uśmiechniętych postaci. Syriusz ostrożnie wyjął z
koperty duży, czarny krążek z kolorową naklejką dookoła znajdującej się w
środku małej dziurki.
- No, chłopaki - powiedział głosem sztywnym ze
wzruszenia. - Czas nadszedł.
Z namaszczeniem położył płytę na talerzu
gramofonu i przesunął ramię. Następnie wciąż w tym samym skupieniu ujął
różdżkę i wypowiedział zaklęcie.
- Bgrdfyyyy... - zawyła płyta, wirując
jak szalona.
- Świetna muzyka - zachichotał Peter. - I mugole to
lubią?
- O kurczę, użyłem zaklęcia na single - Syriusz jednym ruchem
zatrzymał urządzenie. - Tu jest podana prędkość trzydzieści trzy i jedna
trzecia...
- Trzydzieści trzy czego? - nie zrozumiał James.
- Obrotów
na minutę - wyjaśnił mu Remus. - Znasz to wolniejsze zaklęcie?
- Jasne.
O, teraz... uwaga...
Machnął różdżką jeszcze raz i płyta powoli,
dostojnie ruszyła z miejsca. Wszyscy czterej zamarli w oczekiwaniu. Wreszcie
rozległa się muzyka.
Yesterday...
All my troubles seemed so far
away,
Now it looks as thought they're to stay,
Oh, I believe in
yesterday...
- Znam to! - wykrzyknął Peter. - Nasi sąsiedzi stale
to puszczają...
- Słyszałem to na King Cross, z głośników na mugolskich
peronach - zawtórował mu James.
Remus nie mówił nic, siedział
zasłuchany. Syriusz promieniał.
- A co, mówiłem wam! Oni są
rewelacyjni...
- Cicho - Remus podniósł rękę i już bez słowa słuchali
dalej, chłonąc melodię i tekst.
Whyyy, she had to go
I don't
know, she wouldn't say.
I said something wrong,
now I long for
yesterdaaaaay!
Gdy przebrzmiały dźwięki "Yesterday",
zaczęło się "Hey, Jude", potem następne. Przy "Michelle"
Peter przekomarzał się z Jamesem podśpiewując "Lily, ma belle", a
"Lucy in the Sky" sprawiła, że zaczęli tańczyć i podskakiwać, jak
na mugolskiej dyskotece. W tany ruszył nawet Soter Belizariusz III, skacząc
co sił w łapkach po szklanym nocniku Petera.
- Ale fajnie! - cieszył
się James, z nadmiaru radości podrzucając w górę swą poduszkę. - Magiczna
muzyka ani się umywa, to jest milion razy lepsze!
- Zawsze byłem
ciekawy, co te mugole w tym widzą - Peter wyjął z nocnika Sotera
Belizariusza i nie przestając tańczyć posadził go sobie na ramieniu. - O
posłuchajcie tego: Lucy in the skyyy with diamonds...
Gdy płyta dobiegła
końca, usiedli na podłodze wokół gramofonu. Byli zdyszani, oczy im
błyszczały.
- Jeszcze raz? - zaproponował Syriusz, odwracając
płytę.
Yesterday
Love was such an easy game to play
Now I need
the place to hide away
Oh, I believe in yesterday...
- Tak, jak
myślałem - usłyszeli nagle za sobą starczy, skrzekliwy głos, i zobaczyli
profesora Binnsa, unoszącego się metr nad podłogą z wyrazem oburzenia na
przezroczystej twarzy. - Pięknie, panowie. Doigraliście się - i zanim
którykolwiek z nich zdążył się odezwać, Binns podleciał do drzwi, by wpuścić
przez nie tak samo zagniewaną profesor McGonagall.
- My nic złego... -
zaczął James, Binns jednak przerwał mu.
- Proszę bardzo, pani koleżanko.
Proszę spojrzeć. Kiedy mówiłem, że mugolska muzyka - te ostatnie słowa
wypowiedział z grymasem obrzydzenia - wyzwala agresję, nikt nie chciał mi
wierzyć. Ma pani dowód. Proszę. Pod wpływem mugolskiej muzyki zdemolowali
dormitorium.
- Pani profesor, to nie tak - próbował tłumaczyć Syriusz,
jemu jednak przerwała sama McGonagall.
- Po pierwsze, zabronione jest
korzystanie z z mugolskich urządzeń - oświadczyła surowo. - Podobnie jak, po
drugie, blokowanie drzwi niedozwolonymi zaklęciami. Jak również, po trzecie,
wszelkie hałasy w dormitoriach, szczególnie po godzinie dwudziestej drugiej.
Tak jest, Potter - dodała, widząc, że James wyciąga szyję, by spojrzeć na
ścienny zegar. - Nie mylisz się, dochodzi północ.
- Proszę im przede
wszystkim odebrać ten sztumpigrafon! - Binns uniósł się w przenośni i
dosłownie, kipiąc z oburzenia. - Jeśli pozwolimy w Hogwarcie na mugolską
muzykę, w dwa tygodnie będziemy mogli zamknąć szkołę!
Profesor
McGonagall przytaknęła mu skinieniem głowy, i dała chłopcom znak, by
odsunęli się od gramofonu. Potem spojrzała na Syriusza.
- Zabierz płytę -
powiedziała kącikiem ust. Syriuszowi nie trzeba było tego dwa razy
powtarzać, wystarczył nieznaczny ruch różdżki i płyta zdematerializowała
się. W tej samej chwili z różdżki prof. McGonagall wystrzeliła potężna iskra
i uderzyła w gramofon. Chłopcy znieruchomieli patrząc ze zgrozą na dymiące
resztki urządzenia. Syriusz mocno zaciskał dłonie na trzymanej za plecami
kartonowej kopercie.
- Posprzątajcie tu - poleciła McGonagall, nie
zaszczycając ani jednym spojrzeniem Sotera Belizariusza, który piszcząc
żałośnie usiłował się schować pod szatę Petera. - A o waszym karygodnym
zachowaniu porozmawiacie jutro po lekcji z profesorem Binnsem.
Rozdział trzeci
- Furkające fyrgotki, ja już nie mogę
- narzekał Syriusz, niosąc na widłach kolejną porcję siana. - Czy te bydlaki
naprawdę muszą tyle żreć?
- Nie narzekaj, gdyby nie Hagrid, szorowałbyś
kible - James przesunął zgrzebłem po grzbiecie czterorogiej krowy, która
przyjęła to z wyraźym zadowoleniem. - Binns był tak wściekły, że aż mu się
ektoplazma gotowała.
- Prawda - Syriusz przezornie założył siano za
drabinkę przed kolejnym rogatym stworem i dopiero wtedy zaczął się śmiać. -
Jak sobie przypomnę sztumpigrafon...
- Nie zapominaj, że pod wpływem
mugolskiej muzyki zdemolowaliśmy dormitorium - zawtórował mu James. - A w
ogóle to dowiedziałem się, kto jeszcze w Hogwarcie ma gramofon. Iza Adderly,
ta z szóstego roku.
- No proszę. I jakoś nie dała się nakryć - Syriusz
wlazł na stryszek, by zrzucić następną stertę, tym razem kukurydzianych
łodyg. - Tylko my musieliśmy tak głupio wpaść... A ty skąd wiesz?
- Od
Lilki. Była wściekła, że jej nie zaprosiliśmy.
- Ehe, już to widzę. Lilka
o północy w naszym dormitorium... Wiesz, co by było?
- Byłoby świetnie -
rozmarzył się James, przerywając na chwilę szczotkowanie krowy. - No dobra,
już - zreflektował się, gdy ta zdzieliła go po głowie końcem ogona. - Wiem,
co by było. McGonagall rozerwałaby nas na strzępki.
- Już chyba mają
dość - Syriusz ocenił krytycznie stan wyładowanych po brzegi żłobów i
wyjrzał ze stajni. - Hagrid, czy móglbyś tu zajrzeć? O Merlinie...
- Co
się stało? - zaciekawiony James wyszedł za nim i zamarł. Przed stajnią z
łopotem skrzydeł lądował właśnie olbrzymi hipogryf.
- Co jest, dzieciaki?
- Hagrid z wniebowziętą miną zeskoczył na ziemię i poklepał hipogryfa po
dziobie. - Dzięki, Kubuś. Ukłońcie się - podpowiedział półgłosem.
Wiedzieli, co należy zrobić, obaj skłonili się, patrząc w
żółtopomarańczowe oczy hipogryfa. Ten odkłonił się, więc podeszli.
- Nie
bój się, Kubuś - Hagrid pogłaskał konioptaka po złotokasztanowych piórach. -
To są pierońskie huncwoty, ale ci przecie krzywdy nie zrobią. Kubuś jest tu
nowy - wyjaśnił. - Dopiero teraz udało się znaleźć naprawdę dużego.
- W
sam raz dla ciebie? - domyślił się Syriusz. - Ale przecież na tamtych też
latałeś.
- One mogłyby wziąć naraz dwóch takich jak ja - Hagrid zaśmiał
się z głębi swej pomierzwionej brody. - Mocne są. Ale te duże są najlepsze
do... no, do hodowli. Bo chcemy, żeby miały małe, nie?
- Gryfoźrebaki? -
James spojrzał na niego okrągłymi oczyma.
- A coś myślał? - zaśmiał się
znowu Hagrid, a Kubuś łypnął na Jamesa żółtopomarańczowym okiem. -
Zobaczysz, jakie będą śliczne. No gdzież się te dwa huncwoty podziały? -
zniecierpliwiony obejrzał się na niebo. - Cholibka, chyba trza lecieć ich
poszukać.
- Remus i Peter?
- Opanda potrzebuje teraz więcej ruchu, no
to im kazałem oblecieć błonia i wracać... Skaranie z tymi huncwotami.
-
Może coś się im stało? - zaniepokoił się James.
- Opanda ma więcej oleju
w głowie, niż oni obaj razem - mruknął Hagrid nie przestając głaskać
przestępującego z łapy na łapę Kubusia. - Cholibka, lecim. Wsiadacie ze
mną?
- Jasne! - ucieszył się Syriusz. James, który zawsze twierdził,
że do latania nie ma jak solidny kawałek miotły, przytaknął z dużo mniejszym
entuzjazmem.
- Syriuszek, ty przede mną - zakomenderował Hagrid. -
James, siadaj z tyłu, tylko się dobrze trzymaj. Wio, Kubuś!
- Niech
to nagła, jasna i porywista... - zamamrotał James, wczepiając palce w jego
kurtkę. Na szczęście wszystko zagłuszył łopot hipogryfich skrzydeł i gwizd
powietrza.
- Nigdzie ich nie ma, cholibka! - darł się Hagrid,
rozglądając się sponad głowy Syriusza. - James, obejrzyj no się!
- Za
nami też nie! - James niechętnie oderwał twarz od pleców olbrzyma i
obejrzał się. - Lećmy w stronę zamku!
- Cholibka, przecieżem im nie
kazał blisko zamku - Hagrid niepokoił się coraz bardziej. - Do stu sklętych
sklątek...
- Są!!! - wrzasnął Syriusz, podskakując na karku
hipogryfa. - Lecą prosto na nas!
- Widzę! - Hagrid gwałtownie
ściągnął wodze. - Kubuś, na ziemię! Ale już!
Hipogryf jednak ani
myślał go słuchać. Nie zważając na rękę ściskającą go za obrożę gwałtownie
runął do przodu. Z oddali rozległ się wrzask. To darli się siedzący na
Opandzie Remus i Peter, Opanda bowiem najwyraźniej postanowiła staranować
Kubusia wraz z siedzącymi na nim jeźdźcami.
- Trzymajcie się mocno! -
wrzasnął do nich Hagrid. Nadludzkim wysiłkiem zgarnął wodze w jedną rękę i
naparł na kark hipogryfa, mało nie rozgniatając Syriusza. Kubuś zniżył lot,
to samo zrobiła wpatrzona w niego Opanda.
- Jak tylko dotkną ziemi,
zeskakujcie, i na bok! - twarz gajowego była czerwona z wysiłku. - Nic
wam nie zrobią.
- Ratunkuuuu! - darł się Peter. Remus był tak
przerażony, że chyba nawet nie miał siły krzyczeć - z całej mocy trzymał się
piór na karku Opandy, zupełnie ignorując zwisające luźno lejce. Wreszcie
hipogryfy, nie przestając zniżać lotu, zbliżyły się do siebie. Ich dzioby
były otwarte, pazury sterczały do przodu, jak do walki.
Hagrid, cały
czas ściągając w dół Kubusia, starał się nie dopuścić do starcia. Tuż nad
ziemią gwałtownie skręcił w bok i hipogryf, orząc pazurami trawę, wylądował
około dwóch metrów od Opandy.
- Na bok! - rozkazał Hagrid, chwytając
za kołnierz szaty półprzytomnego Syriusza. James sturlał się na ziemię i
zobaczył, jak Remus i Peter, zrzuceni z grzbietu Opandy podczas gwałtownego
lądowania, uciekają na czworakach w dwie przeciwne strony.
Hipogryfy
kotłowały się ze sobą, kompletnie ignorując zbierających się z trawy ludzi.
Hagrid, wciąż trzymając w ręku dziwnie wydłużone wodze Kubusia, powiedział
coś półgłosem i te rozciągnęły się jeszcze bardziej, tak, że zdołał
przywiązać je do sterczącego z ziemi pnia. Potem w taki sam sposób uwiązał
Opandę i dopiero teraz odwrócił się do stojących w bezpiecznej odległości
chłopców.
- Żyjecie, huncwoty? - zapytał głosem ochrypłym z emocji. Jak
na komendę rzucili się ku niemu. Objął ich wszystkich czterech naraz i
przygarnął do siebie.
- Chodźcie, napijemy się herbatki - powiedział
wreszcie.
- Zostawisz je tak? - James skinął głową w stronę
przewalających się po trawie hipogryfów. Na ziemi leżało już sporo
złotokasztanowych piór Kubusia, przemieszanych ze stalowoszarymi Opandy. -
Przecież one się pozabijają.
- Trzeba im dać spokój - Hagrid uśmiechnął
się, pociągając ich za sobą. - Cholibka, pierwsze widzę... Normalnie trzeba
dwa tygodnie, żeby się hipogryfy zakochały, a te tak od razu... Piorun, nic
innego, tylko piorun.
- Jaki piorun? - Peter wciąż był blady, miał minę,
jakby chciał zwymiotować.
- Miłość od pierwszego wejrzenia - oznajmił
uroczyście Hagrid, i to biednego Petera dobiło do reszty. Wpadł pędem do
chatki, przez otwarte drzwi zobaczyli, jak rzuca się w stronę łazienki.
-
Dobra jest - powiedział wreszcie Syriusz, gdy po trzech kubkach herbaty
(Remus skusił się nawet na krajankę-mordoklejkę) ich twarze przybrały nieco
bardziej naturalny kolor. - Myśleliśmy już kiedyś, żeby zmienić dewizę
Hogwartu, no to mamy nową jak znalazł. "Nigdy nie dosiadaj zakochanego
hipogryfa".
- Equogriphus amans nunquam ascendus - uzupełnił Remus,
popijając herbaty, by trochę rozkleić szczęki.
- Ano, prawda -
rozczulony Hagrid wytarł oczy wielką, kraciastą chusteczką. - Ale powiedzcie
mi, wy dwaj, gdzieście latali. Mówiłem, żeby nie koło zamku, tak czy
nie?
- No, w zasadzie tak... staraliśmy się - zaczął Peter. - Ale Opanda
chciała zobaczyć z bliska chorągiew Slytherinu, i nie utrzymaliśmy
jej...
- Cholibka - Hagrid wybałuszył na niego oczy. - Chcesz powiedzieć,
że...
- Tak, Hagridzie - przyznał się Remus, spuszczając oczy. -
Chorągiew Ślizgonów wisi na wierzbie bijącej. O ile w ogóle jeszcze coś tam
wisi - dodał uczciwie.
- Aaaale fajnie!!! - zawył Syriusz,
wykonując jakiś dziki taniec dookoła stołu. - Nareszcie ich mamy!
-
Ale to jeszcze nie koniec - Peter uśmiechnął się skromnie. - Kiedy
przelatywaliśmy obok okna klasy historii magii...
- Peter szczęśliwie
miał przy sobie małą, poręczną łajnobombkę. Z opóźnionym zapłonem.
- A
Binns jutro o ósmej rano ma tam lekcję - dodał Peter.
- Idioci, przecież
on tego nie poczuje - James spojrzał na nich zaskoczony.
- On nie -
Remus znów spuścił oczy. - Ale dla kogo będzie prowadził lekcję, jak
Ślizgoni pouciekają od tego smrodu?
- Remusik, ty się weź zamknij -
przerwał mu kategorycznie Hagrid. - Wiesz, co by było, gdybym z tego, coś
powiedział, słyszał chociaż słowo? Chyba mi dzisiaj nawiało do uszu, będę
musiał iść do pani Pomfrey...
- Niestety, jest pewien szkopuł - Peter
dopił herbatę i spojrzał na przyjaciół z powagą. - Obawiamy się, że jak już
odlatywaliśmy... no, wiecie, z tych miejsc, gdzie nas absolutnie nie było...
mignęło mi w oknie coś jakby łysa pała Holza. Ale nie jestem pewien.
-
Tak powiadasz? - uśmiech Syriusza był już tylko na wpół szczęśliwy. No to
mam dobrą wiadomość, chłopaki. Wiemy, u kogo mamy następny szlaban.
Rozdział czwarty
Musimy się wreszcie zastanowić -
James usiadł na zwalonym pniu i dał znak kolegom, by usiedli obok. Teraz, w
biały dzień, Zakazany Las nie wydawał sie straszny. Jedynym stworzeniem, na
jakie powinni byli uważać był Hagrid, gotowy w każdej chwili złapać ich za
kołnierze i przegonić z ich ulubionego schronienia. - Czas leci, a my
nic.
- Jak to nic? - zaprotestował Syriusz podkładając sobie pod
siedzenie świerkową gałąź. - Pierwszy Eliksir już jest gotowy.
- A wiesz,
co do niego wrzucisz? - zapytał celnie James. - Nie możesz zostać animagiem,
jeśli nie zdecydujesz, w jakie zwierzę będziesz się zmieniał!
- Wiem
- mruknął Syriusz patrząc w ziemię. - Ale wiem też, że cholernie nie mam na
to ochoty.
- Nie zaczynaj teraz wszystkiego od początku - James rozumiał
jego obiekcje, sam też dostawał gęsiej skórki na myśl, że będzie musiał
wypić eliksir, stojący w dormitorium pod łóżkiem Petera. - Obiecalismy, że
pomożemy Remusowi, tak, czy nie?
- Obiecaliśmy - zgodził się Syriusz. - I
gdyby nie chodziło o Remusa, nie zbliżyłbym się do całej tej sprawy na
długość miotły.
- A poza tym pomyśl, stary, jaką będziemy mieć
zabawę! - przekonywał James takim tonem, jakby przy okazji przekonywał
samego siebie. - Będziemy mogli szaleć po lesie bez ograniczeń, robić
kawały, jakich Hogwart nie widział!...
- Wiem, wiem. Najweselej
będzie, jak coś zmaścimy, i przemienimy się do połowy. Albo co gorsza tylko
w jedną stronę.
- A czemu zaraz mamy coś zmaścić? - James był optymistą.
- "Tajemnice Animagii" znamy na pamięć, Pierwszy Eliksir
zrobiliśmy że niech się Holz schowa, zaklęcia możemy recytować obudzeni o
północy... co byś ty jeszcze chciał? A jakie usługi może nam odać bycie
animagiem, to chyba sobie wyobrażasz. Będziemy należeli do ścisłej elity
czarodziejów...
- Nie myśl, że się boję - Syriusz spojrzał spod oka na
milczącego dotąd Petera, jakby u niego szukał pomocy. Zrobię to. Ale nie
wiem, czy mamy prawo pakować w to jeszcze małego...
- Mów za siebie -
odezwał się niespodzianie Peter. - Decyduję o tym tak samo, jak wy.
-
Nie boisz się?
- Skoro James się nie boi...
- No to powiedz, w jakie
zwierzę chcesz się zmieniać - Syriusz był rozdrażniony. - Tylko nie mów, że
w mantykorę, bo umrę ze śmiechu.
- Zostaw małego - upomniał go James. -
Pamiętacie, zwierzę musi być zwyczajne, to znaczy takie, żeby nie budzić
sensacji wśród mugoli.
- Szkoda, tak chciałem być hipogryfem - mruknął
Syriusz. - No dobra, już przestaję - uprzedził kolejną uwagę Jamesa. - Ale
tobie to dobrze, bo już wiesz.
- Wiem - zgodził się James. - Odkąd
wszedłem po raz pierwszy do tego lasu, wiedziałem, że chcę nim być. Gnać
przez błonia, przez las, na własnych nogach jak na najszybszej
miotle...
- Koń? - zapytał Peter.
- Jeleń - poprawił James.
-
Rogacz - dodał z uśmiechem Syriusz. - Z rusztowaniem na głowie.
- Z
naturalną bronią - Peter wziął stronę Jamesa. - A ja kim mam być?
-
Jakimś piekielnym małym spryciarzem - Syriusz powoli dawał się wciągać w
rozmowę. - Kot odpada, kotem jest McGonagall.
- To może pies?
- Pies
też odpada - zaprotestował Syriusz tak kategorycznie, że Peter aż się
zdziwił.
- Czemu?
- Bo psem będę ja - wyjaśnienie było krótkie i
rzeczowe. - W końcu to z przyjaźni pakujemy się w ten cyrk.
- No
nareszcie! - James klepnął go w ramię. - Odetkało ci się!
- Ale
dopiero, jak wymyśliłem psa - przyznał Syriusz. - Muszę jeszcze wybrać jakąś
rasę.
- Pekińczyk - zachichotał Peter i spadł z pnia, uchylając się przed
strzałem w ucho. - Ratlerek... Puuuuudel!
- Po co ci rasa? Pies to
pies, duży, czarny, kudłaty - James krytycznie przyglądął sie przyjacielowi.
- Pies włóczykij, brat łapa, chciałem powiedzieć łata...
- Łapa też może
być - zgodził się Syriusz. - Możecie mnie tak nazywać.
- A ja? - pisnął
Peter. - Zapomnieliście o mnie!
