prezentuję (phi... prezentuję, też coś) brało udział w Pojedynku na pióra na
innym forum (miało tam tytuł: Jedni muszą ciężko pracować, aby inni mogli
bezpiecznie spać, czyli kulisy walki dobra ze złem). Jest jednoczęściowe i
dość krótkie, ale mam nadzieję, że Wam się
spodoba...
Bises:*
Nietoperek
"...którzy trzykrotnie
się mu oparli..." - Raz... czyli o pierwszym starciu Potterów z
Czarnym Lordem.
James obudził się z koszmarnego snu. On i „ta
mała Evans”, która od dwóch miesięcy nie nazywała się Evans, ale
Potter, znikali w nim w rozbłysku zielonego światła. Było to niedorzeczne,
wiedział o tym. Przecież mieli po dwadzieścia lat, byli piękni i młodzi, jak
lubił żartować Syriusz, a z pewnością żadnemu z nich nie spieszyło się do
Kadavry.
Mężczyzna uniósł się delikatnie na łokciu i spojrzał na swoją
młodą żonę, pogrążoną we śnie. Długie, kasztanowe włosy okalały jej głowę,
rzucając na twarz rozkoszne cienie. Przez otwarte okno sączyło się światło
gwiazd i niemal idealnie okrągłego miesiąca. James pomyślał, że jutro
powinna być pełnia. Jeśli tak, to Remmy wyjedzie do domu jeszcze dzisiaj.
Dzisiaj, czy jeszcze jutro? – zastanowił się, spoglądając ponad
ramieniem żony na fosforyzujące wskazówki zegarka. Była trzecia w nocy, więc
już dzisiaj.
Lily poruszyła się przez sen, mrucząc coś niewyraźnego.
Kosmyk włosów opadł jej na twarz i teraz unosił się i opadał w rytm jej
oddechu. Jim uśmiechnął się i opadł z powrotem na poduszki. Kobieta ponownie
pokręciła się niecierpliwie. Delikatnie odsunął się od niej i, niemniej
ostrożnie, wysunął spod kołdry. Wstał i boso ruszył do kuchni. Zanim tam
doszedł, zauważył, że w pokoju gościnnym, gdzie spał Remus, pali się
światło. Wszedł bez pukania.
Jego przyjaciel wyglądał fatalnie, naprawdę
widać było po nim skutki wilkołactwa. Biedny chłopak – pomyślał Jim,
siadając obok niego na łóżku. Nie musiał nic mówić – rozumieli się bez
słów. Remmy trząsł się i był cały mokry od potu. I blady, upiornie
blady.
- Przynieść ci coś do picia? – spytał w końcu James, kiedy
milczenie stało się uciążliwe.
Lunatyk tylko skinął głową.
Jim poszedł
do kuchni. Przez chwilę zastanawiał się, czy przygotować herbatę, ale
zrezygnował. Z doświadczenia wiedział, że wilkołakowi w takim momencie można
podać tylko czystą, chłodną wodę. Wyjął więc dwie szklanki i napełnił je
wodą z różdżki.
I wtedy to usłyszał.
Cichy szelest, z pozoru nic
nieznaczący. Ktoś inny nie zwróciłby na to w ogóle uwagi. Ot, wiatr poruszył
liście drzew, których naokoło domu było całe mnóstwo. James Potter był
jednak aurorem – na pierwszym roku Uniwersytetu Aurorskiego, owszem,
ale jednak aurorem. Poza tym od ślubu stał się nieco przewrażliwiony. Za
bardzo bał się o Lily. Tak bardzo, że zdążył się nawet pokłócić ze swym
najlepszym przyjacielem. Syri miał do niego żal, że Jim poprosił
Remmy’ego o wyjazd przed pełnią. Lunatyk był przyjacielem ich obu, ale
Syri nie miał warunków do… tego. W jego mieszkaniu było za mało
miejsca, żeby pomieścić szalejącego wilkołaka, ogromnego psa i jelenia.
