Help - Search - Member List - Calendar
Pelna wersja: Dalia Slytherinu [zak]
Magiczne Forum > Harry Potter > Fan Fiction i Kwiat Lotosu > W Labiryncie Wyobraźni
Pages: 1, 2
Toroj
Ostrzega się, że treści zawarte w ff mogą

urazić osoby noszące bieliznę.

„Dalia Slytherinu czyli erotyk

kulturystyczny.”

Millicenta Bulstrode rzuciła spojrzenie pełne

nienawiści w stronę tej Granger. Co za pech! Że też musiało jej przypaść

takie miejsce przy stole, z którego ma doskonały, odbierający apetyt widok

na tę paskudną, małą, cherlawą, kudłatą szlamę. Szlamę z biustem nędzna

czwórka...
Millicenta siąknęła ponuro nosem i szturchnęła widelcem

leżący na talerzu kawałek gotowanego selera. Nienawidziła selera, zwłaszcza

gotowanego. Otworzyła ukradkiem podręcznik do Transmutacji i ukrytą w nim

broszurkę pod tytułem „Dieta selerowa – jak schudnąć dziesięć

funtów w pięć dni”. Wyobrażona na fotografii czarownica była obłędnie

smukła i machała do Millicenty ręką, szczerząc się jak optymistyczny rekin.

Millicenta chętnie dziabnęłaby ją w oko widelcem. Jak na razie wynikiem

diety był jedynie ocierający się już o granice obłędu wstręt do jarzynek,

oraz stan permanentnego napięcia nerwowego.
- Co czytasz? –

zainteresowała się jej sąsiadka, Phoebe Ray, usiłując zapuścić żurawia przez

potężne ramię Millicenty.
- Nic – warknęła Millicenta, zatrzaskując

podręcznik. – McGonagall zapowiedziała klasówkę.
- Na kiedy?

– spytała dziewczyna, grzebiąc widelcem w zielonym groszku i

najwyraźniej już błądząc myślami gdzie indziej. Sądząc po linii jej wzroku,

były to okolice Blaise Zabiniego.
- Na jutro – skłamała Millicenta

z satysfakcją. – Z całego semestru.
Phoebe kwiknęła rozpaczliwie,

gwałtownie zaczynając przeszukiwać torbę szkolną.
- Chwila... z całego

semestru? – ocknęła się raptem. – To powinno być zapowiedziane

na dwa tygodnie z góry! I dlaczego reszta się nie

uczy?!
Rzeczywiście, stół Slytherinu był dość wyluzowany, choć zwykle

przed takimi pogromami atmosfera była nerwowa, a zagrożona zwierzyna szkolna

zakuwała szaleńczo, nie odrywając oczu od podręczników i na oślep poszukując

czegoś jadalnego na talerzach.
- O, pewno się pomyliłam – mruknęła

Millicenta niedbale, z sadystyczną przyjemnością krojąc selera na ćwiartki.

Zjadła kawałeczek. Bleee... Wielka Morgano, ileż to trzeba się nacierpieć,

żeby poprawić sobie urodę.
Uniosła głowę, tocząc wzrokiem po obżerających

się bezwstydnie Ślizgonach. Parkinson jedną ręką dziobie dystyngowanie

groszek jak przerośnięta gołębica (rozumu ma tyleż samo co gołąb). Drugą

trzyma pod stołem i, sądząc z rumieńców Malfoya, oboje są dość zaabsorbowani

czymś innym niż jedzenie. Toran i Moon szepcą sobie coś nawzajem na ucho i

co chwila parskają śmiechem. Obok Lestrange – co ta mała gnomka robi

na prestiżowym miejscu zarezerwowanym dla piątoklasistów? – rzeźbi w

ziemniakach puree koślawego kota, dorabiając mu uszy z plasterków ogórka

oraz wąsy z zielonej pietruszki. Natomiast w dalszej perspektywie Millicenta

zobaczyła męski profil siódmoklasisty Montague’a i raptem gwałtownie

przełknęła ślinę.
Montague jadł kotleta. Wielki Hall i całe otoczenie

przestało się liczyć. Montague kroił mięso... o Merlinie, mięso... na

niewielkie fragmenty. Kawałki cielęciny jeden za drugim z gracją windowały

się w górę na czubku widelca i znikały w ustach ścigającego Slytherinu.

Millicenta z bolesną ostrością widziała każdy ruch jego szczęk i różowy

czubek języka oblizujący zaokrągloną dolną wargę z aromatycznego sosu. Nad

stołem unosiły się ekstatyczne zapachy pieczeni cielęcej i ryżowego puddingu

z malinami, wprawiając biedną Millicentę w stan niemal narkotycznego

upojenia. Osłabła Millicenta oczami wyobraźni nagle ujrzała samą siebie, jak

z bojowym okrzykiem rzuca się poprzez stół – półnaga, wymalowana na

niebiesko niczym Piktyjska wojowniczka – i przywiera ustami do ust

Montague’a, wydzierając mu przemocą spomiędzy zębów kęs soczystej

cielęciny. Chwyciła go obiema rękami za kark, czując pod palcami potężne

mięśnie, a pod wargami słony smak jego krwi, sosu i szorstki dotyk zarostu.

Wepchnęła mu do ust resztę kotleta i jadła wprost z niego, smakując w

ekstatycznym uniesieniu imbir, kardamon i chrupiące skwareczki z bekonu,

spocona z podniecenia, napięta, chwiejąca się na granicy

spełnienia...
*
Renaud Apollon Montague pożywiał się w błogim spokoju

kotletem cielęcym bez kości, nie mając pojęcia, że jest obiektem czyichś

marzeń natury kulinarno-erotycznej. W głowie pojawiały się i znikały kolejne

wykresy taktyczne przyszłego meczu z Krukonami. Niedawno przeszedł z drużyny

rezerwowej do składu głównego i chciał wypaść jak najlepiej. Wokoło trwał

codzienny rozgwar obiadowy, równie naturalny i powszedni jak otaczające go

powietrze. Chłopak z roztargnieniem uniósł wzrok i bezmyślnie przesunął nim

po stole Slytherinu, aż do momentu w którym jego spojrzenie zatrzymało się

na dużej, krótko ostrzyżonej dziewczynie, wpatrzonej w niego łapczywie.

Jeszcze nigdy w życiu nie poczuł się tak... wystawiony na cel. Dreszcz

przeszedł całe ciało Montague’a – stado niewidzialnych mrówek

przegalopowało po nim od czubka głowy, poprzez pierś, plecy i rejony rzadko

omawiane publicznie, aż po czubki palców u nóg. Jak zahipnotyzowany królik,

wystraszony Renaud nie mógł oderwać oczu od chłodnych, niebieskich oczu

obserwatorki, która właśnie w niesłychanie seksowny sposób oblizała górną

wargę. Łatwo mógł sobie wyobrazić, jak ta... (Na Merlina, jak ona się

nazywa? Prawda, Bulstrode.) Bulstrode zrywa z niego ubranie i gwałci go tu

na stole, publicznie... wśród półmisków z puree ziemniaczanym i groszkiem z

marchewką.
Bulstrode przymknęła powieki i przesunęła palcem po

uchylonych wargach.
Montague ogromnym wysiłkiem woli spróbował przełknąć

to co miał w ustach. Zdradziecki kawałek cielęciny zmylił drogę i wpadł nie

tam gdzie trzeba, a bohaterski ścigający zaniósł się okropnym,

rozdzierającym kaszlem.
- No, no... Uważaj, koleś, bo się udławisz

– rzucił jowialnie Vincent Crabbe, waląc kolegę między łopatki.

Montague wypluł przeżuty kęs na obrus, złapał dech i otarł załzawione oczy.

W stronę tej Bulstrode postanowił już na wszelki wypadek nie patrzeć.


*
Millicenta oprzytomniała, kiedy Montague się zadławił. Poczuła jak

oblewa ją zdradliwe gorąco rumieńca zażenowania. Na miecz Slytherina,

dobrze, że nikt tu nie umie czytać w myślach, bo musiałaby chyba utopić się

w jeziorze. Co za wstyd, co za kompromitacja, co za... przyjemne wizje...


Od dalszych mąk psychicznych wybawiło ją przybycie spóźnionej, zmęczonej

sowy pocztowej, która wylądowała przed nią z łomotem, przewracając solniczkę

i dzbanek z sokiem porzeczkowym. Był to wielki puszczyk wirginijski,

dźwigający niezbyt dużą, lecz widocznie ciężką paczkę. Millicenta osuszyła

obrus zaklęciem, po czym odebrała od sowy przesyłkę. Ptak wyciągnął znacząco

nóżkę, do której przywiązana była skórzana sakiewka. Millicenta spojrzała na

rachunek i z westchnieniem włożyła do sakiewki dwanaście galeonów. Uj,

drogo... Zadowolony puszczyk zabrał się do wybierania z półmiska resztek

cielęciny, ku skrywanej zazdrości Millicenty.
- Co dostałaś? Co to jest?

- zaciekawiły się natychmiast sąsiadki.
- Hantle – odparła

Millicenta, dokładając sobie marchewki do selera. Serce biło jej tak, jakby

chciało wyskoczyć z piersi. Dziewczyny błyskawicznie straciły

zainteresowanie. Cóż ciekawego mogło być w hantlach?
*
Wieczory w

Domu Slytherin tradycyjnie spędzano w pokoju wspólnym, na odrabianiu lekcji

i rozmaitych grach towarzyskich. Severus Snape patrzył krzywym okiem na

uczniów włóczących się po mrocznych korytarzach, nawet jeśli byli to jego

właśni wychowankowie. Czasem jednak udzielał dyspensy w szczególnych

okolicznościach. Takimi okolicznościami była na przykład niemiłosiernie

długa kolejka do urządzonej w lochach komnaty ćwiczeń, a sytuację dodatkowo

komplikowało purytańskie zarządzenie wicedyrektorki, nakazujące rozdzielać

ćwiczących chłopców od dziewcząt. (Jakby to mogło czemukolwiek zapobiec.) Na

szczęście dziewczyn uprawiających ostre sporty w Slytherinie było jak na

lekarstwo, więc Millicenta miała co drugi dzień między dziewiątą a dziesiątą

błogosławioną samotną godzinkę, którą spędzała w oparach chłopięcego potu i

skarpetek, waląc w worek treningowy i podnosząc sztangę, otrzymaną w

prezencie gwiazdkowym. Tym razem, ledwo zamknęła za sobą drzwi, Millicenta z

mocno bijącym sercem zabrała się za rozpakowywanie tajemniczej przesyłki.