- Szop pracz - palnął Syriusz i teraz
on mało nie potoczył się w mech. - Przepraszam, zapomniałem, że w Anglii nie
ma szopów... Coś małego i kudłatego, świstak?
- Żebym ja cię nie
świsnął! - zdenerwował się Peter. - Jakiś naprawdę fajny zwierzak, żeby
mógł być i w domu, i na polu...
- Lis? Nie, one nie mieszkają w domach.
Coś, co żyje między ludźmi. O, już wiem.
- No? - ucieszył się Peter. -
Mówże!
- Ale się nie obraź - zastrzegł Syriusz. - Przypomniał mi się
Soter Belizariusz Trzeci...
- Szczur? - Peter poczerwieniał jak balonik.
- Nie! Nie zgadzam się! Bawcie się w to sami - i zanim któryś z nich
zdążył zaprotestować, Pettigrew zerwał się i ruszył w stronę błoń.
- Czy
ktoś mówił ci, że masz parszywy język? - zapytał uprzejmie James. Zanim
jednak zdążył usłyszeć (a może raczej poczuć) odpowiedź na to pytanie, w
krzakach gdzie zniknął Peter coś się zakotłowało. Słychać było szamotaninę,
pełen protestu wrzask, i wreszcie soczyste mlaśnięcie, jakby czyjaś ręka
zderzyła się z czymś sprężystym i okragłym.
Dwóch spiskowców skamieniało
ze zgrozy - wreszcie na polanie zjawił się Hagrid, prowadząc za kaptur szaty
nie opierającego się Petera.
- Tuście mi, huncwoty - powiedział. - A ten
to kto? odwrócił Petera do światła i przyjrzał mu sie uważnie. - Cholibka,
nie tegom przecież łapał... Gdzie jest tamten?
- Jaki tamten? - zdziwili
sie wszyscy trzej.
- A niby ten Ślizgon, co was od pół godziny
podsłuchiwał - wyjaśnił Hagrid. - Jegom chciał dostać, nie tego szczurka...
czego się chichracie? - zapytał surowo, patrząc na Syriusza i Jamesa, którzy
zgodnie unikali patrzenia na purpurowego z gniewu Petera. - Tamtemu tak
przyłożyłem w tyłek, że ani uciekać nie musiał, poleciał jak z procy. A was
to chyba wezmę za uszy i zaprowadzę do zamku.
- Haaagrid... - jęknęli
wszyscy trzej. - Zlituj się... wiesz, ile ostatnio mieliśmy szlabanów?
-
Chyba jeszcze za mało - Hagrid pokręcił kudłatą głową. - Ale jakbyście jutro
po południu wpadli pokarmić hipogryfki, może bym zapomniał, że was tu
widziałem.
- Stoi - zgodził się James wyciągając dłoń. - Auu! nie tak
mocno!
- Macie swoją animagię - Syriusz niemal turlał się po trawie,
gdy wracali do zamku przez błonia. - Już teraz jesteśmy w ścisłej elicie
czarodziejów...
- Jak to? - zdziwił się wciąż jeszcze nadąsany
Peter.
- A czy komuś innemu na świecie udało się zarobić szlaban u
Hagrida?
Rozdział piąty
- Uważam, panie dyrektorze, że
tych czterech już dawno powinno wylecieć ze szkoły - twarz Filcha zastygła w
bladoszarą maskę wyrażającą jednocześnie głębokie uszanowanie dla rozmówcy,
i równie głęboką odrazę do przedmiotu rozmowy - czterech uczniów, którzy z
niewinnymi minami wpatrywali się w jasne oblicze Albusa Dumbledore'a. -
Takie jest moje zdanie, jeśli pan profesor łaskaw.
- Nie sięgałbym
jeszcze po aż tak radykalne rozwiązania, drogi Argusie - Dumbledore
uśmiechnął się sponad swoich księżycowych szkieł. - Nasi czterej przyjaciele
ostatnio rzeczywiście mieli pecha, ale prawdą jest, że tym razem niczego
jeszcze nie zbroili.
- Jeszcze - parsknął Filch. - Kiedy się
dowiedziałem, że buszują po zamku, była pierwsza w nocy. Pierwsza, panie
dyrektorze. Poszedłem natychmiast...
- Podziwiam, mnie by się nie chciało
- mruknął Dumbledore. - Wyrazy uznania dla Pani Norris. Jak widać potrafi
łapać nie tylko szczury.
- To nie Pani Norris, tylko pewien uczeń ze
Slytherinu - Filch nadął się tak, że wydawało się, że pęknie, tak samo z
nieznanych dla Dumbledore'a powodów nadął się najmniejszy z winowajców.
- Przypadkiem zobaczył ich w pobliżu wejścia do lochów...
- Ciekawe, co
tam robił - mruknął znów Dumbledore. Czterej podsądni wymienili
porozumiewawcze spojrzenia. Filch wbrew swym intencjom skierował właśnie
całą sympatię dyrektora w ich stronę - Dumbledore organicznie wprost nie
cierpiał donosicieli.
- A wy co macie do powiedzenia? - dyrektor
spojrzał na nich, zdejmując na moment okulary. - Co robiliście o pierwszej w
nocy przy wejściu do lochu Ślizgonów?
- Wtedy właśnie udało nam się
znaleźć drogę, panie profesorze - zaczął James. - Zasiedzieliśmy się w
bibliotece, i chcieliśmy przejść na skróty do wieży Gryffindoru... Niestety,
zabłądziliśmy.
- Wy? - wyrwało się Dumbledore'owi. - Jakim
cudem?
- Był piątek, panie profesorze - Syriusz bezradnie rozłożył
ręce.
- Ach, prawda - każdy z nich mógł przysiąc na obu kolanach, że
Dumbledore nie uwierzył w ani jedno wypowiedziane przez nich słowo. -
Widzisz, Argusie, wszystko się wyjaśniło. Ja sam kiedyś w piątek zamiast do
swojego gabinetu, trafiłem do wspaniale urządzonej komnaty, w której było
chyba z tysiąc nocników...
- Nie sądzę, żeby ich spotkało coś podobnego -
Filch spojrzał z obnurzeniem na chichoczących winowajców. - Łżą jak z nut,
panie dyrektorze. Niech pan ich zapyta...
- Ponieważ jednak nie jesteśmy
w stanie udowodnić tym gagatkom nic konkretnego - Dumbledore wyszedł zza
biurka i przyjacielskim gestem położył dłoń na ramieniu woźnego - musimy
udawać, że im wierzymy. Panowie są wolni. Prosiłbym jednak, żebyście dla
własnego dobra postarali się więcej nie błądzić.
- Tak jest, panie
dyrektorze - obiecał solennie Remus. - Czy możemy już iść? Mamy mnóstwo
nauki...
- Chyba trochę przegiąłeś - ocenił James, gdy szli korytarzem w
stronę wieży Gryffindoru. - "Mamy mnóstwo nauki"... Stary
popatrzył na ciebie jakby chciał powiedzieć, że bezczelność też ma swoje
granice.
- A ty co? "Zasiedzieliśmy się w bibliotece" - odciął
się Remus. - Filch słuchał i uszom nie wierzył.
- Ba, jak go pięciu ludzi
na raz robiło w konia... - mruknął Syriusz. - Byłem dumny ze Starego. Ten
facet umie kłamać lepiej od nas.
- Aż tak to może nie - zawahał się
Peter. - Ale starał się jak mógł.
- Gorzej, że na parę dni będziemy
musieli odłożyć mapę - Syriusz szarmancko ukłonił się Grubej Damie, która
zaśmiała się i puściła do niego oczko. - Koty za płoty.
- Już, kochasiu -
Gruba Dama usunęła się, by zrobić im przejście do pustawej w sobotę rano
wieży Gryffindoru.
- A mieliśmy narysowany prawie cały parter -
westchnął Remus, wyjmując z torby gruby tom, w którym między kartkami
wyraźnie odznaczał się złożony we czworo kawałek pergaminu. - To był dobry
pomysł, żeby zacząć od dołu.
- I fatalny pomysł, żeby nie zabrać
peleryny-niewidki - dokończył James. - Ten piekielny Ślizgon znowu za nami
łazi.
- Trzeba go będzie kiedyś złapać - rozmarzył się Peter. - Złapać i
przekonać, żeby nas nie szpiegował.
- Delikatnie, ale przekonująco -
kontynuował z takim samym rozmarzeniem James. - Żadnej przemocy, żadnej
brutalności, ale jakaż sugestywna perswazja....
- To by było niezłe -
zgodził się Syriusz. - Ale najpierw musimy załatwić klienta, który ma
pierwszeństwo.
- To znaczy? - nie zrozumiał Peter.
- Wytłumaczcie mu,
bo mnie się nie chce - Syriusz rozciągnął się w fotelu i przymknął oczy. -
Jak skończycie, niech mnie ktoś obudzi.
- On ma na myśli Filcha -
wyjaśnił krótko James i "obudził" Syriusza zaciskając dwa palce na
jego nosie. Przez chwilę trwało zamieszanie, bo Syriusz koniecznie chciał
wlać mu za kołnierz resztkę pozostawionego od wczoraj w szklance dyniowego
soku. Kiedy wreszcie przewrócone krzesło wróciło na swoje miejsce, a rozlany
sok nieco przesechł, Remus odezwał się:
- Co mu zrobimy?
-
Syriuszowi? Zmienimy go w pekińczyka i podarujemy Filchowi - odparł
natychmiast James, lecz Black zgasił go.
- Przymknij się, dowcipnisiu. To
musi być coś, co by Filchowi w pięty poszło, żeby wiedział, że to my, a nie
miał najmniejszego dowodu.
- Przyprawimy Pani Norris skrzydełka, niech
zapoluje na nietoperze - zaproponował Peter.
- I zostawi w spokoju
szczury? Au! - Syriusz złapał się za ucho, w które właśnie dostał. - No
co, myślałem o Soterze Belizariuszu!
- Kotka jest wredna, ale to nie
ona nam podpadła - Remus wprawnie rozdzielił Syriusza i Petera. - Oślizgłego
też musimy dorwać, ale on jest następny w kolejce. Ma ktoś pomysł na
Filcha?
- Chyba ja... - James skinął na nich i trzy głowy nachyliły się
nad stołem, nadstawiając sześcioro uszu.
- Dooobre - kiedy się
wyprostowali w ich oczach płonął cichy tryumf bliskiego zwycięstwa. - Kiedy
zaczynamy?
- Jak to kiedy? - James spojrzał po nich z lekką pogardą. -
Wiadomo! Dzisiaj w nocy.
- Ale skąd weźmiemy tyle... - Syriusz
przyglądał mu się z podziwem graniczącym z niedowierzaniem.
- Ciiiicho.
Nie pękaj, znajdziemy - uspokoił go Remus. - Znam miejsce, gdzie jest tego
dość i trochę.
~~@~~
- Ile najwięcej uniesiesz? - zapytał
szeptem Remus, wpatrując się w ciemność małego magazynku na tyłach skrzydła
szpitalnego. - Tu jest tego chyba za sto.
- Weźmiemy wszystkie! -
zapalił się Peter, opierając na wysuniętym brzuchu pokaźny stosik. - Filch
wyskoczy ze skóry...
- Nie bierz tyle, głupi, nie dasz rady - zmitygował
go James, obciążony dokładnie takim samym ładunkiem. - Czekajcie, jeszcze
zaklęcie, żeby było cicho... Ale jestem idiota, przecież mogę je zaczarować,
żeby były lżejsze! Przed nami kawał drogi.
- Szkoda, że w zamku nie
można otworzyć portalu - Syriusz miał minę, jakby co najmniej wiedział jak
się to robi. - Dobra, chłopaki, wystarczy. I tak musimy tu wrócić.
- A
swoją drogą, po co pani Pomfrey tyle tego? - zastanawiał się James upychając
całe towarzystwo pod peleryną-niewidką. - Na wypadek jakiejś epidemii, czy
co?
- Nie wiem, wiejmy stąd, zanim nas nakryją - Remus wysunął spod
peleryny rękę z różdżką i zaklęciem zamknął magazynek.
Szli w stronę sali
wejściowej, koło której znajdował się gabinet Filcha. Bo też gabinetem
trzeba było nazwać to ponure pomieszczenie, pełne ciężkich, tandetnych a
okazałych mebli, wśród których poczesne miejsce zajmowała osławioną
kartoteka przewinień uczniów Hogwartu w ciągu ostatnich kilkuset lat.
Szybko pozbyli się swego ładunku, rozstawiając przyniesione z sobą
przedmioty w najrozmaitszych miejscach - najwięcej dostało się oczywiście
biurku Filcha.
- Popatrzcie, mamy tu oddzielną szufladkę! -
wykrzyknął Syriusz, przyglądając się kartotece. - Jak byk, Potter, Black,
Lupin, Petigrew... Pettigrew pisze się przez dwa t, nieuku.
- Tu są
lepsze rzeczy - Remus wysunął inną szufladkę, zawierającą znacznie starszą
część archiwum. - Fiszki jeszcze po łacinie, in dormitorio puellarum status
erat... przebywał w dormitorium dziewczyn, ciekawe, co mu za to zrobili...
Poena: plagae, decem, o Boże, dostał dziesięć batów. Co za czasy... A
tamten? Asinus asinorum in saecula saeculorum*, ale się ktoś wysilił...
-
Ja już wolę to, posłuchaj - przerwał mu Syriusz. - "Uporczywie i w
warunkach recydywy zatykali gumą do żucia dziurkę od klucza zamka komórki na
miotły, uniemożliwiając korzystanie ze sprzętu..."
- Brzmi znajomo -
przytaknął James. - No co, nacieszyliście się? To smarujemy po drugą
porcję.
Z drugą porcją poszło równie gładko, jeśli nie liczyć momentu,
kiedy James potknął się o brzeg peleryny-niewidki i cały jego balast, z
ogromnym hałasem, bo tym razem zapomnieli o zaklęciu wyciszającym, wylądował
na podłodze sali wejściowej, płosząc śpiącego pod sufitem nietoperza.
-
Ile tam tego jeszcze zostało? - zainteresował się James, kiedy zabierali się
do trzeciego okrążenia.
- Jeszcze tylko parę, ale między nimi jeden
naprawdę ogromny... Istny tron - cieszył się Remus. - Postawimy go na samej
górze.
- To ja go wezmę! - Peter gorliwie wyciągnął ręce. - Wszystkie
już? To idziemy.
- Jeju, Filch pęknie ze złości... - przeżywał James. -
Będzie mógł dać głowę, że to my, ale nie będzie miał ani cienia
dowodu...
Nagle znieruchomieli. Drzwi gabinetu Filcha były szeroko
otwarte, a w środku, najwyraźniej podziwiając osobliwą dekorację, stali...
Filch i Dumbledore. Chłopcy zamarli w bezruchu, bojąc się odetchnąć.
- To
nie mógł być nikt inny, tylko oni!!! - Filch aż podskakiwał ze
złości, a u jego stóp podskakiwała, najwyraźniej naśladując swego pana,
nastroszona, fukająca Pani Norris. Dumbledore rozglądał się po gabinecie i
widać było, że z największym trudem stara się powstrzymać śmiech.
- To
ich robota, panie profesorze! - pieklił się dalej Filch. - Jeśli
zamierza pan dłużej tolerować tych huncwotów, ja rezygnuję!
- Co daj
Boże amen - przytaknął nabożnie Syriusz i... niechcący nastąpił na brzeg
peleryny.
Peter, popchnięty nagle, poleciał do przodu, a z jego rąk
wypadł na podłogę ogromny, biały, emaliowany nocnik ze szlaczkiem z małych,
różowych kwiatuszków. Ze straszliwym brzękiem rabnął o posadzkę i potoczył
się prosto pod nogi Dumbledore'a.
Dyrektor nie wytrzymał. Zdjął
okulary, włożył do kieszeni i ryknął śmiechem tak zaraźliwym, że chłopcy
ukryci pod peleryną mało nie pozjadali powpychanych w usta własnych rękawów.
Dumbledore jeszcze przez długą chwilę pokładał się ze śmiechu, patrząc na
nocnik w kwiatki, i sto innych, zdobiących cały pokój.
- No wie pan... -
tyle tylko zdołał wykrztusić purpurowy z gniewu Filch. Dumbledore wreszcie
opanował się.
- Wybacz, Argusie, ale te kwiatuszki... Nie mogłem się
opanować. Wyciągnął rękę w stronę drzwi i strzelił palcami.
- Accio!
Peleryna-niewidka przyfrunęła do niego, odsłaniając stłoczonych w
drzwiach czterech przyjaciół. James i Syriusz dzierżyli w dłoniach każdy po
sporym nocniku, Remus miał ich aż dwa.
- No, panowie, tym razem nie
sądzę, żebyście zabłądzili - powiedział Dumbledore, a jego niebieskie oczy
za księżycowymi szkłami na moment stały się poważne. - Doceniam waszą
umiejętność korzystania z inspiracji, ale tym razem chyba przesadziliście.
- A nie mówiłem! - Filch miał minę, jakby spotkało go największe w
życiu szczęście. - Mamy ptaszków... Panie dyrektorze, loch i kajdany
czekają.
- O nie, brzęczałyby tak samo, jak te tutaj... - Dumbledore
znowu zaczął chichotać, co odebrało biednemu Filchowi sporo
satysfakcji.
- Jeśli pan nie ukarze przykładnie tych huncwotów, słowo
daję, odchodzę!!!
- Nie, drogi Argusie - Dumbledore objął go
za ramiona. - Ktoś musi czuwać nad tym miejscem. Hogwart cię potrzebuje. I
ja też. A tych huncwotów... no cóż. Zapewne trzeba ich jakoś ukarać, niech
pomyślę... Przede wszystkim musicie zabrać stąd te wszystkie... naczynia -
Dumbledore znowu walczył z atakiem śmiechu.
- Zaraz wrócą do skrzydła
szpitalnego - zapewnił James, profesor jednak przerwał mu.
- Nie, nie do
skrzydła szpitalnego. Zaniesiecie je do pokoju wspólnego Gryffindoru. Pan
Filch da wam farby i pędzelki, i na każdym z nocników wymalujecie - podniósł
z podłogi naczynie ze szlaczkiem i przyjrzał mu się uważnie - po sto takich
kwiatuszków. To powinno was zająć na jakiś czas...
* Osioł nad osłami
na wieki wieków, stara szkolna sentencja.
Rozdział
szósty
- "Ponieważ działaniu Pierwszego Eliksiru zawsze
towarzyszą wizje, często połączone z drgawkami i utratą przytomności - głos
Petera, czytającego fragment "Historii animagii" drżał lekko -
...uznano go za podstawowy test dla organizmu czarodzieja, mający sprawdzić,
czy w ogóle może on zostać animagiem. Ci, u których test się nie powiódł,
odczuwali jedynie objawy ostrego zatrucia pokarmowego, podobnie bywało gdy -
w celach badawczych - eliksir stosowano u mugoli."
- Widzisz, nawet
mugolom nic się nie dzieje - przerwał mu James. - Najwyżej polecisz raz i
drugi do kibla...
- Mugolom nic, ale nam może - zaprotestował Peter i
czytał dalej: - "Dowiedziono, iż test najlepiej znoszą osoby zdrowe i
przede wszystkim młode. Nie jest tajemnicą, iż w ubiegłych wiekach do
animagii przygotowywano głównie dzieci, twierdząc, że ich organizmy
najlepiej przystosują się do autotransmutacji przez swą naturalną
elastyczność i podatność na zmiany. Oczywiście w naszych czasach nikt nie
odważyłby się zastosować Pierwszego Eliksiru u osoby
niepełnoletniej..."
- I to jest duży błąd - znów wtrącił się James.
- Skoro mamy do tego naturalne predyspozycje, czemu ich nie
wykorzystać?
- Już nie mamy - Peter przelatywał oczyma tekst. - W
średniowieczu zaczynano uczyć animagii już siedmio i ośmioletnie dzieci.
- Tośmy są ciut spóźnieni - zauważył sarkastycznie Syriusz. - Ale u nas
w podstawówce tego nie uczyli.
- Niekoniecznie, posłuchaj:
"Najwłaściwszym jednak, z biomagicznego punktu widzenia wydawałby się
wiek od piętnastu do osiemnastu lat, oczywistym jest jednak, że struktura
psychiczna piętnastoletniego czarodzieja nie jest jeszcze w pełni
przygotowana do odpowiedzialnego posługiwania się animagią."
-
Jakbym słyszał McGonagall - zaśmiał się Syriusz. - Zobacz, czy czasem nie
ona to pisała?
- Coś ty, Minia napisałaby, że wyjątkowa niedojrzałość
psychiczna piętnastoletnich czarodziejów całkowicie wyklucza ich jako
potencjalnych animagów, ze szczególnym uwzględnieniem pana Syriusza Blacka -
James porozumiewawczo zmrużył oko. - Jest tam jeszcze coś ciekawego?
-
Nie, historie o animagach i ich przemianach, literatura
fantastyczno-przygodowa - Peter przekartkował książkę. - Może byśmy się
wreszcie zabrali do roboty?
- Jeszcze tylko parę spraw technicznych -
uspokoił go James. - Eliksir będzie gotowy do wypicia w sobotę o jedenastej
wieczorem. W sobotę, bo gdyby te cholerne atrakcje miały potrwać dłużej,
lepiej mieć w zapasie cały dzień.
- To jeszcze lepiej w piątek,
mielibyśmy dwa dni - zauważył Peter. - Nie, bo gdybyśmy w sobotę znikli na
dłużej, zaczęli by nas szukać. Tym bardziej, że my z Syriuszem mamy w sobotę
dodatkowy trening. W niedzielę zawsze jest więcej luzu, można iść na błonia,
można przespać cały dzień...
- Zamkniemy dormitorium zaklęciem, a Remus
będzie opowiadał wszystkim, że jeszcze śpimy - uzupełnił Peter.
- Akurat
- milczący dotąd Remus wzruszył ramionami. - Chyba, że się rozdwoję. Chcę
być przy was cały czas, gdyby coś się działo.
- Solidarność ssaków -
James poklepał go po ramieniu, widać było jednak, że jest mu wdzięczny. -
Musimy przygotować poduszki i koce...
- I wybrać którąś z sal na trzecim
piętrze - dodał Syriusz, James jednak pokręcił przecząco głową.
