panieńskim imieniem Dziewczyny Hagrida, do którego to imienia właśnie
wróciłam
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/smile.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='smile.gif'
/>
style='font-size:15pt;line-height:100%'>Apokryf
dzień po
pełni w czerwcu
5.VI.1994
Wsiadł do powozu i nagle
znieruchomiał. Był przekonany, że pojedzie sam, tymczasem z kąta karety
wychyliła się ku niemu czarownica w czarnej szacie i zarzuconym na ramiona
półprzezroczystym szalu.
- Pan profesor Lupin, prawda? - zapytała
wyciągając rękę. - Jestem Andrea Swift.
- Już nie profesor - Lupin
odstawił na bok akwarium po druzgotkach i uścisnął jej dłoń.
-
Wujek powiedział mi, że będzie pan dzisiaj wyjeżdżał z Hogwartu - wyglądała,
jakby była czymś zakłopotana, choć ogólnie nie sprawiała wrażenia osoby
bojaźliwej. Była w nieokreślonym wieku gdzieś koło trzydziestki, nieduża i
energiczna, a jej czarne, związane z tyłu włosy przypominały Lupinowi
profesor McGonagall.
- Wujek? - zapytał dość bezradnie. Poza
Minerwą nie była podobna do nikogo, kogo by znał.
- Albus
Dumbledore - wyjaśniła, bawiąc się jego zaskoczeniem. - Nie wyglądam na jego
siostrzenicę?
- Raczej on nie wygląda - zaczął Lupin i zamilkł.
Powóz ruszył i z turkotem potoczył się kamienistą drogą w stronę
Hogsmeade.
- Mam dla pana list od niego - z wielkiego, skórzanego
sakwojażu kobieta wyjęła pergaminową kopertę. Lupin otworzył ją bez słowa i
zaczął czytać.
Kochany Remusie!
Wiem, że chciałeś uniknąć oficjalnych pożegnań, ale nie mogę wypuścić Cię z
Hogwartu bez tych kilku słów podziękowania. Byłeś najlepszym nauczycielem
obrony przed czarną magią, jakiego mieliśmy od lat. Rozumiem powody Twej
decyzji, ale wierz mi, że nigdy nie przestanę jej żałować. Jedzie z Tobą
moja siostrzenica Andrea. Na zlecenie Ministerstwa Magii pisze dla nas nowy
podręcznik wykładanego przez Ciebie przedmiotu. Jeżeli nie wzywają Cię
gdzieś szczególnie pilne sprawy, może dałbyś się namówić na współpracę i
napisał ten podręcznik razem z nią? Żal by mi było jeszcze raz nie
wykorzystać dla Hogwartu Twojej wiedzy.
Szczerze oddany
Albus Dumbledore
- Kochany, stary Dumbledore - Lupin
złożył list, który sam wsunął się z powrotem do koperty. - Proszę mu
powiedzieć, że zachowam to jak najcenniejszą pamiątkę.
- To
znaczy, że ma pan już inne plany? - Andrea spojrzała na niego z żalem.
- Nie mam innych planów. Nie mam też zdrowia, pieniędzy ani domu, krótko
mówiąc niczego, co jest potrzebne, by zająć się pracą naukową - wyjaśnił
zwięźle Lupin.
- Mamy grant z ministerstwa, Hogwart też coś
dorzuci - Lupin zauważył, że Andrea sprawia wrażenie, jakby nie umiała
zliczyć do trzech, a w rzeczywistości zmierza prosto do celu. - Jest też
miejsce, gdzie moglibyśmy zająć się pracą. Mam do dyspozycji dom w Jeszcze
Bardziej Zakazanym Lesie.
- Widzę, że lubi pani studia z natury -
Lupin uśmiechnął się. - Ma tam pani wszystko pod ręką.
- Owszem.
Strzygi, zombie, dusioły, dziwożony i trochę hołoty z bagien. Mieszkałam tam
przez ostatnie dwa lata.
- Odważna z pani dziewczyna.
-
Więc jak, zgadza się pan? To naprawdę dobre miejsce. Także i ze względu na
pana chorobę - dodała, i jakby przestraszyła się własnych słów. - Proszę mi
wybaczyć.
- Nie szkodzi, to nam oszczędziło trochę wyjaśnień -
Lupin wzruszył ramionami. - Niestety, na eliksir profesora Snape'a nie
mogę już liczyć.
- Damy sobie radę, zawsze można skoczyć na miotle
do Hogwartu - uśmiechnęła się niewinnie, Lupin wiedział jednak, że liczby
mnogiej użyła tu z całą premedytacją.
- Nie będziesz się bała? -
on również z premedytacją przeszedł na bardziej poufałą formę - Wiesz, czym
ryzykujesz.
- A czym ryzykowali twoi koledzy w Hogwarcie?
- Nic nie wiedzieli. A ci którzy wiedzieli, byli animagami - Lupin machnął
ręką na znak, że szkoda dyskusji.
- To się nawet nieźle składa -
powiedziała, jakby trochę nie na temat. - Zgódź się, Remusie. Potrzebuję
twojej pomocy. Wujek Albus mówił, że jesteś naprawdę dobry. A poza tym... -
urwała, tym razem chyba naprawdę zawstydzona.
- Poza tym co?
- Może ta książka pomogłaby przełamać uprzedzenia, jakie ludzie mają do
wilkołaków. Choćby dlatego warto spróbować.
- Warto spróbować -
nie wiadomo było, czy Lupin potwierdził, czy tylko powtórzył jej słowa.
Sięgnął do wyświechtanej walizki i wyjął tabliczkę czekolady z Hogsmeade. -
Poczęstuj się. Mam nadzieję, że w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie nie ma
dementorów.
- Nie - Andrea miała taką minę, jakby chciała go
uściskać. - Tylko sysuny, szyszymory i czarnobogi. Nie licząc oczywiście tej
hołoty z bagien.
- A wampiry? - zaśmiał się Lupin, a Andrea mu
zawtórowała i przez chwilę oboje pokładali się ze śmiechu.
- Tak,
wampiry też. To znaczy, zaglądał jeden, ale jak się dowiedział, że piszę
książkę o czarnej magii, od razu się obraził.
- Widocznie nie
zależało mu na sławie - Lupin uspokoił się trochę, ale jak tylko spojrzeli
na siebie, od razu zaczynali chichotać. - O Boże, dziewczyno. Ktoś nam chyba
zaczarował tę czekoladę, dawno się tak nie bawiłem. Słuchaj, my się chyba
musimy znać. Kiedy skończyłaś Hogwart?
- W siedemdziesiątym
dziewiątym.
- Ja trzy lata wcześniej. W jakim byłaś domu?
- Hufflepuff.
- Gryffindor. Grałaś w quidditcha?
-
Nie.
- Ja też nie, ale mój przyjaciel James grał. Nie opuściłem
żadnego meczu. Gdybyś grała, na pewno bym cię pamiętał.
- Ja
oczywiście o was słyszałam, cała szkoła huczała od waszych psot. Severus
Snape też był z twojego roku, prawda?
- Niestety.
- Jego
pamiętam aż za dobrze. Aczkolwiek, o ile wiem, nie był specjalnie
popularny.