Obowiązek pomagania przyjacielowi spadł więc na Jamesa – ale ten
stchórzył. Syriusz rzucił mu to prosto w twarz, kiedy dowiedział się od
Petera, że Jim poprosił stanowczo Remmy’ego o wyjazd. Lily też była
oburzona, ale Remmy czuł się chyba nieco urażony i nie chciał słyszeć o
pozostaniu. Całe zdarzenie tak bardzo się zagmatwało, że Jim w końcu sam
miał do siebie pretensje – nie o to, że wyrzucił Remmy’ego, ale
o to, że sprowokował kłótnię. Nie było mu to na rękę. Nie w drugim miesiącu
małżeństwa.
Zamarł więc ze szklankami w dłoniach i jął nasłuchiwać.
Szelest nie powtórzył się, ale młody auror pozostał czujny. Wrócił z wodą do
przyjaciela i nagle zrobiło mu się go żal.
- Dzięki – Remmy nie
powiedział tego, ale wyraz jego twarzy był bardzo znaczący.
-
Lunatyk… - zaczął James niezręcznie, odgarniając grzywkę z oczu
charakterystycznym ruchem, ruchem, który odziedziczył po ojcu-awanturniku i
który odziedziczy z pewnością jego syn. – Posłuchaj… Naprawdę
nie musisz wyjeżdżać… ja się… zagalopowałem –
przyznał.
Remmy uniósł dłoń, uciszając go skuteczniej, niż jakikolwiek
nauczyciel.
- Daj spokój… - wyszeptał. – Nie ma o czym
mówić… rozumiem cię…
- Remmy… nie mów takim żałosnym
tonem, proszę – Jim usiadł obok przyjaciela i spojrzał mu w
oczy.
Wilkołak uśmiechnął się i machnął dłonią w geście
nie-rozmawiajmy-już-o-tym. James odwrócił wzrok i pokręcił głową ze
znużeniem. Nagle poczuł, że Remus wyprostował się gwałtownie.
-
Słyszałeś? – wyszeptał z przejęciem, nadstawiając uszu.
- Co miałem
słyszeć? – spytał zaniepokojony James.
- Ten
szelest…
James umilkł i potwierdziły się jego obawy: dźwięk, który
słyszał w kuchni, powtórzył się, głośniejszy. Przyjaciele równocześnie
sięgnęli po różdżki. Ostrożnie skierowali się do wyjścia. Powolutku
przesuwali się wzdłuż ciemnego przedpokoju, aż w końcu dotarli do drzwi
frontowych. James chwycił za klamkę i ostrożnie nacisnął. Przez wąską szparę
wlała się do mieszkania srebrna poświata.
Remus cicho jęknął. Jim,
ignorując go, odchylił drzwi nieco szerzej i zerknął na podwórko. Nikogo nie
było widać. Zwyczajny, magiczny ogród. Siostra Lily by się przeraziła, ale
raczej mało prawdopodobne było, żeby kiedykolwiek zechciała ich
odwiedzić.
James machnął ręką na przyjaciela, aby za nim poszedł.
Skradając się wyszli z domu i ruszyli przez ciche podwórze. Srebrna poświata
igrała na ostatnich jesiennych liściach, malując je różnymi odcieniami barw.
Jimowi przez moment wydało się, że znalazł się w jakimś innym świecie,
zupełnie odrębnym od tego, w którym żył na co dzień. Pomyślał, że chciałby
się tu znaleźć z Lily... Na jego twarzy rozlał się błogi uśmiech.
-
Potter – syknął mu wprost do ucha Remmy. Uśmiech zbladł i zupełnie
zniknął, kiedy Jim przypomniał sobie, dlaczego stoi na zimnie w samej
pidżamie w środku nocy. Zamrugał i opędził się od słodkich rozmyślań; miał
teraz ważniejsze sprawy na głowie.
Ruszyli dalej na obchód. Z
wyciągniętymi różdżkami, w pidżamach wyglądali zapewne bardzo dziwnie, na
szczęście żaden mugol nie mógł ich dojrzeć. Nie-magiczni widzieli tylko
zwyczajny trawnik, zapożyczony z ogrodu przy numerze 4 na Privet
Drive.
Starali się być bardzo cicho, ale nieszczególnie się to udawało. W
każdym razie James’owi – Lupin miał we krwi skradanie się. Jim
jeszcze nie zdążył opanować tej sztuki do końca.
