Tak, dla
niektórych to będzie zagadka, dlaczego na forum następują takie dziwne
zawirowania: jakieś tematy znikają, a potem pojawiają się po raz drugi.
Prosta rzecz - chciałam, żeby to wyglądało porządnie i podpisane moim
własnym nickiem. JAk ktoś zechce, to powtórzy poprzedni komentarz, jak nie
to nie, trudno.
„Trick or treat, czyli Halloween
Severusa Snape’a.”(w chwili szaleństwa napisała
Toroj)
Ktoś mógłby powiedzieć, że Severus Snape nienawidzi dzieci i nie
ma z tego powodu żadnego powołania do swego zawodu. Oczywiście popełniłby
poważny błąd, przynajmniej z punktu widzenia samego zainteresowanego.
Profesor Snape nie żywił nienawiści do młodego pokolenia, a nawet mawiał, że
lubi dzieci „jeśli są ciche i dobrze wysmażone”. Jakby nie było,
podczas jego kilkunastoletniej kariery nauczycielskiej żaden uczeń nie
został uduszony w afekcie, zadźgany ani otruty. (Ze śmiercią Cedrika
Diggory’ego Severus nie miał nic wspólnego, więc to też się nie
liczyło.) Żadnych ubolewania godnych aktów fizycznej przemocy, pomimo, że w
ciągu ostatniej dekady w szkole każdego roku przebywało przynajmniej dwóch
Weasleyów jednocześnie. Profesor Snape uważał się za człowieka świętej
cierpliwości.
Cichą jego ambicją było zapisanie się w nieoficjalnych
annałach szkolnych jako Największy Bydlak Wszechczasów. Czasem pieścił w
myślach wizję siwowłosego już Rona Weasleya, opowiadającego wnukom:
„Hę?! Mówisz, że ten nowy facet od Eliksirów to bydlak? Nie znałeś
starego Snape’a, to dopiero był kawał drania. Dzisiaj już takich nie
ma!” W takich chwilach czułość zalewała twarde profesorskie serce
i prawie lubił Ronalda Weasleya. Wnuków do snucia opowieści z pewnością nie
zabraknie. Ryżowłose plemię mnożyło się w postępie geometrycznym, jak wirusy
kataru.
Owe rozmyślania przerwało mu delikatne pukanie do drzwi
gabinetu. Otworzył. Na progu stała Madame Pomfrey, trzymająca w opiekuńczym
geście obie ręce na ramionach jakiegoś pierwszoroczniaka. Snape zerknął na
dzieciaka ze starannie ukrywanym obrzydzeniem. Na pierwszy rzut oka trudno
było stwierdzić jego płeć. Indywiduum miało półdługie włosy we wszystkich
odcieniach koloru blond, wpadające kosmykami w szkła okularów. Spod
przykrótkiej szaty widać mu było mugolskie jeansy. Na szacie natomiast
widniała zielonkawa naszywka z wężem. W jednej ręce mały Ślizgon dzierżył
papierową torebkę, a w drugiej sporych rozmiarów chustkę do nosa. Nie dało
się ukryć, że jest silnie zasmarkany.
Z pewną irytacją Snape zdał sobie
sprawę, że mimo wysiłku umysłowego nie jest w stanie dopasować do
małoletniej fizjonomii żadnego nazwiska. Prawdopodobnie było to jedno z
grupy dzieci, zaledwie dwa dni temu awaryjnie przeniesionych do Hogwartu z
rozwiązanej filii na Szetlandach. Aż pięcioro trafiło do Slytherinu.
Bouget..? Barclay...? Lafferty...?
- Tak, Poppy...? – spytał
Severus ze sztuczną uprzejmością. - To chyba moje? Co się stało?
- Dzień
dobry, Severusie! Sprawiłoby mi przyjemność, gdybyś znalazł dla nas czas
– zaszczebiotała wylewnie pielęgniarka. - Mamy taki mały problemik...
– Wepchnęła dzieciaka do środka. Mały zaszurał nogami i wymamrotał
koszmarnie zachrypniętym sznapsbarytonem:
- Dbry panie psosze...
-
Fatalna infekcja górnych dróg oddechowych! – Poppy przewróciła
oczami. - Eliksir Pieprzowy nie działa! Ani inhalacje z olejku
Camonille, ani inkantacje... zasadniczo nic nie działa, Severusie. Gdybym
nie wiedziała, że to niemożliwe, sądziłabym, że mam do czynienia z wrodzoną
odpornością na eliksiry.
„Niekompetentna idiotka” –
pomyślał Snape. Poppy znana była z tego, że większość dziecięcych
dolegliwości leczyła pieprzem lub rumiankiem. Już dawno doszedł do wniosku,
że przeciętny uczeń Hogwartu, jeśli przeżyje siedem lat jego Eliksirów,
słodycze Dumbledore’a i leczenie Madam Pomfrey, od razu może spać na
gwoździach i zaciągać się do Legii Cudzoziemskiej. Głośno natomiast
rzekł:
- Nie ma czegoś takiego jak wrodzona odporność na eliksiry,
Poppy!
- Gdybyś mógł...
- Mogę. Siadaj tu! – Wskazał
dzieciakowi stół. Pierwszak posłusznie wdrapał się na dębowy blat, razem ze
swoją chustką i torebką. Z torby wysypało się nieco drobnych ciastek. Przy
okazji nauczyciel skonstatował, że powycierane spodnie dzieciaka prezentują
się jeszcze gorzej niż lumpeksowy przyodziewek Weasleyów i tego niechluja
Pottera. Na jednym udzie miał dziurę z powypruwanymi nitkami, a na kolanie
naszywkę w kształcie czaszki i napis: „Born too pepperoni”.
- A! – rozkazał Snape, biorąc różdżkę.
Dziecko spojrzało
na niego zezem, z wyrazem nieufności na twarzy.
- Siri, pokaż gardło
panu profesorowi – zagruchała Madam Pomfrey.
Siri!! Snape
wzdrygnął się z obrzydzenia. Następny Syriusz! Jak on nie cierpiał tego
imienia! Ma Syriusza w Slytherinie, to nie do zniesienia!
-
Lumos – mruknął, zapalając światełko na końcu różdżki.
-
AAAAAAAAA!!! – Bachor rozdziawił się pokazowo, prezentując
w błękitnawym blasku zaklęcia najokazalsze zapalenie migdałków, jakie
Severus widział w życiu.
- Cudne... Po prostu podręcznikowe. Nie muszę
być po medycynie, żeby wiedzieć, że to nadaje się tylko do wycięcia –
osądził Mistrz Eliksirów. Szczęki chłopaka zatrzasnęły się raptownie z
impetem pułapki na niedźwiedzie, omal nie odgryzając czubka różdżki.
- A
takiego... – warknął ponuro.
- Siri...! – Pielęgniarka
zachichotała nerwowo.
- W tej szkole nie używamy takiego słownictwa,
chłopcze!! – ryknął Snape. – Pięć punktów od... –
w ostatniej chwili zadławił się własnymi słowami.
-
Nie...jestem...chłopcem... – wycedziło dziecko pogardliwie (oraz
ochryple).
Snape zdębiał.