- A jednak twoje nazwisko nie jest mi obce - Lupin
spoważniał. - Może dlatego, że jesteś siostrzenicą Dumbledore'a?
- Raczej nie. Wujek prosił, żebym o tym nikomu nie mówiła. Wiedziała tylko
moja przyjaciółka.
- No to nie wiem, skąd cię znam. Zrobiłaś potem
coś spektakularnego? Byłaś ministrem magii albo kimś w tym rodzaju?
- Studiowałam zaawansowaną transmutację. Jako jedna z dziesięciu albo
jedenastu osób jestem po imieniu z Minerwą McGonagall, ale to najwyżej
wiadomość do kroniki towarzyskiej "Proroka".
-
Zaawansowaną transmutację, powiadasz? - zastanowił się Lupin. - To już wiem.
- Naprawdę? - Andrea znów się zmieszała. - No?
-
Foulois Sophie, Diggle Icarus, Griffin Gale, McGonagall Minerwa, Swift
Andrea, Tarkiz Chino, Zapata Willard - Lupin wyrzucił z siebie tę litanię
jednym tchem. - Siedem nazwisk, które zna każdy, kto interesował się
animagią.
- Masz nadzwyczajną pamięć.
- Wcale nie, bo na
przykład nie pamiętam, w co się zmieniasz. Minerwa jest kotem, Sophie
panterą... a ty?
- Wstyd się przyznać. Ale ponieważ zawsze
uwielbiałam uganiać się po lesie, wybrałam postać, w której byłabym
bezpieczna.
- To znaczy? - zapytał, spodziewając się wiewiórki
albo lisa.
- Niedźwiedź. Nie śmiej się - spojrzała na niego
karcąco, widząc, że przygryza wargi. - Nie chciałbyś spotkać takiego misia,
nawet podczas pełni.
- Zwłaszcza podczas pełni - zgodził się
Lupin. - Ale ja się wcale nie śmieję, to świetny pomysł.
-
Niestety, tylko do lasu. Między ludzi się nie nadaje.
- Czego nie
można powiedzieć na przykład o panterze - zauważył z powagą Lupin i znowu
zaczęli się śmiać.
~~@~~
Dom był niewielki, Lupin
wiedział jednak, że te czarodziejskie domy są w środku o wiele
obszerniejsze, niż mogłoby to się wydawać z zewnątrz. Stał na szczycie
małego wzgórza, przytulony bokiem do trawiastej skarpy. Przed nim rozciągała
się łąka, która w zależności od swych upodobań mogła znajdować się przed
domem, albo poza nim, kurcząc się albo rozszerzając aż do przeciwległej
ściany lasu. Lupin przystanął na chwilę i patrzył, jak okiennice trzech
okien dolnego piętra otwierają się z lekkim zgrzytem - taki sam ruch
zauważył na znajdującym się z boku domu ganku, gdzie właśnie otwierały się
wejściowe drzwi. Spojrzał na Andreę myśląc, że otwarła je zaklęciem, ona
jednak nie miała w ręce różdżki.
- Chodź - powiedziała.
Po kilku ułożonych w stopnie kamiennych blokach weszli na ganek. Lupin
obejrzał się za siebie. Łąka skurczyła się jeszcze bardziej, jakby
zaciekawiony las chciał zajrzeć za nimi do środka. Ponad drzewami widać było
szczyty odległych gór.
- Jak tu pięknie - powiedział
odruchowo.
- To dobre miejsce - usłyszał za sobą cichy głos
Andrei. Ostrożnie spojrzał w jej stronę i bez zdziwienia zauważył, ze jest
tak samo poruszona jak on.
- Lubię tu przyjeżdżać - powiedziała. -
Popatrz, dookoła Jeszcze Bardziej Zakazany Las, przekonasz się, że zasługuje
na tę nazwę, a tutaj taki spokój. Wejdźmy do środka.
Przez
niewielką sień weszli do ogromnej, zajmującej chyba połowę domu kuchni.
Pierwszym, co rzucało się w oczy był wielki, staroświecki piec, a właściwie
skrzyżowanie pieca z kominem, taki sam, jaki Lupin widział w chatce Hagrida.
Pod oknem stał dębowy, oparty na krzyżakach stół, a na półkach wzdłuż ścian
stała cała kolekcja miedzianych i żelaznych garnków, rondli, tygli i
kociołków. Było tu jasno i przytulnie - Lupin pomyślał, że ten dom
przypomina mu niektóre miejsca Hogwartu.
- Siadaj, zaraz zrobię
herbatę - Andrea skinęła różdżką w stronę komina, drugą ręką wskazując
stojące pod ścianami ławy. - Za tymi drzwiami jest pracownia, na górze coś w
rodzaju oranżerii - Lupin dopiero teraz zauważył, że ściana przeciwległa do
wejścia kryje w sobie niewielkie, solidne drzwi, a tuż obok nich wznoszą się
strome jak drabina schody, prowadzące do włazu w suficie.
Wszystko tutaj tchnęło spokojem i dostatkiem, Lupin pomyślał, że mogło by to
być drugie po Hogwarcie miejsce, w którym czułby się bezpieczny. Po raz
pierwszy przyszło mu do głowy, że atmosfera zamku może być - jak wiele
innych rzeczy - zasługą Dumbledore'a.
- Coś się tak zamyślił?
- Andrea podała mu kubek z herbatą. - Zaraz przygotuję coś do jedzenia. Jak
chcesz, możesz w tym czasie obejrzeć dom.
- Chętnie - Lupin
otworzył małe, solidne drzwi i znalazł się w najdziwniejszym wnętrzu, jakie
kiedykolwiek widział. Był to wielki kwadratowy pokój, który wyglądał tak,
jakby miało w nim pracować jednocześnie pięciu czarodziejów różnych
specjalności, począwszy od eliksirów a skończywszy na astronomii. Ściany
pokryte były dziesiątkami półek z mnóstwem najrozmaitszych słojów, pudełek,
puszek, koszyków i flakonów. Całą jedną ścianę pokrywały książki, w kącie
stał wyprowadzony przez sufit w niebo teleskop. Najdziwniejsze było jednak
oświetlenie tego pokoju. Ściany nie miały ani jednego okna - oszklona była
za to duża część sufitu, przez który widać było niebo i kładące się na
szybach rośliny.
- U góry jest oranżeria - powiedziała Andrea,
która przyszła tu za nim. - A w ogóle jak chcesz, możesz tu zamieszkać -
wskazała na stojące pod ścianą złożone polowe łóżko. - Ja mam mały pokoik na
górze.
- Doskonale - Lupin z zadowoleniem pomyślał o solidnych
drzwiach i znajdującym się wysoko nad jego głową oknie. - Podoba mi się
tutaj.
- Po luksusach Hogwartu warunki są raczej skromne -
uśmiechnęła się przekornie Andrea.
- Przeciwnie - Lupin nie chciał
jej opowiadać o szczegółach swego życia przed przyjazdem do Hogwartu, więc
uśmiechnął się tylko. Wyglądało na to, że jeszcze raz miał
szczęście.