-
Pomyślałem właśnie, że lepiej, gdybyśmy tego nie robili w zamku - powiedział
ściszając głos. - Nawet najbardziej zapomniane sale nie są bezpieczne. Jest
Filch, jest Pani Norris, jest Gumowe Ucho Dumbledore'a...
- Ta misa w
jego pokoju to nie jest żadne ucho, tylko myślodsiewnia - zaprotestował
Syriusz. - Nie wiem, jakiemu idiocie wpadło do głowy, że Stary przez to
podsłuchuje. Absurd!
- Wszystko jedno. Ale faktem jest, że po tych
eliksirach możemy zachowywać się... nie całkiem cicho. Hałas może kogoś
ściągnąć, zaklęcia wyciszające mogą nie wytrzymać... Krótko mówiąc,
wymyśliłem Wrzeszczącą Chatę.
- Jedyne miejsce, gdzie można wrzeszczeć do
woli i nawet nikt się nie zdziwi - zgodził się Syriusz. - I do którego
wejście znają trzy osoby... oprócz nas.
- W dodatku te trzy osoby, co
trzeba - dodał Remus. - Oprócz mnie tylko Dumbledore i pani Pomfrey, prawie
jak pogotowie ratunkowe...
- Tylko żebyś nie spietrał i nie wezwał nikogo
przed czasem - zapowiedział surowo James. - Pamiętaj, tylko gdybyśmy się nie
ocknęli przed niedzielą wieczór. Powiedzmy, do siódmej. Albo gdybyśmy nie
odjechali, tylko zaczęli na przykład umierać... Żartuję - dodał szybko,
widząc, że Peter lekko zielenieje. - Dam ci na kartce cały spis ewentualnych
awarii.
- Muszę jeszcze iść do Hagrida po włos z sierści Kiełka - dodał
szybko Syriusz, jakby i jemu nie bardzo chciało się myśleć o kłopotach.
- Tylko się nie pomyl i nie weź z Kubusia - zachichotał Peter. - Albo
czterorogiej krowy...
- Cicho, ty szczurku. Ciekawe, jak będziesz
wyglądał z łysym ogonem, takim długim, glizdowatym... Glizdogon to ładne
imię, nie uważacie, chłopaki?
- Ja ci dam Glizdogona! - zawył Peter,
i natychmiast umilkł. W ich stronę szła, z miną nie wróżącą nic dobrego,
pani Sprout.
- Już skończyliście? Pokażcie no, co zrobiliście na
dzisiejszej lekcji - zażądała wchodząc pomiędzy wielkie donice z palmami. -
Mieliście posadzić wszystkie naparstnice, całą grządkę... co?! Nawet nie
zabraliście się do roboty, tylko czytaliście jakieś głupstwa! -
oskarżycielskim gestem wskazała odłożoną przez Petera książkę, która na
szczęście leżała tylną okładką do góry. - To już bezczelność, przez całą
lekcję nie kiwnęliście palcem! Nie można was ani na chwilę spuścić z
oka, jak małe dzieci! Pokaż no mi tę książkę, Potter - zażądała nagle,
szukając okularów w kieszeniach ubrudzonej ziemią szaty. - Co to jest?
-
"Quidditch przez wieki", pani profesor - skłamał James, podając
jej książkę. Nie zawiódł się - profesor Sprout otrząsnęła się, jakby podał
jej skorpiona.
- Quidditch? Wam tylko to jedno w głowie, uganianie się na
miotłach nie wiadomo za czym! - wszyscy wiedzieli, że nauczycielka
zielarstwa patologicznie wprost nie znosi quidditcha, a udział Puchonów w
rozgrywkach traktuje jak niemiłą przypadłość. - Cała wasza czwórka zamelduje
się tutaj dziś wieczorem... Będziecie mieli trening, że popamiętacie!
Rozdział siódmy
-
Gotowe? - James rozejrzał się po pokoju na piętrze Wrzeszczącej Chaty. Całą
podłogę pokrywały przyniesione z dormitorium poduszki, koce i kołdry - było
tam też kilka purpurowych puchowych śpiworów, wytrzaśniętych przez Syriusza
nie wiadomo skąd.
- Gotowe - głos Petera trochę drżał. Syriusz
tylko skinął głową. Remus z różdżką w dłoni, oparty o ścianę, patrzył przed
siebie nieruchomym wzrokiem.
- Lunatyk, ocknij się - przywołał go
do porządku James. - Na medytacje będziesz miał całą noc. Peter,
szklanki.
- Tak jest - Peter ostrożnie wyjął z kieszeni szaty trzy
niewielkie szklane naczynia.
- Wynieś je potem, żebyśmy się nie
pokaleczyli - powiedział James do wciąż milczącego Remusa. - Kociołek.
- Okay - Syriusz postawił na środku pokoju kociołek z brudnobiałą
cieczą, która cały czas bulgotała. - Uwaga, nalewam.
Powoli,
starając się za wszelką cenę opanować drżenie rąk, rozlał białawą ciecz do
trzech naczyń i oddał Remusowi pusty kociołek.
- Zaklęcie -
rozkazał James. - Remus, ty też.
Cztery różdżki wyciągnęły się nad trzema
szklankami, czworo ust wypowiedziało chórem długie, niezrozumiałe słowo.
- Włosy - James wyjął z kieszeni papierowe zawiniątko. To samo
zrobili Peter i Syriusz.
Ciecz w trzech szklankach zawrzała
jeszcze gwałtowniej. Spiskowcy wymienili tryumfalne spojrzenia - znaczyło
to, że eliksir jest dobry. Jak dotąd wszystko szło bez awarii.
-
Drugie zaklęcie - zakomenderował James. - Tym razem bez Remusa. Peter, wyżej
różdżka.
- Transsubstantiatio!
- Dobrze. Remus, w
ręce twoje - James uroczyście wręczył mu swoją różdżkę, to samo zrobili
pozostali. - Chłopaki, pijemy. Tylko nie pomylić szklanek.
- Nie
ma obawy - Peter podniósł swoją, w której po wrzuceniu szczurzego włosa
brudnobiała ciecz przybrała jednolicie szary kolor. W szklance Jamesa płyn
był brązowy, u Syriusza zaś smoliście czarny.
- Cisza - James
powoli, uroczyście podniósł do ust swoją szklankę i opróżnił ją trzema
łykami. To samo zrobili Syriusz i Peter. Remus stał pod ścianą. Przez
kieszenie szaty mocno rysowały się zaciśnięte pięści. Na efekt trzeba
było chwilę poczekać - akurat tyle, by oddawszy Remusowi naczynia (James
oddał też okulary) rozsiedli się wygodnie na pokrywających podłogę
poduszkach.
Pierwszy odpadł Peter.
Zerwał się z miejsca
i rzucił do drzwi, jakby chciał uciekać, coś jednak zatrzymało go w pół
drogi. Runął na podłogę - Remus patrzył ze zgrozą, jak ciałem przyjaciela
wstrząsają drgawki. Przełamując strach podbiegł i wepchnął mu między zęby
zwiniętą mocno chusteczkę. Nie było to łatwe, bo Peter na krótką tylko
chwilę otworzył usta do krzyku - jego wrzask przeszedł w wycie, potem w
krótkie, urywane jęki. Wił się i rzucał, jakby miotany niewidzialną siłą -
widać było, że zawładnęła nim magia i nikt na świecie nie jest w stanie mu
pomóc. Może poza czarodziejem o wiele mocniejszym niż Remus Lupin, który
przyklejony plecami do ściany rozszerzonymi z przerażenia oczyma patrzył na
to, co dzieje się z jego przyjaciółmi.
Bo wkrótce to samo zaczęło się z
Jamesem. Ta sama paniczna ucieczka, krzyk, drgawki - Remus spodziewając się
tego przygotował w kieszeniach kilka dużych, zwiniętych chustek.
Jako ostatni poddał się Syriusz. Tym razem do drgawek dołączyło się jeszcze
głuche, jednostajne wycie, przerywane jękami bólu. Remus ze zgrozą patrzył,
jak ciała przyjaciół przybierają nienaturalną, szarobrązową barwę. Jako
wilkołak widział i umiał znieść niejedno, czuł jednak niejasno, że ta noc we
Wrzeszczącej Chacie będzie jedną z najgorszych rzeczy, jakich doświadczył w
życiu.
W godzinę potem był już tego pewny. Do drgawek i jęków bólu
dołączyły się upiorne trzaski jakby pękających kości. Ciała przyszłych
animagów kurczyły się gwałtownie i rozprężały, przy czym James powiększał
się, a Syriusz i Peter maleli. Remus pomyślał, że zaczęła się ostatnia,
najważniejsza faza testu - jeśli w ciągu najbliższych kilku godzin uda im
się całkowicie przemienić, pierwszy krok do animagii będzie można uznać za
udany.
Wycie powoli cichło, uspokajały się drgawki. Trzy
szarobrązowe kształty, w których już tylko z trudem można by się dopatrzeć
zarysów ludzkich ciał, znieruchomiały. Gdyby nie wciąż poruszający je oddech
można by sądzić, że dziwne istoty nie żyją - one jednak oddychały, i to
nieco szybciej, jak śpiące zwierzęta. Remus pomyślał, że powinien im pomóc
ułożyć się wygodniej. Poskręcani, z głowami wciśniętymi ni to w ręce, ni
zwierzęce łapy, każdy w samotności, dochodzili do swojej przemiany. Remus
stał bez ruchu. Nie miał odwagi podejść i dotknąć Tego Czegoś, co kiedyś
było Syriuszem, Jamesem, Peterem. Usiadł pod ścianą, zasłonił twarz rękami -
i pożałował, że dopiero teraz wpadł na ten pomysł.
~~@~~
Syriusz najpóźniej z nich wszystkich stracił przytomność. Ból przenikał
każdą komórkę jego ciała, łamane kości rozrywały żyły i mięśnie, pot zalewał
oczy. Poczuł, że leci w jakąś przepaść, spada coraz niżej i niżej - ale w
miarę spadania opuszcza go ból, traci świadomość własnego ciała.
"Umieram" - błysnęło mu w przelocie i... poczuł, że się budzi.
Wspomnienie Wrzeszczącej Chaty i przeżytych w niej tortur było już daleko za
nim, więc nawet nie zdziwił się, że znalazł się na łące. Resztką swojej
dawnej świadomości przypomniał sobie wyczytane gdzieś zdanie, że droga przez
łąkę prowadzi do raju - i nawet nie zdziwił się, jak bardzo ta łąka go
przypomina.
Było na niej mnóstwo zwierząt. Nie sprawiały wrażenia
stłoczonych, a jednak w którą spojrzało się stronę, wzrok napotykał któreś z
nich. Najwięcej psów i kotów, ale były też konie, sarny, wiewiórki,
niedźwiedzie, króliki. Niżej uwijały się chomiki, myszy, jeże. Całe bractwo
w najlepszej zgodzie bawiło się pod opieką chudego, brodatego czarodzieja,
który widząc Syriusza poklepał jeszcze po grzbiecie zaglądające mu do
kieszeni łaciate cielątko i ruszył w jego stronę.
- Witaj -
powiedział. - Szybko tu trafiłeś.
- Wypiłem eliksir - Syriusz nie
mógł oderwać wzroku od baraszkujących zwierzaków. - To jest raj, prawda? -
zapytał nieoczekiwanie.
- A czy ja wyglądam na Adama? - chudy
czarodziej roześmiał się, jego brązowe oczy błyszczały wesoło w spalonej
słońcem twarzy. - A może na Ewę? Oczywiście węże też tu mamy - wskazał
rosnące nieopodal drzewo, z którego zwieszało się kilka sennych od słońca
gadów.
- A... a kim jesteś? - odważył się zapytać Syriusz.
- Frank - czarodziej wyciągnął rękę. Była sucha i gorąca, a jej mocny
uścisk ostatecznie przekonał Syriusza, że nie śni. - Przewodnik
Animagów.
- Syriusz Black - Syriusz czuł, że lubi tego dziwnego
człowieka, niezależnie od tego, czy jest on realną postacią, czy wytworem
halucynacji. - Dokąd mam iść?
- Na razie donikąd. Jak przyjdzie
czas, pobiegniesz. Na własnych czterech łapach - Frank schylił się i
podniósł z ziemi czarnego kudłatego szczeniaczka, który wdrapawszy się na
but Syriusza z zainteresowaniem obwąchiwał sznurówki. - Popatrz na tego
brzdąca.
- Śliczny - Syriusz wziął pieska na ręce, otarł się
policzkiem o aksamitny łebek. Psiak musiał niedawno otworzyć oczy, bo był
jeszcze zupełnie niezdarny.
- To jesteś ty - powiedział Frank tak
naturalnie, jakby była to rzecz oczywista. - Już widzisz, węszysz, poznajesz
świat... a jesteś jeszcze bezradny. Prawie jak ludzkie dziecko.
-
Wiem - przyznał z pokorą Syriusz. Frank uśmiechnął się i mówił dalej:
- Chcąc stać się animagiem musisz sprawić, że ten pies stanie się tobą, a
ty nim. Będzie dorastał w tobie, uczył się razem z tobą...
- Jak
mam to zrobić? - zapytał Syriusz, drapiąc pieska za uchem.
-
Musisz wiedzieć o nim wszystko. Musisz myśleć tak jak on. Na każdym kroku
wyobrażaj sobie, że tu jesteś, że bawisz się... nie z nim jako człowiek, ale
tak jak on sam.
- Czy będę mógł z nim rozmawiać?
-
Kiedy myślisz, rozmawiasz ze sobą. To będzie tak samo. Ale zanim przyjdziesz
tu znowu, musisz rozumieć go jak samego siebie. Jak mam go nazwać? - zapytał
nagle.
- Łapa - odparł bez namysłu Syriusz.
- Łapa -
Frank wziął od niego pieska, zajrzał w głupiutkie, brązowe oczka. - To twoje
zadanie na następną lekcję, Syriuszu. Rozmowa z samym sobą.
- Będę
pamiętał - obiecał Syriusz. Nie pytał, kiedy będzie ta "następna
lekcja", a i chudy czarodziej nie spieszył się do dalszych
wyjaśnień.
- No to weź Łapkę - Frank rozpiął mu górny guzik szaty
i włożył pieska w zanadrze. - I chodź. Pokażę ci resztę łąki. A potem las.
~~@~~
W tej samej chwili Remus Lupin wyczarował
jeszcze jedną świecąca kulę, na miejsce tej, która przed chwilą zgasła.
Jasne światło, które zalało zrujnowany pokój nie miało nad nim litości.
Wśród pozwijanych koców zobaczył troje zwierząt. Młodego jelenia o
niewielkich, ale już rozgałęzionych rogach, czarnego, kudłatego psa i
monstrualnej wielkości szczura - Peter widocznie nie dał rady jeszcze
skurczyć się do właściwych rozmiarów. Przemiana była zakończona. Na jak
długo? Z książek, które studiowali we czwórkę Remus wiedział, że stan taki
może potrwać nawet kilkanaście godzin, i zakończy się ponowną transformacją
w ludzką postać. Rzadko, bardzo rzadko i tylko na skutek potężnych a
złośliwych zaklęć zdarzało się, że czarodzieje nie powracali do swego
pierwotnego wyglądu - żyli z ludzką świadomością w zwierzęcym ciele, póki
ktoś nie zdołał zdjąć z nich czaru. Remus zapatrzył się na śpiących
przyjaciół. Już prawie nie mieściło mu się w głowie, że to jednak są oni -
James, Syriusz i Peter. Irracjonalnie pomyślał, że może ich już nigdy nie
zobaczyć. Co wtedy powie ich rodzicom? Jak stanie przed Dumbledore'em,
tym, który zaufał mu na długo przedtem, zanim zrobili to przyjaciele? Jak
przejdzie mu przez gardło, że zrobili to z jego powodu, dla niego, by
towarzyszyć mu podczas pełni? Kiedy przed dwiema godzinami patrzył na ich
miotane bólem ciała nie myślał o tym - wiedział tylko, że cierpią. Teraz
jednak z całą ostrością zdał sobie sprawę, że to wszystko dzieje się z jego
powodu. Dla niego. Że tyle warte są jego oszalałe z bólu noce w szczelnie
zamkniętym domu, tyle warta jest jego samotność... Nie. Nie tak. Tyle warta
jest przyjaźń. Ich przyjaźń. Nagła radość oświeciła go jak błysk pioruna.
Teraz mogło stać się już wszystko. Uniesienie odebrało mu głos, zaparło
oddech. Poprzednia bezsenna noc, gdy ostatni raz rozważali wszystkie za i
przeciw, potworne napięcie nerwowe ostatnich godzin, nagła radość - wszystko
to zrobiło swoje. Remus Lupin schował głowę w najbliższej poduszce i
rozbeczał się.
~~@~~
Kiedy weszli do lasu, Syriusz
poczuł, że dookoła robi się coraz ciemniej. Tu już nie było zwierząt, albo
może udały się na spoczynek. Syriusz też był zmęczony - miał ochotę położyć
się na mchu pod którymś drzewem i zasnąć.
- Jeszcze chwilę - usłyszał za
sobą głos Franka. Odwrócił się, ale brodatego czarodzieja nie było. Zniknął
albo się teleportował, bo nigdzie też nie było słychać jego kroków. Syriusz
rozejrzał się, chcąc odnaleźć ścieżkę, którą przyszli. Było już jednak
zupełnie ciemno.
Nagle poczuł ją. Ścieżkę z ich śladem, własny zapach,
tysiączne wonie wieczornego lasu, zapach butwiejących liści, igliwia,
kwiatów... Kierując się tym ostatnim ruszył tam, skąd woń kwiatów dochodziła
najsilniej. Nie pomylił się. Świat jego zmysłów, tak cudownie rozszerzony,
wabił go niezliczoną ilością zapachów, uwodził - ale i obiecywał, że nie da
mu zginąć. Wiedziony węchem, wrócił na to samo miejsce, gdzie rozmawiali z
Frankiem. Malutki Łapa, który przed godziną zasnął wtulony w jego
podkoszulek, teraz obudził się i zapiszczał. Syriusz wyjął go zza pazuchy.
Piesek zapiszczał jeszcze raz, i nagle jakby wsiąkł w trzymające go ręce -
znikł bez śladu. Syriusz westchnął. Rozejrzał się po uśpionej łące i
wciągnął nosem jej bogaty, mocny zapach. Od tej woni nagle zakręciło mu się
w głowie i poczuł, że łąka wiruje dookoła niego. Upadł na ziemię.
Przez
długą chwilę szamotał się, usiłując się wydostać z oplątujących go traw.
Poczuł chłód i dotkliwą świadomość, że oto znów znajduje się zupełnie gdzie
indziej. Powoli przypominał sobie rodziców, Hogwart, przyjaciół, Wrzeszczącą
Chatę... i ten cholerny eliksir, którego działanie chyba właśnie zaczynało
mijać.
~~@~~
Remus Lupin ocknął się. Nie wiedział, jak
długo tak leżał, wzdychając do wszystkich magicznych potęg, by to, co
niedawno widział w zakurzonym pokoju Wrzeszczącej Chaty było tylko snem.
Wreszcie otworzył oczy. Nie, to jednak była jawa. I nawet, w sumie,
nienajgorsza. Trzej przyszli animagowie leżeli wciąż na podłodze w
dziwacznie poskręcanych pozach, ale ich powrotna transmutacja już się
zaczęła. Z chwili na chwilę stawali się coraz bardziej sobą - Remus wepchnął
pięść do ust, by nie krzyczeć z radości. Wyczarował jeszcze jedną świecącą
kulę i przyniósł z przedpokoju kubki, herbatę i czajnik.
Syriusz
długą chwilę jeszcze walczył z ogarniającą go jawą. Wreszcie podniósł głowę.
Znowu pierwszym co poczuł był zapach. Zrujnowanego drewnianego domu,
własnego potu, ziół i... jeszcze kogoś. Przyjaciela. Człowieka i nie
całkiem.
- Remus!
- Obudziłeś się! - Remus
złapał go za ramiona, potrząsnął mocno. - Żyjesz!
- Tak... -
Syriuszowi mało nie zakręciło się w głowie. Remus pachniał nieprzespaną
nocą, strachem, łzami - ale także czymś krzepiącym i dobrym. - A jak
chłopaki?
- Jeszcze się nie obudzili. Chcesz herbaty?
-
Głodny jestem - Syriusz zdziwił się słysząc własny głos, głód był bowiem
ostatnią rzeczą, jaką mógłby teraz odczuwać. Kiedy jednak wypowiedział te
słowa, poczuł ssanie w żołądku.
- Przewidziałem to - Remus
troskliwie odwinął z papieru bułkę z żółtym serem i podał mu. - Masz -
jednym skinieniem różdżki wyczarował gorącą wodę w czajniku i zaparzył
herbatę. - To ci dobrze zrobi.
- Dzięki - Syriusz rzucił się na
jedzenie. Bułka była wczorajsza, pachniała masłem i czerstwym pieczywem,
pomieszanym z wonią zgniecionego sera, mimo to gryzł ją wielkimi kęsami i
połykał prawie nie żując. - O Boże, jaki jestem głodny.
- Mamy
jeszcze trochę czasu - Remus spojrzał na zegarek. Podniósł z podłogi śpiwór
i kilka poduszek i przygotował pod ścianą prowizoryczne posłanie. - Prześpij
się, widzę, że ledwo patrzysz.
- Chciałbym być przy tym, jak oni
się obudzą - Syriusz wskazał głową przewracających się jakby w niespokojnym
śnie Jamesa i Petera. - Już chyba wracają.
- Skąd wracają? -
zapytał cichym głosem Remus.
- Opowiem ci, wszystko ci opowiem -
Syriusz przebiegł w myślach wszystko, co czytał o animagii, nigdzie jednak
nie przypominał sobie zakazu mówienia komuś o swoich wizjach. - Ale jak
trochę odpocznę.
- Jasne - Remus przyglądał się, jak rozpina
guziki szaty. - Daj, pomogę ci. A cóż to takie mokre?
- Co mokre?
- Syriusz pomacał przód swej szaty, potem powąchał go. - O ten zbereźnik,
zsikał mi się...
- Kto?
- Łapa. Malutki, jeszcze prawie
ślepy. Widziałem go - Syriusz zdjął przez głowę szatę, okrył się kocem. -
Długo to trwało?