- Siri... To nie od Syriusza?!
- Od
Sirith – wyjaśniła dziewczynka z godnością. – Jestem Sirith
Lestrange.
Snape nie wiedział, czy czuć ulgę, czy wprost przeciwnie. Z
jednej strony nie będzie musiał znosić żadnego Syriusza w swoim domu; z
drugiej miał oto przed sobą żeńską wersję Pottera – rozczochrane
„coś” w portkach trzymających się w całości chyba tylko dzięki
zaklęciu; w okrągłych okularach, za którymi tkwiły oczy o spojrzeniu szarym,
bezczelnym i cynicznym.
- Według regulaminu Hogwartu dziewczęta nie
chodzą w spodniach poza zajęciami sportowymi – powiedział Snape
oschle. – Nie omieszkam wysłać sowy do twoich rodziców,
Lestrange.
- Tata jest w Azkabanie, a mamusia się powiesiła –
oznajmiło dziecko z nutą satysfakcji.
- Biedna sierotka! –
zakwiliła Poppy, gładząc indywiduum po płowej łepetynie.
Severus miał
wrażenie, że wszystkie wnętrzności przewracają mu się w środku.
- Won ze
stołu – warknął i wskazał kierunek kciukiem. - Siadaj tam!
Potrzebuję miejsca do pracy.
Mała zlazła i pospiesznie zgarnęła rozsypane
słodycze. Pielęgniarka nadal patrzyła na nią rzewnie. Sirith Lestrange
zatrąbiła w chustkę, po czym zaczęła rozglądać się po pracowni.
„Ta
szkoła schodzi na psy” pomyślał Severus, niemal odruchowo zestawiając
listę składników eliksiru. Nadchodziły takie chwile, kiedy rozumiał pewne
motywy postępowania Czarnego Lorda, zwłaszcza jeśli oznaczałoby to
eliminację zasmarkanych indywiduów z czaszkami na kolanach, potomków
alkoholików i mętów z Nokturnu. Chociaż...
- Ojciec pracował dla
Sam-Wiesz-Kogo? – zapytał od niechcenia, ucierając na proszek piołun i
sierść z ogona hipogryfa. Kątem oka zobaczył jak Madam Pomfrey sznuruje
usta, a dziewucha prostuje się jak świeca z oburzenia.
- Tata był
uczciwym włamywaczem, a nie jakimś zbrodniarzem!! Siedzi za kradzież
oraz zniszczenie mienia – zaprotestowała.
„Co za czasy”
pomyślał Snape, z roztargnieniem podgrzewając kociołek z półproduktem.
„Uczciwi włamywacze, moralni oszuści i pewno jeszcze szlachetni
kieszonkowcy.”
Wytrącony z równowagi, zaledwie wierzchnią warstwą
świadomości zarejestrował fakt, że właśnie odruchowo zjada ciasteczko,
zostawione przez nieuwagę na stole. Dziwne... Nagle zaczęła swędzieć cała
skóra, potem poczuł łaskotanie. Spojrzał na Pomfrey i Lestrange: mała gapiła
się na niego szeroko otwartymi ze zdumienia oczami, a na jej usta wypływał
powoli krzywy uśmieszek, Poppy wyglądała, jakby miała się za chwilę
przewrócić.
- Sev... Sev...
Zerknął na swoje dłonie. Pokrywało je
mnóstwo puszystych, jaskrawo żółtych piórek. Nie miał odwagi spojrzeć w
lustro.
- Właściwie to do twarzy ci w żółtym – jęknęła Poppy.
Pierwszoklasistka wydała z siebie dźwięk, jakby się dławiła gorącym
kartoflem.
-AAAAAAAAAAGGGGGGHHHHHRRRRRRR!!!!!!!!
3;!
Trzeba było przyznać, że obie miały refleks. Dziewczyna
błyskawicznie zanurkowała pod stół, a pielęgniarka zasłoniła się drzwiami
szafy. Pięć minut (oraz dwa połamane krzesła) później było już po wszystkim.
Posadzkę zaścielała warstwa żółtego pierza, a Severus – już w
normalnym, czarnym kolorze – usiłował nakłonić małą do wyjścia spod
stołu.
- Wyłaź, ty zarazo!! Wyrwę ci te cholerne migdałki przez
nos, bez znieczulenia!
- Pan chyba żartuje, prosz pana! –
odparło dziecko z urazą.
- Ależ Severusie, nie strasz jej, ona ma za sobą
traumatyczne przejścia! – wmieszała się Madam Pomfrey. –
Doznała szoku, prawda dziecino?
- Właśnie – potwierdziła Sirith
spod stołu.
- Ja też doznałem szoku i też jestem po przejściach!
– zawył Snape. – Zamieniłem się w pieprzonego kanarka, do
cholery!
- Sev, nie przeklinaj przy uczennicy!!
Spod
stołu zabrzmiało stłumione mamrotanie i Severus mógłby przysiąc, że padły
tam słowa: „I to nieudolnie.” Postanowił nie komentować. Zrobił
kilka relaksacyjnych wdechów, po czym machnął różdżką nad kanarkowym
dywanem.
- Turbulentio. – Pierze zebrało się w jeden wirujący
lej.
- Evanesco! – Denerwująca żółć zniknęła.
Snape znów
schylił się, zaglądając pod stół, gdzie Lestrange kuliła się w najdalszym
kącie pod ścianą.
- Dobszszszsz... – wysyczał. – Nie będzie
amputacji migdałków, nie będzie duszenia, łamania kołem, ani przypiekania na
ruszcie. Natomiast jak nie wyjdziesz stamtąd w ciągu dziesięciu sekund,
zamienię twoje życie w piekło. A będziesz tu jeszcze przez siedem lat.
Siri wypełzła natychmiast, pociągając nosem. Snape, unikając patrzenia
na zasmarkaną Ślizgonkę, napełnił gotowym eliksirem rozpylacz.
-
A!
Psiknął kilkakrotnie roztworem do gardła dziewczynki, po czym
wcisnął jej rozpylacz do ręki.
- Powtarzać kilka razy dziennie aż do
skutku. A teraz żegnam panie!
- To wszystko? – zapytała z
niedowierzaniem Siri.
- A co jeszcze byś chciała? – warknął Snape i
zwrócił się do Madame Pomfrey: - Jeżeli ktoś jutro wypowie przy mnie słowo
„kanarek”, to nie ręczę za siebie. A ty się pożegnasz z kremem
przeciwzmarszczkowym.
Poppy rzuciła mu łzawe spojrzenie zranionej sarny.
- No wiesz...! Siri, podziękuj panu profesorowi.
- Dziękuję,
panie profesorze – wyrecytowała mechanicznie, nie spuszczając z
Severusa czujnego spojrzenia. Głos miała już dużo lepszy, co stwierdził z
zadowoleniem.
- Pamiętaj, co ci powiedziałem – mruknął.
-
Dooobra... – odmruknęła i natychmiast poprawiła się ugrzecznionym
tonem: - Oczywiście, panie psorze.
„Niezły numerek” pomyślał
Severus kwaśno. Ten rok zapowiadał się wyjątkowo interesująco, jakby mało
było wyczynów Wielkiej Trójcy!
