Jeżeli do doszczętnie zamulonej rzeki wpada najczystszy diament – tonie i znika bez śladu. Kiedy jednak nieskalana, krystalicznie czysta powierzchnia zostaje zaplamiona w jednym choćby, maleńkim punkciku, to ten punkcik niszczy całą jej doskonałość; obraca w niwecz wszystkie wysiłki, podejmowane do jej ocalenia.
Był kiedyś ktoś – jakiś bezimienny, dawno już zapomniany posiadacz takiego unikatu bez skazy – kto nagle uświadomił sobie, jaki klejnot trzyma w ręku. Że spadł mu z nieba dar o wartości wręcz niewyobrażalnej, bezcenny… a który uchował się dotąd chyba tylko przypadkiem. Cóż innego mógł poczuć, będąc tylko człowiekiem? Owładnęło nim bez reszty nieprzemożone pragnienie, by za wszelką cenę skarb zachować.
W momencie uświadomienia ów człowiek był już stracony. Gotów na wszystko. A na dodatek rozumiał… Rozumiał, że nie wystarczy, by on sam dbał o unikatową perłę – po nim przecież przyjdą inni. To ich trzeba było przekonać - wyznaczyć im cel w ochranianiu skarbu i dać jasne wskazówki co dalej robić i jak stać się godnymi jego posiadaczami.
Myśl szaleńca, bo umysł tego nieszczęśnika nie mógł być już uznany za normalny, biegła wartko dalej. Jak ich nakłonić…? Zwykły rozkaz mogli zlekceważyć. Testamentem, ostatnią wolą? Nie. Czarodziej wiedział, że jakikolwiek przymus, prędzej czy później, wywoła bunt. Nie można w ten sposób. To jak? Jak?
Chcąc uspokoić rozszalałe myśli, zasiadł przy biurku z pochyloną głową. Podtrzymywał czoło dłońmi; jego oczy wpatrywały się pusto w gładki blat. Nie myślał o niczym, oczyszczał umysł… gorączka stopniowo ustępowała. Usłyszał ciszę panującą w pokoju. Pomysł przyszedł sam.
Człowiek uśmiechnął się do siebie w duchu. Delikatnie poruszył różdżką wyjmując z szafy rolkę pergaminu. Czarnym, ozdobnym pismem zanotował kilka wyrazów, po czym zwinął ją z powrotem w rulon i, zapieczętowawszy, schował do szuflady biurka. Przy zamykaniu ścisnął nieco mocniej klamkę i machinalnie wyszeptał parę słów.
ROZDZIAŁ 1.
widzimy tyle tylko, ile chcemy widzieć
Narcissa rozejrzała się jeszcze raz po pokoju. To już chyba wszystko, uznała. Szkatułka babki Caphine, imponujące, ośmio- i czternastoramienne świeczniki, lusterko, które deformowało odbicie w zależności od tego, czy ten, kto się w nim przegląda jest czystej krwi czy nie, szklana kula z unoszącymi się w środku diamentami… Zabrałaby portret Nigellusa, ale Dumbledore wyraźnie nakazał, żeby zostawiła obrazy. Znajdowała się tu wyłącznie dzięki jego uprzejmości i nie chciała się narażać.
Prześlizgnęła wzrokiem po kobylastej szafie z hebanu, na której wyryto jakieś inskrypcje w obcym, prawdopodobnie starożytnym języku (Pięknie rzeźbiona, ale nie będę przecież wywozić mebli!) i po starym fotelu o ciemnozielonym obiciu. Nad fotelem wisiał jakiś obraz w złotej oprawie, dalej zaś, w ciemnym kącie komnaty, stało łóżeczko dziecięce…
Zaraz.