Uporała się z licznymi sznurkami i zaklęciem klejącym, po czym okazało się,

że omyłkowo otworzyła dno. Na samym wierzchu leżały eleganckie hantle z

uchwytem owiniętym skórą. Millicenta wyciągnęła je niecierpliwie i z

łoskotem zrzuciła na podłogę. Pod spodem leżał periodyk traktujący o

kickboxingu, który podzielił los hantli. Millicenta znacznie delikatniej

wyjęła z pudełka żurnal mody, z zazdrością patrząc na okładkę, gdzie

wydekoltowana wiedźma machała subtelnie różdżką, wyświetlając raz za razem

napis: Co będzie modne wiosną? Nie czekaj do ostatniej chwili. Bądź piękna

już teraz. Spojrzała na Millicentę krytycznie, wydymając z dezaprobatą usta.

Dziewczyna pokazała jej język i rzuciła czasopismo na ławę do robienia

„brzuszków”. Z samego dna, ostrożnie, z zapartym tchem wydobyła

najbardziej oczekiwaną i wytęsknioną część swego zamówienia.
Czarne

koronki zalśniły w świetle pochodni, subtelny, przejrzysty jedwab miękko

przesunął się po dłoni zachwyconej dziewczyny. Czując rozkoszny zawrót głowy

przytuliła chłodną tkaninę do policzka, napawając się jej elegancją i

delikatnością. Potem odłożyła ostrożnie koszulkę i znów sięgnęła do

kartonika wyciągając parę koronkowych fig. Były bezwstydnie skąpe –

właściwie kawałek jedwabnej szmatki ze sznureczkami. Starsza pani Bulstrode

wolałaby umrzeć niż włożyć coś takiego. Młodsza zgodziłaby się umrzeć po

przymiarce. Gorset stanowił godny dodatek do majtek. Czarny, połyskliwy, z

czarnej koronki i jedwabiu w małe różowe motylki. Zapłoniona Millicenta

błyskawicznie pozbyła się przyodziewku i włożyła wyzywającą bieliznę.
Na

jednej ze ścian lochu od niepamiętnych czasów tkwiło duże lustro. Nie było

nawet magiczne, co skrupulatnie sprawdzały kolejne pokolenia Ślizgonów. Po

prostu kiedyś zostało wmurowane w ścianę i nikomu nie chciało się go usuwać,

choć pomieszczenie służyło już rozmaitym celom, dopóki nie zrobiono w nim

siłowni. Millicenta nieśmiało zerknęła na połyskliwą taflę. No cóż nie

wyglądała może jak modelka z żurnala „Delicious Dessous” ale

efekt był całkiem zadowalający. Millicenta nie była żadnym cudem, zdawała

sobie z tego sprawę z bolesną trzeźwością. Po ojcu odziedziczyła grube kości

i masywną budowę, po matce natomiast gęste, sztywne włosy nieokreślonego

burego koloru, z którymi nie można było zrobić niczego sensownego. Kiedy

miała dwanaście lat, w akcie buntu ostrzygła się po męsku i od tamtej pory

konsekwentnie kreowała się na twardą chłopczycę, choć w głębi ducha bolała

nad tym i piekielnie zazdrościła koleżankom mającym wzięcie. Natomiast w

powiewnym kompleciku po raz pierwszy poczuła się lekko, powabnie i kobieco.

Zerknęła na pergamin, dołączony do bielizny i przeczytała głośno: Charpente.

Natychmiast potem straciła oddech, gdyż gorset zacisnął się bezlitośnie

wokół niej, niemal zgniatając jej żebra. Na bezdechu znów popatrzyła w

lustro i oniemiała. Koronkowa machina tortur ukształtowała jej figurę w

formę nader seksownej klepsydry. Różowe motylki figlarnie przeświecały przez

powiewną jedwabną szmatkę wierzchnią.
Millicenta Bulstrode w tejże chwili

poprzysięgła sobie w duchu, że już nigdy nie założy tych okropnych

barchanowych majtek, w które z upodobaniem zaopatrywała ją matka, nawet

gdyby miała na nową bieliznę wydać całe kieszonkowe.
*
- Zapomniałem

w siłowni swetra – zorientował się Montague, wychodząc spod prysznica

i patrząc na stosik swoich ubrań.
- Jutro zabierzesz – powiedział

Marcus Flint, wycierając włosy. – Już prawie cisza nocna.
- Coś ty,

to markowy sweter, jak mi go ktoś rąbnie, to matka łeb mi upitoli przy samym

tyłku.
- No chyba że tak. Leć. To w końcu na tym samym korytarzu, jakby

coś to się Severowi wyłgasz.
Montague machnął różdżką nad swoją odzieżą,

mamrocąc zaklęcie czyszczące. Ubrał się i już go nie było. Dystans między

siedzibą Slytherinu a Komnatą Potrzeb Fizycznych, jak ją z przekąsem

nazywali starsi uczniowie, przebiegł kłusem i na palcach, rozglądając się,

czy gdzieś przypadkiem nie zalśnią złowróżbnie zielone ślepia Pani Norris.

Pamiętał, że właśnie trwa pora przeznaczona na treningi dziewczyn, więc

przezornie przyłożył ucho do drzwi, lecz panowała za nimi głucha cisza. Nie

przeczuwając niczego złego, wszedł do środka.
*
Ściśnięta gorsetem

Millicenta mogła zdobyć się jedynie na słabe

„yyyyyyyyiiiiiiiiiii”, co zabrzmiało jak mysz przeciągana przez

wyżymaczkę. Natychmiast zresztą zagłuszyło ją basowe

„yaaaaaaaaah!!!” zaskoczonego Montague’a.


- Prze-prze-praaszam... – wybełkotał zbaraniały chłopak.


Millicenta znów kwiknęła cienko, usiłując się zasłonić rękami, co było z

góry skazane na niepowodzenie. Renaud w panice rozejrzał się po sali. Jego

sweter zwisał sobie najspokojniej z drążka. Wiedział, że powinien teraz jak

najszybciej zniknąć, nim hałasy zwabią tu Snape’a, lub co gorsza

Filcha, ale jednocześnie miał w pamięci długie kazanie matki na temat tego,

jak luksusowa jest wełna mirbilonga i jaka była cena tego przeklętego

ciucha. Rozpaczliwym szczupakiem rzucił się w stronę swojej własności, a

następnie, już ze zdobyczą w garści, wypadł na korytarz, zatrzaskując za

sobą drzwi, w które sekundę później coś potężnie huknęło. Wstrząśnięty

chłopak pogalopował z powrotem do dormitorium, tuląc do piersi odzyskany

sweter.
*
Millicenta, dysząc ciężko, wpatrywała się w drzwi, na

których ciężkie hantle zostawiły całkiem wyraźne wgłębienie.
„Na

Merlina, szkoda że nie trafiłam tego kretyna” – pomyślała, ale

natychmiast się poprawiła. – „Kurczę, dobrze ze nie trafiłam, bo

bym go zabiła.”
- Deficeler – mruknęła.
- Deficeler!

– powtórzyła głośniej, lekko zaniepokojona i znów sprawdziła

metkę.
- Déficeler... – W końcu wymówiła słowo z odpowiednim

akcentem. Gorset puścił i nareszcie mogła normalnie oddychać. Cholerna

francuska firma.
Przez resztę przydziałowej godziny boksowała i kopała

worek treningowy, wyobrażając sobie, że jest to Montague. Mogła założyć się

o cokolwiek, że ten palant rozpaplał natychmiast wszystko w pokoju wspólnym

i właśnie zarykuje się wraz z kumplami, wyśmiewając się z niej. Rąbnęła w

worek z takim impetem, że omal nie urwał się ze sznura. Jednocześnie była

wściekła na siebie. Idiotka! Bezmyślna kretynka! Na mózg jej padło

chyba jakieś zaćmienie, że nie zamknęła porządnie drzwi zaklęciem blokady.


*
Kiedy Montague wrócił, był czerwony jak piwonia i kurczowo

przyciskał do piersi swój święty sweter, co Flint zauważył z niejakim

rozbawieniem.
- Co jest? Zgwałcił cię kto, Rennie?
- Y-y... –

wymamrotał Rennie przecząco. – Wi-widziałem tą... no... tę...
-

McGonagall?
- Nie... No, tę... dziewczynę...
Flint uniósł brwi.
-

Gołą? – upewnił się. Sądząc po stanie kumpla, wrażenie musiało być

potężne. Biedny Ren. Muszą coś zrobić z tą jego nieśmiałością, bo w tych

warunkach chłopak do końca życia zostanie dziewicą.
- W bieliźnie

– sprostował Montague, w końcu przestając tulić sweter.
Z kąta

ozwał się złośliwy chichot Pansy Parkinson.
- To dopiero musiał być

wstrząsający widok. Bulstrode w biustonoszu. Jesteś pewien, że to nie była

dojna krowa w staniku?
- Pansy... – odezwała się Toran, nie

podnosząc nawet wzroku znad książki. – Masz coś do kobiet o pełnych

kształtach? Ona przynajmniej ma na czym nosić stanik, w przeciwieństwie do

niektórych obecnych tu osób. A propos, przysłali ci już ten eliksir na

powiększenie atrybutów, który onegdaj zamówiłaś?
- Czego? – nadęła

się Parkinson.
- Cycków, Pansy, cycków – rzuciła Toran niedbale,

przewracając stronę. – Przepraszam, powinnam pamiętać, żeby się do

ciebie zwracać twoim językiem. Każdemu według potrzeb jego.
Towarzystwo

w salonie zarechotało radośnie. Większość pamiętała katastrofalne wyniki

eksperymentu Pansy, która w trzeciej klasie próbowała sobie powiększyć biust

zaklęciem i wylądowała w Ambulatorium z piersiami długości dwóch metrów, a

do tego pokrytymi łuską. Do końca roku nazywali ją wtedy Flądrą, co

doprowadzało ją do łez wściekłości. Wkrótce większość zebranych robiła

ustami „rybkę”, mimo protestów Malfoya, który niezbyt

entuzjastycznie próbował bronić swej mopsowatej bogdanki. W rezultacie

obrażona Parkinson wyniosła się do sypialni, a reszta już w zasadzie nie

pamiętała, od czego zaczęła się cała sprawa. Oprócz Renauda Apollona

Montague, rzecz jasna.
*
Pośrodku zastawionego wszelakim jadłem stołu

siedziała posągowa dziewczyna w kusej koronkowej bieliźnie. Zanurzała dłonie

w stojącym obok torcie, a potem oblizywała kolejno każdy palec z bitej

śmietany, patrząc na Renauda oczami niebieskimi i chłodnymi jak dwa jeziora.