Po wyjściu Poppy i jej protegowanej,
Snape stał jeszcze w zamyśleniu pośrodku swego gabinetu. Trefne słodycze
prawdopodobnie pochodziły z uczniowskiego przemytu od Zonka i były pierwszą
oznaką, że już za trzy dni nadejdzie Halloween, a w Hogwarcie rozpęta się
piekło. Korytarze zaroją się od poprzebieranych uczniów, straszących się
nawzajem sztucznymi nietoperzami, fosforyzującymi szkieletami poruszanymi
zaklęciem Mobilicorpus i bazyliszkami z gumy. Wszędzie będą się zwieszać
girlandy fałszywych pajęczyn, korytarzami będą lewitować podświetlane dynie,
a sam Albus Dumbledore, nie zważając na powagę dyrektorską, będzie jak co
roku uczestniczył w tym szaleństwie, zachęcając dzieciarnię do dzikiego
rozpasania i poszukiwania słodyczy w różnych zakamarkach. W zeszłym roku
Snape omal nie złamał nogi, potykając się o czaszkę na schodach; a z galerii
spadła mu na głowę sztuczna, piszcząca kura. Zdecydowanie, Wigilia
Wszystkich Świętych była dniem, w którym Severus najchętniej nie wychodziłby
z łóżka. Waniliowe ciasteczka, zamieniające ludzi w kanarki, to był doprawdy
drobiazg, w porównaniu z całokształtem.
Ciasteczka...zamieniające...ludzi...w kanarki. Snape zapatrzył się
niewidzącym wzrokiem w przestrzeń, a na jego nieładną twarz wypłynął
ekstatyczny uśmiech. Doznał jednej z tych nieczęstych chwil iluminacji,
kiedy nagle w głowie pojawia się klarowna idea, od razu ze wszystkimi
szczegółami. Halloweeen! Chcą zabawy – będzie zabawa!
-
I’m so bad, so bad... very, very bad... – zanucił Mistrz
Eliksirów, zacierając ręce i kierując się do swej prywatnej
kwatery.
*
Około północy w Hogwarcie zwykle czynnie egzystują duchy,
patrolujące korytarze koty (sztuk jedna) lub profesorowie cierpiący na
bezsenność. Severus Snape należał do tej ostatniej grupy. W dzień na tyle
intensywnie zajmował się eliksirami i dziećmi, że w nocy śniły mu się
również eliksiry i dzieci, co uważał za nużącą monotonię. Jedyną odmianę
stanowiły zniekształcone wizje zebrań Klubu Śmierciożerców, z przemówieniami
przewodniczącego w dyktatorskim stylu. Z dwojga złego Snape wolał dzieci. Po
takich niespokojnych drzemkach zwykle wychodził na spacer po rozległych
korytarzach zamkowych, z tlącą się w głębi duszy cichą nadzieją, że wreszcie
przyłapie włóczącą się nielegalnie Wielką Trójcę: Potter –Weasley -
Granger. Innym powodem było trywialne wypalenie papierosa, na który to nałóg
Severus pozwalał sobie w ukryciu i wstydliwie, choć był on oczywiście
tajemnicą Poliszynela.
Snape przemierzał leniwym, kocim krokiem galerię
na pierwszym piętrze. W cywilnym swetrze (czarnym) i jeansach (również
czarnych), z papierosem „Modern Wizard” w kącie ust. Zasnuty
woalem dymu, z daleka przypominał demona na urlopie. Na ceglanych ścianach
drzemały liczne portrety. Niektóre odprowadzały go wzrokiem wyrażającym
dezaprobatę. Za zakrętem natknął się na szarego kota.
- Dzień dobry,
pani profesor – odezwał się grzecznie.
- Raczej dobranoc, Sev
– odpowiedziała McGonagall, przybierając ludzką postać. – Już po
północy, a ty nie śpisz. Znów miałeś koszmary? Nie powinieneś palić, mój
drogi.
Uh, och! Mężczyzna przekroczył już trzydziestkę, a jego dawna
nauczycielka Transmutacji nadal jakąś cząstką podświadomości uważała go za
uczniaka! Po prawdzie i jemu nader rzadko, przy wyjątkowych okazjach
przechodziło przez gardło jej imię.
- Rzuć to paskudztwo. Dobranoc, Sev
– McGonagall z szelestem szat oddaliła się w stronę wieży Gryffindoru.
Snape rozejrzał się, po czym zdusił wypalonego papierosa na przyłbicy
pobliskiej zbroi, a peta wrzucił do środka.
- Agni – mruknął
zaklęcie i przypalił od różdżki następnego. Z przymkniętymi oczami chwilę
rozkoszował się płynącą w krwiobiegu nikotyną, po czym kontynuował
przechadzkę. Na drugim piętrze znów natknął się na szarego kota.
- Czego,
sierściucho? – burknął. Nie musiał silić się na uprzejmość, gdyż była
to po prostu Pani Norris Filcha.
- Muę... – odpowiedziała kotka,
patrząc mu znacząco w oczy; z ogonem w górze jak peryskop, przeszła się
kawałek korytarzem, a następnie obejrzała na niego.
- Rozumiem –
mruknął, idąc za kotką. – Co tym razem?
Pani Norris zaprowadziła go
do drzwi schowka na miotły. Oparła na nich łapę i wyjaśniła: Mruę, mruę...
– po czym odeszła w postawie osoby, która właśnie wypełniła swój
obywatelski obowiązek.
Snape otworzył drzwiczki i rzekł do siebie:
-
Aaahaaaa.... czegóż innego mógłbym się spodziewać?
Na legowisku
umoszczonym ze ścierek, zwinięte w kłębek jak kociak, spało dziecko. Nawet
gdyby Severus nie pamiętał, do kogo należy ta rozwichrzona, jasna czupryna,
bez pudła rozpoznałby powycierane jeansy z trupią czaszką na kolanie.
-
Lestrange!! – Jego głos zadudnił echem w zamkowym
korytarzu.
Otworzyła oczy natychmiast, przechodząc z głębokiego snu od
razu do stanu czuwania, jak dzikie zwierzę. Nie wyglądała jednak na
przestraszoną.
- No...? – odezwała się pytająco i ziewnęła.
-
Dlaczego nie jesteś w swoim łóżku?- wysyczał Snape.
- Bo zapomniałam
hasła – wyjaśniła irytująca dziewczyna, gramoląc się na nogi.
-
Trzeba było zapukać do mnie, albo czekać przed wejściem na jakiegoś
starszego ucznia!
- Na posadzce?? – zdziwiła się mała, znów
ziewając i drapiąc się bezceremonialnie po nastroszonych od snu kłakach.
- Ach, więc schowek na miotły był zdecydowanie wygodniejszym miejscem?
– spytał zgryźliwie Severus.
- No pewno – odparła Sirith z
łagodnym zdumieniem. – Jak ojciec pracował, a mama szła w tango, to
chyba nie myślisz, że spałam pod drzwiami... panie psorze – dodała,
przypominając sobie o podstawowej uprzejmości.
- Marsz do sypialni!
