Cristal zwana również Karoliną przedstawia
CUD MNIEMANY
Czyli:
Kiedy zwątpisz w Nadzieję
Rozdział 1
Ocean smutku. Fale radości.
Brzask. Pierwsze promienie słońca oświetliły ulice Londynu. Wraz ze wschodem słońca do życia budziło się miasto. Mieszkańcy otwierali swoje sklepy, na ulicach pojawili się pierwsi przechodnie a w oknach pulchne gospodynie domowe, obserwowały jak co dzień ludzkie życie – nie będąc szczęśliwe ze swojego.
Dzieci z sierocińca na Romilly Street rozpoczęły swoje codzienne obowiązki. Wciąż było tyle do zrobienia. Przed końcem wakacji należało jeszcze posprzątać na strychu, odkurzyć nieużywane pokoje i wytrzepać wszystkie dywany. Oczywiście pozostały jeszcze wszystkie rutynowe zajęcia, jak przygotowywanie posiłków dla dzieci, mycie naczyń, pranie, prasowanie... Można by wymieniać bez końca. Wszystko to należało do zakresu obowiązków dzieci z sierocińca sióstr McComber.
Ale czy do wszystkich? Zapewniam was, że nie. W oknie poddasza, wychodzącym na zachodnią stronę miasta, siedziała dziewczyna. Pieniądze pozostałe po jej rodzicach wystarczał na opłacenie pensji w szkole dla panien oraz na wygodne, wakacyjne życie w sierocińcu. Tak więc całe wakacje Alantha miała dla siebie i mogła je spędzać w dowolny sposób pod warunkiem, że w sierocińcu była jeszcze przed zapaleniem ulicznych latarni – co za sprawą dość leniwych latarników, zdarzało się parę godzin po zachodzie słońca, gdy na ulicach było już zupełnie ciemno. Tak naprawdę nikomu nie zależało na jej bezpieczeństwie.
Alantha podeszła do lustra. Niechętnie spoglądała na swoją twarz gdy związywała długie włosy w koński ogon. Jak zawsze głowę skryła w kapturze szerokiej bluzy, którą nosiła codziennie mimo panującego upału. Jak co dzień o dziesiątej pod jej oknem zjawił się Wayne. On również nie miał rodziców. Wayne jednak mieszkał u starego pana O’Connor, właściciel małej biblioteki na końcu sąsiedniej Dean Street.
Chłopak był jedyną osobą, która w pełni akceptowała wygląd Alantha. Siostry McComber tłumaczyły jej wygląd jako chorobę genetyczną – cokolwiek to znaczyło. Bowiem obie siostry ukończyły jedynie szkołę podstawowa, a późniejszą edukację ograniczyły do minimum. Jednak, żadna z nich nie zdawała sobie sprawy jak bliskie były prawdy.
- Więc zmieniasz szkołę w tym roku? – zagaił chłopak.
- Tak – odparła krótko Alantha przysiadając na ławce.
- No i...? – Wayne nie dał za wygraną.
- No i co? Szkoła jak szkoła! Wszędzie jest tak samo...
Dzieciaki z Londynu zawsze śmiały się z Alantha, co było jednoznaczne z wyśmiewaniem jej jedynego przyjaciela. Z początku Wayne był dumny z tak niezwykłej przyjaciółki. Jednak dla większości Alantha była dziwadłem. Kolejnym powodem do bezsensownego śmiechu.
W okolicy, poza Wayne’m, była tylko jedna osoba, która zwracała się do Vaen uprzejmie, bez szyderczego uśmiechu i lekceważącego spojrzenia. Była to trzy lata starsza, a więc czternastoletnia Dew Blythe. Miała ona w sobie coś niesamowitego. Zawsze była opanowana i spokojna. Nie mówiła zbyt wiele, ale gdy już coś powiedziała, jej słowa pełne były mądrości. Dew była wychowywana przez babkę, mimo, że mieszkała z rodzicami. Ci jednak, zajęci pracą, nie mieli zbyt wiele czasu dla córki. Przynajmniej tak Alantha podsłuchała podczas rozmowy sióstr McComber.
Słońce świeciło niesamowicie. Zapowiadał się kolejny uroczy dzień. Alantha i Wayne zdążyli już dojść do Trafalgar Square i usiedli pod kolumną Nelsona. Po placu biegały, umazane lodami z budki, dzieci, płosząc tym samym gołębie. Na schodach zamkniętego dziś National Gallery przysiadły grupy nastolatków skubiąc słonecznik i rzucając soczystymi przekleństwami. Różnorodność impertynencji była zadziwiająca w porównaniu z dość mało poprawnymi gramatycznie i logicznie zdaniami, które oni nazywali rozmową. Robiło się coraz goręcej.