- Chodź do mnie – powiedziała, wyciągając ramiona. – Chodź,

pocałuj mnie mocno. Pragnę cię.
Jej usta były czerwone od lukru. Powoli,

zmysłowo rozsmarowywała biały krem po nagich ramionach i piersiach ledwo

przysłoniętych koronkami.
- Jestem taka słodka... chcesz tego. Chcesz,

prawda?
Montague westchnął przez sen, uszczęśliwiony i oblizał się ze

smakiem. Jego nozdrza drgały, łowiąc wyimaginowaną woń kremu śmietankowego i

czekolady. Słodkie usta dziewczyny były coraz bliżej.


*
Millicenta błądziła w lustrzanym labiryncie. Ku swemu potwornemu

zawstydzeniu, miała na sobie wyłącznie majtki. Na dodatek były to te

potworne, barchanowe majtasy z gumką. Millicenta zasłaniała piersi rękami,

szukając wyjścia spomiędzy luster, wściekła i nieszczęśliwa. Raptem w jednym

z luster pojawiła się postać wysokiego, muskularnego chłopaka.
-

Przepraszam – powiedział, patrząc na nią.
- Przepraszam –

rozległo się z drugiej strony. Ten sam chłopak spoglądał z drugiego

lustra.
- Przepraszam...
- Przepraszam...
-

Przepraszam...
Postacie Montague’a mnożyły się w dziesiątki i

setki, otaczając Millicentę nieprzebranym tłumem. A potem niespodziane

poczuła ramiona otaczające ją od tyłu, czyjś – jego! –

oddech na uchu i usta pożądliwie przywierające do jej szyi, a potem wilgoć

języka, przesuwającego się po wrażliwej skórze.
- Co ty ro... –

jęknęła słabo.
- Mrrrrrrrrrrrr... – odpowiedział

Montague.
Millicenta poczuła, że sen rozwiewa się, ale mruczenie i wilgoć

na szyi należały do świata jawy. Na pół śpiąca, sięgnęła ręką i natrafiła na

coś miękkiego.
- Anette! Do diabła, pilnuj tego swojego kocura, bo

nie ręczę za siebie!
c.d.n.
nadzieja
Powtórzenia to tak chyba z zamierzenia

wystąpiły
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/smile.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='smile.gif'

/> .
Ja mam tylko jedno zażalenie. Czemu tak rzadko piszesz


src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/biggrin.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'

/> ?
Świetna robota, tak zresztą jak zawsze.
3 literki:

C,D i N natchnęły mnie wiarą, ze może tym razem nie będzie trzeba czekać

kilku miesięcy na kolejną dawkę twoich możliwości
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/wink.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='wink.gif'

/> .
silme
pod którymś wcześniejszym opowiadaniem

toroj była już taka uwaga, ale pozwolę sobie powtórzyć - trza założyć

fanklub
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/biggrin.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'

/>
opowiadanie jak zwykle świetne. Co do powteń -

proponuję się nie denerwować i zostawić bez komentarza.
Empire
ekhm... ja tylko powiem, że fick zachacza

nieco o Kwiat Lotosu, nie, żebym miał go zamiar przenosić w tej

chwili.
ale pisząc next party zastanów sie nad tym czy chcesz tam

przenieść opowiadanie czy nie.
Ludwisarz
Hm, opowiadanie conajmniej

niecodzienne.
Jesli chodzi o styl i samo pisanie - nie mam zadnych

zastrzezen, razacych bledow nie zauwazylem.
Co do tresci.. hm hm,

mimowolny usmiech wpelzl na me usta kiedy czytalem o gwlacie posrod groszku

z marchewka... Ale to jest Twoj styl, i chwala Ci za to.
Toroj
Nie wiem co to jest Kwiat Lotosu,

przypuszczam, że jakiś dział na obłapianki. Nic gorszego już nie będzie,

gwarantuję. Piszę lekki erotyk, a nie pornografię. Myślę, że jeszcze będzie

się to mieściło w kategorii romansu.
Child
Panowie z Monty Pythona

udowodnili że granicę dobrego smaku można przesuwać niemal w nieskończoność,

co tez udało się i Tobie =)
Gwałt pośrodku stołu, sceny z

"pakerni" - mniam.
A wszystko czasami opisane az zbyt

dosłownie, np. przedostatni akapit - paskudne, a jednocześnie - na swój

sposób - "urocze"

zbędnych powtórzeń, a tym bardziej

tych... no... jak im tam - powtużeń nie zauważono

EDIT// terz XPPPP

Majka
no i jak zwykle coool smile.gif kiedy bedziemy mogli przeczytać dalej??
fumsek
Ani śladu niedosytu...
Skupienie odciągnęło moją uwagę od jakichkolwiek błędów, jeśli takowe były...
To co mnie w pewien sposób „urzekło” to humor zręcznie wpleciony w rozwalające opisy...
cholera nie ma sie do czego przyczepić biggrin.gif
Jestem pod wrażeniem co bywa niezwykle rzadkim u równie wybrednych istot...
Jednym a raczej dwoma słowami: świetna robota... smile.gif
Jedyne co mnie teraz męczy to apetyt na więcej...
Psychopatka
No wiec.... Profesionalnie napisane =)
Bieta
Co tu dużo mówić. Cudowne w kazdym

szczególe. Ciekawe jest to, że piszesz o tych drugoplanowych mniej

znaczących postaciach. Cóż...trzeba znac sie na rzeczy zeby z wlasnie takich

hmm... nienajciekawszych bohaterów (przynajmniej tak je przedstawila

Rowling) tworzyć takie cudeńka jak np ten fick
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/laugh.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='laugh.gif'

/> Chyle czoła.
Toroj
*
Brokuł na talerzu Millicenty otworzył

parę zielonych ślepek i zmierzył ją podejrzliwym spojrzeniem. Millicenta

zawahała się, niezdecydowanie machając widelcem nad oczastym warzywem.

Zerknęła szybko na boki, kontrolując współbiesiadników, ale nikt na nią nie

patrzył. Czuła się dość dziwnie. W głowie jej huczało i, o dziwo, nie miała

apetytu. Na widok Malfoya, opychającego się jajecznicą na bekonie, robiło

jej się mdło. Parkinson dystyngowanie spożywała tosta z marmoladą

pomarańczową, wytwornie odginając paluszek.
„Kretynka”

– pomyślała Millicenta, ponownie kierując wzrok na własny talerz.


- Co chcesz zrobić? – spytał brokuł surowo.
- Zjeść,

oczywiście! – syknęła. – Głupie żarty.
-

Morderczyni!! Kanibalka!!! – wrzasnął brokuł

gromko, aż dziewczyna się wdrygnęła. Wyciągnęła różdżkę i skierowała ją na

krnąbrne warzywo.
- Finite incantatem.
- Ho fy hofif? – zdziwiła

się Phoebe z pełnymi ustami.
- Nic... – bąknęła Millicenta, gapiąc

się tępo w brokuła, który wyglądał już całkiem normalnie. (Oczywiście

pomijając to, że brokuły na ogół mają lekko podejrzaną aparycję ufarbowanego

kalafiora.)
„Ciekawe czy to był czyjś kawał, czy ja już wariuję z

głodu?” – pomyślała z rezygnacją i odsunęła talerz. Zupełnie już

straciła apetyt na cokolwiek.
Żołądek Millicenty Bulstrode przespał całą

Transmutację i pół Wróżbiarstwa, a obudził się dopiero wtedy, gdy jego

właścicielka na polecenie Sybilli Trelawney wypiła filiżankę Earl Greya i

popatrzyła na fusy.
- A teraz, kochani, skupcie się i otwórzcie swoje

wewnętrzne oko na sprawy nadprzyrodzone – zaintonowała profesorka,

łypiąc nawiedzonym spojrzeniem zza wielkich okularów. Wokół unosił się

duszący zapach sandałowego kadzidła, co przyprawiało Millicentę (i nie tylko

ją) o lekki somnambulizm typu dziennego. Millicenta zajrzała do filiżanki,

usiłując wysilić wewnętrzne oko, po czym ujrzała na jej dnie pieczonego

kurczaka.
Zbladła i upuściła naczynie, co natychmiast zwróciło uwagę

Trelawney, która przyfrunęła do jej stolika z miną ważki, która właśnie

zobaczyła wyjątkowo smakowitą muchę.
- Niezbadane są wyroki,

losu, moja droga – jęknęła, podnosząc filiżankę i niemal wsadzając do

niej nos. – Ooooch... och, jej...
Niektórzy uczniowie przewracali

teatralnie oczami, a Teddy Nott przyłożył sobie do twarzy dwa spodeczki i

złożył usta w dziobek, parodiując nauczycielkę wróżbiarstwa. W innych

okolicznościach Millicenta może nawet by się uśmiechnęła.
- Widzę

zagrożenie zdrowia, a może nawet życia – ciągnęła Trelawney grobowym

głosem.
„Jasne, po prostu zaraz umrę z głodu” –

pomyślała Millicenta z sarkazmem.
- I... strzeż się jasnowłosego

mężczyzny... – zakończyła profesorka uroczyście.
Cała klasa

zgodnie ryknęła śmiechem. Sugestia, że Millicencie w jakikolwiek sposób

mógłby zagrażać jakiś mężczyzna, wszystkim wydała się wyjątkowo śmieszna.

