Publikowane również pod pseudonimami Lora i Lo, na forum lunatycznym, Mirriel, TN i Dziurawym Kotle.
Peter przechylił się ostrożnie na swoim miejscu, tak, że mógł złapać gałąź jeszcze mocniej. Teraz praktycznie przylegał do niej całym ciałem, obejmując obiema rękami; z obrzydzeniem czuł, jak jego koszulka robi się coraz cięższa, nasiąkając wodą z liści. Sklejony kosmyk włosów wpadł mu do oka. Spróbował odgarnąć go ramieniem, nie odczepiając się ani na chwilę od oślizgłej kory ('Pewnie pod spodem łazi mnóstwo robali' - pomyślał, wzdrygając się), ale właśnie w tym momencie wydało mu się, że drzewo chwieje się i opada na lewą stronę. Natychmiast znieruchomiał, usiłując nie myśleć o tym, jak bardzo żałośnie musi wyglądać.
Obok siebie usłyszał stłumiony chichot Syriusza.
- Black, niech cię...
- Nie wiedziałem, że masz lęk wysokości, Glizdku.
Spróbował wydać z siebie pełne dezaprobaty i sarkazmu westchnięcie, ale zabrzmiało to bardziej jak krótki, urywany oddech kogoś, kto właśnie przeżywa największe z możliwych katusze.
- Nie mam, Łapo! Ale nie uważasz, że spadnięcie z wysokości dwóch pięter nie należałoby do najprzyjemniejszych doświadczeń? Poza tym... szczury wolą... pływać.
Tym razem śmiech nie był nawet stłumiony.
- Pete, ty NIE UMIESZ pływać.
- Szczegóły, szczegóły... - wymamrotał, próbując jednak cofnąć się lekko i usadowić wygodniej. Ostatecznie, jakimś sposobem ten cholerny Black mógł siedzieć rozłożony pomiędzy dwoma gałęziami, osłonięty od deszczu, i do tego z cwaniacką miną palić papierosa.
Ale Black był lepszy. Zabawniejszy. Inteligentniejszy. Przystojniejszy. Bez wystających żeber i metra sześćdziesiąt wzrostu. I bez blond włosów.
Cholerny Black, który właśnie zgasił papierosa o korę i pokręcił z rozbawieniem głową.
- Chodź tu, cioto.
- Nie nazywaj mnie... ahh!
Wydało mu się, że drzewo znowu zaczyna się chwiać. Przylgnął do gałęzi, zaciskając powieki, zanim ktoś nie złapał go za tył koszuli, nie pociągnął i nie ustawił brutalnie w pozycji siedzącej.
- Glizdek, ja cię kiedyś normalnie... żywcem zakopię. Jak można być takim tchórzem? - Syriusz zaśmiał się - mimo to bez nuty złośliwości - i wyciągnął drugiego papierosa. - Pytanie retoryczne.
Ciszę, która zapadła po jego oświadczeniu, przerwał ponury, rytmiczny dźwięk, który zdawał się zbliżać do nich z każdą sekundą. Peter przełknął ślinę. Za ich plecami był cmentarz, prawda?
Ulicą, dokładnie pod nimi, maszerował długi pochód z czarną trumną na przedzie, niesioną przez czwórkę ludzi, a zaraz za nią z całymi długimi rzędami czarnych parasoli. Wszystkie dźwięki zdawały się idealnie ze sobą zlewać: marsz żałobny, kroki ludzi i krople deszczu, bębniące o asfalt. Lewa-prawa, lewa-prawa. Raz-dwa, raz-dwa. Bang-bang, bang-bang.
Jak zaczarowani wodzili wzrokiem za procesją, dopóki nie zamieniła się w maleńką kropkę w środku cmentarza.
Nagle Syriusz wybuchnął śmiechem.
- No i z czego się znowu... Black?
- Nic. Po prostu zastanawiam się, czy ja też zbiorę takie zajebiste tłumy, jak kopnę w kalendarz.
Peter wzruszył ramionami.
- Taaa. Pewnie tak - powiedział wymijająco, wyjmując papierosa z własnej paczki i zastanawiając się gwałtownie, jak zmienić temat. Wyglądało na to, że jego przyjaciel zamierza go podchwycić.
