1. Choroba.
Moja sypialnia, 27
czerwca, piątek, godz. 9:00
Ciemność. Cisza. Ból... Stop. Otwieram oczy.
Widzę nad sobą zatroskaną blondynkę. Ma może 30 parę lat.
- Jak się
czujesz?
Skądś znam ten głos...
- Viviano...
Mama?
-
Córeczko...
- Daj jej spokój, Roweno - głos bladego mężczyzny niewiele
starszego od tej kobiety, momentalnie sprawia, że odzyskuję
przytomność.
- Zamknij się, Dracon - syczy mama. - Spróbuj jej coś
zrobić, to ja...
- Nic jej nie zrobię – uspokaja ją. - Zostaw nas
samych.
Matka rzuca mu bazyliszkowe spojrzenie. Wstaje i idzie ku
drzwiom. Odwraca się i uśmiecha do mnie.
- Ostrzegam cię - to do ojca.
Wyszła.
Stuk, stuk, stuk. Szelest. Stuk. To ojciec usiadł na moim łóżku.
Nie widzę jego twarzy. Patrzę na stolik i na jego czarną laskę. W środku
jest różdżka, narzędzie bólu.
- Jesteś chora - to stwierdzenie, a nie
pytanie. Milczę.
- Dzisiaj przyjeżdża twój brat - ciszę mąci jego
głos.
- Jak mogłabym zapomnieć o Lucjuszu! - odzywam się z wysiłkiem
i dobrze ukrytym wyrzutem.
- Nie może cię zobaczyć w takim stanie. Poza
tym jutro jest bal.
- Nie zawiodę twoich oczekiwań, ojcze.
- Wiem. Po
balu wyjedziesz do dziadków. I w chwilach takich jak ta - mówi z wahaniem,
co jest dla mnie wielkim zaskoczeniem - możesz mówić mi tata.
Tego już za
wiele nawet dla mnie!
- Twoja matka zaraz pojedzie po Lucjusza -
ciągnie swoją przemowę. - Zaraz zawołam skrzatkę, poda ci śniadanie do
łóżka, pomoże ci się ubrać i umyć. Gdy będziesz gotowa przyjdź do mojego
gabinetu. Łezko!
Moja domowa skrzatka wbiega do pokoju. Ma na sobie
jasnoniebieską bluzkę i granatową spódnicę.
- Słucham, Sir!
-
Przynieś panience śniadanie i pomóż jej we wszystkim.
Trzask zamykanych
drzwi.
Jem śniadanie, myję się, wkładam białą sukienkę oraz biżuterię. Co
tu założyć? Decyduję się na diademik od Lucjusza, srebrne bransoletki
(szafiry, ametysty, opale, turkusy, jedna z diamentem a druga z rubinem oraz
szmaragdy) i do tego piękny wisiorek przedstawiający smoka z
klejnotów.
Korytarz, 27 czerwca, piątek, godz. 11:00
Przed
drzwiami do pokoju ojca tracę pewność siebie, którą i tak nie grzeszę.
Pukam.
- Wejdź.
Wchodzę.
Ojciec też jest gotowy. Przez chwilę
stoimy i patrzymy sobie w oczy. Ja - w jego zimne, lodowato zimne niebieskie
jak niebo zimą, a on - w moje olbrzymie szafiry kształtu migdałów. W jego
towarzystwie staję się Panią Zimą. Zawsze tak było.
- Gotowa?
- Gotowa
- odpowiadam.
- Przećwiczmy wszystko jeszcze raz.
Salon, 27
czerwca, piątek, godz. 13:30
Stoimy z ojcem i czekamy na mamę i Lucjusza.
Mam sporo czasu, więc opowiem wam o sobie.
Jak się zapewne
zorientowaliście pochodzę z magicznej rodziny. Innymi słowy: jestem młodą
czarodziejką. Mam dziesięć lat (w następne wakacje powinnam dostać list z
Hogwartu) i jestem niezwykłym dzieckiem. Czemu? - pytacie. Więc zacznę od
początku.