Pełnia w lipcu
2.VII.1994
- Nie,
już nie mogę – Andrea Swift przyciskając dłonie do skroni wyszła przed
dom. Pierwszym, co zobaczyła była ogromna tarcza księżyca, powoli
wyłaniająca się zza lasu. Pomyślała, że trzeba było posłuchać Lupina, kiedy
prosił, by na czas jego przemiany wyszła z domu jak najdalej i wróciła
dopiero kiedy księżyc wzejdzie na dobre. Nie zrobiła tego. Zamknąwszy za nim
na klucz drzwi pracowni usiadła w kuchni, czekając, co się będzie działo.
Najpierw cisza. Jęk. Potem krzyk, coraz głośniejszy. Nieartykułowane
dźwięki, z których czasem można było wyłowić pojedyncze, przerażające słowa.
Krew. Coś o krwi, o pościgu i skoku, o zębach, szarpiących ludzkie gardło, o
tryskającej krwi... Potem znowu jęk, coraz mniej ludzki, coraz bardziej
przechodzący w wycie. I warkot, ohydny warkot uwięzionej bestii.
Półzwierzęcy-półludzki jęk bólu. Wreszcie skok, uderzenie, od którego
zadrżały dębowe drzwi – Andrea zerwała się, celując w nie różdżką, w
każdej chwili gotowa się przemienić. Zawsze myślała, że chciałaby zobaczyć
przemianę wilkołaka. Teraz dzięki oknu w suficie pracowni było to nawet
możliwe, mimo to jednak po tym, co słyszała nie była pewna, czy kiedykolwiek
się odważy.
Postała chwilę na ganku, wróciła do kuchni.
Przerażające dźwięki, które napełniały cały dom od półgodziny ucichły
– zza dębowych wrót nie dobiegał żaden odgłos. Wzięła głęboki oddech.
Wiedziała sporo o wilkołakach. Oczywiście, ich ulubioną zdobyczą nie były
zwierzęta, tylko człowiek. Naturalnie, wilk i niedźwiedź w lesie schodzą
sobie z drogi. Jasne, w swojej animagicznej formie była bezpieczna, a jej
towarzystwo miało sprawiać uwięzionemu wilkołakowi przyjemność. Mimo to
jednak kiedy szła na górę, uginały się pod nią nogi.
Weszła do
oranżerii, otworzyła okno w suficie i zajrzała do środka. Zanim jej oczy
przyzwyczaiły się do ciemności, zdążyła poczuć, że pokój pełen jest jakiejś
dziwnej, niedobrej tajemnicy. Przemieniła się i prawie bez hałasu, jak na
tak wielkie zwierzę, zeskoczyła na dół. Dopiero wtedy zobaczyła go. Leżał na
podłodze obok łóżka, ciemny, kudłaty kształt, zdumiewająco wielki. Podeszła
bliżej. Niedźwiedzie oczy powoli przyzwyczajały się do ciemności, mogła
teraz zauważyć, że jego sierść jest jasnobrązowa, przetykana na bokach
pojedynczymi, białymi nitkami. Spał, zwinięty w ogromny, puszysty kłąb, jego
ogon rozciągnięty na podłodze nie poruszał się. Był piękny, stwierdziła to z
lekkim rozbawieniem. Jako człowiek był raczej niepozorny - wysoki, chudy
facet o sympatycznej twarzy i siwiejących włosach, a teraz pożałowała, iż
nie potrafi zmienić się w wilczycę. Dotknęła nosem spiczastego, pokrytego
miękkim futrem ucha, wciągnęła jego zapach. Pachniał jak domowy pies, trochę
zwierzęciem, trochę człowiekiem. Liznęła go w ucho i wtedy obudził się.
Podniósł powieki, i gdyby w obecnym stanie była zdolna krzyknąć, zrobiłaby
to na pewno. Miał ludzkie oczy, oczy Remusa Lupina, ciepłe i brązowe, teraz
trochę szalone, zmętniałe od bólu. Zrobiło się jej żal, że go obudziła.
Usiadła obok niego, jak dotąd przyjmował jej obecność zupełnie spokojnie,
więc odważyła się polizać go jeszcze raz. Przymknął oczy, najwyraźniej
zadowolony, więc położyła się obok i chowając nos w jego puszyste futro
zasnęła.
dzień po pełni w lipcu
3.VII.1994
Lupin wyszedł przed dom. Wciąż kręciło mu się w głowie, czuł się jakby miał
zemdleć. Jaskrawe słońce zmuszało go do zamknięcia oczu, ale wtedy wzmagały
się zawroty głowy. Usiadł na trawie. Dopiero teraz poczuł, jak jest gorąco.
Rozpiął szatę, wysunął ręce z rękawów i położył się na wznak, zasłaniając
oczy przedramieniem. Wir w jego głowie powoli zaczynał się uspokajać, powoli
wyciszało się to wewnętrzne drganie, które męczyło go od wczorajszego
wieczora. Leżał bezwładnie i czuł, jak słońce łagodnie przenika każdą
komórkę jego ciała - to było tak, jakby dotykała go wielka, ciepła dłoń.
Podczas swych comiesięcznych przemian nieraz żałował, kiedy się kończyły,
teraz jak nigdy ogarnęła go radość z faktu, że znowu jest człowiekiem.
Resztką świadomości pomyślał, że w słońcu pozbywa się resztek swojej wilczej
natury i zasnął.
Obudziło go coś dziwnego. Czuł wyraźnie przy
sobie czyjąś obecność, koło prawego ramienia miał coś twardego, co wyglądało
jak czyjaś noga. Poczuł na twarzy leki, ciepły oddech. Otworzył oczy. Nad
nim pochylał się jednorożec. Był piękny. Miał śnieżnobiałą grzywę, cały był
biały w drobniutkie srebrne kropki, a krótki róg pośrodku czoła błyszczał,
jakby był z masy perłowej. Wielkie, czarne oczy patrzyły na Lupina uważnie,
ale bez lęku. Ten leżał jak skamieniały, starając się nawet wstrzymać
oddech. Wiedział doskonale, jak płochliwe są jednorożce i zastanawiał się,
czy komukolwiek w tym stuleciu udało się popatrzeć na któregoś z nich z tak
bliska. Jednorożce należały do najrzadszych, a zarazem najbardziej
magicznych stworzeń. Wierzono, że pokazują się tylko ludziom niewinnym -
nikt, kto zrobił coś złego nie mógł liczyć na to, że dobrowolnie zbliżą się
do niego choćby na odległość wzroku. Uświadomił to sobie i zrobiło mu się
dziwnie - wciąż czuł się winny z powodu Dumbledore’a, Syriusza i
ucieczki Petera Pettigrew. Jednorożec jakby wyczuł to wahanie, bo znów
pochylił się nad nim. Starannie obwąchał mu ręce i ubranie, przyjaźnie
skubnął wargami jego włosy i powoli odszedł w stronę lasu. Lupin oczarowany
patrzył za nim, aż znikł w gęstwinie drzew. Przetarł oczy wierzchem dłoni,
jakby niepewny, czy to co widział nie jest tylko halucynacją. Wreszcie
wstał, włożył z powrotem szatę. Czuł się o wiele lepiej niż rano, sądząc po
słońcu było już południe - z przyjemnością stwierdził, że stoi pewnie na
nogach, a zawroty głowy, które rano powaliły go na trawę, ustały zupełnie. W
dodatku widział jednorożca. Pomyślał, że może Andrea będzie mogła mu
wyjaśnić, skąd wziął się ten niezwykły gość - o ile oczywiście nie był tylko
złudzeniem.