Wschodząca gwiazda magicznego kickboxingu zrobiła dobrą minę do złej gry i

przywołała z wysiłkiem na twarz ironiczno-drapieżny uśmiech, choć jej serce

łkało dramatycznie.
Dzień ciągnął się niemiłosiernie, a półobłąkana z

głodu dziewczyna snuła się z lekcji na lekcję, automatycznie wykonując

polecenia nauczycieli, i partoląc jedno ćwiczenie po drugim. Ignorowała

pytania ze strony koleżanek, albo odpowiadała coś ni w pięć ni w dziewięć,

marząc tylko o tym, by już była cisza nocna i mogła się położyć. Kiedy

spała, zapominała, że jest głodna.
Ostateczna katastrofa – a

przynajmniej Millicenta uznała ją za kulminacyjną – nadciągnęła tuż po

obiedzie, na który nie poszła, gdyż stwierdziła, że nie będzie w stanie

znieść widoku współplemieńców obżerających się jak stado błotoryjów. Zamiast

tego ukradkiem spożyła sucharek i małą marchewkę w zaciszu biblioteki.

Wybrała dział arabski, gdyż pismo robaczkowe na grzbietach książek było

ostatnią rzeczą, która mogła skojarzyć się z jedzeniem.
*
Gregory

Goyle stał sobie spokojnie przed pracownią Snape’a i czekał na lekcję

Eliksirów, konsumując ze smakiem małe babeczki kokosowe z papierowej

torebki, gdyż zostało mu jeszcze parę luk w brzuchu, które miał szczery

zamiar wypełnić. Nagle jego spokój został zmącony przez zjawisko tyleż

niespodziane co przerażające: krok od niego stała Millicenta Bulstrode i

patrzyła na niego nawiedzonym wzrokiem, śliniąc się jak wilkołak.

Gregory’emu kęs babeczki nagle urósł w ustach.
- N-no co...? Co

ty?! – wyjąkał, cofając się mały kroczek i przyklejając plecami do

kamiennej ściany.
Oszalała Bulstrode wyrwała mu z ręki połówkę ciastka i

pożarła jednym chapnięciem, jak wilk połykający Czerwonego Kapturka. Goyle

wzdrygnął się nerwowo, kiedy wydarła mu z drugiej ręki torebkę, po czym w

błyskawicznym tempie pochłonęła pozostałe trzy babeczki, dławiąc się z

pośpiechu i brudząc kremem. Uczniowie w milczeniu obserwowali ze zdumieniem

ten niespodziany pokaz. Goyle odruchowo schował ręce za siebie, jednocześnie

usiłując wniknąć w ścianę, gdyż nie miał pewności, czy dziewczynie starczą

słodycze i czy nie zacznie następnie odgryzać mu palców.
- Ją zupełnie

pogięło! – odezwał się Malfoy tonem, w którym pobrzmiewała

fascynacja.
Millicenta oblizała skrupulatnie palce z kremu, po czym jakby

się ocknęła. Potoczyła wzrokiem dokoła, spojrzała na pustą torebkę po

ciastkach i nagle zaczęła szlochać. Rzuciła papier na posadzkę i pobiegła

kłusem do damskiej toalety, zanosząc się płaczem.
- No, mówię wam,

normalnie jej odbiło – powtórzył Draco swe oświadczenie.
- Zamknij

się – burknął Renaud Montague, odprowadzając Millicentę zatroskanym

spojrzeniem.
*
Zanim Millicenta umyła się i doszła do siebie po

wymuszonych wymiotach, minęło dobre piętnaście minut. Spóźniła się na

Eliksiry, co dało Snape’owi okazję do wygłoszenia zgryźliwego

komentarza i wlepienia jej szlabanu. Dalsza część lekcji przebiegała

normalnie, przynajmniej jeśli chodzi o część teoretyczną. Millicenta

słuchała jednym uchem wykładu, robiąc niemrawo notatki, doskonale świadoma

tego, że trzy czwarte klasy gapi się na nią z ciekawością, a zagorzałe

plotkary wymieniają liściki pod ławkami, obgadując ją zawzięcie. Pieprzony

Goyle z jego pieprzonymi ciasteczkami... Mają nowy temat i będą go wałkować

w te i we wte. Właściwie powinna już się przyzwyczaić. W drugiej klasie ktoś

wymyślił historyjkę, że tak naprawdę urodziła się jako chłopak, ale rodzice

ją transmutowali, bo woleli dziewczynkę. W trzeciej zaczęła uprawiać boks i

z tego powodu niemal jednogłośnie uznano ją za lesbijkę. W czwartej na

lekcji Opieki nie chciał do niej podejść jednorożec, co wywołało nową falę

plotek. Jeśli teraz otrzyma etykietkę wariatki, nie będzie to szczególnie

oryginalna teoria.
- Składniki macie na tablicy, przepis w podręczniku

na stronie. Co należy zrobić z piołunem, panie Weasley?
- Pokroić, panie

profesorze.
- Czy dowiem się jakiej długości mają być odcinki, czy to

przekracza pańskie możliwości?
- Eeee... pół cala?
- Od zadawania

pytań jestem ja, Weasley.
Millicenta wzruszyła lekko ramionami,

rozpalając pod kociołkiem. Nic nowego, Gryfiaki jak zwykle podpadają.

Zaczęła kroić piołun na półcalowe kawałki. Rdest, piołun, wrzucać w

odstępach dwuminutowych... Zamieszać... w lewo czy w prawo? Była nieco

otępiała. Przebijała się przez treść przepisu, czytając jedno zdanie po trzy

razy i zapominając je po chwili. Pajęcza nóżka... jedna czy dwie? Niebawem

ciecz w kociołku przybrała błotnistą barwę i zaczęła wydzielać paskudny

zapach. Millicenta zajrzała do kociołka sąsiadki, gdzie buzujący eliksir

miał kolor smoliście czarny, nie miała jednak pewności, czy było to

prawidłowe. „Eliksir w końcowej fazie warzenia powinien przybrać kolor

pomarańczowy – patrz wzornik, próbka nr 6” – przeczytała

końcowe zdanie. To, że Longbottomowi znów nie wyszło i Sever go tradycyjnie

ochrzaniał, jakoś Millicenty zupełnie nie pocieszało. Eliksir śmierdział

szatańsko. Przed oczami zaczęły jej pływać drobne srebrne gwiazdki. Było jej

coraz bardziej duszno i mdło, a w dodatku uwierał ją gorset. W końcu cała

sala lekcyjna przechyliła się na bok. Zanim wszystko pogrążyło się w mroku,

Millicenta usłyszała jeszcze:
- O, gruba się

wykopyrtnęła...!
*
Obudziła się w znajomej sali w skrzydle

szpitalnym, w momencie gdy Madam Pomfrey podsunęła jej pod nos sole

trzeźwiące. Leżała w łóżku, odziana w niegustowną szpitalną koszulę

nocną.
- Niedotlenienie i zagłodzenie – rzekła surowo pielęgniarka.

– Coś ty sobie myślała, moja panno? Że można żyć powietrzem? A te

siniaki na żebrach od fiszbinów? Ach te dzisiejsze nastolatki, nic tylko

diety i umartwienia. Zupełnie jakby to było coś warte –

gderała.
Pod czujnym okiem hogwarckiej służby zdrowia, Millicenta wypiła

esencjonalny rosół z wołowiny i stwierdziła z rezygnacją, że skoro już

zawaliła dietę, to równie dobrze może zacząć jeść normalnie. Rosół jej

smakował. Bez oporu pozwoliła wepchnąć w siebie nową porcję eliksiru

wzmacniającego i puree z zielonego groszku, a potem spytała, czy jest coś na

deser. Jej żołądek, katowany od tygodnia selerem oraz brokułami, krzyczał

wielkim głosem „wolność, wolność!!” i żądał nadrobienia

zaległości.
- A tak nawiasem, śliczna bielizna, kochanie –

zauważyła sztucznie niedbałym tonem pielęgniarka. – Spróbuj się

przespać z godzinkę, zanim cię wypuszczę. Albo po prostu odpocznij. Tu masz

coś do poczytania.
Położyła na kołdrze jakąś cienką broszurkę, po czym

wyszła, rzucając dziewczynie na odchodnym znaczące spojrzenie.


Millicenta nieufnie zerknęła na bladoróżową okładkę i przeczytała tytuł:

„Co czynić by nasiono owocu nie wydało, czyli o nowoczesnej

antykoncepcji.”
fumsek
ha pierwsza
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/tongue.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='tongue.gif'

/>
do cholery nie będę się powtarzać... nic dodać nic

ująć... piękna robota Toroj...
Child
Toroj - za tą część duża babeczka

kokosowa dla Ciebie =)
tym razem może mniej do śmiechu, ale trzyma

poziom

- O, gruba się wykopyrtnęła...! :rotfl
Chauve-Souris
Ach... ach... ach... przeczytałam to po raz drugi i wydało mi się to jeszcze lepsze, niż za pierwszym razem smile.gif Toroj... jestes już sławna na cały polski fakfiktowy internet smile.gif A to o czyms świadczy (zwykle w tym momencie dodaję: ale o czym?, jednakowoż teraz z oczywistych powodów tego nie zrobię smile.gif). Uwielbiam Twoje opowiadania... tak pełnych humoru i ciepłych równocześnie, tak żywych, realnych i prawdopodobnych fafików nie czytałam u nikogo innego... łączysz humor ze smutkiem, absurd z prawdopodobieństwem... Twoi bohaterowie sa żywi i tacy... ludzcy. Nawet Sever (a może w szczególności)...
Ah. Czy ja już Ci dziękowałam za te opowiadania? Nawet jesli tak to powtórze. Dziękuję.
Bises:*
Nietoperek
Lousie
jeju, jak ja lubię twoją twórczość, Toroj.