- Dosyć długo. Teraz jest niedziela, piąta po
południu. Poczekamy, aż się chłopaki pobudzą, prześpimy się, i pójdziemy na
śniadanie - Remus starał się tym gadaniem o zwykłych sprawach zamaskować
niepokój i coraz bardziej rosnącą ciekawość. Oho, Peter już zaczyna - dodał,
widząc, że Pettigrew dźwiga się na rękach i trzęsie głową, próbując odpędzić
resztki nękających go zwidów. - Glizdogon! Glizdogon, obudź się!
- Po co? - zapytał całkiem przytomnie Peter, otwierając jedno oko. -
Już siódma?
- Nie - Remus zrobił kolejną herbatę i podał mu. -
Wypij to, i możesz chrapać dalej.
Ostatni obudził się James. Otworzył
oczy i długo, długo wpatrywał się w obwieszony pajęczynami sufit. Wreszcie
powiedział tylko jedno słowo, ale za to takie, że Remus i Syriusz zerwali
się na równe nogi.
- Co się stało?!
- Nic - James
usiadł, zamknął oczy, by trochę stłumić zawroty głowy. - Szkoda, że już się
skończyło.
- Wypij to i w kimono - Remus wypełnił do końca swoją
samarytańską misję. - Zdążymy się jeszcze trochę przespać.
Kiedy
ponownie się obudzili, przez okiennice Wrzeszczącej Chaty wpadało światło.
Remus zerwał się szukając zegarka, wpadł na niego James, który właśnie
szukał okularów, a obaj zderzyli się z szukającymi swoich różdżek Peterem i
Syriuszem.
- Chłopaki, jest punkt ósma!!! - rozdarł
się rozpaczliwie Remus. - Co mamy pierwsze, wróżbiarstwo... Niech to licho,
Trelawney pewnie myśli, że się jej sprawdziła przepowiednia i zeżarły nas
mantykory...
- Ale się rozczaruje, bidula - mruknął James,
dopinając guziki szaty. - Łapa, uczesz się! Wyglądasz, jakbyś spał na
sianie.
- Ty jeszcze lepiej - Syriusz nerwowo przygładził włosy. -
Lecimy!!!
Wpadli do korytarza. James momentalnie wysunął się
na czoło, biegł pierwszy, co chwilę oglądając się na pozostawionych w tyle
kolegów.
- Ale pruje, niech go licho - dyszał Peter. - Gdzie ty
się, Rogaty, tak spieszysz?.. Do Sybilli ci pilno? Remus nie mówił
nic. Od dłuższego czasu obserwował Syriusza obwąchującego wszystko z iście
psią gorliwością, teraz James gnał jak jeleń... Był ciekaw, czym zaskoczy go
Glizdogon.
Okazało się to pod Wierzbą Bijącą - Peter wyszedł
pierwszy i tak zwinnie przemknął do zbawczego sęka, że drzewo nie zdążyło go
nawet dotknąć. Gałęzie zamarły i czterech spiskowców wydostało się na
zasypane śniegiem błonia. Kiedy dopadli wieży Sybilli było wpół do
dziewiątej. Bez tchu wspięli się po drabinie na górny pomost i stanęli przed
obliczem nauczycielki wróżbiarstwa, która na ich widok wypuściła z rąk
szklaną kulę. Gdyby nie Lilka, która jednym zaklęciem zatrzymała kulę na
dziesięć centymetrów nad podłogą, wizja profesor Trelawney zmieniłaby się w
kryształowy śmietnik. Sybilla pisnęła przeraźliwie, a potem wycelowała w
czterech przyjaciół długi, kościsty palec z jeszcze dłuższym szmaragdowym
paznokciem.
- Co wy sobie myślicie?! - zapytała głosem
rozzłoszczonej harpii, tracąc w jednej sekundzie całą swą nieporadną
łagodność. - Przychodzicie pod koniec lekcji, wpadacie niszcząc aurę, przez
was tak się zdenerwowałam... Ach... - Sybilla Trelawney przypomniała sobie,
że subtelnym wróżkom nie wypada wydzierać się, jakby były profesorami
eliksirów. - Co najmniej przez tydzień nie odbuduję swojej aury, wszystkie
przepowiednie będą na nic - tu nie tylko czwórka przyjaciół, lecz i reszta
klasy spojrzała po sobie, wymieniając porozumiewawcze uśmieszki.
- Przepraszam, pani profesor, zaspaliśmy - tłumaczył James. - Uczyliśmy się
wczoraj do późna...
- Nie kłam, Jamesie Potter! - profesor
Trelawney znowu wycelowała w niego szmaragdowy paznokieć. - Widziałam was
wczoraj w mojej kuli, siedzieliście "Pod Trzema Miotłami" aż do
zamknięcia gospody! Nie, moi drodzy, tego już za wiele. Przyjdziecie do
mnie dziś wieczorem, zasłużyliście na porządny szlaban.
- Żeby tak
jeszcze wiedziała za co - mruknął James, gdy schodzili po drabinie, bo
tymczasem lekcja dobiegła końca. - Świetnie się bawiłem pod "Trzema
Miotłami", a wy, chłopaki?
Rozdział ósmy
Gdy
Remus Lupin wyszedł z Wrzeszczącej Chaty, było już po lekcjach. Wstąpiwszy
do pani Pomfrey na rutynowe badania, poszedł prosto do wieży Gryffindoru. Ku
swojemu zdziwieniu w pokoju wspólnym nie spotkał żadnego z przyjaciół -
wszyscy Gryfoni zgodnie twierdzili, że po ostatniej lekcji James i Peter
pomaszerowali prosto do dormitorium, a Syriusz gdzieś znikł.
Remus
powlókł się na górę. W dormitorium panował zwykły o tej porze bałagan, na
kilometr jednak można było wyczuć, że stało się coś niezwykłego. I raczej
niezbyt miłego - sądząc z przygnębienia Jamesa i przerażenia na twarzy
skulonego na krzesełku Petera.
- Co się stało? - Remus najpierw starannie
zamknął drzwi. - Gdzie Syriusz?
- Ojejku, Lunatyk, zabijesz nas -
lamentował James. - Wiesz, co ten idiota zrobił?
"Idiota",
czyli Peter Pettigrew, skulił się jeszcze bardziej i widać było, że gdyby
się zmieścił, chętnie wlazłby pod swoje krzesło.
- Co jest? - Remus
pomyślał, że jedyne, o czym w tej chwili marzy jest pójście do łóżka. -
Macie miny, jakbyście podpalili Hogwart.
- Gorzej - James rzucił biednemu
Peterowi jeszcze jedno mordercze spojrzenie i kontynuował: - Ten mały kretyn
oddał dziś rano do pralni moją szatę. Wiesz, co miałem w kieszeni.
-
Mapa - Remus, o ile to było możliwe, zbladł jeszcze bardziej. - Musimy
lecieć do pralni...
- Nie da się - James pokręcił głową. - Peter był tam
przed godziną i narobił tyle zamieszania, że ściągnął Filcha. Teraz Filch
sterczy skrzatom nad głową i mowy nie ma, żeby cokolwiek wydostać. Mapa
poszła w diabły.
- Ja nie wiedziałem - odezwał się zgnębiony Peter. -
Sprawdzałem kieszenie, wszystko ci wywaliłem na łóżko...
- A o
wewnętrznej ściśle tajnej zapomniałeś - dokończył James. - Pamiętasz, co
mówi Holz? Zapomnieć to możesz zjeść obiad albo iść do kibla. Wszystko inne
musisz pamiętać.
- Trzeba coś zrobić - przerwał mu Remus. - Gdzie jest
Łapa?
- McGonagall wzięła go, żeby jej pomógł porządkować rzeczy do
ćwiczeń z transmutacji. Wiesz, te tam czajniki, guziki... - wyjaśnił James.
- Każde spotkanie z nią to gorzej niż szlaban.
- Trzeba wywabić Filcha z
pralni - powiedział zdecydowanie Remus. - Skrzaty najlepiej też. Została ci
jeszcze jakaś łajnobomba?
- Ja mam! - Peter uszczęśliwiony, że może
się na coś przydać wyjął spod łóżka papierową torbę. - Ostatnia.
- Dobrze
- Remus niespodziewanie dla wszystkich, a najbardziej dla samego siebie,
objął komendę. - Rogacz, czy mógłbyś?..
- Jasne! - James już sięgał
po pelerynę niewidkę. - Rzucę ją w kuchni, skrzaty zaraz tam polecą a Filch
za nimi... Ty załatwisz pralnię?
- Tak. Tym bardziej, że gdyby któryś
skrzat został...
- Wiem - zgodził się James. Skrzaty domowe z niejasnych
powodów wyczuwały, kim jest Remus, a że z natury były płochliwe,
profilaktycznie wiały przed nim aż się kurzyło. - Poznasz moją szatę? Ta
stara, z plamą na rękawie.
- Poznam. Leć już! Glizdogon - Peter
spojrzał na niego przerażony, oczekując następnych wyrzutów czy pretensji. -
znajdź Irytka i powiedz mu, że w kuchni coś strasznie śmierdzi. A potem leć
do pralni i wrzaśnij to samo pod drzwiami.
- Dobrze. Lunatyk... Ja
naprawdę nie chciałem.
- Gdybyś chciał, już byś nie żył - mruknął Remus,
ale zreflektował się. - Dobra jest, mały. Najważniejsze teraz, to odzyskać
mapę.
"To niesprawiedliwe - myślał Peter biegnąc korytarzem. -
Syriusz ciągle pakuje nas w jakieś kłopoty, a nikt nie ma do niego
pretensji. Wszyscy są przeciwko mnie, nawet James. Dobrze, że nie ma
Syriusza, ten by mi dopiero dał... Gdzież się podział ten przeklęty
poltergeist?"
- Irytek!
- Czyżbyś wołał Irytka? - usłyszał
nad sobą znajomy, lecz tym razem lekko speszony głos. Sir Nicholas de
Mimsy-Porpington chował właśnie za siebie wielki miecz, którym najwyraźniej
próbował odciąć sobie do reszty niezupełnie odciętą głowę. - Nic z tego -
wyjaśnił zażenowany. - Duchy nie mogą... no, wiesz czego.
- Wiem -
przytaknął nieuważnie Peter. - Czy nie widział pan Irytka?
- Ostatni
duch, jakiego chciałbym widzieć - przezroczysta twarz Prawie Bezgłowego
Nicka skrzywiła się z niesmakiem. - O ile coś zrozumiałem z jego paplaniny,
wybierał się postraszyć waszego przyjaciela. Zapomniałem, jak on się nazywa,
wiesz, ten wysoki z bródką...
- Wysoki z bródką? - Peter spojrzał na
niego zdumiony.
- Tak, on jest teraz gajowym, czy leśniczym - wyjaśnił
beztrosko Nick. - Nigdy nie pamiętam.
- Hagrid! - Peter parsknął
śmiechem na myśl, że dżunglę na twarzy Hagrida można nazwać
"bródką". - No to się źle wybrał, Hagrid jest łagodny, ale jak się
zdenerwuje... Biedny Irytek.
- A, to już jego sprawa i gajowego - odparł
sentencjonalnie Prawie Bezgłowy Nick. - Ale po co ci był Irytek? Chcesz
zarobić szlaban?
- Nie, potrzebuję, żeby powiedział panu Filchowi, że w
kuchni coś śmierdzi. To jest święta prawda - dodał szybko. - Ale ja mam u
pana Filcha krechę, więc wolę się nie narażać.
- To ja powiem - Prawie
Bezgłowy Nick lubił uczniów i czasem wybawiał ich z kłopotów. - Gdzie go
znajdę?
- W pralni.
- Zrobione - duch porozumiewawczo zmrużył oko. - W
zamian prosiłbym cię, żebyś nikomu nie mówił, że ja... no, wiesz, z tym
mieczem. Śmialiby się ze mnie.
- Obiecuję - Peter podziękował mu i
pobiegł w stronę pralni. Mieściła się ona na pierwszym poziomie lochów, dwa
piętra nad pracownią eliksirów. Zza wielkich, dębowych drzwi nie dobiegał
żaden odgłos, więc Peter ostrożnie zbliżył oko do dziurki od klucza. W
środku nie było nikogo. Wszedł i nie zastanawiając się zaczął grzebać w
wielkim koszu z napisem "Gryffindor".
- Nie trudź się, już
znalazłem - usłyszał nad sobą znajomy głos. Remus wyszedł zza ogromnej,
blaszanej kadzi, w której podgrzewano wodę. - Schowałem się, bo myślałem, że
Filch wraca.
- Masz mapę, to wiejmy - Peter trwożnie obejrzał się w
stronę drzwi.
- Nie tak szybko - Remus uśmiechnął się. - Widziałem tutaj
coś jeszcze. Jak mi pomożesz, może to znajdziemy.
- Gdzie mam
szukać?
- Stań przy drzwiach, jakby ktoś szedł, to powiedz - Remus wrócił
do przerwanej jego przyjściem czynności, to znaczy do przeszukiwania kosza z
brudami oznaczonego napisem "Slytherin". - Powinny gdzieś tu
być...
- Ale co?
- Potem ci powiem, będziesz miał niespodziankę - głos
Remusa dobiegał jakby z bardzo głębokiego dna. - Pilnuj.
Peter wyjrzał
na korytarz. Był on zupełnie pusty, najwyraźniej Filch wraz ze skrzatami
robili obławę na niewidzialnego autora kuchennej dywersji. Peter wsunął się
za drzwi, tak, by móc obserwować schody. Nie przewidział jednak, że
zagrożenie może nadejść z drugiej strony korytarza. Niesłyszalne kroki,
szybki ruch, gwałtowne otwarcie drzwi...
- Remus, uważaj! - zdążył
wrzasnąć, i w tym samym momencie uświadomił sobie, że właśnie wpakował
przyjaciela w kłopoty. I to poważne, sądząc po minie stojącego przed nim
profesora Neglecta, nauczyciela samoobrony przed czarną magią. Już sama
powierzchowność profesora mogła napędzić stracha: Neglect nosił czarno
szpakowatą, rozwichrzoną brodę, długie, nigdy nie czesane włosy i wyświecone
szaty, pokryte tłustymi plamami. Wielki, pokryty wągrami nos i solidna
żałoba za paznokciami dopełniały obrazu.
- Co tu się dzieje? - bas
Neglecta wypełnił cały loch. - Wyjdź zza tej kadzi, Lupin, widzę cię
doskonale. A więc to wy.
- My tylko chcieliśmy coś odzyskać, żeby się nie
zniszczyło w praniu - próbował tłumaczyć Peter.
- Przed chwilą wezwał
mnie pan Filch, mówiąc, że coś śmiertelnie wystraszyło skrzaty, myślałem, że
bogin albo zmora - Neglect zdawał się w ogóle go nie słuchać. - Lupin, ile
razy cię mam uczyć, że niektóre rodzaje stworzeń są bardziej podatne na
irracjonalne lęki niż człowiek?
- Wiem, panie profesorze. Nie chciałem
ich wystraszyć. Miałem w kieszeni ważne notatki - łgał Remus, modląc się w
duchu, by Neglect nie zauważył wybrzuszenia na przodzie jego szaty, pod
którą w ostatniej chwili udało mu się schować znalezioną rzecz.
- Trzeba
było poprosić pana Filcha - pouczył go Neglect. - Chociaż po tym, jak wasz
kolega rzucił w kuchni łajnobombę, wątpię, żebyście jeszcze mogli go o coś
prosić. Co się stało? - zapytał, widząc, że Remus blednie i chwyta się ręką
za brzeg kadzi. - Czyżby Potter był z wami w zmowie?
- Nie, panie
profesorze. Wczoraj była pełnia... źle się czuję.
- Ale narobić
zamieszania na całą szkołę to miałeś siły? - Neglect generalnie nie
przepadał za swoimi uczniami, Remus jednak miał u niego doskonałe stopnie i
z tego powodu był traktowany nieco lepiej. - Gryffindor stracił właśnie
dwadzieścia punktów - po raz pierwszy od początku tej rozmowy zaszczycił
spojrzeniem Petera Pettigrew. - Wracajcie do wieży.
~~@~~
-
Wybiegałem z kuchni, kiedy wpadł do niej Irytek - opowiadał czerwony z
emocji James, malując dla uspokojenia sześćdziesiąty szósty kwiatuszek na
osiemdziesiątym piątym nocniku. - Jeszcze go takiego nie widziałem, był cały
w dżdżownicach, jakby ktoś go przeciągnął przez kanał w ogrodzie...
zatrzasnął drzwi i przyciął mi pelerynę. Wtedy przyleciał Filch ciągnąc za
sobą Neglecta, bełkotał coś o skrzatach i boginie w pralni. Oczywiście obaj
natychmiast mnie nakryli, a że przy okazji napatoczył się Łapa...
- Ja
tam byłem przypadkiem - zaprotestował z godnością Syriusz. - Przez
McGonagall zjadłem tylko połowę obiadu, więc szukałem jakiejś repety. Ale
jak powąchałem ten smród, od razu mi się odechciało.
- Czyli znowu mamy
przechlapane całą czwórką - stwierdził pogodnie Remus. - Nic to, chłopaki.
Zdobyłem za to coś, co może nam się przydać.
- I odzyskaliśmy mapę -
dodał żarliwie Peter. - Lunatyk, a czego ty właściwie szukałeś?
- Tego -
Remus nieznacznie sięgnął do torby i wyjął jakieś zawiniątko. - Tylko
błagam, nie rozkładajcie tego tutaj.
- Czarne w srebrno-zielone
wężyki! - zapiał z radości Syriusz. - Jakiś nadgorliwy Ślizgon nosi
superslytheriński podkoszulek!
- Nie podkoszulek - Remus uśmiechnął
się szelmowsko. - Kalesony. W dodatku popatrzcie - odwinął brzeg
czarno-srebrno-zielonej dzianiny - co tu jest wyszyte?
- ESeS -
przeczytał Peter. - Chcesz powiedzieć, że to...
- Nasz oślizgły
przyjaciel! - Syriusz zawył tak, że w pokoju wspólnym na moment
zapanowała cisza, a głowy połowy Gryfonów zwróciły się w ich stronę. -
Remus, jesteś genialny! Wciągniemy to na maszt przed zamkiem!
-
Albo jeszcze co innego - Remus znów się uśmiechnął. - Poczekamy. Bo
właściciel chyba się nie przyzna, że mu coś zginęło.
- Nacieszyliście się
już? - zapytał James odstawiając na bok osiemdziesiąty piąty nocnik.
- A
co? - Peter, a za nim Syriusz i Remus spojrzeli na niego z niepokojem. James
sięgnął do torby i z zeszytu do zaklęć wyjął kawałek pergaminu, który rzucił
na stół.
- A to - powiedział krótko. - Znalazłem w zeszycie.
-
"Wasz szlaban rozpoczyna się dzisiaj o dwudziestej pierwszej w
Zakazanym Lesie. Zbiórka przed chatą gajowego" - przeczytał Syriusz. -
I jeszcze podpis... - schylił się nad pergaminem i nagle najniespodziewaniej
dla wszystkich wybuchnął szaleńczym śmiechem.
- Na mózg ci padło? -
zainteresował się życzliwie James.
- Nie! Zobaczcie, co on tu
napisał: "Neglectus magister"... Neglectus, bo skonam... Mistrz
Neglectus... Lepiej byłoby "Niechlujus", albo "Nygus",
jak już koniecznie chciał po łacinie...
Rozdział
dziewiąty
Był piękny, kwietniowy dzień. Ferie wielkanocne
rozpoczęły się dla czterech przyjaciół dokładnie przed godziną, kiedy
wysiedli z hogwarckiego ekspresu na dworcu King's Cross. Nieczęsto
zdarzała się taka gratka - na dworcu czekała na nich mama Remusa, która
obiecała, że zanim odwiezie ich do domów (Peter, który mieszkał najdalej,
miał udać się w drogę Błędnym Rycerzem), pozwoli im spędzić całe pół dnia na
zakupach.
- Idę do pani Malkin - zapowiedziała, gdy tylko przekroczyli
próg Dziurawego Kotła. - Chodźcie no tu, chłopcy - zlustrowała ich uważnym
spojrzeniem, wreszcie znalazła ofiarę. - Syriusz! Idziesz ze mną. Ta
szata niedługo sama z ciebie zleci.
- Ale proszę pani, ona jest jeszcze
w porządku - bronił się Syriusz, wiedział jednak, że to bezcelowe. Mama
Remusa uwielbiała kupować ciuchy, a ponieważ jej synowi nie mieściły się już
w kufrze, co jakiś czas ofiarami tej manii padali także jego przyjaciele. -
Może trochę za krótka, ale znam zaklęcie wydłużające...
- Wyrosłeś z niej
już co najmniej miesiąc temu - nie dawała za wygraną pani Lupin. - Poza tym
ma przetarte mankiety, w kieszeniach masz co najmniej dwie dziury, i mogę
się założyć, że przez ostatni semestr chodziłeś w tej szacie na lekcje
eliksirów.
- Pani to jak detektyw - Syriusz nie próbował nawet zgadnąć,
jakim cudem mama Remusa wie o jego dziurawych kieszeniach. - Ale może
później? Tak strasznie mnie ciągnie do sklepu sportowego...
- Właśnie,
mamo, mają nowe komplety piłek, w "Proroku" była reklama - poparł
go Remus. - A Peter musi wstąpić do Eylopa, bo go Lilka prosiła o odżywkę
dla szczurów... Auć! - syknął kopnięty w kostkę. - No co, nieprawdę
mówię?
- Dobrze, wobec tego zajrzymy tam przed odjazdem - mama Remusa w
gruncie rzeczy ucieszyła się, że będzie miała pretekst do odwiedzenia
ulubionego sklepu aż dwa razy. - Podobno na dzisiaj zapowiadali jakieś
atrakcje.
Syriusz wywrócił oczy do góry, ale nie powiedział już nic i w
chwilę potem biegli wzdłuż Pokątnej, byle dalej od szyldu "Szaty na
wszystkie okazje". Po ulicy przewalały się tłumy czarodziejów i
czarownic, ściągniętych tutaj zarówno gorączką przedświątecznych zakupów jak
i pięknym, ciepłym dniem.
- To gdzie najpierw? - zapytał Peter, gdy
zadyszani przystanęli przed sklepem Eylopa.