Przyszłam na świat podczas zaćmienia Słońca. Tego dnia zdarzyło
się coś niezwykłego. Oprócz huraganu, który szalał na dworze, nastąpiło
wtedy zrównanie planet (wiecie wszystkie planety w jednej linii). Gdy
pierwszy raz krzyknęłam, huragan ucichł a planety poleciały dalej. Był to 29
lutego.
Ojciec przejął po dziadku stanowisko w Ministerstwie Magii i
Radzie Nadzorczej. Tymczasem ja odkrywałam u siebie nowe zdolności. Mogłam
stać się niewidzialna. A do rzucania zaklęć nie potrzebowałam różdżki!
Np. na tą książkę rzuciłam Zaklęcie Tajemnicy. Mój pamiętnik będzie
mogło przeczytać tylko stworzenie godne tego żeby poznać moje życie.
Obojętnie: kobieta czy mężczyzna, czarodziej czy mugol. Proszę tylko o
jedno: nie mówcie nikomu co tu jest! To jest bardzo ważne. Moje myśli,
wszystkie zdarzenia, wszyscy ludzie, wszystko jest w tym pamiętniku. Chociaż
czasami tego żałuję...
Uff..., dopiero 13:50. Jeszcze 10 minut. Aha,
zapomniałam powiedzieć jak wyglądam! A później zabiorę się za moją
rodzinkę oraz mój dom, OK?
A więc jestem wysoką i szczupłą dziewczyną
(1,46 m oraz 16 kg!) o (jak już pisałam) niebieskich oczach i (jak
wszyscy w mojej rodzinie) jasnoblond włosach. Te ostatnie mam najjaśniejsze
w mojej familii, są one prawie białe, (co ja mówię! One SĄ białe). Mam
delikatne rysy twarzy oraz „porcelanową” (czytaj: śnieżnobiałą)
cerę. Długie i „smukłe” nogi i palce. Nie opalam się. Mogę
siedzieć cały dzień na równiku a moja skóra nie zmieni barwy. Co za
pech!
Teraz pod warsztat pójdzie mój ojciec. Może zauważyliście, że
„ojciec” a nie „tata”? Dracon (tak ma na imię) jest
despotą. Za byle jakie przewinienie kara Lucjusza zaklęciem Cruciatus. Jest
to, jak wiecie zaklęcie, zadające straszliwy ból. Ja jestem na ogół
grzeczna, ale mi też się zdarzyło pod nim siedzieć...
Ojciec jest bardzo
wysoki (coś około 1,98 m) i szczupły. Niebieskie oczy. Jasny blondyn. To
wszystko, co mi teraz przychodzi na myśl.
Wbiega Sindba,
skrzat-oddźwierny.
- Sir, przyjechała Jaśnie Wielmożna Pani z
paniczem!
- Chodź – powiedział do mnie ojciec. - Chodźmy, ich
przywitać.
Wyszliśmy na zewnątrz. Luc podrósł przez ten rok. Nie mogę się
doczekać chwili, kiedy wreszcie rzucę mu się na szyję.
Lucjusz jest
starszy ode mnie o dwa lata i jest najwspanialszym bratem, jakiego można
sobie życzyć. Jest bardzo podobny do mnie tylko trochę wyższy. Odziedziczył
oczy po dziadku. Takie piękne, szare ślepia. Ludzie często myślą, że
jesteśmy bliźniętami. Bzdura! Znowu o ojcu i moim braciszku mówią, że
„Lucjusz jest twoim młodszym wcieleniem, Draconie. Jesteście
identyczni.” A o mnie nikt tak nie powie! No, często słyszę, o
podobieństwie między mną i mamą, ale to już inna historia...
Mama jest
wysoką blondynką (jak wszyscy) i ma piękne, chabrowe oczy. Nie rozumiem jak
taka kobieta mogła zostać żoną takiego mężczyzny jak mój ojciec! I
pewnie nigdy się nie dowiem...
Stoję z lewej strony taty. Na przeciwko
mnie zatrzymał się Lucjusz. Obok niego milczy mama. Zerka podejrzliwie na
nas. Luc zorientował się, że coś jest nie tak. Trzeba będzie coś zmyślić.