- Gdzie jest ta szkoła? – zapytał chłopak wracając do tematu.
Alantha nie znała odpowiedzi, więc skłamała.
- W Birmingham.
- Daleko, prawda?
Nie odpowiedziała.
Nieznajomość geografii była lekko nie na miejscu, zważając że Wayne wychowywał się w bibliotece, lecz w tej sytuacji, było bardzo na rękę dziewczynie.
- Znów nie zobaczymy się przez cały rok... – Wayne wyraźnie posmutniał, mimo, ze humor nie dopisywał mu od rana.
- Przyjadę na Gwiazdkę. Jak zawsze... Poza tym będziemy pisać listy. Wszystko będzie ok. Zobaczysz.
Jednak Alantha wolała nie wyobrażać sobie miny przyjaciela, gdy dostanie list sowią pocztą. Bowiem Alantha była nietypowa nie tylko pod względem wyglądu i pochodzenia. Alantha była czarownicą czystej krwi, ze starego magicznego rodu.
***
Gdy wróciła wieczorem do domu, zastała niesamowitą ciszę. Od kiedy mieszkała w sierocińcu w budynku nigdy nie było tak cicho. Zawsze któreś z dzieci piszczało lub śmiało się radośnie. Radośnie mimo wielu tragedii jakie je spotkało. Nieustannie miauczały koty sióstr McComber. Czasem ktoś grał na skrzypcach lub monotonnie walił w bębenek.
- Halo?! – krzyknęła.
Po chwili usłyszała kroki z bocznego korytarza. Z ciemności wyłoniła się postać z lampą naftową w dłoni.
- Alantha... Masz gościa dziecko.
Gościa? Kto to mógł być? Od kiedy pamiętała, jedyną osobą jaką ją odwiedziła, była Dew. Ale nigdy o tej godzinie. Pacjencja McComber odprowadziła dziewczynkę do drzwi jej sypialni, poczym szybko znikła za rogiem. Alantha stała przez chwile w ciemnościach. Jedyne światło dochodziło ze szczeliny w drzwiach. Ktoś tam na nią czekał. Ukryła ponownie twarz pod kapturem bluzy i powoli przekręciła gałkę. Opuszkami palców pchnęła drzwi, a napięcie rosło z każdą sekundą. Po chwili, ku jej oczom ukazał się cały pokój, wraz z drabiną na poddasze, prostym łóżkiem, stołem na którym emanował światłem srebrny kandelabr z trzema świecami, oraz krzesło. Krzesło, na którym uwielbiały siadać koty panien McComber, w tej chwili zajmował młody mężczyzna. Właściwie młodzieniec. Patrzył na nią spod przymrużonych powiek. Na oczy i czoło opadała jasna grzywka. Był tak przystojny, że Alantha przez chwilę zapragnęła być niewidzialna. Tylko przez chwilę, bo wrodzona ciekawość zwyciężyła nad strachem i zazdrością. Bezczelnie wlepiła w niego swoje spojrzenie, na co on odpowiedział uśmiechem. Podniósł się z krzesła. Zauważyła że spogląda na kocią sierść widoczną na jego czarnym płaszczu. Jednak zignorował to i podszedł do dziewczyny. Uklęknął przed nią na jednym kolanie, tak że ich spojrzenia były na równym poziomie. Ujął w dłonie jej twarz. Instynktownie się odsunęła.
- Nie bój się mnie. Przychodzę, żeby cię stąd zabrać.
Alantha ściągnęła z głowy kaptur. Jej długie białe włosy rozsypały się po ramionach. Hebanowo czarna dłoń pogładziła grzywkę i znikła w kieszeni.
- Wiesz kim byli twoi rodzice? – zapytał z poważną miną.
Zaprzeczyła.
- Byli mrocznymi elfami. Drowami. Ilythiiri. Tak jak i ty.
Jej oczy się powiększyły w zdziwieniu. Purpurowe tęczówki zalśniły od łez. Wszystko miast się wyjaśniać, coraz bardziej się komplikowało.
Chłopak ją objął. Nie protestowała. Nie opuszczało ją wrażenie, że młodzieniec wie o niej więcej niż ona sama. Poczuła w głowie potok pytań, które pragnęła mu zadać. On jednak położył dłoń na jej ustach.
- Przyjdę do ciebie jutro o południu. Czekaj na mnie.
To powiedziawszy opuścił jej pokój. Pozostawił ją samotną w skąpo oświetlonym pomieszczeniu, które dziewczyna do tej pory nazywała domem. W pomieszczeniu, które nagle stało się obce, a nawet wrogie. Poderwała się do okna, by zobaczyć, w którym kierunku odchodzi nieznajomy. Czekała długo, jednak na uliczce było pusto.
Wiedział o niej tak wiele, a ona nie znała nawet jego imienia.