Chyba komentowałam to juz na DK. Ale skomentuję i tutaj. bardzo mi się

podoba, jest łądnie napisane ( jak każde twoje opowiadanie). W pierwszej

części istotnie więcej humoru było, ale druga też niczego sobie. Cóż,

zostaje tylko powiedzieć, że czekam na następną część =)
daigb
po prostu swietne! tak sie polewalam z

tych dwoch czesci ze omalo co a bym spadla z krzesla.....popieram

poprzednikow.....oraz tez czekam na nastepna czesc
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/smile.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='smile.gif'

/> pozdrowka, dai
loonatyk
Ciekawe, znasz się na rzeczy. Będzie coś

jeszcze?
Lav
dawno nie czytałam tak dobrego

opowiadania. gratuluję pomyslu na rozbudowaną i tak wciągającą fabułę. nie

trzymaj nas długo w niepewności i dawaj kolejny part
Empire

cellpadding='3' cellspacing='1'>
QUOTE (Toroj @ 30.07.2004

13:29)
Nie wiem co to jest

Kwiat Lotosu, przypuszczam, że jakiś dział na obłapianki. Nic gorszego już

nie będzie, gwarantuję. Piszę lekki erotyk, a nie pornografię. Myślę, że

jeszcze będzie się to mieściło w kategorii romansu.


sugeruję

więc obejście dokładnie forum i zorientowanie się co jest jak i gdzie zanim

zaczniesz się udzielać...
ehh, ludzie ludzie!
Zanthia
A ja i tak wolę "Hepi Nju Jer"

=DDD

Niemniej jednak podziwiam wysoki poziom Twoich fficków =) Brawa

dla tej pani ! ^^
Toroj
Między erotykiem a pornografią są pewne

różnice. Na przykład taka, że erotyk pozostawia wiele wyobraźni, natomiast

pornografia wali między oczy dosłownością.


Był wtorek, więc

Millicenta miała swoją wolną godzinkę w sali ćwiczeń i postanowiła ją

wykorzystać, mimo że jako rekonwalescentka mogła sobie z czystym sumieniem

odpuścić trening. Jednakże stwierdziła, że skoro nie może być urodziwa,

będzie przynajmniej wysportowana i godna szacunku – nawet jeśli będzie

to szacunek bardzo nikłego grona osób. Z samozaparciem wykonywała więc

ćwiczenie siłowe, w jednej ręce dzierżąc hantle, a drugą przewracając kartki

pisemka „Magicienne Esthétique”.
- W sezonie

jesienno-zimowym nadal modne są suknie o nieco obniżonej talii –

przeczytała Millicenta półgłosem i skrzywiła się kwaśno. – Trzeba

jeszcze mieć talię...
Modelka na fotografii zdecydowanie posiadała talię

i bezwstydnie ją eksponowała, ku frustracji Millicenty. Zapewne w pojęciu

projektantów z „Esthétique” przymiotami kobiety eleganckiej

powinien być makijaż grubości solidnego średniowiecznego muru i biust, który

robił wrażenie, że żyje na własny rachunek. W wyobraźni Millicenty mignął

smakowity obrazek, jak sprężone do granic możliwości atrybuty kobiecości

katapultują się z satynowego więzienia, z głośnym „pong”.

Dziewczyna zachichotała złośliwie.
- Dwadzieścia cztery... dwadzieścia

pięć... – wymamrotała i przełożyła hantle do drugiej ręki. –

Jeden... dwa...
Z lustra spojrzało na nią odbicie tęgiej dziewczyny w

szarym podkoszulku i czarnych szarawarach. Millicenta obejrzała się

krytycznie z profilu, wciągnęła brzuch, wypięła pierś, po czym westchnęła

ciężko i wróciła do postawy „spocznij”. Zniechęcona, porzuciła

ciężarki i zaczęła ćwiczenia rozciągające. Ale co z tego, że będzie się

gimnastykować, skoro i tak od tego nie schudnie ani nie zmaleje? W końcu

włożyła rękawice i z lekkim rozrzewnieniem przeczytała napis na mankiecie:

„Mojej kochanej Milli na urodziny, Tatuś.” Tatko był kochany.

Powtarzał przy każdej okazji, że dla niego Millicenta była i zawsze

pozostanie słodką małą dziewczynką. Widać do taty nie do końca docierało, że

jego mała dziewczynka ma już około metra siedemdziesiąt pięć wzrostu i waży

siedemdziesiąt sześć kilo. Millicenta przymknęła na chwilę oczy i wyobraziła

sobie, że worek treningowy jest tą obrzydliwą, wymuskaną żabojadką, Fleur

Delacour, po czym wyprowadziła elegancki prawy prosty. Worek-Delacour

odpowiedział głuchym „dumd”, które odbiło się lubym echem w

sercu ambitnej Ślizgonki. Przez dobre dziesięć minut Millicenta masakrowała

worek. Odgłosy ciosów odbijały się lekkim echem od gotyckiego sklepienia i

niemal zagłuszyły pukanie do drzwi. Millicenta nastawiła uszu. Na Morganę,

któż to mógł być o tej porze? I na dodatek puka? Każdy z uczniów wlazłby tu

jak do stodoły, nie zawracając sobie głowy takimi niuansami towarzyskimi jak

pukanie. Snape pukał wyłącznie wtedy, gdy musiał z jakiegoś powodu wejść do

dziewczęcego dormitorium. Ktoś z nauczycieli? Millicenta błyskawicznie

ściągnęła rękawice, w panice rozglądając się po siłowni. „Magicienne

Esthétique” wylądowało za kufrem ze sprzętem sportowym, a porozrzucane

na ławce fotografie co ładniej zbudowanych zawodników z Kickboxing Society

czym prędzej zakryła szatą szkolną. W końcu drżącymi rękami pochwyciła

różdżkę i zdjęła z drzwi blokadę.
- Proooszę!
Drzwi uchyliły się

powoli, a w szparze ukazało się oblicze (a właściwie jego połowa) Renauda

Montague. Montague niepewnie zerknął na Millicentę spod jasnej, zmierzwionej

grzywki. Z jakichś powodów czesał się a’la Potter, tak że niesforne

kosmyki właziły mu niemal do oczu, zamiast elegancko zaczesywać włosy do

tyłu, jak to robiła większość siódmorocznych.
- Cz-cześć –

zająknął się chłopak. – Mogę?
- Cześć, Montague. Znów czegoś

zapomniałeś?
- Nie... tak. Yyy... no tak, zapomniałem.
Wszedł,

rozglądając się niepewnie po ścianach i suficie, jakby pierwszy raz widział

tę komnatę na oczy. Millicenta postanowiła go zignorować i zajęła się

powtórnym zakładaniem rękawic, mrucząc pod nosem zaklęcie wiążące.
-

Eee... dobrze się czujesz? – wydukał Montague.
- Montague, co cię

to obchodzi?
- Eee... No bo... zemdlałaś na Eliksirach i w ogóle...


Millicenta konsekwentnie starała się nie patrzeć na chłopaka. Ku swej

złości i zawstydzeniu czuła, że pali ją twarz. Z pewnością była czerwona jak

burak. Głupi palant, czego się czepia? Wystarczy, że musiała znosić badawcze

spojrzenia, rzucane jej w pokoju wspólnym i wysłuchiwać szeptanych za

plecami komentarzy.
- Świetnie, Montague, świetnie – warknęła.

– A teraz bądź łaskaw wziąć to, po co przyszedłeś i spłynąć.
Ale

Montague jakoś nie spływał. Stał jak kołek przy drzwiach, miętosił w łapach

jakiś skrypt i gapił się na nią. Millicenta z furią rąbnęła lewym sierpowym,

poprawiła prawym prostym, a potem wyprowadziła tylne kopnięcie okrężne. Ze

złości całkiem nieźle jej wyszło, uznała. Usłyszała, że Montague znów coś

ględzi.
- Nie wiedziałem, że trenujesz boks.
- Kickboxing –

sprostowała.
- Brzmi jakoś... mugolsko.
- To jest technika walki

stworzona na Dalekim Wschodzie! I nie jest mugolska, tylko magiczna!

– zaprotestowała.
Montague obserwował Millicentę przez kilka minut,

jak na zmianę ćwiczy rozmaite rodzaje ciosów i kopnięć.
- Wiesz, ja...

– wymamrotał. – Ja sobie tak myślę, że może byśmy

mogli...
Millicenta zrobiła głęboki wdech i ustawiła się w pozycji do

kopnięcia z obrotem.
- ...się umówić – dokończył Montague, uparcie

wpatrując się w czubki swoich butów.
„TAK!” –

wrzasnęła Millicenta w duchu, czując jak jej serce robi szalone salto.
-

Nie – rzuciła sucho na głos, odwracając się do chłopaka. –

Montague, odwaliło ci?
- Y-y, nie. Nie, nie. Eee... bo wiesz, no...

– zaczął się jąkać nerwowo. – Bo ja trochę boksuję z bratem...

eee... w każde wakacje, no nie. A tutaj, to tego... brakuje mi

sparringpartnera, no nie. Nikt się nie nadaje. Wszyscy mają odpał na

quidditcha, no nie. A jak się raz Flint zgodził, to mu mało nosa nie

przestawiłem, bo się, kurde, nie umiał zasłonić, młotek...
Millicenta

obrzuciła Montague’a taksującym spojrzeniem. Był zbudowany jak

niedźwiedź grizzly. Wyższy od niej o dobre pół głowy, szerszy i cięższy o

jakieś dziesięć kilo. No, ale darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby.