Narcissa oderwała spojrzenie od łóżeczka, które pamiętała z własnego, niekoniecznie najszczęśliwszego na świecie dzieciństwa, i rzuciła jeszcze okiem na malowidło. Coś w nim przykuwało jej wzrok. Po chwili zrozumiała, co – to dzieło nie zostało wykonane farbami, ale nićmi. Zerknęła na ramę. Wykuty w niej ozdobny, pełen zakrętasów napis głosił dumnie: “Toujours Pur”.
No tak. Starożytny ród Blacków… Młoda kobieta szybko znalazła wśród rozmaitych napisów własne imię. Obok widniało nazwisko „Bellatrix Black”, pomiędzy nimi zaś – wypalona dziurka. Andromeda, pomyślała Narcissa melancholijnie. Od wszystkich trzech sióstr biegły linie do „Elladory Maeve” i „Cafarnusa Blacka”, rodziców.
Córka czcigodnego rodu przebiegła wzrokiem po gobelinie. Widziała go po raz pierwszy od czasów swojej wczesnej młodości, kiedy to stawały z mamą albo ciotką Serhianą naprzeciw gobelinu i kobiety objaśniały jej żywoty przodków i szlachetność rodziny, do której mała Narcissa miała szczęście należeć. Wiele godzin spędziła dziewczynka na słuchaniu ich wywodów i przyglądaniu się rodowodowi. Teraz wydawało jej się, że coś się od tamtych lat zmieniło. Oprócz tego, że przybyło nazwisk na tkaninie, pojawiło się też coś jeszcze… Przesuwając powoli wzrok po rzędach inskrypcji pojęła, że chodziło o… dziurki. Wypalone w tkaninie małe oczka, ukazujące hebanową ścianę. Nigdy przedtem ich nie dostrzegała.
Przyjrzała się im za to teraz: występowały na przestrzeni wielu pokoleń, zagęszczając się wraz z upływem czasu. W rzędzie Fineasa Nigellusa znajdowały się tylko dwie, i to w oddaleniu od ścisłego rdzenia rodziny. Ale w linii następnego pokolenia brakowało, oprócz czterech czarnych punkcików na obrzeżach tkaniny, imienia jednej z córek dyrektora, żony Credimusa Blacka. Zdziwiła ją ta ilość. Wymazana z gobelinowej pamięci została także jedna z babć – z tego, co pamiętała o niej Narcissa, nazywała się Elnath. Podobno występowała w Ministerstwie jako obrońca szlam… Ponadto kuzyn Alfard, Andromeda, Syriusz…
Tyle osób? Narcissa przygryzła wargi. Nagłe zestawienie wszystkich zdrajców w rodzinie uświadomiło jej, jak wielu ich było. I to nie wśród dalszych powinowatych, ale w wąskim kręgu samych wybrańców losu – Blacków.
Westchnęła cicho, z rozgoryczeniem. Ale sama przed sobą z niechęcią przyznawała, że czuje do obrzydliwych zdrajców oprócz pogardy coś jeszcze; coś nieokreślonego, o czym… najlepiej nie myśleć. Ale nagle, pod wpływem dziwnego impulsu, którego nie potrafiłaby wytłumaczyć poczuła, że koniecznie musi mieć ten gobelin.
Zastanowiła się szybko. Przecież to nie jest obraz. Jednym ruchem różdżki zdjęła tkaninę ze ściany.
– Ani Harry’emu, ani Remusowi czy Tonks nie zależało na tych zabawkach, więc dlaczego ich jej nie oddać? Niech ma jakieś pamiątki z dzieciństwa. – mówił beztrosko Dumbledore – Niepotrzebnie się przejmujesz.
– Albusie, pamiątki dla Śmierciożerczyni?
Dyrektor Hogwartu zaśmiał się w duchu. Profesor McGonagall, nawet o tym nie wiedząc, trafiła w sedno.
– A cóż innego możemy zrobić z tymi rzeczami, Minervo? Oddać Stworkowi? Chętnie wysłucham twoich propozycji…
– Ale to nieostrożność! – wykrzyknęła zdenerwowana kobieta – Skąd mamy wiedzieć, czy ona nie użyje ich do jakiś podejrzanych celów…?