Nie lubię kłamać, ale wiem, że gdy powiem mu o wszystkim, awantura murowana.
Lepiej mieć wyrzuty sumienia z powodu kłamstwa, a nie cierpieć słysząc
krzyki torturowanego, ukochanego braciszka.
Powitanie przebiega mniej
więcej tak:
OJCIEC I JA: Witajcie!
MAMA I LUCJUSZ:
Witajcie!
Ojciec kłania się matce, a ja wykonuję skomplikowaną
czynność, która nazywa się chyba „dygnięcie” czy jakoś tak. Luc
kłania się ojcu i mnie. Jego jasne, długie włosy zasłaniają mu twarz. Mama
lekko „dyga” przed mężem. Tata całuje żonę w rękę. Lucjusz robi
to samo z moją dłonią.
MAMA I LUCJUSZ (ukłon itd.): Pokój temu
domowi.
OJCIEC (patrz wyżej): Jak i wam.
MAMA (do ojca): Przywiozłam
ci syna.
Rozmawiają dalej w tym oficjalnym stylu. Zupełnie jakby byli
sobie obcy. Ale nie słucham tego. Ja też mam do powiedzenia kwestię, a
ojciec ma bardzo dobry słuch.
JA: Witaj bracie.
LUCJUSZ (patrzy mi w
oczy): Witaj siostro.
JA: Jak podróż?
LUCJUSZ: Doskonale.
JA: Jak
nauka?
LUCJUSZ: Doskonale.
JA: Wróciłeś jednak.
LUCJUSZ: Przygnała
mnie tęsknota do domu.
JA: Jesteś dumą naszej rodziny,
bracie.
LUCJUSZ: A ty jego chlubą naszego domu, siostro.
Ojciec mówi
trochę głośniej:
- Zapraszam do dworu.
Podaje mamie ramię, a Luc i ja
bierzemy z nich przykład. Idziemy korytarzem.
- Gdy odpoczniesz, rad bym
był widzieć cię w mym gabinecie – ojciec przerywa tą przerażającą
ciszę panującą, od kiedy pamiętam, w naszym domu.
- Twe życzenie, ojcze,
jest dla mnie rozkazem. Stawię się tam niedługo – to Luc.
Rodzice
idą w prawo, a my w lewo, do naszej części domu.
Wiem, że to głupio
brzmi, ale to prawda. Należymy do jednego z najstarszych rodów czystej krwi.
Ten dom, należy do naszej dynastii od wieków. Kiedyś był zamkiem, ale
przebudowano go. Zrobił się większy i elegantszy. Przynajmniej tak mówi
babcia. Przechodzi z ojca na najstarszego syna.
Lucjusz odprowadza mnie
pod drzwi mojego pokoju, kłania się i całuje w rękę. Ja „dygam”
i uśmiecham się do niego promiennie. Czuję, że jeśli zaraz nie usiądę to
pójdę do św. Munga. Szybko uciekam do pokoju.
Ciężko opadam na fotel.
Słyszę bicie własnego serca. Oddycham z trudnością. Wdech. Wydech. Rozglądam
się po pokoju. Wdech. Wydech.
Mam do swojej dyspozycji dwa pokoje i
łazienkę. Jeden z nich służy mi jako sypialnia. Teraz w nim siedzę i tu
właśnie znajduje się mój pamiętnik. Leży głęboko ukryty w starym schowku -
cegle. Tylko ja jedyna z żyjących znam wszystkie sekrety tego domu. Dawno
znalazłam w mojej skrytce inny pamiętnik. Było tam wszystko, czego do
szczęścia potrzeba. M.in.: Jak z łajnobomby zrobić łajnominę. Jeszcze żadnej
nie mam. Podłożenie jej sporo by mnie kosztowało. Bardzo przydatnym
przedmiotem jest peleryna-niewidka. Cały, olbrzymi schowek był zapełniony
tymi gratami. Ale odchodzę od tematu.
