Patrzyłam w głębokiej ciszy
co pustką
wydawać się mogła,
jak ona leciała w dół
krzycząc słowa
rozpaczy.
Później oni przybyli:
każdy jak upiór czarny,
milczeniem
mówili do siebie
wzrok ich jak woda mętny
I nie myśleli że
dzisiaj
stało sie wielkie nieszczęście:
że ktoś łzy będzie wylewał,
a inny przypłaci to życiem...
Później szłam mroczną
ulicą,
gdzie cień śmierci oznaką,
patrzyłam na dziwnych ludzi:
w
ciemnych, starych kominiarkach...
Widziałam oczami dziecka
jak z nożem
biegną do niego;
jego uszami słyszałam
odległe tak bardzo
krzyki...
Byłam w pieknym lesie
jakaś kobieta szła za
mną.
Myślałam "Nareszcie spokój"
bez srachu i kłamst
potoku;
myliłam się jednak bardzo
nie dane mi był odetchnąć,
znów
krzyk, lecz inny niz tamte
tak krótki i nagle urwany...
Patrzyłam
za siebie w milczeniu,
jak złodziej idzie w mą stronę,
w mroku
dostrzegłam torebkę -
własnosć zabitej kobiety.
Dlaczego nie wrócę do
domu?
Dlaczego tak właśnie mam zginąć?
Wsród drzew uśpionych
jesienią
za to że zobaczyłam,
coś czego nie wolno mi było?
I
jedną odpowieź znalazłam,
jedną prawdę największą:
"Bóg jest
miłością"