– warknął Snape głosem z głębi trzewi. – A jutro po lekcjach
masz szlaban z panem Filchem.
- Okej – zgodziło się dziecko,
wkładając okulary. – To ten fajny dziadek, co ma kota?
Jako żywo,
nikt nigdy w tej szkole nie nazwał jeszcze Argusa Filcha „fajnym
dziadkiem”. Ten bachor był po prostu nienormalny. Lestrange tuptała
beztrosko u boku swojego Opiekuna w kierunku lochów i wydawało się, że
zupełnie sobie lekceważy wszelkie konsekwencje zarówno noclegu na ścierkach,
jak i własnej bezczelności.
- W tych ciuchach wygląda pan jak mugol
– odezwała się raptem.
- A jakbym cię tak sprał? – warknął
Snape kątem ust.
Czujne spojrzenie.
- Bardzo szybko biegam –
odparła.
„Typowe dziecko Nokturnu”, zadumał się Severus.
Ciekawe, kto płacił za jej szkołę. Jakieś Towarzystwo Opieki? Musi zajrzeć
do jej dokumentów.
Myśli Snape’a mimowolnie odpłynęły w inną
stronę. Kilka godzin temu otrzymał zwrotną sowę z firmy Zonka. Sprzedawca w
uprzejmych słowach zawiadamiał go, że zamówienie na dziesięć kilo
„kanarkowych ciasteczek” nie może być zrealizowane, gdyż czegoś
takiego nie mają w ofercie. To było bardzo zastanawiające. Skąd mała miała
te słodycze?
- Lestrange, skąd wzięłaś te... kanarkowe kremówki? –
zapytał surowo. Słowo „kanarkowe” wymówił z pewnym wysiłkiem.
Dziewczynka rzuciła mu nieufne spojrzenie.
- A jaka odpowiedź jest
dobra? – odpowiedziała pytaniem na pytanie.
- Prawdziwa –
warknął Severus odpowiednim tonem, specjalnie zarezerwowanym dla
pierwszaków. – Pamiętaj co mówiłem o migdałkach, siedmiu latach w tym
miejscu i nieograniczonych możliwościach, jakie dają eliksiry.
- Ehe...
i o zamykaniu sławy w butelce i o ważeniu chwały – dodała Sirith.
– Dobry tekst. Ile waży chwała?
- Ile kosztuje jedna kremówka?
– odbił piłeczkę Severus.
- Cztery sykle za sztukę, jak się bierze
od razu dwa tuziny, to jest zniżka dziesięć procent, co daje niecałe trzy
galeony. Opłaca się – wyliczyła Siri szybciutko i skrupulatnie,
dodając po krótkiej chwili: - Jak się nie ma trzech galeonów, to trzeba być
miłym dla takiego jednego rudego ze starszych.
- Miłym? – burknął
Snape zgryźliwie. – O posiadanie trzech galeonów cię nie podejrzewam,
Lestrange, więc byłaś „miła”? W jakim sensie?
- Zarobiłam na
reklamie – oznajmiła, dumnie podnosząc podbródek. –
„Szalone Niespodzianki Weas...” ygh! – Zatkała sobie
usta pięścią.
Severus uniósł jedną brew. Obrotne dziecko: w ciągu dwóch
dni załatwiła sobie kontakt z nieźle prosperującą firmą (nieważne, że
nielegalną), podbiła serce szkolnej pielęgniarki oraz wyszła z życiem z
gabinetu Mistrza Eliksirów. Panna Lestrange zapowiadała się na silną
indywidualność.
- I tak bym się domyślił – rzekł z lekką nutą
pobłażania. – Jeśli nie pochodziły od Zonka, to na miejscu mamy
jedynie wytwórnię Weasleyów.
Stanęli wreszcie w znajomym lochu, przed
ścianą na której widniała płaskorzeźba, przedstawiająca trzy węże,
posplatane ze sobą w elegancki węzeł.
- Alvar – powiedział Snape
półgłosem. W murze niemal bezgłośnie uformował się łukowaty portal, za
którym widać było fragment pokoju wspólnego Slytherinu. Wewnątrz panowała
głucha cisza, zapewne reszta uczniów spała twardo.
- Zapamiętaj to sobie,
Lestrange. Alvar, alvar... Nie kalmar i nie rabarbar. ALVAR! –
powtórzył nauczyciel z naciskiem. – Chyba zdołasz utrzymać to w tej
pustej łepetynie do poniedziałku?
- Acha... dzięki – odpowiedziała
dziewczynka, po czym uśmiechnęła się szeroko i szczerze.
Severus drgnął
w lekkim szoku. Uśmiechnęła się? DO NIEGO?
- Dobranoc. I zęby umyj...
– wymamrotał, skonfundowany. Och, uch! Do diabła, co on
wygaduje! – Pamiętaj o jutrzejszym szlabanie – dodał szybko,
nasączając każde słowo czarnym sarkazmem.
- Acha... Dobranoc –
kiwnęła głową Sirith i weszła do środka.
Snape skierował się do własnych
pokoi. Po drodze kilkakrotnie pacnął się w skroń otwartą dłonią, jakby
chciał, by poszczególne klepki wskoczyły mu na właściwe miejsca.
- Za
dużo cukru w diecie – warknął do siebie.
*
Następne
przedpołudnie upłynęło Severusowi pracowicie: drugi rok Ravenclaw-Hufflepuff
– plus dziesięć punktów dla Krukonów, minus dwanaście od Puchonów za
wypalenie dziury w stole; czwarta klasa Gryffindor-Slytherin –
piętnaście do zera dla węży. Jedna interwencja medyczna z powodu
niekontrolowanego rozrostu prawego ucha jakiegoś nerwowego Gryfona, który
postanowił podrapać się w nie różdżką. Ostatnią godzinę przed obiadem
Severus miał z mieszaną grupą OWTM siódmego roku.
- Weasley! Na
słówko – kiwnął na jednego z bliźniaków, pakującego podręczniki po
skończonej lekcji. – Ogłaszam konfiskatę całego waszego zapasu
kanarkowych kremówek.
Rudzielec na chwilę zbaraniał, ale natychmiast
odzyskał rezon.
- W świetle prawa jesteśmy z bratem pełnoletni, mamy
zarejestrowaną legalną firmę wysyłkową i nasz towar nie podlega konfiskacie.
Co więcej, próby jego zajęcia będą poczytywane za kra... – oświadczył
z mocą.
- HĘ?! – ryknął Snape, przerywając chłopakowi w pół
słowa. – Za co?! Rozprowadzanie tego w szkole z pewnością nie jest
LEGALNE ! Wszyscy wiedzą, że handlujecie takimi drobiazgami wśród
uczniów!!
- Dowody proszę – rzekł twardo Weasley.
Przez
pół minuty obaj mierzyli się wzrokiem. Snape zdał sobie sprawę, że w ten
sposób nic nie zyska. Zemsta mogła poczekać.
- Składam zamówienie
– oznajmił sucho. – Czterysta sztuk... nie! Lepiej czterysta
pięćdziesiąt. Na jutro, a najpóźniej na rano trzydziestego pierwszego
października.
Weasley wyglądał, jakby się dusił. W końcu wypuścił z
sykiem powietrze z płuc.