W mojej części domu jest mnóstwo
roślin. W sypialni stoi łóżko, szafa, parę foteli, stolik, kwiaty, komoda,
półka na książki i olbrzymi kufer. Cała jest biało-niebieska. Druga komnata
służy za bawialnię. Parę półek z książkami, kanapa, fotele, stolik, wazony,
kwiaty. Ma surowy wystrój. Gobeliny, obrazy, meble mahoniowe i ciemne
kolory. Pokój raczej dla dorosłego, a nie dziesięciolatki. Łazienka jest
trochę mniejsza od tych gigantycznych pomieszczeń. I jak się można domyśleć
jest niebieska. Stoi tam ogromnie zwierciadło w złotej ramie. I wyposażenie.
Nie będę wam go opisywać. Mało interesujący temat. Gdy dostanę list z
Hogwartu, rodzice udostępnią mi trzeci pokój. Jeszcze go nie widziałam, więc
nie mogę o nim opowiedzieć.
Wiem, że niepotrzebnie to wszystko pisałam.
Każdy wolałby więcej dialogów i akcji. Może w Hogwarcie...
Łeb mi pęka.
Nie wytrzymam. Piję eliksir, który znalazłam na stole. Muszę iść do
Lucjusza, bo inaczej on przyjdzie tutaj i zobaczy mnie w takim
stanie.
Przebieram się szybko w niebieską, jedwabną sukienkę. Zdejmuję z
siebie te klejnoty, zostawiam tylko diadem i smoka. Eliksir trochę pomógł.
Przeglądam się w lustrze i poprawiam włosy. Wychodzę.
Cicho idę
korytarzem. Chodzę w szpilach. Gdyby mama mnie złapała w innych butach
dałaby mi szlaban. Dopiero poniedziałek będzie dniem nieoficjalnym. To już
te drzwi. Pukam.
- Proszę.
Otwieram drzwi...
- Lucjusz!
-
Viviana!
... i rzucam się bratu na szyję. Nawet, gdy mam wysokie
obcasy, jest sporo ode mnie większy. Podnosi mnie do góry. Zachowujemy się
cicho. Rodzice wiedzą, co tu robimy, ale tradycja każe im, żeby udawali, że
nic nie wiedzą. A nam obyczaj każe, żebyśmy łamali wszystkie zasady.
-
Ale urosłaś! - Luc mówi trochę głośniej, co oznacza okrzyk. - I nadal
jesteś anorektyczką!
- Przyganił kocioł garowi! - szepczę mu do
ucha. Jestem bardzo szczęśliwa. - Mam szpilki, więc uważaj, gdy będziesz
mnie stawiał.
- Nie mam zamiaru! Ściągaj buty! - mój braciszek
coś knuje. Ma zamiar mną podrzucać, czy co?
- Jak? Przecież trzymam
ciebie za szyję! - pytam zdziwiona.
- Nogami!
- Nie ma mowy.
Połamią mi się obcasy.
Luc usadza mnie na fotelu, wyzwala się z uścisku i
zdejmuje mi buty. I znowu mnie podnosi! Tym razem inaczej. Trzyma pod
kolanami i rękami. Oj, będzie niebezpiecznie.
- No, a teraz w
powietrze! - moja przepowiednia właśnie się spełniła.
- Ja latam,
latam! - cicho krzyczę. Nie mogę głośniej. Tradycja to
tradycja.
Śmiejemy się ledwo łapiąc oddech. Eliksir bardzo mi pomógł. Ale
za parę godzin... Nie! Nie chcę o tym myśleć! Nie teraz!
Luc
rzucił mnie na łóżko. Leży obok. Cisza. Luc pierwszy ją przerywa.
-
Bardzo mi ciebie brakowało.
Przytulam się do niego. Moje milczenie jest
dla niego odpowiedzią.
- Opowiedz mi o szkole. O Hogwarcie -
szepnęłam.
- Przecież masz listy...
- To co. Chcę posłuchać
ciebie.