Obeszli cały ogród,
zajrzeli pod każdy krzak, za każe drzewo, kamień czy chwast. Nikogo nie
znaleźli. Jim zaczął się już nawet nieco rozluźniać i począł stąpać głośniej
i swobodniej. Remmy był spięty, a złe przeczucia go nie opuszczały.
Kiedy
obeszli cały dom dookoła i nic nie znaleźli, nawet Lupin odetchnął z
ulgą.
- Nic – stwierdził.
- Całe szczęście – rzucił głośno
James.
Odeszli nieco daleko od domu. Może, gdyby zaczęliby rozmawiać przy
drzwiach, udałoby się im uniknąć tego, co się zdarzyło w kilka sekund
później.
- Wracamy – powiedział Remmy i odwrócił się do drzwi. W
tym momencie wydarzyło się kilka rzeczy naraz.
Drzwi zamknęły się z
jękiem, dookoła nich rozległo się kilka trzasków, a Lupin potknął się i
upadł.
- Nigdzie nie pójdziecie – odezwał się zimny głos.
James’owi kolacja podeszła do gardła. Ten głos... Nie słyszał go nigdy
wcześniej, ale doskonale wiedział, do kogo należy. Odwrócił się i zamarł.
Zdał sobie sprawę, jak mało wiedział o Mrocznym Bractwie do tej
pory.
Było ich pięciu. Czterech śmierciożerców w wężowych płaszczach i
białych maskach. I On. Ten, który zabił już tylu ludzi, bo stanęli mu na
drodze, albo po prostu byli. Tego właśnie Jim się obawiał. Jednak pogłoski o
Czarnym Lordzie były prawdziwe. Naprawdę kręcił się po Eton.
James nagle
zrozumiał, jak wielkim był głupkiem. Jakim wielkim, nieodpowiedzialnym
głupkiem. Martwił się, że jego przyjaciel może zrobić krzywdę Lily, a
jednocześnie, znając plotki, nawet nie zabezpieczył domu przed Mrocznym
Bractwem!
- Słyszałem, że twoja żona jest szlamą, Potter –
wysyczał Czarny Pan. Był wysoki i nosił długi płaszcz. Jego twarz była nieco
spłaszczona, a oczy czerwone, jakie mają albinosy. Czarne, długie włosy
opadały mu łagodnie na kark. James zdążył nawet pomyśleć, że te włosy to
jedyna przyjemna rzecz w wyglądzie Lorda.
- Twój dawny szkolny...
kolega... tak twierdzi. Ty i Severus nie bardzo się lubiliście prawda?
– Voldemort mówił nadal chłodnym, opanowanym głosem, ale pobrzmiewało
w nim rozbawienie.
James poczuł, jak robi mu się gorąco. Ten sku***syn
wydał ich Voldemortowi! Ten du**k powiedział mu, że Lily jest
mugolakiem!
- Moja żona nie jest szlamą – wycedził, patrząc
Voldemortowi prosto w oczy. Nie czuł strachu, jedynie złość, wypełniającą go
od stóp po czubek głowy. To przypominało ich wędrówki z Lupinem; było tak
samo szalone i niebezpieczne, a jednocześnie przyjemne. Stać i patrzeć bez
strachu w te czerwone jak krew oczy. I drwić. Zachować godność do samego
końca.
Końca... Jim poczuł przemożną chęć wdrapania się na najbliższe
drzewo. Jakby to mogło coś pomóc. Nie bał się swojej śmierci; zbyt wiele
razy był od niej o cale. Bał się o Lily, o Remmy’ego, o tego małego
nienarodzonego, który był dopiero w planach...
- Kłamiesz –
powiedział Czarny Lord bez śladu zmieszania. – Jest szlamą i ty o tym
dobrze wiesz.
Zbliżył się nieco. James stał nieruchomo. Obok siebie czuł
Remmy’ego, słyszał jego płytki oddech. Nie spodziewał się, że jego
przyjaciel się boi; raczej sądził, że czuje się gorzej. Lupin upadł i nie
podniósł się – to zły znak.