- Najpierw quidditch -
zawyrokował James. - Potem Eylop, potem zajrzymy do Esów-Floresów. Potem ja
muszę do apteki... Patrzcie!
Obejrzeli się i znieruchomieli. Brzegiem
chodnika szła w ich stronę przedziwna postać. Była to wysoka, rudowłosa
dziewczyna w marszczonej, trochę zbyt głęboko wyciętej bluzce, szerokiej
spódnicy i trzewikach na wysokich obcasach, które jeszcze dodawały jej
wzrostu. Pchała przed sobą ręczny wózek pełen misek, baryłek i koszy, w
których przy każdym ruchu coś chrobotało. Nie to było jednak najdziwniejsze.
Najdziwniejsze było to, że dziewczyna była duchem. Przez jej twarz i postać,
a nawet przez burzę rudych włosów widać było ulicę, drzewo, wejście do banku
Gringotta, reklamę apteki...
- Świeże kraby, małże, żywe małże! -
zawołała dziewczyna. Miała irlandzki akcent i dźwięczny, nawykły do wołania
głos. - Małże, żywe małże!...
- Małże w kwietniu? - zdziwił się
Syriusz. - Przecież...
- Cicho -James dał mu znak, by zamilkł, a sam
podszedł do dziewczyny. - Dzień dobry, Molly.
- No nareszcie - śmiech
dziewczyny był równie dźwięczny, jak wołanie. - Nareszcie ktoś mnie poznał.
Witaj, piękny paniczu. Myślałam, że nikt tu o mnie nie słyszał.
- Raczej
nie skojarzył - roześmiał się James. - Pozwól, to moi przyjaciele, Syriusz,
Remus i Peter. Chłopaki, przecież to Molly Malone!*
- A pewnie, że ja
- dziewczyna znów się roześmiała. - Małże, żywe małże!
- Ale przecież
pani nie żyje - Peter na wszelki wypadek wolał być uprzedzająco grzeczny. -
Więc jak te małże mogą być żywe?
- Nie wiem jak, chłopczyku, ale są -
Molly wskazała mu jedną z chroboczących misek. - A ja, jak wiecie, umarłam
na febrę. I taki był koniec słodkiej Molly Malone... - zanuciła dość głośno.
- A może kupilibyście małży? Bardzo tanio, cztery tuziny za sykla.
-
Rzeczywiście tanio - przyznał James. - Czemu wobec tego nikt ich nie
kupuje?
- Bo są żywe - Molly roześmiała się. - Jeśli je kupisz, będziesz
je musiał zjeść. Zjecie cztery tuziny surowych małży na każdego?
- O
Boże, nie - Syriusz nienawidził wszelkich owoców morza. - Za nic!
- A
kto ich nie zje, tego czeka przykra niespodzianka - dodała Molly,
uśmiechając się złowieszczo. - Pamiętajcie, to ja jestem martwa. One są
żywe, i jeśli ich nie zjesz w ciągu kwadransa...
- To my może
podziękujemy... - Peter przezornie schował się za Syriusza. - Mamy mnóstwo
zakupów. Do widzenia pani!
- Do widzenia, młodzi panowie! - Molly
pomachała im widmową dłonią. - Małże, żywe małże!
- Jakbym nie miał
dość duchów w Hogwarcie - Peter otrząsnął się, zerkając przez ramię, czy na
pewno odeszli dość daleko. - Po coś z nią gadał?
- Bo wyglądała, jakby
miała na to ochotę - wyjaśnił z prostotą James. - Gorzej, że nam się czas
kurczy. Idziemy do sportowego, a potem każdy załatwia swoje sprawy, ja
aptekę, Peter Eylopa... A ty, Remus?
- A, rozejrzę się - niedbały ton
Remusa Lupina był stanowczo zbyt swobodny, by nie wydawało się to
podejrzane.
- Źle skończysz, młody człowieku - westchnął z ojcowska James
i wmaszerowali w oszklone drzwi sklepu, nad którym wznosiła się
monstrualnych rozmiarów miotła.
~~@~~
James, Syriusz i Peter
skończyli swe zakupy dokładnie w tym samym czasie, toteż całą długość ulicy
Pokątnej pomiędzy apteką a sklepem pani Malkin przemierzyli razem,
rozglądając się, czy nie spotkają gdzieś Remusa.
- Gdzież ten Lunatyk
wsiąkł - burczał James, zaglądając bez większego przekonania do sklepu z
magiczną biżuterią. - Mantykora go porwała, czy co?
- Zakochał się w
Molly i poleciał do pięknego Dublina - zażartował Peter. - O cholibka,
patrz!
James spojrzał. Widok nie napawał optymizmem. Przed sklepem
madame Malkin stała pani Lupin, a przed nią Remus z miną, jakby właśnie
złapał go Filch.
- Remus, zapowiadam ci, że jeśli jeszcze raz pojawi się
na Nokturnie bodaj twój cień, zapomnę, że masz piętnaście lat i spiorę cię
na kwaśne jabłko. Wiesz, że nie wolno ci zbliżać się do niczego, co choćby
pachnie czarną magią - pani Lupin była naprawdę bardzo zdenerwowana. - Te
kłopoty, które mamy z Ministerstwem Magii, w zupełności nam wystarczają. Nie
musisz nam dodawać nowych. O, jesteście... - ponad głową syna zobaczyła jego
przyjaciół, którzy zatrzymali się niepewni - podejść czy nie. - Mam
nadzieję, że nie byliście z tym gagatkiem na Śmiertelnym Nokturnie?
-
Nnie... - bąknął Peter.
- I wasze szczęście. Zrobiliście już wszystkie
zakupy?
- Tak... to znaczy właściwie jeszcze nie... - zaczął James, lecz
mama Remusa przerwała mu wpół słowa:
- No to macie piętnaście minut na
kupienie tego, co wam brakuje. A potem idziemy wszyscy do pani Malkin.
Dzisiaj w jej sklepie będzie pokaz mody!
- O Morgano... - jęknął
James, a Syriusz zachwiał się, jakby miał zemdleć. Pani Lupin roześmiała
się.
- To naprawdę nic strasznego, zobaczycie, może być całkiem
zabawnie.
- Maaamo, zlituj się - jęknął Remus, zerkając przez ramię, czy
przyjaciele już się rozbiegli, czy zrobią to dopiero za chwilę. - Czy
naprawdę musimy tam z tobą iść? Poczekamy u Fortescue, albo zajrzymy do
Esów-Floresów...
- Albo na Śmiertelny Nokturn? - pani Lupin spojrzała na
syna surowo. - Nic z tego, Remy. Pójdziecie ze mną do madame Malkin, to w
końcu tylko pół godziny.
- O Boże, mamo, nie róbże nam takiego wstydu...
Pokaz mody! Będą nas pokazywać palcami do końca szkoły.
- Będzie taki
tłum, że nawet nikt was nie zauważy. No, rozchmurz się. Potem pójdziemy
wszyscy na lody, stawiam waszej paczce podwójne porcje.
- O!
Dziękujemy - Syriusz wiedział, w którym momencie oprzytomnieć. - To bardzo
miłe, że nas pani zaprasza.
- A co mam z wami, urwisami, robić - mama
Remusa żartobliwie zwichrzyła mu włosy. - No, za piętnaście minut meldujecie
mi się pod butikiem.
- Chłopaki, ja się zabiję - jęknął Remus, gdy mama
oddaliła się na bezpieczną odległość. - Jakiś kretyn wpadł do pani Malkin z
rewelacją, że widział ucznia Hogwartu wychodzącego od Borgina. Oczywiście
mama zaraz się domyśliła, że to byłem ja... no i mam teraz przechlapane.
Dobrze, że mi nie kazała obiecać, że więcej tego nie zrobię... Ale za to
musimy z nią iść na ten przeklęty pokaz mody. Przepraszam, że was tak
wpakowałem...
- Przeżyjemy - stwierdził grobowym tonem James. - Ale gdyby
nie te podwójne lody, już by było po tobie.
- Ach, ta dzisiejsza
młodzież, nic, tylko słodycze - odezwał się pełen afektacji głos. Odwrócili
się jak na komendę - za nimi stał młody mężczyzna, ubrany w jasnobłękitną
szatę czarodzieja z dyskretnymi, złotymi guziczkami. - Czy nikt nie
powiedział wam, że od słodyczy psują się zęby?
- Nie, jesteś pierwszy -
odciął się James, lecz nieznajomy wydawał się wcale tego nie słyszeć, bo
wciąż uśmiechał się promiennie. Był niemożliwie wprost przystojny, wysoki, o
regularnych rysach i pięknych, falujących blond włosach. Miał najwyżej
dwadzieścia lat i James jak przez mgłę pamiętał kogoś podobnego wśród
dawnych absolwentów Hogwartu. Za nic w świecie jednak nie mógł sobie
przypomnieć jego nazwiska.
- Idziecie na pokaz mody, chłopcy? - oczy
nieznajomego były wprost absurdalnie błękitne. - Rzeczywiście, wyglądacie,
jakby się wam przydało trochę porządnych ubrań.
- A co, nie podoba ci
się? - Syriusz założył ręce do tyłu tak, by nie było widać, że ma przetarte
mankiety.
- Pewnie, że nie - chłopak roześmiał się, ukazując nienagannie
białe zęby. - Ani w tym stylu, ani kompozycji... No, ty jeszcze jako tako
wyglądasz - obrzucił uważnym spojrzeniem nową szatę Remusa. - Ale czemu
jesteś taki śmiertelnie blady? Miałeś spotkanie z wampirem? A może z
wilkołakiem, cha,cha,cha... powinieneś skorzystać z kwarcówki albo
solarium.
- Dzięki, nie tym razem - Lupin wzruszył ramionami. - Do
kosmetyczki też się nie wybieram.
- A szkoda, bo wszyscy macie okropne
pryszcze - nieznajomy spojrzał na nich z dezaprobatą. - Coś strasznego, jak
ta młodzież kompletnie nie umie dbać o siebie.
- Wrócimy do Hogwartu, to
nas pani Pomfrey poratuje ropą z czyrakobulwy - wtrącił obronnym tonem
Peter. - A ty co, jesteś kącikiem porad w tygodniku
"Wiedźma"?
- Nie "Wiedźma", a "Czarownica"
- poprawił go tamten. - I rzeczywiście, mam nadzieję zostać kiedyś jego
konsultantem.
- Powodzenia - James i Syriusz wymienili wiele mówiące
spojrzenia.
- Ale najpierw chciałbym coś osiągnąć na polu zwalczania
czarnej magii - nieznajomy zdawał się nie dostrzegać ich min. - Czuję, że
właśnie to jest moim powołaniem.
- Remus, coś dla ciebie - wyrwał się
Peter i umilkł pod karcącym wzrokiem Lupina. - No co, ja tylko
powiedziałem...
- No proszę, byłem pewien, że spotkam w tobie pokrewną
duszę - nieznajomy wziął Remusa pod ramię i nie speszyło go nawet to, że
"pokrewna dusza" gwałtownie się wzdrygnęła. - Tak, mój drogi,
stosowny wygląd to dla czarodzieja podstawa... ktoś, kto broni innych przed
czarną magią powinien wzbudzać zaufanie.
- Masz nadzieję to osiągnąć? -
zapytał Remus, dyskretnie uwalniając łokieć.
- Remus, Remus, Remus... -
nieznajomy uśmiechnął się, po raz kolejny demonstrując reklamę pasty do
zębów. - Jeśli chcesz, mogę dać ci kilka lekcji. Jestem pewien, że dużo byś
skorzystał.
- Może niekoniecznie... - wymamrotał Remus.
-
Oczywiście, wiem, że małym chłopcom nie wolno nawet zbliżać się do tajemnic
czarnej magii... - nieznajomy uśmiechał się protekcjonalnie, nieświadomy, że
czterem przyjaciołom właśnie drgnęły w kieszeniach różdżki, a Syriuszowi
dodatkowo otworzył się składany nóż. - Ale cóż mogą zakazy? Sam nie dalej
jak przed chwilą widziałem ucznia Hogwartu wychodzącego z jednego z tych
podejrzanych sklepów na Śmiertelnym Nokturnie... Wyobraźcie sobie, że gdy
powiedziałem o tym u pani Malkin, wszyscy byli oburzeni. Jedna klientka tak
się tym zdenerwowała, że wyszła... a przecież to normalne, że młodzież
garnie się do wszystkiego, co zakazane...
James, Syriusz, Remus i Peter
wymienili znaczące spojrzenia. Och, gdyby mieć tutaj pelerynę-niewidkę...
Albo gdyby już byli animagami... Z błękitnookiego przystojniaka poleciałyby
wióry. Niestety, wszystko wskazywało na to, że do końca wizyty na Pokątnej
mama Remusa będzie ich trzymać na bardzo krótkiej smyczy.
- Do
zobaczenia, chłopcy - nieznajomy spojrzał na bardzo błyszczący złoty
zegarek. - Muszę się przygotować. Do widzenia u pani Malkin!
- A
bodaj ci droga krzakami zarosła - powinszował mu szczerze James.
-
Dokładnie - przytaknął Peter. - Panowie, co robimy?
- A co możemy? -
warknął Syriusz. - Ten ptyś z pianką zasługuje, żeby go zamienić w trolla...
A my musimy iść na jakiś cholerny pokaz mody.
- Chłopcy, idziecie? - pani
Lupin zmaterializowała się jak na zawołanie. - Chodźcie, mamy najlepsze
miejsca.
Butik pani Malkin wyglądał zupełnie inaczej, niż zwykle.
Manekiny krawieckie i wieszaki z tysiącem szat i sukien odsunięto na boki,
środek sklepu, naprzeciw wielkiej szyby wystawowej, zajmował szeroki podest
odgrodzony aksamitnym, czerwonym sznurem. Wokół podestu stało już ze
trzydzieści osób, w większości kobiet, choć kilka z nich przyprowadziło
także swoich mężów.
- Patrz, ci faceci mają takie same miny jak my -
szepnął Peter wprost do ucha Syriusza.
- Ciekawe, na czym ich złapali -
mruknął Syriusz. - Nie widzę naszego ptysia...
- Stańcie tu - pani Lupin
wskazała im miejsce u krótszego końca podestu. - Będziemy mogli widzieć
wszystkie modele od przodu... Przy okazji zobaczycie parę ładnych
dziewczyn.
- A skąd one będą wychodzić? - zapytał Remus. Podest kończył
się, a właściwie zaczynał na szybie wystawowej.
- Zobaczysz, kochaneczku
- zachichotała pani Malkin, która właśnie wyszła ze swego kantorka w tyle
sklepu. - Będzie mnóstwo atrakcji...
Tłum gęstniał. W sklepie zaczynało
już powoli brakować miejsca, spory tłumek widzów zgromadził się też na
ulicy, po drugiej stronie szyby wystawowej. Madame Malkin, cała w
uśmiechach, przechadzała się wzdłuż wybiegu, zagadując do znajomych. Mama
Remusa należała do jej stałych klientek, toteż czterej udręczeni przyjaciele
dowiedzieli się przy okazji, że pokaz rozpocznie się już zaraz, za
chwileczkę, że prezentowane będą modele z kolekcji wiosennej i letniej, i że
zapowiedział swoje przybycie - pani Malkin mówiąc o tym zniżyła głos -
naprawdę specjalny gość.
Wreszcie rozmowy ucichły. Zegar w głębi sklepu
wybił piątą. Madame Malkin zręcznie wskoczyła na podest, jej czarna,
jedwabna szata zamigotała brązowawymi refleksami, idealnie pod kolor
naszyjnika z tygrysich oczek.
- Witam państwa serdecznie na wiosennym
pokazie mody z kolekcji Malkin Diagon Alley - zaczęła. - Dziś pokażemy
państwu, co nosi się w magicznym świecie tej wiosny, i czym zaskoczy nas
tegoroczne lato. Będą państwo mieli okazję obejrzeć najnowsze tendencje mody
damskiej, męskiej, a także, uwaga! młodzieżowej, którą prezentować dziś
będzie nasza wschodząca gwiazda, najprzystojniejszy młodzieniec magicznej
Anglii, sam Gilderoy Lockhart!!!
Madame Malkin odwróciła się
w stronę szyby wystawowej, wyciągając rękę. Z szyby elastycznym krokiem
wybiegł jasnowłosy młody człowiek i skłonił się głęboko. Rozległy się
oklaski. Gilderoy Lockhart wyprostował się i powiódł dookoła zwycięskim
spojrzeniem.
- O Merlinie, Merlineczku, toż to nasz ptyś... - zapiszczał
cicho Peter i umilkł kopnięty w kostkę przez Remusa.
- Nie wyjdzie stąd
żywy - wycedził przez zęby Syriusz. - Chłopaki, myśleć. Ale szybko.
-
Prawda, że jest uroczy? - madame Malkin poklepała Gilderoya Lockharta po
policzku. - No, drogi chłopcze, przedstaw nam się i powiedz kilka słów o
sobie.
- Ależ on jest piękny - westchnęła tęsknie jakaś czarownica w
średnim wieku, stojąca obok. - Niech pani spojrzy, jaki śliczny...
-
Według mnie nic nadzwyczajnego - dla pani Lupin najprzystojniejszym chłopcem
świata był stojący obok niej syn, a następne trzy miejsca zajmowali jego
przyjaciele. - Słodki jak ptyś z pianką. Cicho - to warknięcie przeznaczone
było dla chichoczących obok Remusa i Jamesa. - Bo za karę was mu
przedstawię.
- ... nie jestem tylko przystojniakiem jakich wielu,
przeciwnie, chciałbym się poświęcić zwalczaniu czarnej magii - kontynuował
Lockhart tym samym afektowanym głosem, jakim mówił poprzednio. - Chętnie
napisałbym kilka książek o swoich przygodach, których sporo już
przeżyłem...
- Mam nadzieję, że pisząc wspomnienia nie zapomnisz o
pokazie mody na ulicy Pokątnej - zakończyła zręcznie pani Malkin. - Drodzy
państwo, naszego miłego gościa zobaczymy jeszcze pod koniec pokazu, a teraz
kolej na nasze dziewczęta! Jak zwykle, zaczniemy od szat na specjalne
okazje. Dominującą linią pozostaje lekko wcięty trapez, najmodniejsze kolory
to ciepły brąz i butelkowa zieleń!
Szyba wystawowa zamgliła się na
ułamek sekundy, po czym wyszły z niej dwie młodziutkie czarownice w
powiewnych, zielonych sukniach. Jedna z nich miała głęboko wycięty dekolt, u
drugiej szerokie, obszyte srebrną nitką rękawy zaczynały się dopiero na
wysokości łokci. Dziewczyna wdzięcznie podniosła ręce, i wszyscy zobaczyli,
że rękawy trzymały się na zaklęciu. Obie modelki zgrabnie wykonały zwrot (na
widok tej z dekoltem Syriusz przełknął ślinę) i znikły w szybie wystawowej.
Następne dwie suknie były brązowe, jedna miała u dołu ornament z
migoczących gwiazdek, druga, odsłaniająca ramiona, miała wspaniały, szeroki
pas z żółtych kamyków, podkreślający talię.
- Coś dla ciebie, mamo -
szepnął Remus.
- Zrzucę dziesięć kilo i będzie w sam raz - odszepnęła
pani Lupin. - Patrz na to!
Rzeczywiście, było na co patrzeć. Następna
suknia, prezentowana solo, była przeznaczona dla czarownic lubiących mocne
efekty. Na całej długości czarnej szaty wił się srebrnozielony wąż z
rubinowymi oczami. Jego głowa spoczywała na ramieniu modelki, a
ciemnoczerwony, rozdwojony język poruszał się lekko.
- Patrzcie, coś dla
Ślizgonów - Peter Pettigrew zapomniał, że miał się tutaj nudzić. - Gdyby
Slytherin był kobietą...
- A teraz zapraszamy wszystkich, którzy lubią
styl retro! - ogłosiła pani Malkin. - Tak ubierały się czarownice w
wiekach średnich... kiedy jeszcze wierzono, że dbałość o wygląd zewnętrzny
dowodzi u magiczki płochości umysłu, hi,hi,hi... Nie, proszę państwa, nasze
szaty, choć barrrdzo klasyczne w kroju, nie ściągną na nikogo takiego
podejrzenia. Oto suknia codzienna!
Z szyby wymaszerowała dziarskim
krokiem dziewczyna z miotłą w dłoni. Miała na sobie zawiesistą spódnicę o
niemożliwej do określenia ilości zakładek, zmarszczeń i fałd, a jej
bluzka...
- Cholibka, chyba coś mam... - zajęczał cicho Syriusz. - Chyba
mam... James... - przyciągnął do siebie głowę przyjaciela i przez długą
chwilę szeptał mu coś do ucha. James z aprobatą skinął głową i nachylił się
do ucha Remusa, który z kolei powiedział coś Peterowi.
- Remus, powiedz
swojej mamie, że muszę do kibelka - powiedział James scenicznym szeptem,
który dotarł dokładnie tam, gdzie miał dotrzeć, tzn. do uszu pani Lupin. -
Za pięć minut wracam.
- Jakby cię nie chcieli wpuścić z powrotem,
powiedz, że jesteś ze mną - mama Remusa nie odrywała wzroku od wybiegu, na
którym tym razem ścigały się dwie wesołe czarownice na miotłach. - Tylko
wracaj zaraz...
- Uciekajcie, moje panny, teraz kolej na modę męską -
madame Malkin ruchem ręki przepędziła obie modelki, które z dzikim wizgiem
znikły w szybie wystawowej. - Wybór eleganckich szat z najlepszych
materiałów, kroje od najsurowiej pojętej klasyki po młodzieżową
ekstrawagancję. Dominujące w tym roku kolory to granat i ciemna zieleń, dla
zwolenników jaśniejszych strojów mamy też jasnopopielaty i beżowy.
Z
wystawowej szyby wynurzyło się trzech zupełnie identycznych czarodziejów.
Widownia powitała ich oklaskami, byli to bowiem znani w świecie magicznych
modeli bracia Krahe, zwani też Trojaczkami z Jeny. Jeden prezentował
klasyczną, ciemnogranatową szatę z kapturem, zbliżoną krojem do strojów
uczniów Hogwartu. Drugi miał na sobie ciemnozieloną, kaszmirową szatę z
dużym kołnierzem, ozdobioną niewielką, oksydowaną spinką. Trzeci był również
ubrany na granatowo - jego szata miała jednak szeroki, wykładany kołnierz,
wykończony ciemnobordowym materiałem.