Opowiedział. O swoim najlepszym przyjacielu Severusie Snape, o
reszcie paczki, którą nazwał Mrocznymi. Byli tam: Evan Rosier, Adam Wilkes,
Luke Lestrange, Ian Avery i Richard Mortar. O swojej dziewczynie Narcyzie i
jej kuzynce Bellatrix, która jest dziewczyną Lestrange’a. Luc na
początku mówił głównie o nich. Następnie dużo usłyszałam o Hogwarcie i o
nauczycielach. O czterech domach: Gryffindorze, Hufflepuffie, Ravenclawie i
Slytherinie. Dowiedziałam się, że ich uczniowie zwą się Gryfonami,
Puchonami, Krukonami i Ślizgonami. Wszyscy w mojej rodzinie byli w
Slytherinie.
Lucjusz opowiadał też o lekcjach, czego, na jakiej się tam
naucza. Pod koniec zaczął opowiadanie o swoich wrogach. Gryfoni James
Potter, kuzyn Narcyzy i Bellatrix Syriusz Black, Remus Lupin i Peter
Pettigrew tworzyli bandę Huncwotów. Nie chciałam się o nich pytać, bo
zauważyłam, że ten temat drażni mego brata, a poza tym czułam narastający
ból głowy. Położyłam mu palec na ustach. Zamilkł. Wstałam.
- Nie każ ojcu
czekać. Porozmawiamy później - wiedziałam, że to może być trudne. Tata nie
był zadowolony, że Luc nie był pierwszy na liście. Później to ja będę się
miotać w gorączce, a on będzie cierpiał Cruciatus.
2.
Bal.
Pokój wspólny rodziców, 27 czerwca, piątek, godz.
15:16
Czaję się pod drzwiami ojcowskiego gabinetu. Lucjusz zniknął tam 10
minut temu. Nie wie, że tu jestem i co postanowiłam. Wypiłam dużą ilość
eliksiru, powinnam wytrzymać parę godzin. Zza drzwi słychać podniesiony głos
ojca.
- Crucio!
Cisza. Po chwili Luc zaczyna krzyczeć. On
cierpi... Mamy nie ma w domu.
Bez pukania otwieram drzwi. Ojciec stoi
przy oknie z podniesioną różdżką. Mój brat walczy z bólem na środku
pokoju.
- Ojcze, nie! - krzyczę.
Opuścił różdżkę. Przerwałam karę.
Patrzy na mnie zdziwiony. Ojciec może być, co najwyżej delikatnie zdziwiony.
Nigdy zdumiony. Widać, że tego, co zrobiłam, spodziewał się najmniej. Co ja
gadam! W ogóle się nie spodziewał!
- Co ty robisz? - syczy
wściekły. Postępuje krok naprzód, podnosi różdżkę i... opuszcza ją. Widzę na
jego twarzy uśmiech. Powoli zaczynam rozumieć mamę.
- Okazałaś niezwykłe,
że tak to nazwę, „bohaterstwo”. Broniłaś brata. Hm... Lucjusz
będzie całe lato ćwiczył formuły, a ja daruję mu karę. Tym razem,
oczywiście. Co do ciebie, Viviano, stwierdzam, że jesteś powodem do dumy.
Sanaga! - woła na domowego skrzata. - Zabierz panicza do jego pokoju. A
ty, córko, zostań chwilę.
Skrzat wykonuje polecenie. Przez 10 minut
panuje cisza.
- Jutro jest bal.
- Wiem, ojcze.
- Pół godziny przed
nim przyjdziesz do mojego pokoju.
- Ojcze!
- Słucham?
- Ojcze,
ale zabroniłeś komukolwiek wchodzić do swego pokoju.
- Twoja matka
codziennie łamie ten zakaz.
- Ale ona jest panią domu!
- A ty
jesteś jej córką. Dziedziczką fortuny rodu twojej matki.
- Ojcze,
hierarchia tego domu wygląda tak: ty, później mama, następnie Lucjusz, a pod
koniec ja.
- To rozkaz.
- Rozumiem, ale…
- Żadnych
ale!
- Tak jest.
- Możesz wyjść.
Sypialnia Lucjusza, 27
czerwca, piątek, godz. 18:54
Siedzę przy Lucjuszu popijając eliksir. Za 6
minut pójdę do mego pokoju, zjem kolację, umyję się i pójdę do ojca. Zobaczę
wreszcie ten przerażający pokój. Bo to jest tak: ojciec i mama mają dwie
oddzielne sypialnie i jedną wspólną. W sypialni mamy byłam nie raz i nie
dwa. Ale u ojca… Jestem bardzo podekscytowana.