Wszedł do kuchni. Andrea siedziała przy otwartym
oknie kartkując ogromną księgę o piętrowym, łacińskim tytule wytłoczonym na
skórzanej okładce. Na jego widok podniosła głowę.
- Wyspałeś się?
Jak się czujesz?
- Widziałem jednorożca - Lupin nalał sobie
herbaty ze stojącego na piecu dzbanka. - O ile oczywiście mi się nie
zdawało.
- Raczej nie - Andrea uśmiechnęła się. - Z tym, że
prawdopodobnie była to ona. Ma na imię Agnieszka.
- Ona? - zapytał
dość niemądrze Lupin.
- Oczywiście. Nie istnieje słowo
„jednorożyca”, ale Agnieszka jest z pewnością rodzaju żeńskiego.
Czasem tu przychodzi. Zapomniałam ci powiedzieć, ale to chyba dobrze, miałeś
niespodziankę.
- Jeszcze jaką. Od dawna się tu pokazuje?
- Nie. Pierwszy raz zobaczyłam ją najwyżej miesiąc temu. Też myślałam, że
mam zwidy. Przecież jednorożce się nie oswajają.
- Skąd wiesz, że
nazywa się Agnieszka? - Lupin uśmiechnął się.
- No, a jak by się
miała nazywać? - Andrea wzruszyła ramionami, jakby to było oczywiste. - Jest
list do ciebie - ruchem głowy wskazała mu kopertę, leżącą na okapie komina.
- Przyszedł przedwczoraj, przyniosło go jakieś zabiedzone sowiątko.
Lupin rzucił okiem i omal nie krzyknął. Na kopercie było pismo Syriusza.
Rozerwał ją niecierpliwie i zaczął czytać.
Cześć, stary
Lunatyku!
Jestem wolny i bezpieczny. Na wszelki wypadek
nie napiszę, gdzie się ukryłem - wiem, że stanąłbyś na głowie, żeby mi
pomóc, ale tę możliwość wolę zachować na czarną godzinę. Azkaban to dość
głupie miejsce, i wierz mi, niespecjalnie bym się ucieszył, gdybyś trafił
tam z mojego powodu. W dodatku ta sowa (jedyna, jaką mogłem dostać) nie
wygląda zbyt pewnie. Muszę ją zresztą oszczędzać, bo jest jeszcze ktoś, kto
- wierzę w to - czeka na wiadomość ode mnie tak samo jak Ty. Niebawem
napiszę więcej, myślę też, że wkrótce uda nam się zobaczyć - nasze ostatnie
spotkanie było stanowczo za krótkie. Mam nadzieję, że Knot nie obwinia
Ciebie o moją ucieczkę, chociaż jestem też w stu procentach pewny, że Snape
jak najbardziej. Muszę kończyć, sowa szaleje z niecierpliwości, a Hardodziob
przygląda się jej, jakby nagle zgłodniał. Miej oko na naszego małego, napisz
mi czasem, co u niego słychać. Kiedy na niego patrzyłem, czułem się jakbym
na jesieni miał znowu wrócić do Hogwartu i już tęsknił za naszymi
szaleństwami - za Jamesem, Peterem, takim, jaki wtedy był, i Tobą, na zawsze
trzynastoletnim.
Łapa
- Oho, oberwała się
chmura z listami – Andrea wychyliła się przez okno i wyciągnęła rękę,
na której wylądowała ogromna, śnieżna sowa. – Zobacz, jaka
piękna!
- To sowa Harry’ego – Lupin sprawnie
odwiązał list, Hedwiga zatoczyła koło po kuchni i usiadła mu na ramieniu,
jakby też chciała przeczytać wiadomość.
Szanowny Panie
Profesorze,
dostałem sowę od Syriusza, wiem, że Pan też czeka
na wiadomość od niego, więc wysyłam Hedwigę najpierw do Pana. Syriusz pisze,
że ukrywa się z Hardodziobem, nie podaje gdzie, w razie gdyby list wpadł w
niepowołane ręce. Pisze też, że dementorzy nie mają żadnych szans go
odnaleźć, z czego bardzo się cieszę. Przy okazji dowiedziałem się, że to on
przysłał mi na Gwiazdkę Błyskawicę i jestem bardzo szczęśliwy, że to od
niego. Martwię się za to, i moi koledzy też, że nie będzie Pana z nami w
przyszłym roku. Cała nasza klasa strasznie żałuje, że Pan odszedł, mam
nadzieję, ze szybko znalazł Pan inną pracę. Ja jestem teraz u wuja Vernona i
ciotki Petunii, ale jak dobrze pójdzie, będę mógł pojechać na mistrzostwa
świata w quidditchu, na które zaprosili mnie rodzice Rona. Muszę kończyć, bo
Hedwiga już chce lecieć.
Z wyrazami szacunku
Harry
Potter
- Poczekaj, Hedwigo - Lupin końcem palca zwichrzył
pióra na głowie sowy, która przyjęła tę pieszczotę z pobłażliwą aprobatą. -
Dam ci jeszcze jeden list do Syriusza. Kwadrans, i będzie gotowe.
Hedwiga
frunęła na stół, gdzie zajęła się resztkami śniadania. Lupin wyjął z
szuflady pergamin i pióro i podłożywszy sobie stary numer
„Proroka” zaczął pisać.
Kochany
Łapo!
Dzięki za wiadomość, pełnia spowodowała dwudniowy
poślizg. Stale myślę, co robisz, gdzie jesteś, i w jakie kłopoty pakujesz
swój zuchwały, ryzykancki łeb. W Hogwarcie ucichło, Knot odwołał dementorów.
Harry zdał nieźle. Chętnie zaprosiłbym go na wakacje, ale wiem, jak
zareagowałaby na to mugolska rodzina Lilki, więc wolę nie ryzykować. Ale Ty
przyjedź. Mamy do dyspozycji dom Dumbledore’a w Jeszcze Bardziej
Zakazanym Lesie, idealna kryjówka. Gdybyś czegoś potrzebował, sowa
Harry’ego zawsze mnie znajdzie, i można być pewnym, że list nie trafi
na biurko Knota. Ściskam Cię i czekam
Twój
Lunatyk
dzień po pełni w sierpniu
2.VIII.1994
Wyszedł przed dom i znieruchomiał. Łąka rozciągnęła się niemal po
horyzont, Jeszcze Bardziej Zakazany Las wydawał się prawie nierzeczywisty,
ściana drzew ginęła w rannej mgle. Padał deszcz. Nie to jednak sprawiło, że
zamarł bez ruchu. Pośrodku łąki, jakieś sto pięćdziesiąt kroków od domu
znajdowało się coś, czego jeszcze wczoraj z pewnością tutaj nie było. Szopa.