- Ładnie by ci było w tym
granatowym - szepnęła pani Lupin do Syriusza. - A tobie, Remy, w zielonym.
- Ależ mamo, mam już trzy galowe szaty, prędzej z nich wyrosnę, niż
włożę - Remusowi teraz nie w głowie były wszystkie stroje i ubiory tego
świata. - Jejku, gdzież ten James...
- Cicho - Syriusz trącił go w bok,
pani Lupin na szczęście tym razem nie usłyszała. - Ma kawałek drogi...
Specjalnie posłałem jego, bo najszybciej biega.
- A oto, proszę państwa,
coś dla wyższych urzędników państwowych i prezesów firm - zapowiedziała pani
Malkin, wskazując trzy urzędowe, ciemnoszare szaty, które różniły się między
sobą tylko kolorem wypustek dookoła kołnierza i mankietów. - Oczywiście
zawsze można dołączyć jakiś modny dodatek, jak choćby kapelusz - pstryknęła
palcami i cytrynowozielony melonik sfrunął na głowę pierwszego modela,
wywołując śmiech i oklaski. - Albo teczkę - znów pstryknięcie palcami, i pod
pachą drugiego modela zmaterializowała się pomarańczowa śniadaniówka w
zielone jabłuszka. - No, ostatecznie szalik - i trzeci model zachwiał się
niebezpiecznie, gdy jego szyję omotał znienacka wściekle pasiasty szal z
pomponami.
- Jestem - James przepchał się do pierwszego rzędu, ściskając
coś pod pachą.
- Ile minut? - zapytał z niepokojem Syriusz.
-
Osiem...
- To mamy jeszcze siedem... Trzeba z TYM coś zrobić. Pokaz
jeszcze potrwa...
- Już nie trzeba - James pokazał mu, co miał pod pachą.
Była to różdżka skierowana w górę. - Kiedy Malkin oplątała tamtego
szalikiem, nikt nie patrzył na sufit.
Syriusz spojrzał. Pod sufitem
wisiało na wieszakach całe mnóstwo strojów i kapeluszy, znalazły się tam też
dwa lub trzy krawieckie manekiny.
- Za tym trzecim - uświadomił mu James
i zrobił minę bez reszty pochłoniętego podziwianiem jasnobeżowej szaty ze
szlakiem z egipskich hieroglifów. - Żebym tylko trafił...
- Daj - Syriusz
był napastnikiem w drużynie quidditcha i strzelanie do celu miał opanowane
doskonale. Ostrożnie, uważając by nie zmienić kąta, przejął różdżkę od
Jamesa.
- Pewnie stęskniliście się państwo za naszym uroczym gościem -
madame Malkin wprost promieniała szczęściem. - Ja też. A więc - oto
on!!! Gilderoy Lockhart w kolekcji dla
młodzieży!
Gilderoy Lockhart wbiegł tym samym, elastycznym krokiem.
Ubrany był w bladoliliową szatę w złoty wzorek, który znakomicie pasował do
jego blond włosów. Z miną zdobywcy obrócił się w koło, pokazując kimonowy
krój rękawów.
- To raczej coś dla złotej młodzieży, Gilderoy - zaśmiała
się pani Malkin i skinęła różdżką. Strój Lockharta zmienił się na czarną
szatę z wielką, srebrną błyskawicą na plecach. - O, a to będzie w sam raz
dla naszych młodych kontestatorów!
Lockhart spojrzał po sobie z
dezaprobatą.
- Osobiście wolę jasne kolory - powiedział. - Czy ma pani
coś dla prawdziwych miłośników piękna?
- Oczywiście - zachichotała pani
Malkin i czarny strój zmienił się w przepiękną, miodowozłocistą szatę o
fantastycznym kroju, bez żadnych ozdób. - A jak ci się podoba ta,
Gilderoy?
- Poproszę jeszcze coś na głowę - Gilderoy wdzięcznie
potrząsnął złocistymi lokami, zanim jednak madame Malkin zdążyła wykonać
następny czar, na głowę modela wysypała się zawartość wiszącej pod sufitem
papierowej torby. Dwanaście tuzinów małży i krabów przyczepiło mu się do
włosów, nosa i uszu, szczypiąc bez litości. Kilka wlazło do rękawów
miodowozłotej szaty, parę wpadło za kołnierz. Rozległ się dziki wrzask i
chóralny śmiech. Biedny Gilderoy przez chwilę miotał się po wybiegu, podczas
gdy pani Malkin próbowała uwolnić go od szczypiącego towarzystwa, wreszcie
razem wykotłowali się przez wystawową szybę.
- Bingo! - James,
Remus, Syriusz i Peter prawie kulali się po podłodze. - To było super!
Nie wiedzieliśmy, że panią Malkin stać na takie żarty!
- A co, nie
mówiłam, że może być zabawnie? - pani Lupin wciąż wycierała łzy, próbując
stłumić atak chichotania. - Chodźcie, ekipa, idziemy na lody. Szkoda tylko,
że przez to zamieszanie nie kupimy szaty dla Syriusza...
*In
Dublin's Fair City
Where the girls are so pretty
I first set my
eyes on sweet Molly Malone
As she wheel'd her wheel barrow
Through
streets broad and narrow
Crying: "Cockles and mussels, alive, alive
o!"
Chorus
Alive, alive o!, alive, alive
o!
Crying: "Cockles and mussels, alive, alive
o!"
She was a fishmonger
But sure 'twas no
wonder
For so were her father and mother before
And they each
wheel'd their barrow
Through streets broad and narrow
Crying:
"Cockles and mussels, alive, alive o!"
Chorus
Alive,
alive o!, alive, alive o!
Crying: "Cockles and mussels,
alive, alive o!"
She died of a fever
And no one could
save her
And that was the end of sweet Molly Malone
But her ghost
wheels her barrow
Through streets broad and narrow
Crying:
"Cockles and mussels, alive, alive o!"
Chorus
Alive,
alive o!, alive, alive o!
Crying: "Cockles and mussels,
alive, alive o!"
Rozdział dziesiąty
- Oh, show me the way... - Syriusz Black niewiele sobie robiąc ze
zgorszonego spojrzenia pani Rosmerty wskoczył na stolik. Reszta
zgromadzonych "Pod Trzema Miotłami" uczniów wiedziała, na co się
zanosi, więc odwrzasnęła radośnie:
- To the Three-Broomstick
pub! - i w chwilę potem korowód w kształcie gigantycznego węża z
Syriuszem na czele maszerował pomiędzy stolikami drąc się na całe gardło:
- Oh, don't ask why, oh, don't ask why...
Rosmerta przez moment usiłowała robić surową minę, w końcu machnęła ręką.
Każda wizyta Syriusza Blacka i jego paczki kończyła się jakimś szaleństwem,
a "Alabama song" Doorsów był teraz największym przebojem zarówno u
mugoli, jak i wśród czarodziejów. Raz na miesiąc nadawało go nawet magiczne
radio, a to już oznaczało niezwykłą popularność.
- Rosmerto, pani
z nami! - krzyknął Syriusz, wyciągając do niej rękę. Trzepnęła go po
łapie, ale maszerujący za nim Potter i Lilka Evans szybko wciągnęli ją do
korowodu. Teraz kto żył, ten, wykonując w marszu skomplikowane ewolucje,
lawirował między stolikami i już nie śpiewał, ale wył:
Oh, moon of
Alabama
We now must say goodbyyye
We've lost our
good old Hogwart
And must have butterbeer, oh, you know
why!
- Dajcie spokój, chłopaki, tylko nie na dwór! -
rozdarła się Rosmerta, widząc, jak Syriusz prowadzi cały korowód w stronę
drzwi. - Tylko nie to, bo mi knajpę zamkną!!!
James,
widząc, że Syriusz jest gotów się tym nie przejmować, chwycił go za ramiona
i tuż przed drzwiami gwałtownie skręcił w bok. Syriusz, pchnięty na stojący
przy drzwiach stolik błyskawicznie pod nim zanurkował. James nie zdążył.
Wpadł na stolik, na jego plecach rozpłaszczyła się Lilka, na Lilce wylądował
Remus Lupin, o którego potknęła się madame Rosmerta, pociągając za sobą
Petera Pettigrew. Reszta węża wykoleiła się gdzie popadło, tłukąc szklanki,
rozlewając piwo kremowe i przewracając krzesła. Alabama song zamarł, urwany
w pół następnego goodbyyye, słychać było tylko krzyki i hałas wywracanych
mebli.
~~@~~
- Chłopaki, chybaśmy przegięli - Peter
Pettigrew z głębokim westchnieniem schował do kieszeni wyogladany na
dziesiątą stronę skrawek pergaminu. Było na nim niewiele słów, ale za to
takich, że mogły napędzić stracha najodważniejszemu: "Proszę Panów na
20.30 do mojego gabinetu. Dumbledore".
- Nie wygląda to
wesoło - przyznał Remus. - Pewnie sąsiedzi Rosmerty zrobili nam koło pióra,
i Stary się wściekł... Jak myślicie, wyleją nas?
- Zapytaj
Trelawney - parsknął Syriusz.
- Wszystkich straszą wyrzuceniem, a
jakoś jeszcze nikogo to nie spotkało - James wzruszył ramionami. - Ale też
nikt nie twierdzi, że nie możemy być pierwsi.
- Możemy - zgodził
się Lupin. - Ale problem w tym, żebyśmy nie byli. Co powiemy Staremu?
- Nikt z nas nie pił niczego poza piwem kremowym, zresztą Rosmerta by nie
dała. -zastanawiał się głośno Syriusz. - Zdaje się, że ci z Hogsmeade
właśnie tym byli najbardziej zdziwieni...
- Że można na trzeźwo
zrobić taką rozróbę - zachichotał Peter. - Przyznacie, że kocioł był
przedni.
- Zaraz nam Stary zrobi jeszcze lepszy - mruknął James.
- No więc nic zakazanego nie piliśmy, zaklęć nie używaliśmy, nawet nie
klęliśmy za bardzo... a zakazu śpiewania nie ma, tańczyć wolno też.
- Wobec tego jesteśmy niewinni - podsumował Lupin. - Tylko ciekawe, skąd
się wzięły cztery połamane krzesła, piętnaście rozbitych kufli, jeden
podarty obrus i jedenaście ran ciętych nie licząc mojego guza na głowie i
podartej szaty głupiej Anette.
- Po co się, idiotka, chowała za
barem. Zahaczyła o kurek...
- I zalała piwem kremowym pół sali -
przytaknął Peter. - No więc zakładając, że to nie nasza wina, przewiduję po
dziesięć lat Azkabanu dla każdego. Dla Syriusza dwanaście, bo to on zaczął.
- Zapłaciliśmy Rosmercie co do knuta - zaprotestował Syriusz. - I
jeszcze kupiliśmy jej pudło czekoladowych żab.
- Rosmerta by na
nas złego słowa nie powiedziała, chyba, żebyśmy jej podpalili te "Trzy
Miotły"... Szkoda, że o Starym nie da się powiedzieć tego
samego.
~~@~~
- Siadajcie, chłopcy - Dumbledore nawet
jeśli miał zamiar natrzeć im uszu, nie widział powodu, by stawiać ich przed
jednoosobowym trybunałem. - Sytuacja dojrzała do tego, żebyście mi coś
powiedzieli.
- My bardzo przepraszamy, panie profesorze - pospieszył z
odpowiedzią James. - Bawiliśmy się, poniosło nas trochę...
- Nie o
to chodzi, James - przerwał mu Dumbledore. - Chciałbym, żebyście mi
powiedzieli, czy jesteście dalej zainteresowani nauką w tej szkole.
Winowajcy skulili się na krzesłach, jakby przez ciepły gabinet dyrektora
powiał lodowaty wiatr. Kiedy Stary zadaje takie pytania...
-
Jesteśmy, panie profesorze - powiedział wreszcie James. Syriusz tylko skinął
głową. Remus podniósł na Dumbledore'a swoje słynne spojrzenie chorego
wilka. Peter siedział ze wzrokiem wbitym w podłogę.
- No to
powiedzcie mi, do stu tysięcy gumochłonów, jak się wam udało całą czwórką w
ciągu trzech miesięcy zarobić osiem szlabanów? Profesor McGonnagall,
profesor Binns, profesor Holz, Hagrid... na Merlina, szlaban u Hagrida?
Wyście chyba poszaleli. Ja, profesor Sprout, profesor Trelawney, profesor
Neglect... Niewiele zostało w tej szkole nauczycieli, którym nie daliście
się we znaki. Teraz jeszcze ta historia w "Trzech Miotłach"... nie
oczekuję wyjaśnień, Syriuszu - Dumbledore widząc, że Black już otwiera usta,
powstrzymał go gestem. - Wszystko, co było tej sprawie do powiedzenia, już
zostało powiedziane, i to co najmniej o raz za dużo. I co ja mam z wami
zrobić?
- Kajdany i loch - powiedział nieoczekiwanie Peter
Pettigrew. Zabrzmiało to tak absurdalnie i bezczelnie zarazem, że James
spojrzał na niego ze zgorszeniem, Syriusz przygryzł wargi a Remus schował
głowę w ramiona, jakby się bał, że Dumbledore za chwilę wyrżnie go w ucho.
- To nie są żarty, Peterze.
- Nie żartowałem, panie
profesorze - Peter spojrzał prosto w niebieskie oczy Dumbledore'a. - Pan
Filch ma rację, jesteśmy skończone huncwoty. Ale połowa z tych rzeczy, za
które dostaliśmy karę, wyszła zupełnie niechcący.
- Rozumiem, że
afera nocno-nocnikowa należała do tej drugiej połowy? - profesor Dumbledore
przyjrzał mu się z właściwym sobie wyrazem dobrotliwej kpiny. - Nie,
chłopcy. Nawet zakładając, że istotnie kilka razy mieliście pecha,
zasłużyliście na niego sumiennie. Złamaliście trzy razy więcej punktów
regulaminu, niż ich tam w ogóle jest. Daliście się we znaki wszystkim
nauczycielom. Nie ma dnia, żeby ktoś się na was nie skarżył. Na dobrą sprawę
dawno powinno tu po was nie zostać nawet śladu. Ale szkoda mi was. A jeszcze
bardziej szkoda mi dyrektora każdej innej szkoły, do której byście poszli.
Gdyby nie to, że jesteście dobrymi uczniami i jakimś cudem przez was
Gryffindor nie spadł jeszcze na ostatnie miejsce...
- Nie spadnie,
panie profesorze - odważył się odezwać James. - Póki my żyjemy...
- To się może zmienić - Dumbledore spojrzał na niego bystro. - Jeżeli
usłyszę jeszcze bodaj o jednej waszej psocie, wylecicie stąd szybciej niż na
najszybszej miotle. Mam nadzieję, że dobrze to zapamiętacie, a teraz pomówmy
o jakimś zadośćuczynieniu z waszej strony. Profesorowie są na was bardzo
zagniewani, i w zasadzie trudno się im dziwić. Dlatego moja propozycja jest
taka: zrobicie każdemu z nich jakąś miłą niespodziankę. Oczywiście nie ma
mowy o żadnych prezentach, stawiam na konkretną, pożyteczną pracę. Profesor
Holz dostał nowy transport odczynników, trzeba go posegregować i opisać. Ty,
Syriusz, mógłbyś pomóc profesor McGonagall w zajęciach wyrównawczych dla
mugolaków z pierwszych i drugich klas. Ty, Remus, to samo, jeśli chodzi o
profesora Neglecta, słyszałem, że masz talent pedagogiczny, pora zrobić z
niego użytek. Profesor Sprout na pewno ucieszyłaby się, gdyby jej ktoś
pomógł porozsadzać tentakule. Rozumiecie? Pracy jest mnóstwo, i każda, byle
sensowna, będzie wdzięcznie przyjęta.
~~@~~
- No to
mamy osiem szlabanów zamiast jednego - podsumował Syriusz, gdy wracali do
wieży Gryffindoru. - Policzmy: McGonagall, Binns, Holz Łysa Pała, Hagrid,
Dumbledore, Sprout, Sybilla, Niechlujus. Czy kogoś pominąłem?
-
Hagrida możemy sobie odpuścić, darował nam na pewno. Dla Sybilli możemy
ułożyć horoskop całego Hogwartu, z uwzględnieniem trzech nieszczęść na każdy
dzień nauki - zastanawiał się James. - McGonagall to twoja sprawa, Neglectem
zajmie się Remus. Oczywiście wszyscy wam pomożemy, to jasne. Sprout -
wiadomo, mam nadzieję, że ta jej tentakula nas nie zeżre. Petera już dwa
razy chapnęła.
- Odżywia się myszami, to może dlatego - wtrącił
Syriusz i dostał w łeb od Petera. - No czego, mały? Pewnie znowu miałeś
Sotera Belizariusza w kieszeni.
- Holz wiadomo, Dumbledore...
Jaką niespodziankę można zrobić Staremu?
- Cytrynowe dropsy?.. E,
nie, musielibyśmy je kupić, i to gdzieś w mugolskim sklepie. Jest problem,
Stary niczego nie uczy, pomóc mu nie ma w czym. To musi być coś miłego, co
Stary jeszcze lubi? Oprócz cytrynowych dropsów?
- Muzykę. I to bez
podziału na czarodziejską i mugolską. Powiedział kiedyś, że każda muzyka
jest magią.
- To może wyczarujmy mu muzykę? - zaproponował Peter.
- Żeby mu coś grało, jakiś gadżet...
- To by się dało zrobić -
zgodził się Syriusz. - Na szczęście Flitwick nauczył nas zaklęcia
pozytywkowego. Ale co by to miało być?
- Jaka muzyka?
-
Też, ale przede wszystkim jaki przedmiot. Coś, czego często używa, i co
można zaczarować bez włażenia do jego gabinetu.
- Coś z ubrania,
płaszcz albo tiara... - zastanawiał się Peter.
- Jak mu tiara
wrzaśnie nad uchem "Love me tender", wylecimy z Hogwartu szybciej,
niż zdążymy powiedzieć "Hooray, hooray, it's a holi-holiday" -
zarechotał Syriusz. - Nie, to musi być coś, co się bierze do ręki, żeby mógł
to w każdej chwili odłożyć. I żeby reagowało tylko na niego.
-
Tylko na niego, powiadasz? - zafrasował się James. - Trzeba będzie zdobyć
matrycę, jakiś przedmiot którego dotykał. Nic to, poprosi się skrzaty. Już
się nas mniej boją...
~~@~~
Następne dwa tygodnie
wlokły się czterem przyjaciołom jak koszmarny sen. Wracali do dormitoriów
późnym wieczorem, półprzytomni ze zmęczenia, bo oprócz dodatkowych zajęć
mieli jeszcze odrabianie lekcji, a James i Syriusz treningi quidditcha. W
dodatku zasugerowane przez Dumbledore'a "pożyteczne zajęcia"
też nie należały do łatwych - Peter został po raz trzeci chapnięty przez
jadowitą tentakulę, Syriusz po lekcji z wyjątkowo tępymi pierwszakami był
tak wykończony, że zamienił własne buty w dwa borsuki, które natychmiast
uciekły mu w dwie przeciwne strony i musiał je gonić na bosaka, a James
zamiast korzenia siedmioróżdżki dodał do znikającego atramentu jaskółczego
ziela, wynajdując przypadkowo substancję, która przeszła do historii
Hogwartu jako "smród Pottera". Tylko Remus jakoś sobie radził,
jeśli nie liczyć paniki wśród skrzatów domowych, kiedy wszedł do kuchni
pytając uprzejmie, czy może pożyczyć srebrnej chochli, bo chce pokazać
pierwszakom, jak się straszy wampiry.
Generalnie jednak ich
gotowość została oceniona bardzo dobrze i po dwóch tygodniach wytężonej
pracy byli już z powrotem w łaskach u wszystkich profesorów. No, prawie u
wszystkich.
~~@~~
- Ja już nie mogę - Peter z
rezygnacją zatrzasnął opasłą księgę, która natychmiast sama zamknęła się na
trzy mosiężne klamry. - Czytaliście to?
- Na pewno nie - James z
roztargnieniem oderwał wzrok od malowanego na sto szóstym nocniku
dziewięćdziesiątego pierwszego kwiatuszka. - O co pytałeś?
- Tę
lekturę z historii magii... - zajęczał boleściwie Peter, otwierając klamry.
- Jak on się nazywa? Antenor z Salvemec...
- "Magia w
piętnastym stuleciu" - uzupełnił Remus, odrywając się na chwilę od
tłukących się na szachownicy figur. - Nie czytaliśmy, bośmy usnęli po
trzeciej stronie. Albo coś koło tego.
- Nie wygłupiajcie się,
powiedzcie, o co w tym chodzi - marudził Peter. - Ja tego w ogóle nie
rozumiem, o, proszę! - oskarżycielsko tknął palcem w środek pergaminowej
stronicy. - "Przez gonfaloniera niegodziwego zdradą pojman, na gardle
był pokaran." Co to w ogóle znaczy?
- Że był utopion,
powieszon lub zaszlachtowan - wyjaśnił zwięźle James.
- Albo
spalon na stosie i na cztery wiatry rozsypan - dodał Syriusz.
- A
po śmierci osikowym kołkiem przebit i pod cmentarnym murem między psy
zdechłemi pogrzebion - uzupełnił Remus i wzdrygnął się. - Jak nam Binns
jeszcze raz powie, że żyjemy w barbarzyńskich czasach, to słowo daję, nie
wytrzymam.
- I pokarzesz go na gardle - zakwiczał radośnie
Syriusz. - Uuups, ale to chyba nieaktualne...
- Ładnych parę lat
nieaktualne - zgodził się James, odstawiając gotowy nocnik. - A swoją drogą
ciekawe, gdzie spoczywa ciało Binnsa.
- I czy ma ładny nagrobek?
- zachichotał Syriusz. - Mnie bardziej interesuje, czy można by go przebić
osikowym kołkiem... I czy wtedy jego dusza przestałaby tak smęcić.
- Teoretycznie powinna iść do nieba - zastanowił się James. - Ale on by
chyba nie chciał.