Nie mylił się.
- Jak chciałbyś umrzeć, Pete?
- Ja... co?!
- Nico. Bo ja... - Syriusz poderwał się na nogi, łapiąc rękami wyższej gałęzi. - Chcę umrzeć TUTAJ I TERAZ! Tak, Glizduś! Rzucę się na główkę z tego pieprzonego drzewa. Prosto na beton.
- Nie, Łapo! Nienienienie! - Peter nie zauważył, kiedy papieros wypadł mu z ręki i, wywijając pętle na wietrze, spadł na ziemię. Znając porywczą naturę Blacka, podniósł się, łapiąc pień jedną ręką, drugą spróbował pociągnąć go z powrotem do pozycji siedzącej.
Syriusz usiadł posłusznie.
- Och, mój bohaterze! Uratowałeś mi życie! - krzyknął piskliwie, zwijając się ze śmiechu. - Chyba nie myślisz, że naprawdę chciałem się zabić? - dodał już normalnym głosem, widząc, że przyjaciel skulił się z zażenowania, usiłując ukryć rumieńce. - Rany, Pete. Nie posądzaj mnie o takie rzeczy. Ja chcę umrzeć bardziej... SPEKTAKULARNIE. Sam wiesz. Zderzyć się motorem z samolotem. Albo... pamiętasz ten mugolski koncert rockowy, na którym byliśmy w zeszłe wakacje?
Glizdogon pokiwał głową, marszcząc brwi. Tak, doskonale pamiętał koncert; musieli pokonać szmat drogi, żeby się tam dostać, narażając się na wściekłość rodziny, a na miejscu zastali kilku przygłupów, którzy swoimi ochrypłymi wrzaskami doprowadzali publikę niemal do omdlenia. Dodatkowo tłumy ludzi napierały na niego tak, że przez jedną tragiczną chwilę miał wrażenie, że za moment doszczętnie go zmiażdżą. Czy właśnie o taką śmierć chodziło Black'owi? Śmierć między barierką, a tłumem?
Ale Syriusz stanął z powrotem i zaczął śpiewać coś, wygłupiając się przy tym i poruszając w takt nieistniejącej muzyki, tak, że z góry spadła na nich lawina kropel, a Peter z powrotem przylgnął do swojej gałęzi.
- Przestań już... Syriu... PRZESTAŃ!
Black posłuchał i, znowu się śmiejąc, usiadł.
- Właśnie tak. Chciałbym, żeby jakiś psychiczny fan zastrzelił mnie, kiedy będę grał. Miliony publiczności. I wszyscy poszliby na mój pogrzeb. Wszyscy by płakali i co roku organizowali parady w rocznicę mojej śmierci. To jest to, Pete. - Wzniósł oczy, wyciągając ręce do góry. - To jest to! No, ale nawet jeśli nie zostanę rockową gwiazdą ani super bohaterem, to i tak wynajdę jakiś sposób, żeby Binns zanudzał o mnie na historii magii. I żeby na moim pogrzebie były tłumy.
- Jeśli od tego poczujesz się lepiej, to mogę obiecać, że ja przyjdę na twój pogrzeb. I wiesz co, Black? Moja mama miała rację. - Peter zachichotał z prawdziwą wesołością po raz pierwszy tego dnia.
- W związku z czym?
- Nie powinienem się z tobą zadawać. Jesteś świrem. Świrem, Black!
Zaczęli, rozbawieni, szarpać się i tarzać, a po chwili - przy akompaniamencie krzyku Petera - ześlizgnęli się po pniu, prosto na ulicę.
Zagrzmiało.
- Dobra... - Syriusz wstał nagle, oglądając zabłocone spodnie. - Chyba powinniśmy wracać. Mi moja matka wisi, ale twoja...
- Taaa... - zgodził się szybko Peter. - Poza tym jestem głodny.
Burza na cmentarzu.
***
Lewa-prawa, lewa-prawa. Raz-dwa, raz-dwa. Bang-bang, bang-bang.
Ludzie maszerowali w idealnej zgodzie z bębnami.
Wielki, wychudzony szczur wychylił się ostrożnie zza zmurszałego kikuta pnia i niezauważony wplątał w tłumny pochód.
Zbierało się na deszcz.