Drewniana, prowizoryczna buda na siano, pokryta sypiącymi się gontami,
poczerniała ze starości. Przez chwilę przyglądał się jej, zastanawiając się,
czy to kurcząca się łąka chowała ją dotąd w swoim wnętrzu, czy też działał
tu urok częściowej niewidzialności - postanowił zapytać o to Andrei, kiedy
wróci z Ministerstwa Magii, gdzie teleportowała się o świcie.
Na
razie postanowił po prostu obejrzeć to dziwne zjawisko - zszedł z ganku i
... natychmiast zawrócił po pelerynę. Deszcz był zimny, przywodził na myśl
raczej listopad niż początek sierpnia. Szopa była pusta. Na podłodze walała
się odrobina słomy, wygnieciona jakby ktoś na niej leżał, ale poza odrobiną
śmieci w kątach nie było tam zupełnie nic. Przez szpary pomiędzy belkami
zaglądało światło - Lupin schylił się i zobaczył wyraźnie ganek domu,
przybliżony jak przez lornetkę. Gdyby mieszkaniec szopy chciał obserwować
dom, miałby tu idealne miejsce. Rozejrzał się jeszcze raz i zobaczył coś, co
przedtem umknęło jego uwadze. Trzy szerokie deski oparte o ścianę, które
zdawały się coś zasłaniać. Odstawił jedną z nich i zobaczył prymitywne
palenisko z kamieni, poczerniałe od ognia. Kominek. Wszystko razem
przypominało przenośną kryjówkę, w dodatku - musiał to przyznać - nieźle
zaopatrzoną.
Postanowił spytać Andrei o przeznaczenie tego
dziwnego budynku, na razie jednak czekał na niego zaczęty rozdział o
demonach powietrza, w którym należało szybko dokonać jeszcze kilkunastu
poprawek.
Naciągając kaptur wrócił do domu. Wchodząc na ganek
zauważył na kamiennych stopniach mokre ślady, które sprawiły, że jego serce
zaczęło bić szybciej. Wpadł do kuchni, i w tym samym momencie coś wielkiego
i czarnego śmignęło w jego stronę. Wyrżnął plecami i tyłem głowy w drzwi,
które zatrzasnęły się z hukiem i przycisnął twarz do mokrego psiego łba.
- Łapa! - nie zważając na to, że pies ocieka wodą, uściskał go
serdecznie. - Tak się martwiłem. Możesz się przemienić, nikogo tu nie ma.
Andrea pojechała do Londynu.
- No i dobrze - Syriusz Black,
niedawny więzień Azkabanu, wyciągnął do niego rękę. - Nie masz pojęcia, jak
dobrze cię znowu zobaczyć.
- Ciebie też - Lupin klepnął go w
ramię. - Nieźle wyglądasz.
Było w tym może nieco przesady, faktem
było jednak, że od ostatniego spotkania Syriusz zmienił się bardzo. Jego
twarz straciła dawną chorobliwą bladość, wypełniła się trochę, a czarne,
spadające aż do pasa włosy były teraz umyte i przycięte na wysokości ramion.
Nawet wyraz czarnych, jakby chorych oczu zmienił się i nie był już tak
szalony jak wtedy, gdy spotkali się przed dwoma miesiącami we Wrzeszczącej
Chacie.
- Ba, myślę - Syriusz wyprostował się w nowej,
perfekcyjnie skrojonej szacie. - Pani Pomfrey poświęciła aż tydzień wakacji,
żeby postawić mnie na nogi.
- Wróciłeś do Hogwartu! -
ucieszył się Lupin. - A co z Pettigrew?
- Wiedziałem, że o to
zapytasz - Syriusz położył rękę na jego ramieniu i zmusił go, żeby usiadł. -
Lunatyk, to się musiało stać. Niezależnie od ciebie. Dumbledore opowiedział
mi... - Black zawahał się na moment - co się działo przez tę ostatnią noc.
- To wszystko przeze mnie - Lupin machnął ręką na znak że nie
chce, by Syriusz go pocieszał. - Pettigrew połączył się z Voldemortem,
tak?
- Tak. Ale wierz mi, wszyscy ilu nas tam było, zachowaliśmy
się jak banda idiotów. Przykuwanie Glizdogona do ciebie i rannego chłopca
było szczytem głupoty. Miałem oczy i widziałem, że jest pełnia, nie ja jeden
zresztą. A Snape? Trzeba go było bodaj zakneblować, ale ocucić, mielibyśmy
świadka bardziej wiarygodnego, niż my obaj razem wzięci. Nie, Lunatyk. Order
Morgany tym razem należy się nam zbiorowo.
- Biedny Severus -
wspomnienie o orderze sprawiło, że Lupin uśmiechnął się. - Ale masz rację,
lepiej by było, gdyby słyszał naszą rozmowę.
- Daj spokój -
Syriusz rozejrzał się po kuchni, znalazł na piecu dzbanek do herbaty. -
Siedź, ja to zrobię. A jak jeszcze raz powiesz, że wszystko przez ciebie,
to... to słowo daję, że cię stłukę.
- Chyba bym ci jeszcze dał
radę - Lupin przyglądał się, jak Syriusz robi herbatę, dokładnie tak, jak
robił to w Hogwarcie, bez użycia magii. - Gdzie zostawiłeś Hardodzioba?
- W rezerwacie smoków, w północnej Szkocji. Potem ukradłem trochę
proszku Fiuu i przeniosłem się do chałupy Hagrida, dobrze, że Dumbledore
wcześniej powiedział mu, co i jak, bałem się, że zabije mnie gołymi rękami,
zanim zdążę cokolwiek wyjaśnić. Od niego wiem, że musiałeś odejść, i wierz
mi, gdybym dorwał Snape’a w swoje ręce...
- Nie warto -
Lupin wziął od niego kubek z herbatą. - I tak bym zrezygnował. A Severus
był, jak się domyślasz, bardzo rozczarowany...
- Nie bardziej niż
ja wtedy, co James... a, mniejsza z tym - Syriusz zrozumiał, że powiedział
za dużo. - Za to teraz pomógł mi wcale o tym nie wiedząc.
-
Jak?
- A jak myślisz, co mam na sobie? - Syriusz wzruszył
ramionami, odzianymi w piękny, czarny materiał. - Zostawił taką furę szat,
że chyba nie zauważy, że mu jedna zginęła. A wszystkie czarne jak jego
dusza.
- Wyglądasz w niej lepiej, niż on - zaśmiał się Lupin.
- Ty za to nierewelacyjnie - Syriusz przyjrzał się z troską
bladej twarzy przyjaciela. - Kiedy była pełnia, wczoraj? O Boże. A ja
przyszedłem cię o coś prosić.
- Pełnia tu nie ma nic do rzeczy -
uciął kategorycznie Lupin. - Mów, czego potrzebujesz.
- Różdżki.
Bez niej nie mogę się teleportować, że nie wspomnę o takich drobiazgach, jak
światło i ogień. Niestety, w całym Hogwarcie nie znalazłem ani jednej.