Ostatecznie miała ten sam problem co on. Jedyną dziewczyną, która

dorównywała jej wzrostem i siłą była Alexa Toran, ale Toran była pałkarką w

drużynie quidditcha i miała dwa tłuczki zamiast oczu. Na proponowanie jej

sesji boxingu szkoda było tracić ślinę.
- Nam nie wolno ćwiczyć razem

– powiedziała z wahaniem. – Wiesz co zarządziła McGonagall.
-

No wiem – zgodził się Montague i zarumienił się lekko. – Ale to

przecież nic złego. Nic takiego nie będziemy robić.
„Szkoda”

– pomyślała Millicenta i natychmiast za karę postanowiła zrobić

dodatkowe dwadzieścia pompek.
- Dobra, jak jesteś taki macho, to zakładaj

ochraniacze i zobaczymy na co cię stać.
Montague chętnie pozbył się szaty

wierzchniej i swetra, pozostając tylko w brązowych bryczesach i białym

podkoszulku.
- Co ja widzę, mugolskie trepy? – zakpiła Millicenta,

kiedy zakładał ochraniacze.
- Wcale że nie!
- Wcale że tak –

drażniła Millicenta. - Jak dla mnie to są mugolskie glany.
- To są buty

smokerów – zaoponował Montague z oburzeniem. – Brat mi dał na

Gwiazdkę. Na pewno by mi nie kupił jakichś parszywych mugolskich

łapci!
Dla Millicenty co prawda te smokerskie buty wyglądały kubek w

kubek jak wojskowe trapery, widziane kiedyś na witrynie sklepu obuwniczego w

Londynie, ale postanowiła się nie kłócić.
Montague miał pięściarskie

odruchy i z początku nie umiał się bronić przed kopnięciami, więc

dziewczynie udało się kilka razy trafić go dość mocno w udo. Potem jednak

złapał rytm i blokował wszystkie jej ciosy.
*
Renaud Apollon Montague

usiłował ustalić położenie swoich organów wewnętrznych i stwierdził w końcu,

że prawdopodobnie znajdują się gdzieś w okolicach jego kolan, w formie

szczątkowej. Czuł się jak po zderzeniu czołowym z Hogwart Expressem. Po

ćwiczeniu bloków Bulstrode kazała mu założyć drugą parę rękawic i zaczęli

walkę próbną. Po raz pierwszy w życiu walczył z kobietą i był kompletnie

wytrącony z równowagi widokiem jej mięśni przesuwających się gładko pod

skórą na ramionach, oraz kołyszącym się w zasięgu wzroku biustem. Na dodatek

głęboko zaszczepiony szacunek dla płci pięknej nie pozwalał mu pokazać pełni

swych umiejętności. Bulstrode za to nie miała takich obiekcji i prała go

bezlitośnie. Piekielna McGonagall miała rację! Wspólne ćwiczenia

gimnastyczne chłopaków i dziewczyn powinny być zakazane ustawowo i obłożone

klątwą jako wysoce niebezpieczne dla zdrowia (głównie psychicznego).


Bulstrode wyglądała jak... jak Valkiria. Brakowało jej tylko hełmu z

rogami i blaszanego biustonosza. Zwłaszcza biustonosza. Przepocona koszulka

przykleiła się jej do ciała, ujawniając to i owo. Zapach potu, męskich i

żeńskich feromonów wisiał w powietrzu gęstą chmurą, a chemia M i chemia B

obwąchiwały się nawzajem, zawierając pierwszą znajomość na poziomie

cząsteczkowym. Renaud czuł mrowienie skóry i lekkie zawroty głowy, i modlił

się do nieokreślonych bliżej bóstw, by dziewczyna nie spojrzała dokładniej w

niższe rejony, gdyż wtedy byłby skompromitowany do końca życia. Co mu

strzeliło do głowy, by proponować jej sparring? Chyba upadł na głowę.

Powinien teraz siedzieć w pokoju wspólnym i grzecznie zakuwać Starożytne

Runy, a nie... ŁUP!
- Montague – odezwała się Bulstrode z

przekąsem. – Czy ty chciałeś się ze mną bić, czy obmacywać? Bo na

razie ruszasz się jak mucha w miodzie.
„Obmacywać” –

pomyślał Renaud, leżąc na podłodze i licząc gwiazdy. Tfu! Co mu chodzi

po głowie? Kretyn...
- Mam cię zebrać szufelką?
Nad Renaudem tkwiło

surowe oblicze Millicenty Bulstrode i para jej... jej... tych...
-

Masz... masz piękne... – usłyszał sam siebie i z ogromnym wysiłkiem

usiłował wtłoczyć uciekające mu z ust słowa z powrotem.
- Piękne tricepsy

– jęknął. Millicenta spłonęła rumieńcem jak polna różyczka.
W tejże

chwili skrzypnęły cicho drzwi i rozległ się sarkastyczny, aksamitny bas

Mistrza Eliksirów.
- Co tu się dzieje?
- Ćwiczyliśmy, panie profesorze

– odpowiedziała Millicenta ugrzecznionym tonem.
- Łamiąc przy tym

zarządzenie wicedyrektorki Hogwartu. Pięknie, pięknie. Gratuluję odwagi.


- Kickboxing jest sportem kontaktowym, proszę pana – odezwał się

Montague z poziomu podłogi. – Tego nie można trenować w pojedynkę,

proszę pana.
- Kolega Montague był tak miły, że zaproponował mi wspólne

treningi – uzupełniła Millicenta, na próżno starając się wyglądać

niewinnie.
- Czy „kolega Montague” wstanie, czy mam posłać

po madam Pomfrey? – spytał Snape.
- Nic mi nie jest –

zapewnił szybko Renaud, zbierając się z podłogi. – To był wypadek. Ona

jest... eee... naprawdę delikatna.
Snape popatrzył w niemym zdumieniu na

delikatną pannę Bulstrode. Mimo że starał się być obiektywny (wobec własnych

podopiecznych), ta dziewczyna zawsze niejasno kojarzyła mu się z czymś

dużym, masywnym, bynajmniej nie delikatnym... szarym i wachlującym się

uszami. Nie uszło też jego uwagi, że Montague wpatruje się w nią cielęcym

wzrokiem. „Przeklęte hormony” – pomyślał, a głośno

powiedział:
- Zwracam uwagę szanownych sportowców, że jest już godzina

jedenasta. Od godziny powinniście być w pokoju wspólnym, o ile nie wręcz w

łóżku. Każde w swoim – zajadowicił.
Zaniepokojone spojrzenia.
-

Skoro tak uwielbiacie to miejsce, jutro poświęcicie godzinkę na umycie

podłogi i okien. Osobno.
- Ale jutro Walentynki – wyrwało się

Montague’owi.
- Masz jakieś plany na jutro, panie Montague? Jaka

szkoda, że muszę je popsuć – zadrwił Opiekun. Jeżeli jakiegoś święta

nie znosił bardziej niż Halloween, był to właśnie Dzień Świętego

Walentego.
*
Dziesięć minut później Millicenta tkwiła pod prysznicem,

w kłębach ciepłej pary, mydląc się obficie. Jej ręce błądziły po ciele,

rozprowadzając pachnącą pianę, natomiast umysł zajęty był bez reszty nowym

sparringpartnerem. Montague... Na Morganę, jak on właściwie ma na imię?

Niemal pięć lat spotyka go w szkole i nadal tego nie wie. Koledzy mówią mu

chyba Ren. To zdrobnienie od czegoś. Od czego? Millicenta uśmiechnęła się.

Był po prostu rozbrajający. Wielki, umięśniony, a bał się ją mocniej puknąć.

Taki duży, poczciwy pluszowy niedźwiedź. Misio... misiulek... I te

mięśnie... W szatach nie widać, jak ładnie jest zbudowany. Dłonie dziewczyny

zatrzymały się na szczytach piersi, po czym podjęły na nowo swą wędrówkę po

śliskiej od mydła skórze. Powoli. Bardzo powoli. Millicenta westchnęła

głęboko, odchylając głowę do tyłu i przymykając oczy.
*
Dokładnie trzy

metry od Millicenty znajdował się Renaud, choć równie dobrze mógł być na

Biegunie Południowym, gdyż rozdzielała ich gruba kamienna ściana pomiędzy

łazienką męską i damską. Usiłował obedrzeć się ze skóry za pomocą szczotki i

mydła firmy „Skrzacik”. Bulstrode... Nie, Millicenta. A

najlepiej Milly!
Właściwie to był kompletnym baranem. „Masz

piękne tricepsy!” Powinna go wyśmiać jak stąd do Nowego Jorku i z

powrotem. Nigdy nie był dobry w komplementowaniu dziewczyn (po prawdzie

nawet nigdy nie próbował ich komplementować) ale tym razem pobił własny

rekord głupoty. Jeszcze dziś rano Renaud nie miał żadnych planów dotyczących

jutrzejszych Walentynek, ale teraz owszem, miał je. Czuł, że narasta w nim

bunt. Dlaczego Snape zakładał, że on, Renaud Montague, nie ma na ten dzień

żadnego damskiego towarzystwa? Dlaczego właśnie nie miałby spędzić

Walentynek z kimś sympatycznym? I czemu nie miałaby to być właśnie

Millicenta Bulstrode? Co prawda ta fałszywa wydra, Parkinson, nazywała ją za

plecami „pasztetem”, ale sama była chuderlawym wypłoszem,

którego Renaud nie mógłby dotknąć w obawie, że złamie jej jakąś kość. Milly

była solidnym kawałkiem kobiecości. Jej nie bałby się wziąć za rękę pod czas

spaceru. Albo nawet objąć i spojrzeć w te błękitne oczy. I może nawet...

pocałować?
Renaud wstrząsnął się i spojrzał z konsternacją w dół. Do

licha... Osiemnaście lat to naprawdę kłopotliwy wiek. Zdecydowanym ruchem

sięgnął do kranu i zmienił prysznic z ciepłego na lodowaty.
c.d.n.
Lav
Toroj, wzruszyłaś mnie
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/cry.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='cry.gif' />

Jako nielicza z innych nie zapomniałas o nas i zamiesciłas kolejny part.

Stara trzymaj tak dalej a lud pokochA Cię na dobre
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/tongue.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='tongue.gif'

/>
Toroj
Przepraszam, ale jeszcze nie zmieniłam

płci na męską i w najbliższym czasie nie zamierzam. Czy ten tekst wygląda na

pisanego przez faceta? Toroj - Zdecydowanie - Żeńska
Lav
Wybacz, bład juz został naprawiony..
..:Ala:..
mnie to opowiadanie już zaczyna wciągać.

Narazie jednak nie będę chwalić bo nie wiem co stanie się dalej. Mam jedynie

nadzieje żę ta dziewczyna nie bedzie taka łatwa i będzie trzeba troszkę się

pomeczyć aby mniec na swoim koncie u niej pare plusów bo nie lubie łatwych

opowiadań typu już po nr 4 rodziale dziewczyna daje dupy chłopakowi


src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/tongue.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='tongue.gif'

/>
daigb
wiesz poprzedniczko, ten fick od poczatku

byl bardzo wciagajacy. no ale kazdego kiedy indziej moze cos wciagac lub

zupelnie odwrotnie! ten part byl b. dobry - z reszta jak cale

opowiadanie
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/smile.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='smile.gif'

/> ale najbardziej podobal mi sie fragment z profesorkiem S.


src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/smile.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='smile.gif'

/> swietne dialogi! swietne opisy! po prostu

swietne!
matoos
Ala: Znając Toroj, żadnego, jak to ładnie

ujęłaś, dawania dupy, nie będzie. To jest erotyk a ciebie najwyraźniej kręcą

opowiadania z Kwiatu Lotosu. A tego ficka, jak już się skończy z czystym

sercem będę mógł polecić ludziom z kwiatu z krótką notką - patrzcie i się

uczcie jełopy...