- To daje... – Skierował wzrok na sufit,
poruszając wargami. – Sześćdziesiąt dwa galeony.
- Ekhm... –
chrząknął znacząco Mistrz Eliksirów.
- Minus rabat dziesięć...
-
Wieszano cię już kiedyś na jelitach, Fredzie Weasley? – spytał Snape
tonem swobodnej konwersacji. Jego czarne oczy przypominały dwie dziury
prowadzące w kosmos.
- Jestem George – sprostował rudzielec.
-
Nie szkodzi, Freda też wypatroszę – warknął Severus.
- Piętnaście
procent, niżej nie możemy zejść – poddał się młody przedsiębiorca z
westchnieniem.
- W porządku. Płatne przy odbiorze – zgodził się
Snape.
George wypadł z klasy, jakby się za nim paliło. Severus słyszał
jego wrzask z korytarza:
- Freeeeeeeeeeeeed!!! Czadu!
Zrywamy się z Zielarstwa! Pilny klient na jutro! El
Dorado!!
*
Bardzo z siebie zadowolony Mistrz Eliksirów
postanowił skontrolować przebieg rozdanych wczoraj szlabanów.
Zajrzał do
notesu – według notatki panna Sirith Lestrange przebywała w Komnacie
Pamięci, zapewne polerując w pocie czoła starożytne insygnia oraz liczne
trofea sportowe. Skierował się więc w tę stronę energicznym krokiem, mijając
po drodze rozpaplane, rozchichotane grupki uczniów, podekscytowane
nadchodzącą zabawą. „Jakby było czym” pomyślał profesor
ironicznie ”Parę godzin igrzysk, a potem witaj szara rzeczywistości i
sprawdzianie z Numerologii.” Nawet gronu pedagogicznemu udzielił się
ogólny nastrój. Madame Pomfrey przy stole w Wielkim Hallu pomagała
dzieciarni wycinać poczwarne gęby w dyniach. Operowała przy tym skalpelem z
budzącą podejrzliwość sprawnością. Profesor Flitwick rzucił sam na siebie
zaklęcie lewitacji i fruwał jak balonik w przestronnym wnętrzu Wielkiego
Hallu, przystrajając wszystko co się dało sztucznymi pajęczynami.
-
Arachniiiiiii... – piszczał, a wtedy z końca jego różdżki snuły się
niteczki cienkie i delikatne niczym babie lato; lub buczał nisko trzmielowym
głosem: - Arachnoooo... – a wtedy pojawiały się pajęczyny grube,
ciężkie i jakby porośnięte stuletnim kurzem.
Na wysokiej drabinie stała
Angelina Johnson, rozmieszczając wśród pajęczynowych girland włochate
tarantule z piórek i pluszowe nietoperze. Poniżej stał Lee Jordan, trzymając
asekuracyjnie drabinę i gapiąc się na nogi dziewczyny z cielęcym zachwytem.
- Arachnae – szepnął cichutko Snape, dyskretnie celując w niego
różdżką. Jakby znikąd pojawił się wielgachny tłusty pająk i plasnął
chłopakowi prosto między oczy. Lee wrzasnął z zaskoczenia, drabina zachwiała
się niebezpiecznie, a wrzask Angeliny zabrzmiał jak echo jego krzyku.
-
Wingardium Leviosa!! – ryknął Snape, błyskawicznie zmieniając
obiekt. Usłyszał, że ktoś krzyczy jednocześnie to samo. Angelina, trafiona w
trakcie upadku podwójnym zaklęciem, z piskiem wzleciała do góry; wirując w
niekontrolowany sposób, odbiła się od magicznego sufitu i zawisła głową w
dół, prezentując koronkowe dessous. W ogólnym zamieszaniu Severus zobaczył
drugiego ratownika, gapiącego się z osłupieniem na Angelinę przez okrągłe
szkła. Oczywiście, Potter!! Chociaż... szczeniak miał refleks,
Severus musiał to przyznać, acz niechętnie.
- Potter!! Puść
ją!! – przekrzyczał rejwach.
Chłopak kiwnął głową i
opuścił różdżkę, robiąc gest „finite incantatem”. Snape opuścił
na dół histeryzującą dziewczynę, która natychmiast porwała z najbliższego
stołu dynię i zaczęła nią walić swego chłopaka po dredach, używając przy tym
najlepszych określeń z Irytkowego repertuaru.
- Pięć punktów od
Gryffindoru za odrażające słownictwo! – huknął Snape na Angelinę.
Ciemnoskóra piękność – aktualnie purpurowa i roniąca łzy wściekłości
– wypadła z sali, jakby goniły ją wilkołaki. Skonfundowany Lee
wycierał się z resztek dyni. Widzowie pokładali się ze śmiechu.
- I
dziesięć dla Gryffindoru za szybką reakcję pana Pottera. – Obok
Severusa pojawił się Dumbledore, mrugając do niego znacząco.
- Uhm,
tak... – zgodził się Snape z kwaśną miną. Uh! Nie bardzo się to
powiodło. Czy dyrektor widział całą sytuację? Nie widział? Chyba widział.
Stary Dumble miał więcej oczu niż mucha. Severus postanowił wynieść się z
Hallu jak najszybciej.
Jak się spodziewał, istotnie mała Lestrange
przebywała w komnacie Pamięci, odrabiając szlaban pod dozorem Pani Norris.
Natomiast nie spodziewał się tego, że będzie odbywać karę ze śpiewem na
ustach. Jeszcze za drzwiami Snape usłyszał:
- Kiedy w Hogwarcie snuje
się mój cień,
To wtedy w noc się zamienia dzień.
Mistrz Eliksirów
nazywają mnie,
Jak na mnie wpadniesz, będzie z tobą źle.
Bo ja jestem
zły, tak zły, bardzo bardzo zły...
Wiesz - jestem zły, tak zły...
Naprawdę, strasznie zły!
To było koszmarnie irytujące!! I
musiała oczywiście wyć tę obraźliwą śpiewkę –przeróbkę z mugolskiego
radia! Co prawda, na samym dnie serca Severus czuł iskierkę dumy, że
uhonorowano go choćby tak marną twórczością jako naczelnego ZŁEGO, ale,
rzecz jasna, nie przeszkadzało mu to tępić tego przejawu braku szacunku z
uporem godnym lepszej sprawy.
Kiedy wszedł, dziewczynka odwróciła się do
niego z niewinnym i jednocześnie konfidencjonalnym uśmieszkiem rozlanym na
twarzy.
- Cześć i dzień dobry, panie psorze! – zawołała
dziarsko.
Siedziała na stole, obstawiona dokoła złotymi i srebrnymi
trofeami, jak barbarzyńska królowa we własnym skarbcu. Wśród pucharów i
plakiet wylegiwała się chuda kocica. Sirith trzymała na kolanach puchar
Quidditcha, polerując go zamaszystymi ruchami pucybuta.
- Doskonale
słyszałem, co śpiewałaś, Lestrange – rzekł Snape cierpko. –
Wygląda na to, że jeszcze nie skończyłaś jednego szlabanu, a już zarabiasz
drugi. Natychmiast po kolacji masz zjawić się u mnie w gabinecie. O wpół do
ósmej!