- Nawet żywcem do raju by nie chciał - parsknął
Lupin. - Trzeba by jakieś supermocne egzorcyzmy. Co ci jest, Syriusz?
- Chłopaki, ale obsuwa - Syriusz patrzył na nich, jakby właśnie wysłuchał
proroctwa Sybilli Trelawney dotyczącego zniszczenia Hogwartu. -
Zapomnieliśmy o Binnsie!
- A co mu zrobisz - prychnął James.
- Chyba, że go rzeczywiście przebijesz osikowym kołkiem. Nie wydaje mi się,
żeby można mu było w czymś pomóc.
- Może by zamówić nabożeństwo za
jego duszę? - zastanowił się Syriusz. - Tylko pytanie, jakiego był wyznania.
- Takiego, które wierzy w nieśmiertelność duszy - stwierdził
logicznie Peter. - Anglikanin, ewangelik, katolik, Żyd...
-
Baptysta, adwentysta, menonita, muzułmanin, prawosławny - zawtórował mu
James. - Można by tak wymieniać do jutra. Nie, to na nic. Już lepiej
znajdźmy jego grób i zapalmy mu świeczkę. Powinien się ucieszyć.
- Tylko pytanie, gdzie jest ten grób - Syriusz wzruszył ramionami. - Ja
stawiam na opactwo Westminsterskie. Albo cmentarz Pere Lachaise.
-
Czy kompletnie żaden z was nie czytał "Historii Hogwartu"? -
zapytał Remus, przysłuchujący się dotąd w milczeniu. - Jest napisane, że
Binns zasnął przed kominkiem w pokoju nauczycielskim, i nawet nie zauważył,
że umarł?
- Może i jest - zgodził się ostrożnie Peter.
- Nie może, tylko na pewno. I mogę się założyć, że pochowali go gdzieś
blisko.
- Trochę to naciągane rozumowanie, ale co nam szkodzi
sprawdzić - przytaknął łaskawie James. - Od czego zaczynamy?
-
Cmentarz w Hogsmeade.
~~@~~
- Barthemius Magellan,
zmarł na niewydolność różdżki - James pochylił się nad setnym z kolei na
wpół zatartym epitafium. - Ciekawe, co tą różdżką robił, transmutował się w
słonia i z powrotem? Florence McTabb, najukochańsza żona i napastnik
quidditcha... Do licha, czy nie ma jakiegoś zaklęcia znajdującego?
- Nie wiem, Johann Edelbluth, zmarł tragicznie w 1944, ciekawe, czemu nie
napisali po prostu, że zginął na wojnie... - Remus przeglądał następny rząd
nagrobków. - Rachel Ellen Miller, emerytowana położna... Facundo Rabaudi,
były woźny Uniwersytetu Merlina. Hej, chłopaki!
- Co jest? -
James wyprostował się z lekkim stęknięciem. - Hej, Łapa, Glizdogon, chodźcie
tu!
- Co się stało? - zapytał Syriusz, przekraczając mogiłę
Tarkusa Vramina, sekretarza Stowarzyszenia Kelnerów. - Znalazłeś?
- Nie, Lunatyk na coś wpadł.
- Pewnie na świętej pamięci Nathana
Loofburrowa - prychnął Peter, odruchowo odczytując kolejny nagrobek. -
Znalazłem jednego Binnsa, ale to był kat miasta Edynburga, i do tego w
szesnastym wieku.
- O to mi właśnie chodzi - Remus oparł się o
pomnik przedstawiający smutną czarownicę ze złamaną różdżką. - Czy
znaleźliście tutaj chociaż jednego profesora Hogwartu?
- Nie -
Syriusz w mig zrozumiał, o co chodziło przyjacielowi. - A wy?
- Ja
też nie.
- Ja znalazłem tylko nauczyciela tańców towarzyskich, ale
z pewnością nie uczył ich w Hogwarcie - uzupełnił Peter. - Czyli wygląda na
to, że chowają ich gdzie indziej. Ale gdzie?
- W kryptach - w
głosie Jamesa była niezachwiana pewność. - Hogwart musi mieć krypty. Bieda
tylko, że nie wiemy, gdzie one są.
- Jeszcze nie wiemy - pewność w
głosie Syriusza była, o ile to możliwe, jeszcze bardziej granitowa. - Kto
nam to może powiedzieć... Hagrid!
~~@~~
- No i
krewa, panowie - Syriusz usiadł z rozmachem na łóżku. - Hagrid jak na
zamówienie pojechał do Londynu, i licho wie, kiedy wróci. Zastępuje go
Filch... mam mówić dalej?
- Niekoniecznie - Remus wciąż pamiętał
szlaban u Neglecta i dwadzieścia punktów, które stracili przez aferę z mapą.
- Akurat teraz, kiedy jest nam potrzebny. Przecież nie możemy iść do Starego
i zapytać "panie profesorze, gdzie tu są krypty?"
- Od
razu by zapytał, czy zamiast wiecznego odpoczywania nie wystarczy nam
weekend - zachichotał Syriusz. - A może spytamy któregoś ducha?
-
To na nic, Nick poległ w jakiejś bitwie, Szarą Damę ścięto, Iryt wprowadził
się jako dziki lokator... - wyliczał James. - Przydałby się ktoś młodszy. Co
się tak wiercisz, mały? - zapytał, widząc, że Peter już nie może usiedzieć
na taborecie. - Masz owsiki, czy co? Chcesz iść do kibla to idź, poczekamy
na ciebie.
- A właśnie że pójdę - obraził się Peter. I
poszedł.
"To niesprawiedliwe - myślał, patrząc na wodę,
zataczającą koła na dnie pisuaru. - Traktują mnie jak smarkacza, i co
najgorsze ja im na to pozwalam. Ostatni raz!" - postanowił sobie
kategorycznie. Będzie odtąd twardy, męski i nieugięty. Nie da sobie
rozkazywać nikomu, nawet Jamesowi. I nikomu nie pozwoli z siebie żartować.
Nawet Syriu... - Ojej!
Z głębin pisuaru trysnęła woda,
ochlapując go od stóp do głów. Odskoczył do tyłu i pospiesznie zapiął
spodnie, co było czynem niezwykle rozsądnym, zważywszy, że ponad wciąż
tryskającą z porcelanowej miski fontanną unosiła się... Jęcząca Marta.
- Czyś ty zgłupiała, to jest męski kibel! - wrzasnął Peter,
dopinając spodnie i opuszczając przód szaty. - Patrz gdzie włazisz,
idiotko!
W sekundę potem pożałował tego, co powiedział, bo
Marta oczywiście rozjęczała się na całego.
- Pomy..y..yliłam się,
a co, nie wolno? - wyszlochała, a fontanna jej łez dorównywała w zupełności
tej z pisuaru. - A ty od razu na mnie krzyczysz, wy-y-yp-ypraszam
sobie!
- Przepraszam, Marto - Peterowi zrobiło się jej żal. -
Ale przestraszyłaś mnie, i to w takiej chwili...
- Nikt mnie nie
kocha - zawyła Jęcząca Marta, siadając na spłuczce. - Nawet mama i tata mnie
nie kochali, jak umarłam, pochowali mnie w krypcie obok tego okropnego,
starego profesora Binnsa!
- Marto... to cudownie!
Naprawdę?
- Tak, jeszcze się ze mnie śmiej! Głupia nieżywa
Marta, każdy z niej może żartować... Buhuuu!
- Nie, ja wcale
nie żartowałem! - Peter poniewczasie ugryzł się w język. - Powiedziałem,
że to dobrze, bo będę mogł ci zapalić świeczkę! I kwiaty ci przyniosę,
zobaczysz! Na przeprosiny.
- Se-erio? - Jęcząca Marta
hałaśliwie wytarła nos.
- Jasne! - Peter grzmotnął się w
pierś aż zadudniło. - Tylko mi powiedz, gdzie to jest.
- Jak to
gdzie, trzecie drzwi za salą eliksirów. Tam są schody... dwa piętra w dół.
Ale powiedz, nie nabijasz się ze mnie?
~~@~~
- Deo
Optimo Maximo, Bogu Najlepszemu, Największemu - czytał półgłosem Remus. -
Joannes Augustus Binns, magiae albae artifex, Hogwartis Academiae professor,
mistrz białej magii, profesor Akademii Hogwart. Obiit calendis novembri...
ale miał farta, umarł w samo Święto Duchów. Pewnie się przejadł na uczcie...
MCMXVIII, w tysiąc dziewięćset osiemnastym.
- Świetnie - James
troskliwie umieścił na samym środku kamiennej płyty doniczkę z ogromną białą
chryzantemą. Druga taka sama zdobiła płytę nagrobną Jęczącej Marty
("Myrtle Wreath, zmarła tragicznie w 15 roku życia. Cześć Jej
pamięci"). - Co powiedziałeś pani Sprout, że dała kwiatki?
-
Prawdę - Remus, ponieważ nie grał w quidditcha, cieszył się u nauczycielki
zielarstwa pewnymi względami. - Że to dla profesora Binnsa na grób, a to
drugie dla Marty. Mało się nie popłakała ze wzruszenia.
- I
świetnie - Syriusz zapalił dwie potężne świece, buchnięte ze stołu w
Wielkiej Sali. Jedną postawił na grobie Binnsa, drugą dał Peterowi, by
zgodnie z obietnicą ofiarował ją Jęczącej Marcie. - Poczciwa dusza z tej
Marty.
- I z was też - usłyszał głos podobny do skrzypienia
nienasmarowanych drzwi. Podskoczyli ze zdumienia. Pod sklepieniem unosił się
profesor Binns, ocierając łzy rozczulenia.
- Kochani chłopcy,
poczciwe dzieci... od dwudziestu lat nikt mi nie zapalił ani jednej
świeczki...
~~@~~
- Drodzy państwo, wiecie, że nie mam
zwyczaju przerywać nikomu dobrze zasłużonego posiłku - profesor Dumbledore
rozejrzał się po sali, która wyglądała, jakby ktoś przed chwilą rzucił na
nią zaklęcie petryfikujące. - Ale jest coś, o czym muszę wam powiedzieć.
Otóż, jak zapewne wiecie, czterej wasi koledzy z Gryffindoru mieli ostatnio
pewne hm... nawet dość spore problemy z zachowaniem panujących wśród nas
reguł. Dziś z wielką przyjemnością oznajmiam, że panowie Potter, Black,
Lupin i Pettigrew dzięki swej niezwykle ofiarnej pracy na rzecz szkoły w
pełni zrehabilitowali się w opinii profesorów a nawet zasłużyli na pochwałę.
W uznaniu ich zasług przywracam Gryffindorowi dwadzieścia punktów.
- Hurraaa!!! - zawyli przepisowo Gryfoni. Dumbledore podniósł
dłoń i znów zapadła cisza.
- Nie oznacza to jednak, że naszym
czterem niesfornym bohaterom wolno z powrotem zacząć broić. Aha, no i chyba
w ferworze ogólnego zadośćuczynienia zapomnieliście panowie o mnie...
- Nie zapomnieliśmy, panie profesorze - wyrwał się Syriusz i umilkł,
kopnięty w kostkę przez Jamesa.
- Nie zapomnieliście? To bardzo
miłe z waszej strony, dziękuję! - Dumbledore uśmiechnął się do nich i
usiadł. W sali wciąż panowała cisza. Dyrektor spokojnie nalał sobie herbaty
i sięgnął po cukierniczkę. Gdy podniósł wieczko, wszyscy aż podskoczyli.
Cukierniczka zatańczyła na stole i zaśpiewała przeraźliwie:
Oh, show me the way,
To the next whiskey bar,
Oh,
don't ask why,
Oh, don't ask why...
Rozdział
jedenasty
Na zegarze na Południowej Wieży wybiła druga.
Hogwart zdawał się być pogrążony we śnie, każdy jednak, kto znał zamek
trochę lepiej, wiedział, że ogólna senność jest pozorna, a spokój złudny. W
pokoju wspólnym Puchonów, korzystając z nieobecności pani Sprout, która
pojechała do Londynu po sadzonki mandragory, rżnięto hazardowo w
eksplodującego durnia. Grano ostro – w puli, którą trzymała prefektka,
były już dwie łajnobomby, szesnaście lizaków o smaku musztardy i żywy
nietoperz, ukradziony z pracowni eliksirów przez jakiegoś miłośnika
przyrody.
Dormitoria Ravenclawu spowijała cisza. Tylko w kącie korytarza
za posągiem Alberta Pluja Starszego Alexander Jackson Młodszy i Balsamina
Jones udowadniali słowem i czynem, że dla prawdziwych uczuć nie ma zakazów
ni przeszkód.
W Slytherinie także panował spokój, zmącony jedynie cichymi
krokami amatora nocnych wędrówek, który właśnie wymykał się z lochów w
kierunku wieży Gryffindoru.
Gryffindor spał kamiennym snem. W gwarnej
zazwyczaj wieży była cisza jak makiem zasiał. Nawet sławetne dormitorium
czterech przyjaciół, nie bez racji zwanych Huncwotami, mogło dziś służyć za
wzór porządku i dobrego zachowania.
Mogłoby. Gdyby nie było zupełnie
puste.
- Teraz korytarz koło biblioteki – Remus końcem rózdżki
narysował na magicznym pergaminie kreskę, która sama rozdzieliła się wzdłuż,
znacząc równoległe ściany korytarza. – Peter, nie wierć się, bo
zamiast korytarza będziemy mieli spiralne schody!
- Kiedy mi Łapa
wlazł na łapę... to znaczy na nogę – zamarudził Peter. Podział pracy
przy rysowaniu mapy Huncwotów był dla niego dość krzywdzący, bo gdy Remus
rysował linie a Syriusz wyznaczał trasę, jemu przypadło w udziale trzymanie,
oczywiście pod kryjącą ich wszystkich peleryną niewidką, zaświeconej
rózdżki. Jamesa jednogłośnie wybrano szefem do spraw bezpieczeństwa.
-
Mam wrażenie, że ktoś za nami lezie – szef ochrony nie miał zwyczaju
zbyt pochopnie wszczynać alarmów. – Ale może mi się tylko zdawało.
- Lepiej, żeby ci się zdawało – Peter odruchowo ściszył głos.
– Nie słyszałem nikogo. Lunatyk!
- Co?
- Posłuchaj ty
– Remus znany był z tego, że potrafił usłyszeć na grubym dywanie
stapanie Pani Norris. – Lezie ktoś za nami, czy nie?
- Czekajcie
– Lupin wystawił głowę spod peleryny. – Teraz cisza. Ale
przedtem rzeczywiście mogło coś być. Pod ścianę! – syknął nagle,
chowając głowę.
Zwinnym, wypraktykowanym ruchem odskoczyli pod ścianę. W
korytarzu nic się jednak nie działo. Dopiero gdy Peter zdążył zwątpić w
nieomylność Lunatyka, u wyjścia z biblioteki zamajaczyła ciemna postać. W
nikłym świetle wiszącej na ścianie oliwnej lampki mignął długi nos i czarne,
źle uczesane włosy.
- Oślizgły! – syknął James.
Severus
Snape zatrzymał się i rozejrzał dookoła. W ręku trzymał różdżkę, i James
pogratulował sobie, że na lekcjach zaklęć u profesora Flitwicka Snape był
jednym z najgorszych w zaklęciach przywołujących. Doskonale natomiast radził
sobie ze szpiegowaniem, a jako szukający Ślizgonów miał na koncie kilka
wyjątkowo brutalnych fauli.
- Potter? – Snape musiał iść za nimi
od samej wieży Gryffindoru, albo później rozpoznać ich głosy. – Nie
chowaj się, wiem, że masz pelerynę niewidkę.
James bezgłośnie pokazał
przyjaciołom kierunek ewakuacji, którym było... wejście do biblioteki.
Syriusz również na migi dokonał pospiesznej oceny jego stanu władz
umysłowych, ale było już za późno. James na palcach ruszył w stronę
otwartych drzwi, i Syriusz, nie chcąc się ujawnić musiał, podobnie jak
reszta przyjaciół, iść jego śladem.
W bibliotece było ciemno. Mrok
rozświetlał tylko nikły blask księżyca, wpadający przez ogromne okna.
Czterej przyjaciele, ukryci za regałem, dokonali błyskawicznej oceny
sytuacji.
- Dajcie mi pelerynę, i schowajcie się dobrze – polecił
szeptem James. – Mam z nim porachunki za ostatni mecz.
- A my to
nie? – próbował protestować Syriusz, lecz James uciszył go gestem.
- Wszyscy mamy. Ale to trzeba zrobić uczciwie, jeden na jednego.
- W
pelerynie to nie będzie zanadto uczciwie – zaczął Remus, i sam sobie
przerwał. – Dobra, schowamy się tutaj a ty startuj. Tylko uważaj.
-
Nie tu, idźcie na antresolę – James pociągnął ich w stronę kręconych
schodów. – W razie czego wiejcie górnym wejściem.
- A ty sam?... -
nie dokończył Peter, patrząc na niego z przestrachem pomieszanym z
uwielbieniem.
- Jeden na jednego. Uważajcie – bardziej tchnął niż
szepnął James, wpychając go za regał. Stąpając ostrożnie po wyłożonych
dywanem schodach ruszył w kierunku rozglądającego się nerwowo Snape’a
– Hej, Oślizgły! – zawołał. – Co tu robisz? Zaklęcia
na oślizgłość jeszcze nie wynaleziono!
- Potter, jak cię dorwę!
– Ślizgon rzucił się w jego stronę, ale James, niewidoczny w swojej
pelerynie, właśnie okrążał go z tyłu. – Dopadnę cię, i zobaczysz,
wylecisz ze szkoły!
- Próżny trud, Oślizgły! – James cisnął
w niego "Tysiącem zaklęć na głupie sytuacje" i natychmiast uciekł
na ciągnący się wzdłuż kilku okien kamienny parapet. – Prędzej
Slytherin wygra Puchar Quidditcha, a ty nauczysz się latać na miotle!
- Potter, jesteś martwy! – wrzasnął Snape, sięgając po
różdżkę. – Expelliarmus!
James odruchowo uchylił się,
niepotrzebnie, bo zaklęcie poszło w zupełnie inną stronę, odbiło się
rykoszetem od rzeźbionego regału i poleciało w górę, strącając z żyrandola
kilka ogarków świec.
- Pomiłujta, panocku – zawył James z
najbardziej groteskowo-wsiowym akcentem, na jaki go było stać. – Nie
strzylajta, dyć ja niewinowaty, że waszą mietłe ino na tyłku połamać... I to
na twoim tyłku! – dodał już normalnie, trzepiąc Ślizgona w tyłek
porwaną z parapetu drewnianą przykładnicą. Wypuścił ją natychmiast i
chwytając się rękami ramy okna wspiął się na wiszącą między oknami
półkę,palcami jednej nogi oparty o skrawek wolnego miejsca koło mosiężnego
popiersia brzydkiego jak troll czarodzieja w kłapciastym kapeluszu. Czas był
najwyższy, bo Severus Snape, nieprzytomny ze złości, właśnie wskakiwał na
parapet. James wstrzymał oddech. Na półce mógł wytrzymać niezbyt długo,
obciążone palce stopy już zaczynały boleć. Na domiar złego peleryna
niewidka, choć zapięta mocno pod szyją, z boków zwisała niebezpiecznie
luźno.
- Gdzie jesteś, Potter? – Snape miotał się pomiędzy jednym
oknem a drugim, za każdym razem przechodząc dokładnie pod półką i zawieszoną
w powietrzu drugą nogą Jamesa. – Musisz tu być, słyszałbym jak
uciekasz...
Nagłe łupnięcie sprawiło, że omal nie zleciał z parapetu. To
Syriusz, wiedziony szóstym zmysłem, albo raczej wyciągający logiczne wnioski
z nagłego zamilknięcia bardzo dotąd gadatliwego Jamesa, rąbnął o podłogę
twardo oprawionym tomem "Zastosowań magicznych szesnastokrotki".
Snape odwrócił się w kierunku, skąd dobiegł go hałas, nie odszedł jednak na
tyle, by James mógł próbować zeskoczyć.
- Hej, Oślizgły! –
głos Syriusza rozlegał się z najciemniejszego kąta Działu Ksiąg Zakazanych,
skąd, James doskonale to wiedział, nie było wyjścia. – Wiesz, jaką
masz w tej chwili głupią minę?
Choć Syriusz w żaden sposób nie mógł
widzieć jego miny, Snape z furią rzucił się w kierunku głosu. James nie
czekając, aż tamten odbiegnie dość daleko, zeskoczył z półki. Zdrętwiała
noga zabolała go tak, że omal nie wrzasnął. Kulejąc pobiegł jak umiał
najprędzej w kierunku Działu Ksiąg Zakazanych, uważając, by dzielił go od
Snape’a co najmniej jeden regał.
- Chodź tu, Black – w
głosie Snape’a był tryumf bliskiego zwycięstwa. – Wiem, że nie
macie drugiej peleryny-niewidki, wystarczy, żebym cię tylko zobaczył...
Wylecicie z Hogwartu jak z procy, i ten wasz lalusiowaty zdechlak, i ten
mały szczurek... No, pokaż się, Black.
Syriusz, schowany za regałem
pełnym przykutych łańcuchami ksiąg, dziękował swoim przodkom, że jego włosy
w pełni odpowiadają jego nazwisku. Nagarnął ich jak najwięcej na czoło, i
chowając twarz w kołnierz szaty chciał przemknąć za plecami Snape’a,
niestety jednak, zahaczył rękawem o jeden z łańcuchów. Łańcuch
zabrzęczał.
- A, tu jesteś! – Snape rzucił się w jego stronę.
Syriusz wymknął się i zaczął uciekać w ślepy korytarz pomiędzy dwoma
regałami. Ślizgon nie gonił go nawet. Posuwał się powoli ale nieubłaganie,
ignorując hałasy, którymi próbował go zwabić nadbiegający James.
Syriusz
oparł się plecami o ścianę. To był koniec. Zawsze zostawała mu jeszcze
walka, i nie wątpił, że zdoła naciągnąć Ślizgonowi kaptur na oczy i uciec
– zostałby jednak rozpoznany. Póki Snape go nie widział, według
niepisanego prawa Hogwartu jego świadectwo nie było wiarygodne.
Cofając
się oparł rękę na jednej z ksiąg i natychmiast cofnął dłoń. Księgi z Działu
Zakazanego...