- Lily nie jest szlamą –
powtórzył James, ale czuł, że spokój zaczyna się w nim burzyć. – Nie
jesteś w stanie tego pojąć, Lordzie – świsnął przez zęby szyderczo,
choć chęć do drwin uleciała z niego niczym powietrze z balonu.
- Crucio
– powiedział po prostu Voldemort, choć nie wydawał się ani trochę zły.
Wyraz twarzy mu się nie zmienił.
James poczuł taki ból, jakiego w życiu
nie doświadczył. Nigdy, nawet wtedy, gdy Snivellus rzucał na niego to samo
zaklęcie. To była przy tym betka! Teraz zrozumiał, dlaczego Voldemort
jest nazywany najpotężniejszym czarnoksiężnikiem w tym stuleciu.
Nie
chciał krzyczeć i wytrzymał całe dwie sekundy – potem ból stał się tak
silny, że upadł na kolana i zaczął wrzeszczeć. Wrzeszczeć takim głosem, o
jaki siebie w życiu nie podejrzewał. Potem wszystko przysłoniła krwista
mgła, przestał słyszeć samego siebie, przestał czuć cokolwiek prócz tego
przeraźliwego bólu... Ból czynił jego duszę czarną, wypełniał serce... Czuł
go w paznokciach i cebulkach włosów, rzęsach, brwiach, zębach.... Całe jego
ciało było jednym wielkim bólem. Chciał umrzeć, albo zemdleć i nie obudzić
się już nigdy, zasnąć na wieki...
I wtedy, tak nagle, jak się zaczęło,
wszystko ustało. Ból minął, pozostawiając wspomnienie i zmęczenie tak
wielkie, że przez kilka sekund James nie mógł nawet oddychać. Potem nabrał
powietrza i zachłysnął się nim. Zaczął kaszleć w ziemię. Zdał sobie sprawę,
że leży na trawie, twarzą w dół, ale nie potrafił się podnieść. Nie mógł
nawet ruszyć dłonią.
Poczuł, jak ktoś odwraca go butem. Przez chwilę
spoglądał ze swojej pozycji horyzontalnej na usiane gwiazdami niebo –
wydało mu się dziwne, że gwiazdy wciąż świecą, kiedy on przeżył coś takiego
– a potem z niejakim trudem przekręcił głowę i spojrzał na Voldemorta.
Stał nadal w tym samym miejscu, z uniesioną różdżką. Przed nim leżał jakiś
wielki tobołek, wijący się i wrzeszczący...
Zaraz. Wrzeszczący!?
-
Lunatyk – wycharczał Jim, nie zdając sobie z tego sprawy. Poczuł nowy
przypływ sił, ale nie ruszył się. Leżał i oddychał ciężko, uspokajając
wyrywające się z jego piersi serce.
Skonstatował, że jego prawa ręka leży
tuż przy kieszeni. Kieszeni, do której ostatnio wkładał różdżkę. Odebrali mu
ją, czy nie? Tego nie wiedział. Miał tylko jedną próbę, jedną szansę. Jeśli
zobaczą, że się rusza, a nie będzie miał różdżki, może być już za późno na
uratowanie kogokolwiek.
Wspomniał ten cudny dzień, w którym Lily po raz
pierwszy zgodziła się pójść z nim na randkę – dzień, kiedy przyjęła
jego zaręczyny – dzień ich ślubu – te wszystkie przecudne dni,
które spędzali sami razem w ich małym domku, ciesząc się sobą i swoją
samotnością – i w końcu dzisiejszy wieczór, kiedy w końcu zdecydowali,
że już czas pomyśleć o dziecku. W jego oczach zapaliły się niebezpieczne
błyski. Nie pozwoli jej skrzywdzić. Nie teraz, kiedy Lily może już nosi ich
dziecko, choć jeszcze o tym nie wiedzą! Nie pozwoli, żeby cokolwiek jej
się stało!
Szybkim ruchem sięgnął do kieszeni i przez moment wydawało
mu się, że już wszystko stracone, że to koniec i ta noc będzie jego
ostatnią. W sekundę później poczuł zimne drewno pod palcami i zacisnął na
nim pięść. Gwałtownie wyszarpnął rękę z kieszeni i podparł się. Wydawało mu
się, że nie będzie potrafił wstać – ale myśl o Lily dodała mu sił i
podniósł się.