- Okej – odparła, nie przerywając polerowania. –
Pan Filch powiedział, że jak jego kocica się okoci, to da mi jednego kotka -
dodała.
Pani Norris otworzyła jedno ślepie, klepiąc w stół końcem ogona,
jak poirytowany grzechotnik. Severus popatrzył na nią z powątpiewaniem,
unosząc brew. Pani Norris była chudym, skołtunionym i wrednym stworzeniem,
lubianym wyłącznie przez właściciela. Żaden normalny kocur nie podszedłby do
niej na długość miotły, bez ryzyka natychmiastowej utraty uszu. Prędzej
Severus spodziewałby się „okocenia” po profesorce Transmutacji.
Natomiast o wiele dziwniejsze było to, że Filch w ogóle powiedział do
uczennicy coś więcej niż: „Bierz ścierę i zasuwaj”.
- Czy ty
się mnie zupełnie nie boisz? – spytał Snape z irytacją.
Lestrange
rzuciła mu zdumione spojrzenie.
- Y-y – mruknęła przecząco. –
A czemu?
- Może powinnaś zacząć! – warknął nieszczęsny Mistrz
Eliksirów. – Wszyscy się boją i mają czego, zapewniam.
- Okej
– rzekło po krótkim namyśle upiorne dziecko. – Przemyślę to.
Snape wyszedł, zamykając za sobą drzwi, ale tknięty niewytłumaczalnym
impulsem, przycisnął ucho do drewna.
- Kicia, słyszysz? Boją się go!
– doszedł go stłumiony głos dziewczynki. – Mięczaki!
Przecież on jest normalnie słodki!
- Mrrraaaau... –
potwierdziła kocica, a koszmarna pierwszoklasistka zaczęła na nowo gwizdać
„Bad”.
Snape wcisnął głowę w ramiona, mając przed oczami
czerwoną mgiełkę. Odmaszerował na obiad, licząc kroki dla uspokojenia. Na
szczęście nikt go po drodze nie zaczepił, gdyż chyba by padły jakieś trupy.
*
Punktualnie o wpół do ósmej Snape usłyszał pukanie do drzwi, a
potem do środka wsunęła się jasnowłosa głowa Sirith. Smarkula była wypchana
jedzeniem jak chomik, a w ręku trzymała jeszcze kawałek placka ze śliwkami.
- Przestań się dławić, Lestrange. Wchodź, przywitaj się i bierz do
roboty – zakomenderował Snape.
Na jego stole do pracy znajdowały
się trzy spore pudełka, po brzegi wyładowane słodkimi niespodziankami
Weasleyów. Tuż przed kolacją dostarczył je bardzo zmęczony i bardzo z siebie
dumny George (sądząc po literze G na jego swetrze). Obok pudełek stało kilka
słojów laboratoryjnych, wypełnionych zielonym płynem, w którym unosiły się
gęsto srebrne pyłki.
Mała Lestrange pożarła błyskawicznie resztę ciasta,
nie spuszczając zaciekawionego wzroku ze stołu.
- D’bry
f’czór – wybełkotała. – Co to jest? Po co to? Co mam
robić? – wybuchnęła gejzerem ciekawości.
- O dwa pytania za dużo,
Lestrange – burknął Snape. – Masz brać kolejno kremówki i za
pomocą tej szprycki – pokazał jej odpowiedni przyrząd z podziałką
– będziesz wpuszczać do środka dokładnie po dwa milimetry tego
eliksiru. Po każdych pięćdziesięciu sztukach zmieniasz słoik.
Dziewczynka kiwnęła głową i usadowiła się przy stole, a mistrz Eliksirów
podsunął jej naczynie oznaczone literą P. Inne miały oznaczenia W, L i B.
Sam siadł naprzeciwko i też zabrał się do pracy. Przez pięć minut był
spokój: Lestrange majtała nogami pod stołem, gdyż krzesło było dla niej
nieco za wysokie, a Severus z zadowoleniem stwierdził, że zadanie wykonuje
uważnie i dokładnie. Po pięciu minutach padło kolejne pytanie:
- Chce pan
wytruć całą szkołę?
- Znasz określenie „marzenie
nieziszczalne”? – odpowiedział Severus pytaniem na pytanie.
- Aha... – przytaknęła.
- No więc to jest marzenie, którego
nigdy nie zrealizuję. Natomiast mogę zrealizować swoje pragnienie zalepienia
ci paszczy „Wiecznotrwałym Plastrem Naprawczym Willy’ego
Wooda”. Podobno można go oderwać tylko razem ze skórą – ciągnął
Severus głosem mrocznym jak noc na cmentarzu.
Mała Lestrange rzuciła mu
spojrzenie pełne powątpiewania, ale zamknęła się na dłuższy czas, całą uwagę
poświęcając liczeniu ciasteczek. A potem zaczęła gwizdać pod nosem.
Najwyraźniej nie umiała pracować w milczeniu. Severus miał ochotę ryknąć:
CISZA! lecz zdał sobie sprawę, że melodia jest mu skądś znana i raczej
przyjemna. Nie było to obmierzłe „Bad”, lecz dość tajemnicza i
nawet nieco dzika muzyka (trzeba było przyznać, że smarkula umiała dobrze
gwizdać), ale dopiero po dłuższej chwili profesor zorientował się, że jest
to piosenka grupy „Weird Sisters” pod tytułem „Horror
magic”. Boston Spell Radio nadawało to w kółko. Lestrange kiwała głową
do taktu, okulary zjechały jej na czubek nosa. Po „Horror magic”
posypały się: „Mów mi Merlin”, „Adres: Azkaban”,
„Dziewczyna Aurora” i cała reszta magicznej listy przebojów. Ale
dopiero po dobrym kwadransie ogromnie zażenowany Snape połapał się, że
również gwiżdże! Ta cholerna Lestrange była zaraźliwa!!
Ale
przynajmniej już nie gadała i nie zadawała pytań. Po dwóch godzinach
wytężonej pracy, wszystkie kremówki były już wzbogacone o tajemniczy
składnik, oraz elegancko zapakowane z powrotem. Dopiero wtedy Sirith znowu
odważyła się otworzyć usta.
- Jak to teraz zadziała?
- Zobaczysz
jutro – odparł Severus. – I buzia na kłódkę!
-
Jasne! Jutro Halloween, za co się pan przebierze?
- Za seryjnego
mordercę. Zmiataj! Koniec szlabanu i nie nadużywaj mojej cierpliwości,
bo wlepię ci trzeci.
Kiedy Lestrange wreszcie zniknęła za drzwiami,
Severus musiał przyznać, że smarkata miała w pewnym sensie słuszność –
dla jego zamierzeń byłoby lepiej, gdyby miał jakiś
kamuflaż.
*
Popołudniem ostatniego dnia października, Severus Snape
stanął przed swą szafą, usiłując skombinować sobie jakiś kostium. Możliwości
miał zdecydowanie ograniczone – wnętrze ziało niemal jednolitą
czernią, pomijając białe koszule i popielate piżamy. Wyjście z domu w
piżamie nie wchodziło w grę, więc zdecydował się na obszerną pelerynę
przeciwdeszczową – rzecz jasna, czarną. Parę dodatkowych szczegółów i
był gotów do wyjścia, obładowany wielkim koszem ze słodyczami.