Salon, 28
czerwca, sobota, godz. 15:58
Ćwiczyłam taniec z ojcem, słuchałam
opowiadania Lucjusza o Hogwarcie i teraz zgodnie z obietnicą, idę do
sypialni taty.
Sypialnia ojca, 28 czerwca, sobota, godz.
17:30
Zapukałam cicho i weszłam. Ojciec tak jak i ja był już gotowy.
Obrócił się do mnie i uśmiechnął. Miał na sobie czarną szatę wyjściową.
Czekałam, mając nadzieję, że jest zadowolony z tego co widzi. Ubrałam się w
jasnoniebieską suknię, szpile oraz srebrną biżuterię.
Uśmiecha się. Jest
zadowolony.
Jego pokój jest najbardziej ponurym pomieszczeniem jakie w
życiu widziałam. Ciemne ściany, mahoniowe meble, ciemnobrązowy kominek, ....
Długo by wymieniać. I jest olbrzymi.
Podchodzi do kufra i wyciąga z
niego szkatułkę.
- To jest prezent dla ciebie.
- Dla mnie? - mówię
zdziwiona.
- Tak.
Ojciec otwiera szkatułę. A w środku...
-
Ojcze!
- Słucham, Viviano?
- To są klejnoty naszej
rodziny!
- Wiem.
- Jestem za młoda, żeby je nosić! - próbuję
wytłumaczyć ten oczywisty fakt ojcu.
- Chcę, żebyś je nosiła. Pojawisz
się w nich na balu. Zrozumiano?
- Tak, ale...
- Żadnych, ale!
Pojedziesz z nimi do Hogwartu. A teraz zbliż się.
-
Dziękuję.
Posłusznie podchodzę do ojca. Zdejmuje mi biżuterię i wkłada:
srebrną kolię, diadem wysadzany szafirami i diamentami, długie kolczyki, z
kształtu przypominającymi rybę, z szafirami, srebrne bransolety podobne do
moich, tylko piękniejsze oraz przecudowną spinkę do włosów (szafiry,
diamenty oraz topaz) przedstawiającą uroboros (odwieczny cykl życia, śmierci
i podobnych narodzin - koło tworzone przez węża połykającego swój
ogon).
- Tu masz kolejny wisiorek do kolekcji - mówi tata dając mi
identyczny jak spinka naszyjnik. – A teraz chodź, goście zaczynają się
zjeżdżać.
Sala balowa, 28 czerwca, sobota, godz. 20:00
Tańczyłam
już parę razy z Lucjuszem oraz z całym stadem kuzynów, wujków i
„przyjaciół rodziny”. Kręci mi się w głowie, a tu nie można
odmówić. Ojciec zauważył mój stan, bo idzie do mnie.
- Zatańczysz,
Viviano?
- Oczywiście, ojcze.
Najlepiej tańczy mi się z tatą, a zaraz
później z bratem. Luc tańczy tak, że widzę i czuję, że umie tańczyć, bo go
nauczono. To znaczy dla mnie sztucznie. W prawdzie to tylko ja mam takie
wrażenie, no i może mama. Ojciec tańczy bardzo naturalnie. Ma się wrażenie,
że on się tego nie uczył, on to po prostu umiał.
Wiem, że moje
wyjaśnienia są pokrętne, ale mam dopiero dziesięć lat.
- Źle się czujesz?
- szepcze mi na ucho ojciec.
- Tak.
- Słuchaj: po tym tańcu napijesz
się tego co ci podadzą. Staraj się tańczyć ze mną lub z Lucjuszem. Reszta
jest za bardzo szalona. Mogą ci zrobić krzywdę – ojciec prowadzi mnie
w tańcu. Czuję, że to on kieruje mną. I dobrze robi. Inaczej bym
zemdlała.