- Hej, Oślizgły, gdzieś ty wlazł? – James
najwyraźniej zgubił drogę w ciemności. – Uważaj, żeby cię szczury nie
zjadły, one lubią Ślizgonów!
Syriusz wiedział, że musi zaryzykować.
Stanął tyłem do regału, rozpłaszczony na grzbietach ksiąg, w wykroku, gotowy
do ucieczki. I kiedy Snape, sądząc z oddechu i szelestu szat, był dwa kroki
od niego, porwał z półki najbliższą księgę i otworzył ją
szeroko.
Przeraźliwy chichot zatrząsł podstawami biblioteki. Syriusz w
chwili nagłego olśnienia rzucił Snape’owi otwartą książkę.
-
Łap!
I Snape złapał. Złapał odruchowo, i natychmiast tego pożałował.
Książka zamknęła się, przytrzaskując mu palce, a coraz głośniejszy chichot
obwieszczał całemu Hogwartowi, że Severus Snape próbuje nocą studiować
dzieło „Magia a życie seksualne”.
- Wiejemy! –
niewidzialna dłoń chwyciła Syriusza za ramię i przeciągnąła go obok
szamocącego się z książką Severusa. Przykryci peleryną, wypraktykowanym od
lat rytmem, pobiegli na antresolę.
- Co tam się stało? – chciał
wiedzieć Remus, lecz James bez pardonu wciągnął go pod pelerynę.
- Potem
– obiecał, i wszyscy czterej, tak szybko, jak pozwalał im
czarodziejski płaszcz, oddalili się z niebezpiecznego miejsca.
- Jeju,
ale fajowo – cieszył się Peter, gdy dotarłszy bezpiecznie do swego
dormitorium składali sobie nawzajem relacje z wydarzeń w bibliotece. –
Filch już tam na pewno jest, jak zobaczył Oślizgłego z tą książką...
- Ta
książka to był cud – oznajmił pobożnie Syriusz. – Nic, tylko
cud. Mogłem złapać za coś, co gryzło, albo po czym mówi się
limerykami...
- To by nawet nie było takie złe – wtrącił się Peter.
– Posłuchajcie!
Zarzucił na ramię kołdrę, stanął na środku
dormitorium w pomnikowej pozie i zadeklamował:
Był raz młody
czarodziej w Hogwarcie
Co nie umiał się poznać na żarcie.
Rzekł:
"Jam głowę dać gotów,
Że od żartu Huncwotów
Lepsza sraczka lub
trzydniowe zaparcie!"
Odpowiedzią był chóralny wybuch
śmiechu, stłumiony poduszkami, rękawami szat, a nawet (Remus) wetkniętym w
zęby zeszytem od transmutacji, który właściciel znalazł pod
prześcieradłem.
- Piękne – zakwiczał z radości Syriusz. –
Zapisz to, mały!
- Pewnie, że zapiszę – Peter urósł z dumy o co
najmniej pięć centymetrów. – I wydam w tomie "Limeryki
oślizgłe"!
- No właśnie – Syriusz tknięty jakąś myślą
odłożył poduszkę. – Czy uważacie, żeśmy dołożyli Oślizgłemu?
- Nie.
Tak – powiedzieli jednocześnie James i Remus. Peter, wciąż dumny i
blady, wstrzymał się od głosu.
- Czemu tak, Lunatyk?
- Bo przez tę
książkę będzie miał wystarczające kłopoty. To raz. Bo na razie mu wystarczy.
To dwa. I jest jeszcze trzeci powód.
- Jaki?
- A taki, że chwilowo
sprzykrzyła mi się kariera kryminalisty. Chętnie bym sobie trochę pożył jako
zwykły, praworządny obywatel – Remus na potwierdzenie tych słów
wywlókł spod poduszki piżamę i zaczął się rozbierać. – Nie mówię o
Mapie, bo tę trzeba kontynuować, ale z innymi kawałami chwilowo dałbym
spokój.
- A po co innego nam Mapa? – Syriuszowi jak zwykle nie
chciało się rozpinać szaty, więc ściągał ją przez głowę, plącząc się w
fałdach materiału. – Daj spokój, Lunatyk. Oślizgły też się od nas tak
zaraz nie odczepi.
- Wtedy co innego – Remus usiadł po turecku i
oparł brodę na twardej okładce zeszytu – Jak nas zaczepi, dziej się
wola nieba. Sam będzie sobie winien.
- Nie będę czekał, aż nas zaczepi
– zaprotestował James. – Na brodę Dumbledore’a, Lunatyk,
czy ty zawsze musisz być takim cholernym legalistą?
- Ja ci dam
cholernego legalistę! – Remus trzasnął zeszytem o kolano. –
Pamiętasz, jak nas Stary wezwał? Trząsłeś portkami dokładnie tak samo jak
ja. Ledwie się nam udało trochę odkuć, ledwie nauczyciele się trochę
uspokoili, już mamy zaczynać od początku? Daruj, ale to cholernie dziecinne.
Nie mógłbyś trochę usiąść na tyłku?
- Musiałbym być tobą – odciął
się James. – Wiesz co, Lunatyk, dobry kumpel jesteś. Ale fantazji to
ty nie masz za grosz.
- Nie mam? – Remus wstał, jakby chciał mu
przyłożyć.
- Nie masz.
- No to się przekonasz – Lupin spojrzał
na przyglądających im się w milczeniu Syriusza i Petera, jakby wzywał ich na
świadków.
- Co chcesz zrobić? Nie odrobisz lekcji z wróżbiarstwa?
-
Zobaczysz – Remus wzruszył ramionami. – I to nie tylko ty, ale
cała klasa. A właściwie dwie klasy.
- Chcesz to zrobić na lekcji? –
James spojrzał na niego ze wzrastającym szacunkiem.
- Owszem. I bez
waszej pomocy.
Przez chwilę w dormitorium panowała cisza. Wreszcie James
odezwał się:
- Wiesz co, Lunatyk? Jeżeli ci się uda...
- To zrobisz
dla mnie jedną rzecz – dokończył twardo Lupin. – Może być?
-
Jaką rzecz? – James spojrzał na niego nieufnie.
- Nie bój się
– Remus uśmiechnął się. – Nic szczególnego. Taki sobie ot,
drobiażdżek.
- Niech cię zaraza, pieroński wilku – James walnął w
niego jaśkiem w kształcie truskawki, który dostał na gwiazdkę od Lilki.
– Kiedy ty mówisz "drobiażdżek"... A zresztą, niech ci
będzie.
Lekcja zaklęć była pierwsza. Czterej nocni wędrownicy
przyszli na nią punktualnie dzięki zaklęciu katapultującemu, którego używali
tylko w wyjątkowych wypadkach, nic jednak nie wskazywało, żeby mieli wziąć w
niej szczególnie aktywny udział. Peter szedł krokiem somnambulika, nie do
końca świadomy, że torba z książkami wlecze się za nim po podłodze, czupryna
Jamesa zdradzała, że jej właściciel nie spotkał się tego dnia z grzebieniem,
Syriusz ziewał jak hipopotam, a Remus z podkrążonymi oczyma i zieloną z
niewyspania twarzą sprawiał wrażenie, jakby od pełni dzieliły go tylko
godziny. Idąc do ławki potknął się o stojące na środku klasy wysokie krzesło
profesora Flitwicka i omal go nie przewrócił. Wymamrotał coś pod nosem i z
różdżką w ręce powlókł się na swoje miejsce, nie zważając na śmiechy i kpiny
przyglądających mu się Ślizgonów.
- Witam państwa! – piskliwy
głos profesora Flitwicka wydawał się tego dnia jeszcze wyższy niż zwykle.
– Wszyscy obecni? To dobrze. Nie pytam, czy wszyscy przytomni, bo
widzę, że nie – na te słowa James Potter natychmiast stłumił ziewanie,
a siedzący w ostatniej ławce Severus Snape zrobił minę, jakby został właśnie
ciężko obrażony. – Przypominam, że nadmiar nocnych atrakcji ma fatalny
wpływ na wszelkiego rodzaju zaklęcia. Chyba będę musiał zaaplikować wam coś
na przebudzenie...
- Nieee! – jęknęło kilka głosów. Ostatnie
zaklęcie przebudzające profesora Flitwicka spowodowało, że nad każdym z
uczniów zawisła gotowa do użycia konewka z lodowatą wodą.
- No to ocknąć
mi się, i to już – profesor Flitwick przysunął sobie mały stołeczek, i
stękając wgramolił się na krzesło. – Zapiszcie sobie temat...
Ajajaj!
Temat lekcji zabrzmiał tak intrygująco, że nawet najbardziej
senni podnieśli głowy. I najpierw zamarli ze zgrozy, a potem wybuchnęli
śmiechem. Albowiem krzesło profesora Flitwicka najpierw podskoczyło w górę
wszystkimi czterema nogami, a potem zaczęło skakać po klasie, ba, nie tylko
skakać, ale tańczyć, w dodatku w rytmie polki: raz-i-dwa, raz-i-dwa,
raz-i-dwa, raz-i-dwa, przytupując coraz to inną nogą.
- Ratunku!
– wrzeszczał Flitwick, kurczowo zaciskając dłonie na poręczach.
– Zatrzymajcie je!!!
Kilku uczniów zerwało się celując
różdżkami w hopsające krzesło, ono jednak ani myślało dać się uspokoić. W
efektownej promenadzie przegalopowało wzdłuż klasy, zawirowało szaleńczo.
Flitwick poczerwieniał, jakby miał dostać apopleksji. Śmiechy ucichły. Nawet
rozbawieni do łez Ślizgoni, którym, trzeba to przyznać, Gryffindor dzielnie
sekundował, zerwali się z miejsc i za pomocą wszystkich zaklęć, jakie
przyszły im do głowy próbowali opanować szalejące krzesło.
-
Impedimentio! Drętwota! Petrificus totalus! Rigor
mortis!
Po chwili połowa klasy była niezdolna do poruszania się,
albowiem zaklęcia niekoniecznie trafiały tam, gdzie powinny. Kilka z nich
dosięgło również profesora Flitwicka, który nie mogąc wyjąć różdżki nie miał
ich jak odparować. Na szczęście ktoś przytomny wycelował w długie, cienkie
nogi krzesła, i najprawdopodobniej przez przypadek trafił. Flitwick z ulgą
osunął się na ziemię. Krzesło dla zachowania fasonu podskoczyło jeszcze dwa
razy i znieruchomiało.
- Finite incantatem! – wrzasnął któryś z
Gryfonów. Odpowiedział mu zbiorowy jęk ulgi i kilka ofiar zaklęć
paraliżujących opadło na krzesła.
- Panie, panowie - Flitwick ochłonął
zdumiewająco szybko. - Istnieje około stu sposobów dowiedzenia się, kto z
was to zrobił. Ale tylko jeden z nich uważam za godny dżentelmena. Oczekuję,
że sprawca przyzna się sam.
Nikt się nie odezwał. Połowa klasy spojrzała
na Flitwicka wzrokiem, który mówił "Oj, naiwny, naiwny...", druga
połowa, w tym także Huncwoci, udawała, że jej tu nie ma.
- Tak też
sądziłem - mały profesor powiódł po klasie groźnym spojrzeniem. - Zatem
zmuszony będę ukarać oba domy odjęciem pięćdziesięciu punktów.
- Panie
profesorze, a my za co? - wyrwał się Ślizgon z pierwszej ławki. - To
Gryffindor!
- I nawet wiemy, kto - dodał mimochodem siedzący z tyłu
Severus Snape. - Panie profesorze, nie widzę powodu, żeby Slytherin miał
tracić punkty przez jakiegoś Pottera!
- Za to traci dwadzieścia przez
ciebie - zdenerwował się Flitwick. - I radzę wam obu pamiętać, że nawet w
Slytherinie nie toleruje się donosicielstwa. Ale dobrze, sami tego
chcieliście. Będzie śledztwo. Lily Evans, czy to ty zaczarowałaś moje
krzesło? - zwrócił się do uczennicy siedzącej w pierwszej ławce z lewej
strony.
- Nie, panie profesorze.
- James Potter, więc może jednak
ty?
- Nie.
- Dosyć - z ławki na drugim końcu sali podniósł się Remus
Lupin, przed miesiącem przesadzony tam karnie za notoryczne gadanie z
Blackiem. - Panie profesorze, Ślizgonie miały rację. To ja.
- A zatem
pan - Flitwick musiał wysoko zadrzeć głowę, by spojrzeć na ucznia, mimo to
wydawało się, że patrzy na niego z góry. - Zapewne uważał pan to za bardzo
zabawne?
- Tak, panie profesorze - odpowiedź została udzielona z taką
powagą, że nikt nie mógł posądzić jej autora o bezczelność. - Ale tylko na
początku. Potem już nie. I dlatego bardzo pana przepraszam.
- Przyjmuję
pańskie przeprosiny - Flitwick z powrotem wdrapał się na katedrę. - Między
innymi dlatego, że chociaż w ostatniej chwili, ale jednak zachował się pan
jak człowiek honoru. Żeby jednak skutecznie zniechęcić pana do podobnych
żartów, proszę – skinął różdżką, i z półki sfrunęła ogromna, stara
księga w okutej miedzianymi ozdobami oprawie. Świsnęła w powietrzu i łupnęła
o ławkę przed Lupinem, wzbudzając tuman kurzu.
- "Złota księga
zaklęć" – powiedział z emfazą Flitwick, wskazując tomiszcze
końcem różdżki. – Spisana w jedenastym wieku, przepisywana co sto lat.
Ma pan zaszczyt zostać jej dziewiątym kopistą.
Gdy skończyła się lekcja,
Huncwoci natychmiast otoczyli Remusa.
- Aleś dał czadu, Lunatyk –
powiedział Syriusz, nikt nie wiedział, z uznaniem czy dezaprobatą. –
Szlaban stulecia.
Remus z bynajmniej nie tryumfującą miną rzucił na
księgę zaklęcie ćwierćwagi i starannie zamknąwszy mosiężne klamry wziął ją
pod pachę. Dopiero wtedy spojrzał na Pottera.
- I jak? – zapytał
krótko.
- Wygrałeś – odparł równie krótko James. – Już się
zaczynam bać, co wymyślisz. Może bym ci pomógł w przepisywaniu?
- Nie
– Remus dopiero teraz uśmiechnął się. – Poczekaj, Rogaczu.
-
Panowie, zdaje się, że mamy kłopoty – Peter nerwowo obejrzał się w
stronę drzwi, gdzie zgromadziła się właśnie, z minami nie wróżącymi niczego
dobrego, męska część Slytherinu. Na czele stał oczywiście Severus Snape
uśmiechając się paskudnie i starannie kryjąc w rękawach szaty palce noszące
ślady wczorajszej przygody.
- Kto ma, ten ma – uśmiech Jamesa nie
był ani na jotę milszy. – Idziemy.
- Mamy ze sobą do pogadania,
Lupin - Severus Snape zagrodził własną osobą wyjście z klasy.
- Kto ma,
ten ma - James już miał go odepchnąć, ale Syriusz chwycił go za ramię. - Nie
widzę powodu, dla którego Remus miałby z tobą gadać, ty...
- Zostaw -
teraz Remus pociągnął go za rękaw. - Snape podobno chce mi coś powiedzieć.
- Owszem, Lupin. Zapamiętaj sobie raz na zawsze, że jeśli kiedykolwiek
jeszcze odważysz się powiedzieć o ludziach ze Slytherinu per
"Ślizgonie"...
- To doniesiesz na mnie do samej pani Norris -
dokończył ze stoickim spokojem Lupin. - Bo do Filcha już w tej chwili za
wysokie progi.
Chóralny ryk śmiechu, jakim Gryffindor przyjął tę
odpowiedź, zagłuszył reakcję Snape'a.
~~@~~
Nazajutrz
rano przy śniadaniu na stole Gryffindoru leżała na honorowym miejscu
ogromna, rozpadająca się księga, a Remus Lupin kończył właśnie przepisywać
trzecią z tysiąca dwustu dwudziestu ośmiu stron.
- Ej, Lunatyk, odłóż to
i jedz – Syriusz podsunął mu jego ulubioną wysmażoną na drewno
jajecznicę. – Do końca roku spokojnie zdążysz.
- Kalendarzowego?
Może – Lupin odłożył jednak pióro i zamknął księgę. – Bo
szkolnego na pewno nie. To naprawdę jest szlaban stulecia.
- Będą o nim
pisać w historii Hogwartu – oświadczył uroczyście James. – W
rozdziale "Rzeczy, jakie w Hogwarcie robi się raz na sto lat".
- Owszem – Remus uśmiechnął się chytrze. – Ale nie będę tam
sam. Coś mi obiecałeś, pamiętasz?
- Słowo się rzekło – James na
wszelki wypadek nałożył sobie na talerz porcję parówek. – Rozkazuj.
Ale tylko raz.
- Najpierw zjedz, bo ci wystygną – troskliwy uśmiech
Remusa nie wróżył niczego dobrego. – A potem... – nachylił się
do ucha przyjaciela i szepnął coś, po czym James zakrztusił się musztardą.
W chwilę potem oczy całego Hogwartu zwrócone były na stół Gryffindoru,
gdzie na starannie rozłożonej gazecie, wśród półmisków, salaterek i
dzbanków, stał James Potter wyśpiewując wniebogłosy:
Hogwart,
Hogwart, Pieprzo-Wieprzy Hogwart,
Naucz nas trochę czegoś!
Czy
kto młody z świerzbem ostrym,
Czy kto stary z łbem łysego,
Możesz
wypchać nasze głowy
Farszem czegoś ciekawego.
Bo powietrze je
wypełnia,
Muchy zdechłe, kurzu wełna.
Naucz nas, co
pożyteczne,
Pamięć wzrusz, co ledwie zipie,
My zaś będziem wkuwać
wiecznie,
Aż się w próchno mózg rozsypie!
- Wiesz co, Potter
– w uroczystej ciszy, jaka zapadła po ostatnich słowach pieśni głos
profesor McGonagall zabrzmiał dziwnie doniośle. – Mam wrażenie, że to
ostatnie już się stało.
Bardzo mi się podoba i to nie tylko
dlatego, że jest to fic HP, masz fajny styl. Kontynuuj.
Elvlanden
25.05.2004 08:31
Jak na mój gust opowiadanie to jest całkiem
poczytne i niewiem czemu jest tu tak niewiele postów. Kilka faktów mi się tu
jednak nie zgadza, np. w 1 rozdziale Syriusz wspomina o mieczu Gryfindora,
który przecierz został odnaleziony dopiero przez syna Jamesa. Nie jest to
błąd straszny - w końcu to twój fick, ale jeśli korzystasz z wymyślonego już
świata to miło by było gdybyś trzymała się faktów, ot taka moja skromna
opinia.
Cinija Nicija
25.05.2004 13:57
baaaardzo mi się podoba, humor
jest, trochę dramatyzmu też jest, np. w części z przemianą, co se Remus
patrzał na nich i jego wyrzuty sumienia. Łatwo się czyta, a co
najważniejsze: duuuuuuuuuuuuuuuużo tekstu! Kocham ten fick
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/smile.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='smile.gif'
/>
Dialogi i opisy zrównoważone, rzeczywiście, popieram
Elvlanden, czemu tak mało komentarzy?! Może ta długość.....
Nie
przejmuj się i pisz dalej. To dla nich zbyt ambitna lektura....
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/smile.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='smile.gif'
/>
Elvladen, Syriusz chyba ot, tak wymyślił, że można by
kogoś mieczem Gryffindora ciachnąć ( bo to chyba był syriusz, jeśli się
pomyliłam, to sorry).
Ogolnie: fajnie jest!
Nigdzie nie jest napisane, że Harry
odnalazł miecz Godryka Gryffindora. On się nim tylko posłużył. Miecz
mógł sobie od zawsze leżeć w gabinecie Dumbledore'a, czekając, aż będzie
komuś potrzebny. W stosownej chwili Dumbledore zapakował miecz do Tiary
Przydziału i wysłał przez Fawkesa Harry'emu na pomoc.
Elvlanden
28.05.2004 15:26
Muszę przyznać, iż jest to zaskakujące (jak
dla mnie) zinterpretowanie tego faktu. Ja nawet takiego rozwiązania nie
wziąłem pod uwagę. Nie jestem jednak do końca przekonany... ale to mam
wrażenie, że nie ma sensu się tu o to spierać. W każdym razie wykorzystałaś
to książkowe niedomówienie niczym naprawdę dobry adwokat . I tyle.
Masz bardzo fajny styl.Bardzo dobrze
piszesz. Księga Szlabanów jest wyjątkowo dobra, i do tego jest o
Huncwotach(a o nich FF lubie najbardziej). Pisz dalej bo naprawdę dobrze Ci
to wychodzi.

Bardzo mi się podobało, a zwłaszcza ostatni rozdział i to jak James śpiewał. Na Początku pyślałam, że to tylko jedne z tych nudnych opowiadań o Huncwotach, ale na szczęście się myliłam.
Koontynuuj
troche czasu mi zajęło by przebrnąć przez ten fick, ale opłacało sie
jest świetny, masz fajny styl
no i duży plus za to ze jest o huncwotach
Dlugi, ale super! Czyta mi milo,
jest ciekawy, wciagajacy... No, po prostu swietny! Wspaniale piszesz. I
tak moim ulubionym nadal pozostaje 'Apokryf', ale ten jest juz chyba
na drugim miejscu...
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/biggrin.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'
/>
Chauve-Souris
05.08.2004 20:26
Ahh... Minny, droga
moja, toż to lepsze jest od Apokryfu! Ostatnio, kiedy się tak uśmialam,
to chyba przy Hapy Niu Jer... A to dawno było, bo na Mirriel przyszłam, jak
jeszcze nieskończony był...
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/smile.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='smile.gif'
/> Masz talent...
Uwielbiam ten fafik... dawno nic mnie tak
nie rozbawiło.... ehh... To jeszcze koniec nie jest, prawda? Tak myślę. Lecę
w takim razie czytać resztę na Twojej stronie...
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/smile.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='smile.gif'
/>
Bises:*
Nietoperek vel bbr
EDIT: Aaaaa! własnie
wróciłam ze strony! Nie ma! 11 to ostatni rozdział!
Nieeeee...! Ja nie chcę! To nie fair! Tak się nie robi! Nie,
nie, nie, nie, nie, nie....