W drodze
do Wielkiego Hallu spotkał Madame Pomfrey.
- Jesteś okropnie blady,
Severusie! – Zawodowy instynkt pielęgniarki natychmiast dał o
sobie znać, tłumiąc świąteczne podekscytowanie. – Źle się
czujesz?
„Po takiej ilości kremu przeciwsłonecznego, to cud, że nie
jestem przezroczysty!” pomyślał z ironią Severus, natomiast w
odpowiedzi zawarczał, prezentując długie kły.
- Och jak cudownie,
kochany, że zdecydowałeś przyłączyć się do zabawy!! - Poppy
rozpromieniła się jak mugolska żarówka, a Severus omal nie wypluł zębów w
spóźnionym szoku. Madame Pomfrey przebrała się za Cukrową Wróżkę –
oglądanie jej z elfimi skrzydełkami, w powodzi różowych koronek, wymagało
silnych nerwów i przyciemnianych okularów. Snape podążył za szkolną
pielęgniarką do Wielkiego Hallu, odczuwając przewrotną ulgę na myśl, że z
pewnością nie czeka go już nic gorszego niż przeterminowana wiekowo wróżka.
Istotnie, miał rację, gdyż ani Dumbledore, przebrany za bakłażana, ani pani
Hooch w kombinezonie o dość nieortodoksyjnej fiołkowo-pomarańczowo-czarnej
kolorystyce i kasku do rugby, nie zrobili na nim aż tak wielkiego wrażenia.
Wśród rojących się w Hallu młodszych uczniów dominowały stroje smoków
wszelkiej maści, fałszywe druzgotki, zielone maski trolli, zombie,
nietoperze i wampiry – dzieciarnia jak zwykle preferowała makabrę.
Wśród starszej młodzieży widać było sporą liczbę uniformów Aurorów oraz
malowniczo rozwiane szaty nimf i kolorowe łachmany naśladowczyń zespołu
Weird Sisters. Od czasu, kiedy uczył tu Remus Lupin, wzrosła też popularność
wilkołaków. (Niestety, nowy nauczyciel OPCM był osobnikiem tak smętnym i
bezbarwnym, że nawet nie można go było porządnie nienawidzić.) O ile Snape
zdążył się zorientować, nikt nie odważył się przebrać za Śmierciożercę. A
więc nic nowego i nic ponad coroczny standard.
Bakłażan w randze
dyrektora wskoczył na krzesło i wygłosił mowę – jak zwykle krótką,
treściwą i nieco bezsensowną:
- Witam na corocznym zjeździe duchów,
dentystów i innych potworów! (Śmiech na sali.) Wampiry uprasza się o nie
wysysanie ponętnych koleżanek, a piękne panie proszę o nie okładanie
wampirów dyniami. (Jeszcze większy śmiech.) W tej części zamku poukrywaliśmy
słodycze w rozmaitych zakamarkach, (entuzjastyczne UAAAAAAA!!!)
więc idźcie i napełniajcie swe koszyczki, opychajcie się ile wlezie, bo
kolacji i tak nie będzie! START!!
Blask świec przygasł,
dyniowe lampiony zaczęły wydzielać upiorne, fosforyzujące światło.
Porozstawiane tu i ówdzie czaszki zakłapały zębami w skocznym rytmie
kastanietów, a orkiestra wielkich czarnych pająków zaczęła koncert na
pajęczynach, szarpanych niczym struny gitary. Pod sklepieniem krążyły
lokalne duchy. Dzieci rozbiegły się z piskiem po hallu, włażąc pod stoły i
zaglądając za wiekowe portrety w poszukiwaniu łakoci. Już po chwili jakiś
szczęśliwiec wyciągnął zza przyłbicy zbroi ogromny cukierek-niespodziankę,
który pociągnięty za końce, eksplodował z hukiem, zasypując najbliżej
stojących srebrnym proszkiem i Fasolkami Wszelkich Smaków. Ktoś inny
wypatrzył coś różowego, sterczącego z nosa posągu arcymaga Alberta
Wstydliwego i już po minucie część uczestników zabawy opleciona była długą
dżdżownicą, wydzielającą intensywny zapach ananasa i mięty. Glizdowaty
cukierek wydawał się nie mieć końca. Nikt nie miał odwagi go ugryźć, ale
świetnie nadawał się do straszenia dziewczyn.
- Trick or treat!
Figlowanie lub częstowanie! – zawołał znajomy głos tuż obok i
Severus poczuł klepnięcie w ramię. – Co tam masz, panie
wampirze?
Bakłażan w okularach zajrzał z zainteresowaniem do kosza.
-
Ciaftecko..? – zaproponował Severus. Do diabła!! Cholerne
wampirze zęby!! Snape przysiągł w duchu, że nie będzie się odzywał
aż do końca tego szaleństwa. Dumbledore poczęstował się kremówką. Mistrz
Eliksirów z ukrywanym napięciem odprowadził wzrokiem ciastko znikające w
gąszczu siwej brody dyrektora. Dumbledore smakował je przez chwilę z miną
konesera, po czym na jego twarz wypłynął wyraz zastanowienia. Podrapał się
machinalnie po brzuchu, a potem spojrzał ze zdziwieniem na swoją rękę.
-
Speculum! – wywołał w powietrzu magiczne lustro i ryknął śmiechem.
Ze zwierciadła spojrzała na niego gęba maszkarona, pokryta całkowicie
gąszczem zielono-srebrzystych piór. Haczykowaty nos Dumbledore’a
zmienił się w ostry dziób.
- Sev, absolutna rewelacja! Jeśli ktoś
teraz powie, że nie masz poczucia humoru, pierwszy nazwę go kłamcą. Kolory
Slytherinu, co? Cha cha cha cha...! – Dumbledore porwał garść
ciasteczek i popędził na drugi koniec Hallu, gdzie Minerwa McGonagall w
szkockim kilcie rozmawiała z klombem kwiatowym, w którym przy pewnym wysiłku
dawało się rozpoznać profesor Sprout. – Minerwo! Moja droga,
musisz tego skosztować!
W krótkim czasie rozeszła się wieść o tych
magicznych smakołykach i coraz większa liczba uczniaków ośmielała się
podejść do Mistrza Eliksirów, by odebrać tradycyjny halloweenowy haracz.
Snape przechadzał się po Wielkim Hallu i okolicznych korytarzach, czując się
jak skrzyżowanie Draculi ze Świętym Mikołajem. Dokoła robiło się coraz
bardziej zielono-srebrno. Rozchichotanym dzieciakom wyrastały zielone grzywy
i srebrne pazury; gładkie twarze pokrywały się łuską lub sierścią z
kontrastowymi srebrnymi pasami.
Jak można się było spodziewać, Potter i
jego dwójka przybocznych odmówili poczęstunku. Severus jednak przewidział to
z góry i w sprzyjającym momencie podrzucił im trzy zielone pigułki do
dzbanka z sokiem dyniowym, za pomocą precyzyjnie użytego Vingardium Leviosa.