- Tormento! – wrzasnął na cały głos, kierując
różdżkę na Voldemorta. Na twarzy Lorda pojawiło się zdumienie –
jeszcze się nie zdarzyło, aby ktoś powstał po jego Cruciatusie. Czarny Pan
nie rozumiał, że miłość uskrzydla i to stało się jego zgubą nie raz.
Zachwiał się, a na imitacji twarzy, którą posiadał, pojawił się grymas bólu.
Tormento z pewnością nie było przyjemną klątwą.
- Bierzcie go –
wrzasnął piskliwie, odskakując o krok.
James tego się właśnie
spodziewał.
- Darento! – wrzasnął. Nie czekając, aż złoty
promień doleci do Czarnego Pana, deportował się z trzaskiem. Pojawił się
poza kręgiem śmierciożerców i natychmiast posłał tam przekleństwo.
Jakże
żałował teraz, że jeszcze nie nauczył się rzucać Avady!
Zdążył
uchylić się przed Drętwotą śmierciożercy, któremu spod kaptura wysunęło się
parę jasno blond włosów.
- Potter! Nie uciekniesz mi! –
wrzasnęła jakaś kobieta. James teleportował się na drugą stronę ogrodu.
Celując w kobietę, rzucił:
- Drętwota – i ujrzał, jak wiązka iskier
trafia w cel. Kobieta, której głos James znał, ale nie potrafił sobie
uprzytomnić, do kogo należał zatrzymała się w pół kroku i zwaliła na ziemię
przy akompaniamencie wściekłego wrzasku Voldemorta.
Jim spojrzał na
przeciwników i spostrzegł, że jest ich już tylko dwóch, nie licząc Czarnego
Lorda. Zamrugał, zdumiony, ale nie miał czasu się nad tym zastanowić.
Ponownie się teleportował w inne miejsce ogrodu.
- Avada Kedavra!
– usłyszał i padł na ziemię. Tuż nad nim przeleciał promień zielonego
światła, osmalając czuprynę.
Bez zwłoki podniósł się i ryknął jakieś
zaklęcie – później nie mógł sobie przypomnieć, jakie. Kolejny
śmierciożerca padł, trafiony jednocześnie dwoma klątwami. Jim rzucił okiem
na lewo, skąd doleciał ten drugi urok i z pewnym zdziwieniem stwierdził, że
stoi tam Remmy. Wyglądał okropnie, chwiał się na nogach, ale dzielnie
walczył. Z ust ciekła mu strużka krwi.
- Wstawaj, Bella! –
krzyknął któryś ze śmierciożerców. James rozejrzał się i nie dostrzegł
Voldemorta.
Do człowieka z blond włosami podszedł ktoś inny, dźwigając na
plecach tego, którego Jim i Remus załatwili wspólnie.
- Bierz ją i
zwiewaj. To rozkaz – powiedział śmierciożerca, a James rozpoznał głos.
Doskonale go pamiętał.
- Snape – wyszeptał i podniósł różdżkę, ale
w ogrodzie nie było już nikogo. Czarny Pan teleportował się pierwszy, zaraz
za nim to samo uczynili śmierciożercy.
James z wyczerpania oparł się o
pobliskie drzewo. Zobaczył, że Lupin osuwa się na kolana, ale chwilowo nie
miał sił, żeby mu pomóc.
Zapadła głucha cisza. Żaden listek się nie
poruszył, żaden nocny ptak się nie odezwał. I w tej ciszy dał się słyszeć
odgłos otwierania drzwi. Do ogrodu wyszła Lily w kusej koszuli nocnej, którą
dostała od matki na urodziny, już po ślubie.
Przetarła oczy i rozejrzała
się po podwórzu. Dostrzegła zmordowanych mężczyzn i z niejakim zdumieniem
spytała:
- Przespałam coś?
----------------
Poprawiłam to
"smieciu", ale nie wiem, jak miałabym zmienić dialog... nie mam
pomysłu na inny
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/biggrin.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'
/>