– Minervo – powiedział łagodnie starszy czarodziej, obserwując ją przez swoje unikatowe okulary – czy naprawdę uważasz, że oddałbym cokolwiek Narcissie Malfoy nie sprawdziwszy uprzednio, jakie ma właściwości?
Na takie dictum zdetonowana pani profesor tylko skinęła głową.
– No jeśli tak, to dobrze. – wymamrotała tylko, ugodowo – Przepraszam. Jestem tylko zaniepokojona. Kto tam z nią jest?
– Tonks, ale ma jej nie przeszkadzać.
Tonks siedziała cicho w kuchni. Jej palce zaplatały się na filiżance z gorącą herbatą, całe napięcie przenosząc na delikatną porcelanę. W pokoju obok buszowała bezkarnie jej znienawidzona Narcissa. Nimphadora całą energię poświęcała na to, by nie wpaść natychmiast do dawnego pokoju dziecięcego i nie wyzwać młodszej siostrzyczki na pojedynek. Opanuj się – powiedziała sobie stanowczo – Obiecałaś.
Nagle filiżanka rozprysła się w jej ręku. Kobieta ocknęła się z transu nienawiści, ujęła różdżkę i szepnęła krótko "Reparo". Patrzyła, jak maleńkie kawałki wracają w mig na swoje miejsca. Po chwili podniosła do oczu naprawione naczynko, trzymając je ostrożnie, pamiętna kruchości. Prawie nie było widać różnicy, co – jak na nią – było znakomitym efektem.
– Stajesz się w tym coraz lepsza. Jeszcze trochę, a dorównasz matce, Tonks. – zaszeptała do siebie. Chociaż nie odczuwała strachu ani nie martwiła ją ewentualność przeszkodzenia siostrze, Nimphadora jakoś nie chciała mówić głośno w tej pustej kuchni. To po prostu dlatego, że głupio jest mówić do siebie – pomyślała uspokajająco – Ton dźwięczniejszy od szeptu tak obco tutaj brzmi...
Wstała, podeszła do szafek kuchennych i odstawiła filiżankę na miejsce. Nagle usłyszała za sobą skrzypienie otwieranych drzwi. Reakcja była błyskawiczna. Natychmiast odwróciła się, prawdopodobnie paniką w oczach, bo stojąca w wejściu do kuchni Narcissa przyglądała jej się ze zdziwieniem.
– Chciałabym zabrać część rzeczy – powiedziała łagodnie, nie komentując ani słowem powitania – Czy chcecie wiedzieć dokładnie, które?
– Nie, nie potrzeba – wydusiła Tonks, niezdarnie chowając różdżkę do kieszeni. Co się z nią dzieje? Skąd ten atak? Wariuję, strofowała siebie, i to w dodatku bez powodu. – Zabieraj.
Narcissa zapatrzyła się na nią z wahaniem.
– Przekaż Dumbledore’owi moje… podziękowania – rzekła w końcu. Siostrzenica z trudem skryła zdumienie. Czy Śmierciożercy w ogóle znają takie słowa?
– Oczywiście.
Stały tak jeszcze przez chwilę: obydwie sobie wzajemnie wrogie, po przeciwnych stronach barykady. Rodzina? – przemknęło przez głowę starszej. Nimphadora, mocno ugruntowana w poglądach, których naprawdę nie mogło zmienić pojedyncze słówko, pierwsza się pożegnała.
– To do widzenia. – odezwała się, wiedząc, jak nieodpowiedni jest ten frazes. Narcissa też to spostrzegła.
– Chyba nieprędko – odpowiedziała i skierowała się w stronę przedpokoju.
___________________________________
Na razie jest tego tyle. Serdecznie proszę o komentarze, jak się Wam podoba... Szczere, nie załamię się

pozdrowionka