W pewnym momencie podszedł do niego Fred Weasley (lub George, czego nie
dało się jednoznacznie stwierdzić). Najwyraźniej dostał kremówkę L, jednak
weasleyowskie geny potrafiły chyba przebić się nawet przez magię eliksiru,
gdyż w obfitej zielonej grzywie pozostały mu rude pasma, co tworzyło
zgrzytliwy melanż kolorystyczny.
- A więc do tego pan ich potrzebował,
profesorze! – zawołał chłopak z zachwytem, szczerząc zęby. –
Mocna rzecz! Jak udało się panu zrównoważyć esencję kanarkową?
Snape
miałby może i ochotę podyskutować o kremówkowym przedsięwzięciu, lecz
pamiętał o wampirzych sztucznych zębach, które fatalnie psuły mu wymowę,
więc tylko uśmiechnął się drapieżnie. Połowa spółki Weasley&Weasley
uznała to za odmowę wyjawienia sekretu i chłopak oddalił się.
Na galerii
wreszcie Snape spotkał małą Lestrange. Jako jedna z nielicznych nie nosiła
śladów „kremówkowej magii”. Siedziała na balustradzie jak na
koniu, majtała nogami i ssała wielkiego, czerwonego lizaka, obserwując z
zadowoleniem otoczenie. Miała na sobie jakieś białe giezełko, u ramion
trzepocące od czasu do czasu skrzydła, a nad głową unoszącą się świetlistą
aureolkę. Wyglądałaby jak rasowy aniołek, gdyby nie obroża z kolcami,
ochraniacze do quidditcha na ramionach i napis na przodzie koszulki,
głoszący: „Masz jakiś problem?”
Severus aktualnie nie miał
żadnego problemu. Widząc swego Opiekuna, mała posłała mu uśmiech, który tak
bardzo różnił się od wymuszonych, lizusowskich uśmieszków, jakimi Severus
był przez lata częstowany przez uczniów, że zupełnie bezwiednie go
odwzajemnił.
- Cool – powiedziała dziewczynka z podziwem, na widok
kłów nauczyciela. Po czym znów skierowała wzrok w dół.
- Super –
dodała. – B dla borsuków, L to lwy, P – ptak dla Krukonów, a W
– to nasze węże. Naprawdę cool.
- Mhm – mruknął Severus,
zachodząc w głowę, co może być w tym „chłodnego”. Te dzisiejsze
dzieci były zdecydowanie dziwaczne, a już sama Lestrange wydawała się równie
nieprzewidywalna jak kot w fabryce waleriany.
- Tak im już zostanie?
– zapytała.
- Y-y – zaprzeczył Snape.
- A długo potrwa? Bo
ta z kanarkiem była jakaś krótsza – zauważył bystrze niegrzeczny
aniołek.
- Mhm – potwierdził Snape, opierając łokcie na poręczy i
patrząc w dół, gdzie właśnie formował się ludzki wąż, wijący się tanecznie
między stołami i z chóralnym śpiewem wpełzający do bocznego korytarza, by po
paru chwilach wyłonić się z innego, po stronie przeciwnej. Węża prowadził
pierzasty bakłażan i trawiasto zielony borsuk w kwadratowych okularach.
*
Następnego dnia przy śniadaniu nastrój był zdecydowanie mniej
szampański. Wielki Hall przypominał wielogatunkową grzędę sałaty. Uczniów,
którzy zachowali normalny wygląd, można było policzyć na palcach. Kiedy
Snape wszedł do sali, zapadła głucha cisza, a czterysta par oczu wlepiło się
w niego z wyrazem wyrzutu. Mistrz Eliksirów zignorował te spojrzenia i
poszedł na swoje miejsce.
- Severusie, to przestało być zabawne –
tymi słowy przywitał go Dumbledore. Pił herbatę przez słomkę, gdyż długi
dziób uniemożliwiał mu normalne korzystanie z kubka. – Jest na to
jakieś antidotum? – Z lekkim rozdrażnieniem wyciągnął z herbaty mokre
piórko.
- Nie – odparł Severus, nakładając sobie bekonu.
-
Dlaczego to tak długo trwa!?
- Och, chyba pomyliłem dawkę –
rzekł beztrosko Mistrz Eliksirów.
- Jak pan mógł! – chlipnęła
profesor Sprout. Wciąż przypominała bukiet rozczochranego jarmużu.
-
Ależ Pomono – powiedział Snape z łagodną kpiną. – Zawsze do
twarzy było ci w zielonym. A poza tym jak to pasuje do twej profesji.
-
Severusie, dość tego! – rzekła McGonagall surowo. – To musi
się skończyć, albo wyciągniemy konsekwencje!
- O mój Boże!
– odpowiedział Severus zniżonym głosem, z udawanym przerażeniem.
– Zabronisz mi palić?
- Wszystko jest możliwe – odparła zimno
profesorka. – Są na to całkiem niezłe zaklęcia.
Severus jadł
śniadanie, z przyjemnością kontemplując swe dzieło. Halloweenowe eliksiry
zadziałały z rozmachem. Wielka Trójca, w której wymieszały się aż trzy
rodzaje eliksiru, wyglądała chyba najgorzej. Zwłaszcza Weasley, którego
wężowata aparycja została wzbogacona o kępki ryżego włosia. Faktycznie,
weasleyowskie geny miały coś w sobie. Potter przypominał skołtunioną,
zieloną wycieraczkę w okularach. O wyglądzie Granger nie dało się nic
powiedzieć, bo miała na głowie czapkę narciarkę, w której były tylko otwory
na oczy i usta. Lee Jordan nadal wyglądał jak kruk w stylu reagge;
Millicent Bullsrode miała natomiast szansę zostać gwiazdą filmu
„Mordercze brokuły atakują Paryż”.
Wreszcie Snape wstał i
postukał widelcem w swój puchar, by zwrócić na siebie uwagę.
- Pewne
okoliczności sprawiły, że Halloween w tym roku zostało przedłużone. Nie
myślcie jednak, że przez to odłożę sprawdziany z Eliksirów. Tak więc, należy
zrobić z tym porządek!
Snape szybkim ruchem wyciągnął z kieszeni
małą klepsydrę i rzucił na nią okiem. W górnym zbiorniczku zostało już
bardzo niewiele piasku.
- Trick or treat! – zawołał Mistrz
Eliksirów.
W tym momencie ostatnie ziarnko piasku spadło w dół.
Wszystkie oczy wpatrzone były w Snape’a i jego dłoń trzymającą
klepsydrę. W pełnej napięcia ciszy raptem dały się słyszeć narastające
szelesty – to z uczniów osypywały się pióra, łuski i sierść. Rozległo
się huraganowe westchnienie ulgi, a potem śmiech i narastające
wiwaty.
Snape stał jak posąg tryumfu, z ramionami splecionymi na
piersiach i krzywym uśmieszkiem. W ogólnym gwarze nikt nie słyszał, jak
Mistrz Eliksirów nuci pod nosem:
- I’m so bad, so bad, really,
really bad... you know, I am bad...
style='color:blue'>Tymczasem
koniec.