Sala balowa, 28 czerwca, sobota, godz. 23:58
- Panie i
panowie, chciałbym coś ogłosić! - ojciec stoi na podwyższeniu.
Podtrzymuje mnie, choć to wygląda jakby tylko mnie przytulał. Luc zerka na
mnie podejrzliwie. Zorientował się, że coś jest nie tak.
Gdy na sali
ucichło tata kontynuował swą przemowę.
- Panie i panowie, jak wam zapewne
wiadomo, zorganizowałem ten bal na cześć mojego syna Lucjusza - oklaski. -
Lecz był jeszcze drugi powód - sala milknie. - Tym drugim powodem jest ten
list - wyciąga kopertę. - A oto jego treść:
Szanowny
Panie!
Postanowieniem Rady Pedagogicznej oraz Rady Nadzorczej,
których narada odbyła się w tajemnicy przed jednym z członków Rady
Nadzorczej, mianowicie Panem, jest, żeby pańska córka, Viviana, w tym roku
rozpoczęła naukę w Szkole Magii i Czarodziejstwa Hogwart. Wiadomo nam, że
pańska córka nie osiągnęła jeszcze odpowiedniego wieku, lecz Dyrektor SMiC
Hogwart, Albus Dumbledore stwierdził, że panna Viviana osiągnęła już
odpowiedni stan psychiczny.
Z
poważaniem
Dyrektor Albus Dumbledore
zastępca dyrektora Minerwa
McGonagall
Dalej nic nie słyszałam. Zemdlałam.
3.
Zakupy
Salon, 20 lipca, sobota, godz. 8:00
Dzisiaj jedziemy na
Pokątną! Kupimy książki dla Lucjusza i wszystko co potrzebne dla mnie.
Ubrałam się w (jak zawsze) niebieską sukienkę i czekam aż ten leń Lucjusz
ruszy swoje cztery litery. Tak, jestem na niego zła! Jadę pierwszy raz w
„publiczne” miejsce. Prawdą jest, że niewiele osób spoza mojej
familii wie o moim istnieniu. A Luc ostatnio bardzo dziwnie żartuje. Mówi o
chłopakach, podrywaniu i moich przyszłych randkach.
- Mamo –
podeszłam do niej pewnego dnia. - Co to jest „randka”?
-
Chłopiec i dziewczyna żywiący do siebie według własnego mniemania miłość,
idą gdzieś sami i dyskutują między innymi o swoim uczuciu do partnera. Ta
ich miłość to jest uczucie do osobnika płci przeciwnej, bliżej
niespokrewnionego.
- Nie rozumiem z tym pokrewieństwem.
- Nie możesz
iść na randkę np. z własnym bratem, ojcem, wujem. Jeśli jest to siódma woda
po kądzieli, od biedy można.
- Aha.
- Ty jesteś za młoda na
randki.
- Czemu?
- Na randkach chłopiec całuje dziewczynę, później
chodzą razem za rękę. Są parą. Dziewczyna jest zazdrosna o chłopaka i
wzajemnie. To się nazywa „chodzenie”. Najpierw jest ono, później
narzeczeństwo i małżeństwo.
- A jak chłopak mnie poprosi to co mam
robić?
- Jeśli uważasz, że go kochasz zgódź się. Jeżeli nie jesteś pewna
poproś o czas do namysłu, a jeśli go nie kochasz odmów, ale tak, żeby go nie
urazić. Np. „Wybacz, ale jestem zajęta”, „lubię cię, ale
nie jestem jeszcze gotowa na coś tak poważnego”. I tak dalej.
-
Dziękuję.
Lucjusz jeszcze się zdziwi!
- Viviano, idziemy na
Pokątną!
- Idę, mamo!
Luc powoli złazi ze schodów. Nie wyspał
się. Ostatnio z jego pokoju dobiegają dziwne dźwięki.
- Draco, ty
pierwszy - to mama.
Tata prycha widząc miseczkę z Fiuu. Odchodzi od miski
i uśmiecha się do mnie. Teleportował się! Mama jest zła.
- Viviano,
chodź tu.