Toroj - ujęłaś mnie za serce tym opowiadaniem. Jest

takie... Śmieszne
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/biggrin.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'

/> Świetne, stonowane opisy zawierające tak śliczne porównania

jakich nie widziałem nigdzie poza profesjnalnymi pisarzami... Na przykład

to:


width='95%' cellpadding='3' cellspacing='1'>
QUOTE

Modelka na fotografii

zdecydowanie posiadała talię i bezwstydnie ją eksponowała, ku frustracji

Millicenty. Zapewne w pojęciu projektantów z „Esthétique”

przymiotami kobiety eleganckiej powinien być makijaż grubości solidnego

średniowiecznego muru i biust, który robił wrażenie, że żyje na własny

rachunek. W wyobraźni Millicenty mignął smakowity obrazek, jak sprężone do

granic możliwości atrybuty kobiecości katapultują się z satynowego

więzienia, z głośnym „pong”. Dziewczyna zachichotała złośliwie.


class='postcolor'>

Po prsotu

mistrzostwo.

Nie mam więcej pytań, czekam na więcej
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/biggrin.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'

/>

Zresztą tak naprawdę nawet erotykiem nie można tego

nazwać... To jest komedia z elementami erotyku...
Selene
Toroj, kiedy znow coś

napiszesz???


Bo piszesz świetnie (a nawet lepiej:D)
Ellie
Toroj wróciła i jak zawsze w wielkim

stylu. Opowiadanie świetne. Jak już ktoś to ujął, nie wiem jak ty to robisz,

że zwykłych, drugoplanowych bohaterów opisujesz tak, że od razu nabiera się

do nich sympatii. Zabawne, świetnie napisane, wyszukane i ze smakiem.

Popieram Matoosa, podobnie powinno wyglądać każde opowiadanie z Kwiatu

Lotosu.
Coyote
Popieram, popieram! Dla mnie wielki

plus właśnie za to, że postacie 2-planowe wg Rowling są w ff głównymi

osobami
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/biggrin.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'

/>
Kiedyś już czytałam opowiadania Toroj (nie pamiętam

gdzie ani jakie, ale były świetne) i widzę, że nadal świetnie pisze.

Wciągające do kwadratu
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/czarodziej.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='czarodziej.gif'

/>
Czekam na więcej
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/tongue.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='tongue.gif'

/>
Galia
Super, fajne, ciekawe

************************* (tu następują pochwały tego wspaniałego ff) czekam

na następne części ze zniecierpliwieniem.
hi hi
Shona
To jest grejt. I want more! More,

kochana, more! Rozwaliłaś mnie!

A swoją droga jaki to

wyczerpuja.cy komenatzr, no nie?
Toroj
Menu śniadaniowe czternastego lutego było

dość zwyczajne, natomiast absolutnie nie można było nazwać zwyczajnym

świątecznego wystroju Wielkiego Hallu. Ponad każdym stołem polatywały pękate

serduszka w barwach Domów... z grubsza w takich, gdyż w sumie stanowiły dość

surrealistyczny melanż kolorów. Czerwono-różowe stadko nad stołem Gryfonów,

zielono-różowe jak lukrowe laseczki z Miodowego Królestwa nad Slytherinem;

Puchoni zostali obdarowani sercami w czarne i żółte paseczki, co wyglądało

jakby ich stół obległ rój os; a do talerzy Krukonów od czasu do czasu

wpadały serduszka niebiesko-srebrne. Ponadto na każdym stole stało po

kilkanaście wazoników z oszałamiająco pachnącymi bukiecikami róż. O ile

samym różom nie można było nic zarzucić, to ich magicznie wzmocniony zapach

przesiąkał absolutnie wszystko. Cały Hall pachniał jak gigantyczna fabryka

perfum, ewentualnie sen pijanej pszczoły.
Millicenta z lekkim

obrzydzeniem przełknęła pachnący różami kawałek bekonu i popiła go różanym

sokiem dyniowym. Jeden rzut oka na stół nauczycielski przekonał ją, że lwia

część personelu ma do natrętnych kwiatków podobny stosunek jak ona.

Dumbledore dyskretnie wskazał różdżką na najbliższy wazonik, zapewne

likwidując upiorne aromaty. McGonagall tonęła w chusteczce, kichając raz po

raz, a Snape – jakże by inaczej – wyglądał jakby zaraz miał

zwymiotować. Reszta wyglądała równie nietęgo. Tylko Madam Pomfrey

promieniała niezmąconym szczęściem, co dawało podstawy do podejrzeń, że

pomysł z bukiecikami był jej autorstwa.
Jak zwykle przy porannym posiłku

pojawiły się sowy, roznoszące pocztę, lecz tym razem było ich wyjątkowo

dużo. Z powodu zagęszczenia lewitujących serduszek, miały trudności z

nawigacją i niejedna lądowała awaryjnie w czyimś talerzu. Również wśród

nauczycielkiej poczty widać było charakterystyczne różowe koperty. Nawet

Snape dostał dwie, choć Bóg raczy wiedzieć kto mógłby darzyć uczuciami

nietowarzyskiego „nietoperza”. Skrzywiony pogardliwie Sever

wetknął listy do kieszeni bez otwierania i natychmiast zaczął przeglądać

nowy numer Proroka, ignorując otoczenie. Uszczęśliwiona Pansy Parkinson

szczebiotała nad rosnącym stosikiem kolorowych walentynek, klejąc się do

ramienia Malfoya, który uśmiechał się półgębkiem, jakby go coś bolało. Alexa

Toran i Janus Moon nie wygłupiali się z sowami – po prostu wymienili

się kartami przy stole, pieczętując to uśmiechem i pocałunkiem. A potem

zaczęli znów gadać o quidditchu. Millicenta westchnęła, nie wiedząc

właściwie czemu. Pół szkoły plotkowało o tym, że Toran sypia z Moonem,

chociaż nikt ich nigdy na tym nie przyłapał. Nawet teraz wyglądali jakoś

tak... skromnie. Jedli powoli, rozmawiali, siedząc blisko siebie; czasem

dotykali się ramionami. Millicenta patrzyła na nich ukradkiem, zastanawiając

się, dlaczego właściwie ta para wzbudza tyle emocji, w przeciwieństwie do

Draco i Pansy, która wręcz ostentacyjnie obnosiła się ze swymi uczuciami

wobec dziedzica fortuny Malfoyów. Prawie nikt nie snuł żadnych domysłów o

życiu intymnym liderów Slytherinu. Millicenta jeszcze raz przyjrzała się

„obiektom” i zrozumiała istotę problemu. Między Alexą i Janusem

wyraźnie iskrzyło – kochali się każdym gestem i spojrzeniem, aż

Millicenta poczuła, że się czerwieni; za to w Draconie było akurat tyle

uczucia co w marynowanym śledziu. Ha... nic dziwnego, seks ze śledziem, też

coś!
Millicenta melancholijnie przeżuwała swoje jajka na bekonie,

patrząc na smarkulę z pierwszej klasy, która oglądała swoją kartę

walentynkową, kwicząc z radości. Kolejne westchnienie wezbrało w obfitej

piersi panny Bulstrode, by nagle przemienić się w pełne zdumienia sapnięcie.

Niewielka sowa wylądowała przed nią na stole, wywracając wazon i gramoląc

się w powodzi kwietnych płatków. Do jej nóżki przywiązana była bladoróżowa

kopertka.
- Sio – mruknęła Millicenta. – Pomyliłaś

się.
Sówka była jednak uparta. Nie pozostawało nic innego jak odebrać

pocztę. Millicenta z sercem w gardle otworzyła list i wyjęła swoją pierwszą

w życiu walentynkę. „To pewnie jakiś głupi żart” –

pomyślała, starając się wyglądać tak, jakby czytanie walentynek było dla

niej chlebem powszednim. Na kartce wymalowane było błyszczące serce z

wyraźną rozedmą przedsionków, oraz machający łapką niedźwiadek z bukietem

jakichś niezidentyfikowanych kwiatków. Millicenta spojrzała do środka, gdzie

ktoś narysował piórem uśmiechnięte kudłate słoneczko. Pod spodem widniało

tylko jedno zdanie: "Spotkajmy się w Trzech Miotłach, w sobotę, o

trzeciej." Podpisu nie było.
Millicenta z mocno bijącym sercem

złożyła pocztówkę. Jeśli ją oczy nie myliły, było to zaproszenie na randkę.

Na randkę? Jeszcze raz zajrzała do środka. Nie myliły... Walentynki w tym

roku wypadały w dzień powszedni, więc zupełnie naturalne było to, że święto

zostanie w pewien sposób powtórzone w najbliższy weekend, podczas wyprawy do

Hogsmeade. Kto mógłby chcieć spotkać się z nią w Trzech Miotłach?? Ostrożnie

spojrzała w stronę Montague’a. Chłopak podparł głowę ręką i jadł

owsiankę z takim zapałem, jakby uczestniczył w owsiankowych Mistrzostwach

Świata, przy czym za zajęcie drugiego miejsca skazywano na Azkaban.


„Głupie dowcipy” – doszła do wniosku Millicenta.

Wetknęła kartkę do kieszeni szaty i łyknęła soku, choć straciła ochotę na

cokolwiek jadalnego. – „Nigdzie nie pójdę. Nikt nie zabawi się

moim kosztem.”
c.d.n.