Dumbledore zrobił dla mnie już tyle, że nie mogłem jeszcze prosić go, żeby
jechał do Ollivandera. Zresztą i tak już wyjechał. Został tylko Filch, który
ze zrozumiałych względów odpada, i Hagrid, który kupował różdżkę zaledwie
rok temu. Wiesz, jaki jest Ollivander. Zresztą, różdżka Hagrida nie
pasowałaby mi znacznie bardziej niż twoja. Pamiętasz, twojej kiedyś
używałem.
- Bierz - Lupin natychmiast podał mu swoją różdżkę. -
Ja zawsze mogę sobie kupić nową.
- Masz pieniądze? - Syriusz
machnął różdżką w powietrzu - Saltus. No dobrze - ocenił, kiedy dzbanek z
herbatą wywinął w powietrzu regularnego koziołka i stanął na piecu nie
uroniwszy ani jednej kropli. - Dumbledore pożyczył mi parę galeonów...
- Schowaj, przydadzą ci się. Powinienem coś mieć u Gringotta, zaraz tam
pojadę. Żebym tylko nie spotkał Andrei. Miała być dzisiaj w Ministerstwie
Magii...
- Andrea Swift, mój Boże - Syriusz uśmiechnął się z
nostalgią. - I kto by pomyślał, że będziesz z nią pracował.
- To
piekielnie zdolna dziewczyna - zaprotestował Lupin. - I też animag.
- Przecież nie mówię, że nie - Syriusz roześmiał się dawnym, tak dobrze
znanym Lupinowi śmiechem. - Prefekt Puchonów Andrea Swift. Jakie to wszystko
zabawne.
style='font-family:Arial'>
5.XII.1978
- Może mi
pani łaskawie powie, jaka jest przyczyna tej nagłej utraty pamięci? - Snape
wpatrywał się w nią tak uporczywie, że gdyby od początku nie stała przed nim
ze wzrokiem wbitym w podłogę, teraz zrobiłaby to na pewno. - Przecież, u
licha, nie jest pani taką kompletną idiotką! Chociaż, prawdę mówiąc, po
dzisiejszej lekcji zaczynam w to wątpić. Świeże skórki boomslanga do
stężonej wody królewskiej, Boże! Czy pani naprawdę nie ma w głowie ani
łuta mózgu?
- Przepraszam - powiedziała Andrea takim tonem, że
Snape zawahał się na moment i kontynuował już zupełnie oficjalnie:
- Ponieważ pani oceny z innych przedmiotów nie wskazują na nagłe zaćmienie
umysłowe, z eliksirami do pewnego czasu też radziła sobie pani całkiem
nieźle, zaczynam podejrzewać, że powodem tych problemów jest zmiana
nauczyciela. Domyślam się, że profesor Holz faworyzował panią, być może
nawet znam powód, ale uprzedziłem panią, że ja nie zamierzam tego robić, i
to, że jest pani siostrzenicą dyrektora nie sprawia na mnie wrażenia...
- Kłamstwo! - wrzasnęła nagle Andrea. Spojrzał na nią zdumiony, jej
poza pokornej uczennicy znikła bez śladu. - Holz wcale mnie nie faworyzował
i guzik go obchodziło, że Dumbledore to mój wujek! Lubił mnie, bo byłam
dobra! Nie mnie jedną, Astondy’ego też! Jonesa też! I
pana, nie wymawiając, też!
- Więc uważa pani, że kłamię? -
czarne oczy Snape’a zwęziły się jak u atakującego węża. - Jak na
prefekta, ma pani dość oryginalny stosunek do nauczycieli, panno Swift.
Ostrzegam, że jeżeli jeszcze raz odezwie się pani do mnie tym tonem,
postaram się, żeby pani tego pożałowała. I to skutecznie. Nie oczekuję
przeprosin - dodał szybko, bo mina i cała postawa Andrei mówiły mu aż nadto
wyraźnie, że ich nie będzie - ponieważ jednak widzę, że porozumienie się z
panią jest niemożliwe, pozostaje mi tylko zapowiedzieć, że obecny stan pani
wiedzy uniemożliwia mi dopuszczenie pani do OWuTeeMów. Zrozumiano?
- Tak jest, panie profesorze.
Było w jej głosie coś takiego, że Snape
spojrzał na nią i z najwyższym zdumieniem stwierdził, że Andrea...
płacze.
- No nie - powiedział dość bezradnie. - Jeszcze tego tu
brakowało, rozmazanego dziecka. Przecież, u licha, mogła się pani tego
spodziewać! Zawołam panią Pomfrey, niech pani da coś na uspokojenie, bo
to co pani wyprawia przechodzi ludzkie pojęcie...
- Nie! -
zawołała przez łzy, widząc, że podchodzi do kominka. - Proszę... Ja wszystko
panu wytłumaczę.
- Masz pięć minut czasu - Snape podsunął jej
krzesło. - Ale jeśli w ciągu pięciu minut nie dowiem się, o co chodzi,
zabieram cię do dyrektora.
- Dobrze - Andrea posłusznie usiadła,
jej ręce, schowane w rękawach szaty zaciskały się tak, że widział jak drżą.
- Powiem krótko. Zakochałam się.
- Jeszcze tylko te... - zaczął
Snape, ale po raz wtóry zelektryzował go ton jej głosu. Nie myśląc, co robi,
podszedł do niej. Łagodnym ruchem uniósł jej głowę, tak, że musiała na niego
spojrzeć.
- W kim? - zapytał stłumionym głosem, mimo, iż wiedział
już, jaka będzie odpowiedź.
- A jak pan sądzi? - Andrea wstała,
cały czas patrząc mu w oczy. - W kogo wpatruję się na lekcjach, aż mi
wszystko z rąk leci? Może pan teraz... - nie dokończyła, bo Snape pocałował
ją.
- Gdybyś wiedziała, jaka jesteś piękna, kiedy płaczesz -
powiedział po chwili, dotykając delikatnie jej mokrej od łez twarzy. - I co
ja mam z tobą zrobić?
- Nic - wzięła go za rękę, przywarła
policzkiem do jego ramienia. - Powiedz o tym Dumbledore’owi. Albo
lepiej McGonagall. Wyleją mnie ze szkoły i będziesz miał z głowy.
- Jeszcze z tym poczekamy - przytulił ją do siebie, z drżeniem serca poczuł,
jak jej ręce obejmują go. - Co powiesz na niewielką, ale realną szansę
poprawienia ostatniej dwói?
- Dobrze - ku swemu zdziwieniu
zadrżał, gdy poczuł na policzku jej usta. - Co mam zrobić?
- Na
przyszłą lekcję - łagodnie odsunął ją od siebie. - Cała teoria z ostatniej i
z dzisiejszej. Z recepturami. Przepytam cię przy całej
klasie.
~~@~~
- Ekscentryk z pana, profesorze -
Ollivander przymrużył w uśmiechu swe wielkie, srebrnoszare oczy. - Przecież
pańska różdżka powinna być jeszcze w znakomitym stanie.
-
Straciłem ją - wyjaśnił krótko Lupin.
- A, to rzeczywiście przykre
- zgodził się Ollivander. - A wolno wiedzieć, co się z nią stało? Bo jeżeli
miała jakieś wady, wymiana następuje na koszt firmy.
- Ależ skąd,
była doskonała. Miałem ją przez dwadzieścia lat.