Mam ochotę pójść w ślady ojca. Ale przecież nie mam różdżki. Na
stoliku leży za to Lucjusza. Chyba sprawdzę co umiem. Kijek jest potrzebny
tylko do zachowania pozorów...
Londyn, Ulica Pokątna, 20 lipca,
sobota, godz. 8:15
Udało się! Ale trzeba znaleźć tatę.
-
Przepraszam, nie widział pan tu jakiegoś wysokiego mężczyzny... blond włosy,
trzydzieści parę lat... z laską - zagaduję jakiegoś faceta, który wygląda na
półolbrzyma.
- Tatusia się zgubiło, hę? Cholibka, może przy Fiuu?
-
Właśnie, tylko gdzie to jest?
- Tam prosto i w prawo. W tym roku do
szkoły, co?
- Tak.
- To się zobaczymy. Jestem w Hogwarcie
gajowym.
I poszedł. Wykorzystałam jego wskazówki i znalazłam... tatę,
mamę i Lucjusza.
- Gdzieś ty była? - syczy mama. Jest wściekła. - Tak się
o ciebie martwiłam!
- Sama się teleportowałaś? - dopytuje się ojciec.
Jest rozdarty między złością a radością. - Jak ci się to udało?
-
Normalnie.
- Jutro poślę cię na egzamin - obiecuje tata.
- Draco, ona
jest dzieckiem! - mama jest nad opiekuńcza.
- Ale sama się
teleportowała!
- Chodźmy kupić te podręczniki - wtrącam się.
Atmosfera gęstnieje więc trzeba ją rozrzedzić.
Najpierw poszliśmy do
„Esów i Floresów” nabyć książki. Oprócz podręczników zażądałam
jeszcze „Historię Hogwartu” i mnóstwo „lektury
uzupełniającej”. Następnie szaty szkolne i wyjściowe, kociołek i
składniki eliksirów. Moja szata wyjściowa jest (niespodzianka!)
niebieska, a Lucjusza czarna. Gdy Luc poprosił o czarną, powiedziałam:
-
Ciemna szata, ponieważ sam jesteś ciemny!
Ale miał wściekłą minę!
Górą nasi!
W sklepie do Quidditcha ojciec kupił dla mojego braciszka
miotłę. Na koniec poszłam z ojcem po różdżkę, a mama z Lucjuszem polecieli
do domu. W sklepie siedział jakiś czarodziej w wieku około 40 lat. Podawał
mi kolejno różdżki, a stos na biurku rósł. Czarodziej pomrukiwał zadowolony:
„ciekawe, bardzo ciekawe”. Tatek stał obok mnie i sprawiał
wrażenie szczęśliwego. Sprzedawca dał mi ostatnią różdżkę. Gdy jej dotknęłam
poczułam moc. Bez wahania wykrzyknęłam:
- Orchideus!
I z różdżki
wyskoczyła wiązka kwiatów. Sprzedawca była zdziwiony.
- Bardzo
dziwne...
- Co jest dziwne, proszę pana? - zapytałam niewinnie.
- Jest
zrobiona z wymarłego już gatunku drzewa. Ma chyba z 18 cali. Jej długość się
zmienia. Jest tu już bardzo długo. Podobno każdy z założycieli Hogwartu
podarował coś tej różdżce. W momencie, gdy miał jej dotknąć jej prawowity
właściciel, miał zyskać ogromną moc. Bo to różdżka wybiera sobie
właściciela. Mógłbym próbować wszystkich możliwych zaklęć a z niej nie
poleciałyby nawet iskry. Według legendy jesteś więc posiadaczką mocy
założycieli.
- Aha - nie za bardzo rozumiałam.
- Chodźmy Viviano.
Dziękujemy, panie Ollivander.
I wyszliśmy. Poszliśmy jeszcze na Ulicę
Śmiertelnego Czegoś tam. Szłam trzymając ojca za rękę. A on szedł jakby
nigdy nic, tylko czasami trącał kogoś swoją laską. Laską, której gałka miał
kształt głowy węża. Ona też przechodziła z ojca na syna.
Uświadamiam
sobie coś co mną wstrząsa do głębi. Nie to nie może być prawda! Nie
tylko nie to...