To jest taka jednopartówka, która po
prostu pojawiła się w mojej głowie wczoraj/dzisiaj w nocy, kiedy obudziłem
się zlany potem... Więc usiadłem i napisałem ją, żeby mnie dłużej nie
męczyła...
Zamordowana. Włosy jej były czarne, a
oczy...
Widziałem. Siedzę w fotelu a moją piersią wstrząsa szloch.
Łzy wylewają się ze mnie jak krople koli ze szklanki którą trzymam w ręku i
spływają w dół, w dół, cały czas w dół. Fotel. Stoi niewzruszony i
symbolizuje. Podchodzę do niego i siadam po raz kolejny. I znów. Oglądam
siebie dookoła i chwytam za szklankę z pomarańczowym sokiem pomarańczowym
tylko po to żeby opierając ją sobie na kolanie zalać pomarańczowym sokiem
pomarańczowym moje ulubione (zielone) spodnie. I sięgam po pilota a moja
ręka płynie przez gęstniejące powietrze i nagle zatrzymuje się, gdy moim
oczom ukazuje się obraz, którego nie mogę zapomnieć, a
ja...
Zamordowana. Oczy jej były błękitne a włosy...
Widzę.
Idzie przez ulicę pełna piękna i wdzięczna jak czyhający na swą oślizgłą
ofiarę żuraw. Jej blada cera wcale nie różni się od cery przechodzących obok
niej ludzi, ale pomimo to jest tak bardzo inna, taka inna, tak INNA. A on
idzie za nią i trzyma w ręku ten okrutny metal obsadzony w ergonomicznym
uchwycie. I czuję jego przerażenie, widzę jego strach, spowodowany tym, że
zaraz ktoś zginie dla niego, dla niej. Vox
populi...
Zamordowana.
Czuję. Czuję naprężenie mięśni, kiedy
prostuję rękę w której trzymam mój ukochany, okrutny metal. Tak bardzo go
nienawidzę, tak bardzo, tak mocno, z taką siłą, ale nie ma dla mnie
odkupienia i nigdy nie będzie bo moja nienawiść jest zbyt wielka. I czuję
opór kiedy kiedy kiedy ostrze wchodzi gładko w jej ciało, tam gdzie jest
przygotowane miejsce, tam gdzie och jak on pasuje, tam gdzie chciałem. Ale
nie na długo bo to nie jest jego miejsce i on to czuje, więc w odpowiedzi na
jego prośby wyszarpuję go z rany choć minęło tak wiele, tak mało czasu, że
nikt nic jeszcze nie zauważył. A ona... ona... ONA UMIERA. Widzę oczy
kobiety sprzedającej kosmetyki, odbija się w nich JEJ ręka opierająca się o
ladę, pomiędzy trzecim a czwartym palcem zauważam zakrętkę perłowego lakieru
do paznokci, pomimo że jestem już tak daleko, całe trzy, cztery, pięć kroków
dalej, tylko nieświadomy przechodzień idący w swoją stronę. A ONA tylko się
opiera, jakby tylko na chwilę się zachwiała, jakby tylko straciła wiarę,
jakby wcale nie umierała i nie widzę tego, ale wiem o tym, gdyż jest to
oczywiste, że jej wargi nieubłaganie i słodko z największą miłością szepczą
moje imię wcale nie długie i nie krótkie. Nie jest to bardzo ważne imię,
tylko imię tego, który JĄ pokochał, jedynego który mógł JĄ uwolnić od
zmartwień od niej ode mnie od nie-nas od wszystkiego od przekleństwa od
podarunku od rozkoszy od bólu bólu bólu. Tego który JĄ uratował. I docieram
do swej kryjówki i widzę na ekranie JĄ i wyłączam telewizor. I idę do mojego
kąta i płaczę po niej nie wiem który raz dzisiaj wczoraj jutro. I moim całym
ciałem wstrząsa niemożliwy do powstrzymania szloch bólu, rozpaczy,
przeznaczenia. I rozkładam ramiona i krzyczę w niebo w noc w świat w siebie
bo kiedy wypowiada moje imię z taką miłością z takim umiarem taką pewnością
ja... ja... JA CAŁY CZAS WIDZĘ JEJ UŚMIECH