- Osiemnaście -
poprawił mimochodem Ollivander. Jego przenikliwe spojrzenie stało się
jeszcze bardziej badawcze.
- Tak, osiemnaście. I jak mówię,
spisywała się doskonale.
- Zapewne próbował ją pan odzyskać. I co,
nie udało się?
- Nie - uciął Lupin, trochę zaniepokojony tą
indagacją. - Potrzebuję nowej.
- Ależ oczywiście - Ollivander już
zdejmował z półek zakurzone pudełka. - Nie mam dokładnie takiej, jak pańska
poprzednia, to była poinsecja i włos jednorożca, prawda? Dwanaście cali,
doskonała do samoobrony... Ale proszę spróbować innej, z biegiem czasu ręka
też się zmienia.
- Wiem - Lupin sprawdzał jedną różdżkę po
drugiej. - Ta jest niezła. Wierzba i pióro feniksa - przeczytał napis na
pudełku. - Ale może znajdę coś lepszego.
- Naturalnie. A co pan
powie na tę - Ollivander był jak zwykle w siódmym niebie, uwielbiał
skomplikowane zamówienia. - Ostrokrzew i serce smoka, szesnaście cali.
Znakomicie działa pod wodą.
- Sybilla Trelawney przepowiedziała mi
kiedyś, że poślubię syrenę - Lupin wziął różdżkę i machnął nią w powietrzu.
- No, niestety. To też nie ta.
- Poszukamy innej - Ollivander
dwoił się i troił podając coraz to nowe pudełka. - Nie ma większej
przyjemności, jak wybierać różdżkę dla doświadczonego czarodzieja. O,
proszę. Tego szukałem. Profesorze - uroczystym gestem wyciągnął pudełko
przed siebie - to będzie coś dla pana.
Lupin zachęcony tym wstępem wziął
różdżkę i podniósł do góry czekając na znajomy snop iskier - nie stało się
jednak nic. Z przepraszającym uśmiechem oddał różdżkę Ollivanderowi. Ten
jednak nie wyciągał ręki.
- Niech pan ją weźmie, profesorze -
powiedział przyciszonym głosem. - Ręczę, że będzie pan zadowolony.
- Jakim cudem, przecież ona mi kompletnie nie pasuje? - zdziwił się
Lupin.
- Panu może nie, ale żeby się tak całkiem nie miała
przydać... - Ollivander wciąż uśmiechał się zagadkowo. - Niech pan posłucha,
to leszczyna i serce smoka, dwanaście i trzy czwarte cala...
- Nie
rozumiem - Lupin, przeciwnie, rozumiał doskonale. Został zdemaskowany.
- Wiem, że pan nie rozumie - Ollivander spoważniał, był teraz bardzo
serio. - Pan nie może tego rozumieć. Ale umówmy się, że pan weźmie tę
różdżkę nie rozumiejąc, a jeśli nie będzie odpowiednia, natychmiast ją panu
wymienię. Zgoda?
- Panie Ollivander - Lupin też patrzył na niego z
powagą. - Wiem, że co do różdżek nigdy się pan nie myli. Dlatego zaufam panu
i wezmę tę, którą pan radzi.
- Świetnie! - Ollivander
rozpromienił się. - Obiecuję, że będzie pan zadowolony. Proszę bardzo. Płaci
pan w kasie. Cztery galeony.
- Cztery? - zdumiał się Lupin. - Taka
różdżka kosztuje z dziesięć!
- Osiem. Minus dwadzieścia pięć
procent rabatu, bo karta stałego klienta wygasa dopiero po dwudziestu latach
- Ollivander uśmiechnął się. - A drugie dwadzieścia pięć jestem panu winien
w związku z poprzednią różdżką. Musiało z nią być coś nie tak.
-
Dziękuję - jedyna kwestia, nad którą Lupin się w tej chwili zastanawiał,
brzmiała: czy Dumbledore odwiedził Ollivandera osobiście, czy też przysłał
sowę?
Teleportacja wypadła idealnie - wylądował tuż przed gankiem.
Ściskając pod pachą pudełko z różdżką dla Syriusza wszedł do sieni i zamarł.
Przez mgnienie oka pomyślał, że brygada pościgowa Ministerstwa Magii dopadła
Syriusza nawet w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie, szybko jednak
zreflektował się. Odgłosy, jakie dobiegały zza drzwi w niczym nie
przypominały ludzkiej mowy. Otworzył drzwi. Pies i niedźwiedź krążyły wokół
siebie na ugiętych łapach, mierząc się spojrzeniami. Warczenie i wtórujący
mu głuchy pomruk stawały się coraz głośniejsze.
- Czy wyście
zgłupieli? - Lupin bez wahania wpadł pomiędzy zwierzęta. - Syriusz!
Andrea! Rozum wam odjęło? - i widząc, że ani myślą go posłuchać, sięgnął
po stojące przy drzwiach wiadro z wodą. To poskutkowało.
- Co
jest, pożartować nie można? - Syriusz skapitulował jako pierwszy. -
Chcieliśmy cię trochę zabawić.
- Gniewasz się? - Andrea spojrzała
na niego jakby nie do końca była pewna, czy żartuje. - Może nie był to
najgenialniejszy dowcip...
- O wy huncwoty - Lupin z rozbawieniem
spojrzał na trochę skruszonych a trochę śmiejących się winowajców. -
Szybkoście się zaprzyjaźnili.
- Kiedyś znałem w Hogwarcie
wszystkie dziewczyny - oznajmił z przechwałką Syriusz. - To znaczy
wszystkie, które były coś warte.
- Dziękuję za komplement -
Andrea pokazała mu koniec języka i za pomocą różdżki przestawiła na stół
garnki i talerze. - Siadajcie do stołu.
- Mam coś dla ciebie -
Lupin podał Syriuszowi pudełko i jeszcze raz zdziwił się błyskawicznej
zmianie, jaka zaszła w twarzy dawnego więźnia Azkabanu. Łapa momentalnie
spoważniał, wziął różdżkę i w chwilę potem kuchnię napełnił snop złotych,
niebieskich i purpurowych iskier.
- Ale fajerwerki - Andrea aż
zaklaskała z uciechy. - Macie bliźniacze różdżki?
- Nie - Lupin
opowiedział im co wydarzyło się u Ollivandera. Andrea słuchała spokojnie,
jakby mówił rzecz najoczywistszą, Syriusz podparł głowę rękami, nie zważając
na stygnące przed nim jedzenie i patrzył w okno nieruchomym wzrokiem.
- Za dużo ludzi wie – powiedział wreszcie. – Stary jak zwykle
postąpił genialnie, ale... nie, to też moja wina. Nie powinienem cię był w
to wciągać.
- Czyś ty oszalał? – Lupin spojrzał na niego z
wyrzutem. – Przecież wiesz, że zrobiłbym wszystko, żeby ci pomóc.
- I o to chodzi. Jesteś ostatnią osobą, jaką chciałbym wpakować w
kłopoty. Gdyby nie ja, byłbyś teraz w Hogwarcie.
- Bzdura. Snape
wygadałby się wcześniej czy później.
- Snape? - Andrea spojrzała
zdumiona na obu przyjaciół. - Czy ja dobrze usłyszałam?
- Jak
najlepiej - Syriusz wzruszył ramionami. - To przez niego Remus musiał odejść
z Hogwartu.
style='font-family:Arial'>8.XII.1978
piątek
- No cóż,
Swift, dałem pani szansę. I oświadczam, że niełatwo będzie pani zasłużyć na
następną - głos Snape’a był jak zimowy wicher. - Po lekcji zgłosi się
pani w moim gabinecie, zastanawiam się, czy tym razem nie powinien pani
ukarać dyrektor szkoły.
- Nie bój się, Dumbledore cię przecież nie
zabije - Agnieszka pocieszała ją jak umiała, jej jednak też nie było do
śmiechu, kiedy szły korytarzem w stronę gabinetu. Lodowaty chłód lochów
przenikał do kości, obie dygotały z zimna. - Już bardziej bałabym się samego
Snape’a.
- A myślisz, że ja co - Andrea zacisnęła wokół jej
palców przerażająco zimną dłoń. - Jedno jego spojrzenie, i umieram ze
strachu. Przecież wiesz, ile się na dzisiaj uczyłam.
- Uczyłaś
się? - Agnieszka pomyślała, że przez ostatnie trzy dni w ogóle nie widziała
jej w pokoju wspólnym nad książką. - Może na następną lekcję jednak pouczymy
się razem...
- Dobrze - Andrea była gotowa przyrzec jej absolutnie
wszystko. - Dzięki. Idź już. Zaraz mnie zawoła.
- Trzymaj się -
Agnieszka ucałowała ją i poszła na swoją lekcję wróżbiarstwa.
Andrea
stanęła przed drzwiami Snape’a i wzięła głęboki oddech. Chyba usłyszał
to, bo w sekundę później stanął w progu. Bez słowa odsunął się i wpuścił ją
do środka.
- Zawiodłaś mnie - powiedział.
Ledwie zdążył
zamknąć za nią drzwi, osunęła się na ziemię. Przez ułamek sekundy wpatrywał
się w nią osłupiały, dopiero potem, kiedy pochylił się nad nią, dotarło do
niego, że zemdlała. Na moment zamarł, krew ścięła mu się w żyłach, w głowie
miał pustkę. Umierał ze strachu i jednocześnie sam się temu dziwił. Nigdy
dotąd nie bał się o nikogo. Trwało to wszystko nie więcej niż pół sekundy -
Severus Snape nie był człowiekiem, który miałby zwyczaj tracić zimną krew.
Wyjął różdżkę.
- Enervate - powiedział, modląc się, by zaklęcie
poskutkowało. Andrea poruszyła się. Wziął ją za ramiona i pomógł jej wstać.
- Nic sobie nie zrobiłaś? - zapytał.
Potrząsnęła głową, wciąż
nie podnosząc oczu. Widział tylko jej czarne, kręcone włosy i pochylony
kark.
- Chodź tu - wziął w dłonie jej głowę, zmusił by spojrzała
na niego. - Patrz mi w oczy. Czy ty się zgrywasz, czy naprawdę się tak
boisz?
- Naprawdę - przerażenie w jej oczach było tak śmiertelne,
że Snape uwierzył. Zrobiło mu się jej żal. Poza tym znowu płakała.... Nie
kłamał, naprawdę była piękna. Czarne oczy pełne łez wydawały się dwa razy
większe, śmiertelnie blada twarz i małe, wilgotne usta sprawiały, że
opuszczał go cały gniew.
- Nie ma czego - powiedział. - Przecież
cię nie zabiję. Jeszcze nie. A karę chłosty zniesiono w Hogwarcie dziesięć
lat temu. Nie twierdzę, że się Dumbledore trochę z tym nie pospieszył,
ale... No, już, przestań - przytulił ją do siebie i tak samo, jak dwa dni
temu poczuł na szyi jej usta.
- Andrea - odsunął ją lekko,
pocałowali się. Czuł na wargach słony smak jej łez, pod dłonią dotyk
kędzierzawych włosów. Była dużo niższa od niego, żeby ją pocałować musiał
się schylić - to, nie wiedział czemu, rozczulało go najbardziej. Przysunął
sobie fotel, pociągnął ją na swoje kolana. Słuchał, jak jej oddech powoli
się uspokaja, dostraja do jego oddechu. Na karku, tam gdzie kończyła się
szata, czuł jej mokry nos.
- Już dobrze - powiedział. - Ale
wiedz, że ci nie popuszczę. Są rzeczy, które bezwzględnie musisz umieć, i
żadne łzy nie pomogą. We wtorek znowu cię zapytam. I to tak, żeby cała klasa
wiedziała, jaki jestem na ciebie wściekły. To będzie prawda - dodał groźnie,
odsuwając ją lekko od siebie. - Ale ty o tym nie myśl, odpowiadaj spokojnie,
i co ważniejsze, do rzeczy. Trzy ostatnie lekcje, masz je w książce, albo
weź od kogoś zeszyt, kto tam jest z twojego domu, choćby Agnieszka. Nie
znoszę tej dziewuchy, ale jak zdążyłem zauważyć, robi niezłe notatki. Hej -
znów potrząsnął lekko jej włosami. - Ziemia do Andrei. Ocknij się i powiedz
coś. Zrozumiałaś, co masz zrobić?
- Trzy ostatnie lekcje -
usłyszał jej głos tuż przy uchu. - Notatki od Agnieszki. Będziesz zły, ale
mam się nie przejmować.
- Jeżeli będziesz umieć, to nie. Ale
gdybyś znowu zrobiła taki numer jak dzisiaj - jego głos stwardniał, stężały
obejmujące ją ręce. - To przyrzekam, pożałujesz. Nie twierdzę, że mnie
samemu nie będzie przykro, ale drugi raz nie daruję. Zrozumiano?
-
Tak jest, panie profesorze - jej głos zabrzmiał zupełnie serio, i mógłby
takim być, gdyby nie to, że jednocześnie pocałowała go w ucho. - Zobaczysz.
Tym razem muszę...
- Mam nadzieję - mruknął. - Materiał z trzech
lekcji to jeszcze nie jest zadanie ponad siły. Ale pamiętaj, nie będzie
żadnej taryfy ulgowej. Masz błyszczeć wiedzą tak, jak w zeszłym roku.
- Dziękuję ci. Nie wiem, co się ze mną dzieje, nie mogę przestać myśleć
o tobie... - poskarżyła się dziecinnie. - Dopiero teraz poczułam, jak mi
strasznie nic nie idzie do głowy. Może jest na to jakieś zaklęcie, albo
eliksir...
- Masz jeszcze dzisiaj jakieś lekcje?
- Nie.
Ta była ostatnia.
- Wobec tego masz od dzisiaj szlaban.
Postanowiłem jeszcze tym razem ukarać cię samemu. Zostaniesz tu, teraz i po
kolacji. Przerobimy te trzy lekcje, jutro to samo. Wybierałaś się do
Hogsmeade?
- Nie. Od kilku tygodni nie wychodzę.
- To
pójdziemy do Zakazanego Lasu, brakuje mi paru ziół. A potem zrobimy
powtórkę.