Niestety, dziś tylko tyle. Brak czasu.

avalanche
QUOTE
Nawet wśród nauczycielkiej poczty widać było charakterystyczne różowe koperty. Nawet Snape dostał dwie, choć Bóg raczy wiedzieć kto mógłby darzyć uczuciami nietowarzyskiego „nietoperza”.


tylko to wyłapałam, bo się aż rzucało w oczy =) reszta chyba w porządku.

a że krótkie - no trudno, ale i tak mi się podobało. Opisy jak zwykle były najlepsze! =)
silme
znalazłam dzisiaj obrazek który na tyle pasuje do tego opowiadania, że pozwolę sobie zamieścić linka: http://www.lizardlounge.com/Natasha/Didodi...y/Millicent.gif
Toroj
Rozpieszczam was.

*
Hogsmeade wyglądało jak świąteczna pocztówka. W rodzinnym Hertford Millicenty śnieg o tej porze istniał już tylko w postaci wspomnienia, ewentualnie rozciapanej, szarawej brei, uprzątanej mozolnie z ulic. Natomiast w górzystej Szkocji mróz trzymał mocno, a pokłady bieli chrzęściły pod nogami jak rozsypany cukier. Jakby na zamówienie (może zresztą faktycznie działało tu jakieś zaklęcie pogodowe) nad wioską od rana świeciło słońce, krzesząc wesołe błyski na zaspach. Millicenta zajrzała do księgarni i nabyła dwie książki. Jedna była cienką broszurą o międzynarodowych zespołach quidditcha, druga natomiast nosiła obiecujący tytuł „Gdyż jesteś mój”. Przed sklepem z ciuchami spotkała koleżanki, więc całą paczką władowały się do środka. Rozchichotane, zarumienione od mrozu jak jabłka, od razu wzięły na języki przedpotopową modę, prezentowaną na licznych wieszakach. Bezlitośnie obśmiały wysokie kołnierzyki i spódniczki do pół łydki „jak u zakonnic”, po czym płynnie przeszły do obgadywania sposobu ubierania kolegów z klasy oraz wszelkich ich walorów fizycznych.
- Taki Flint, słodki Merlyyyynie... mógłby zrobić coś z tymi swoimi kłami – rzuciła Berenice Whitfield, przewracając oczami. – Chciał się ze mną dziś umówić, ale mu powiedziałam, żeby spadał, bo nie gustuję w koniach. Już lepszy byłby Montague, ale on jest jakiś taki... cicha woda. Z żadną nie kręci, chrzaniony mnich.
- Może on jest, no wiesz... – zawiesiła znacząco głos Lucinda Blair. – Ciepły.
- Myślisz? Szkoda, niezły towar, tylko czesze się głupio.
- Montague jest okey – warknęła Millicenta półgłosem, grzebiąc w pudełku z podkolanówkami.
- Podoba ci się? – natychmiast spytała Berenice.
- Nie! Ale jest okej, jasne? I nie pieprz, że jest zboczeńcem, bo ci przywalę w to wymalowane oko.
- Dooobra. – Berenice nadąsała się.
- Panienki coś kupują? – spytała chłodnym tonem sprzedawczyni, więc już w miarę zgodnie zafundowały sobie po parze podkolanówek w białe i zielone paski.
Rozłączyły się potem, gdyż Berenice postanowiła dać się poderwać Teddy’emu Nottowi, a zazdrosna Lucinda natychmiast zaczęła robić słodkie oczy do napotkanego Phillipa Kinga, wykazując optymizm na wyrost, gdyż King był z Ravenclawu. Słońce skryło się za chmurami i zaczął sypać śnieg. Zrobiło się jeszcze zimniej. Osamotniona Millicenta postanowiła poprawić sobie humor w Miodowym Królestwie. „Do diabła z dietą” – pomyślała buntowniczo, wlokąc się noga za nogą oblodzonym chodnikiem w stronę ulicy Głównej. Sumienie jednak popiskiwało coś cicho o kaloriach, więc uspokoiła je obietnicą, że znajdzie coś o obniżonej zawartości cukru. Ulubiony smakołyk Alexy – mrówkowe batoniki – chyba mieścił się w takiej kategorii. Bezmyślnie spojrzała na zegarek. Dochodziła trzecia. „Nie pójdę” – pomyślała, zaciskając zęby. – „Nie, nie. Nienienienie... Absolutnie.” Zdecydowanie okręciła się na pięcie i ruszyła w boczną uliczkę. Włożyła rękę do kieszeni, dotykając schowanej tam walentynki. Przynajmniej dostała tę jedną, co było całkiem miłe, nawet jeśli był to po prostu czyjś żart. Oczywiście ta żmija Pansy rozpowiadała potem po kątach, że pewnie „biedna Milly” sama sobie wysłała kartkę, „bo to przecież takie żenujące, że nikt się nią nie interesuje”. Głupia małpa... jakby nie było wiadomo, że co najmniej połowa jej pocztówek pochodziła od Malfoya.
Uliczka nosiła nazwę Zaułka Trucicieli. Od późnej wiosny do jesieni rosły tu w ogródkach rozrośnięte krzewy rozmaitych gatunków bieluniu, napełniając powietrze mdląco słodkim zapachem wielkich trąbkowatych kwiatów. Teraz jednak nie było po nich śladu, a uliczka spała pod kołdrą śnieżnego puchu. Millicenta zabijała czas, strącając śniegowe czapeczki ze szczytu parkanu. Zajrzała do maleńkiego sklepiku z ceramiką, a potem do równie małej herbaciarni, gdzie zjadła kawałek keksu i wypiła filiżankę herbaty. Na zewnątrz nadal sypało. Millicenta podjęła swój bezcelowy spacerek.
- Ty! – usłyszała nagle za plecami. – Tyyy, zaczekaj!! Bulstrode!
Odwróciła się, by ujrzeć zbliżającego się wielkimi krokami Marcusa Flinta.
- Słuchaj, no, młoda... – odezwał się, srogo marszcząc grube brwi. – Może ciebie jara to, że robisz Rena w konia, ale mnie nie. Montague od pół godziny stoi przed pubem i zamarza. Zbieraj dupę w troki i mu przynajmniej powiedz, że nie ma po co tam kwitnąć jak jakiś czub.
Serce Millicenty wpadło jej do brzucha, a potem w towarzystwie żołądka wykonało szaloną czaczę.
- A co mnie obchodzi Montague? – spytała słabym głosem.
- To jest mój zawodnik i jak dostanie zapalenia płuc, to pożałujesz że się nie urodziłaś w Rosji.
- Już żałuję – odcięła się. – Nie musiałabym oglądać twojej końskiej gęby.
- A ja twojego tłustego tyłka. Nie wiem co Ren widzi w takiej krowie, chyba na oczy mu padło.
Jeszcze pięć dni temu Millicenta wrzasnęłaby coś obelżywego, a potem uciekła i w jakimś zakamarku gorzko opłakiwałaby okrucieństwo Flinta. Jednakże Millicenta sobotnia nie była Millicentą poniedziałkową. Od tamtej pory zdarzyło się wiele rzeczy, które zahartowały jej ego. Gadał do niej brokuł, w ramach szlabanu myła okna w siłowni i stawiła czoła pająkowi wielkości foksteriera, a pewien mężczyzna (no dobrze, chłopiec) powiedział jej, że ma piękne tricepsy. Nad Millicentą Bulstrode powiał widmowy sztandar sufrażystek, a duch Emmeline Pankhurst* rozłożył nad nią anielskie skrzydła, wymachując bojowo parasolką. Zanim Flint zdążył zrobić cokolwiek, został kopnięty w goleń ciężkim zimowym butem. Krzyknął z bólu, zachwiał się, a już w następnej sekundzie kolejny cios trafił go w twarz, pieczętując klęskę kapitana drużyny. Leżąc na ziemi, wyszarpnął z kieszeni różdżkę, ale dziewczyna nadepnęła mu na nadgarstek.
- Jak na gracza jesteś dziwnie powolny – wycedziła pogardliwie. – Jeszcze raz nazwiesz mnie krową, a stanę ci na gardle. To nie będzie przyjemne, gwarantuję. Może nawet tego nie przeżyjesz.
- Ocipiałaś...? – jęknął Flint, bezskutecznie próbując uwolnić rękę. Z nosa spływała mu strużka krwi.
- Jak myślisz, ile wytrzyma twoja kość? Dość sporo ważę – powiedziała Millicenta, nieznacznie zwiększając nacisk. Flint zawył.
- Kurwa! Złaź ze mnie! Sorry! Dobra, nic nie mówię! PRZEPRASZAM!!
- Okej.
Millicenta wyjęła mu różdżkę z bezwładnych palców i schowała ją do kieszeni.
- Oddam ci w zamku. I lepiej nie mówmy nikomu, co tu zaszło.
- Jasne. – Flint wstał, obmacując rękę. Spojrzenie, jakim zmierzył dziewczynę, było ponure, ale nie pozbawione pewnego rodzaju szacunku. – Będę milczał jak nagrobek Potterów. Nie wiedziałem, że jesteś taka dobra w te klocki.
- Ty mnie w ogóle nie doceniasz, Flint – mruknęła zjadliwie.
- Idź do Rena, proszę – powiedział całkiem już pokornie. – Cudo to on może nie jest, ale szlag mnie trafia, jak robi z siebie widowisko.
Millicenta westchnęła tak, że płatki śniegu stopniały w promieniu bez mała pół metra.
- Dobra. Pójdę i powiem mu, że ma się odwalić. Zadowolony?
- Yhy – Flint pokiwał głową i odszedł, lekko kulejąc.

* Emmeline Pankhurst – angielska bojowniczka o prawa kobiet, 1858-1928.
Nea
Jesteś wielka. Szkoda tylko, że nie ma częściej partów.

[wydaje mi się, czy na forum.twoj.net też zamieszczasz wink.gif ]
Lav
Jestes jednyna, która nie zapomina o nas podczas wakcji. Chwała ci za to i niech wena bedzie z Tobą. Ach wzruszyłam się cry.gif
Vilanda
Po przeczytaniu twojego fika stwierdzam, iż założe wydawnictwo i wydam Twoje opowiadanie (oczywiście za pozwoleniem). I już mam wspaniałe zajecie na przyszłość! Jesteś Wielka! Świetna! Najlepsza!
Child
QUOTE (Lav @ 26.08.2004 17:06)
Jestes jednyna, która nie zapomina o nas podczas wakcji. Chwała ci za to i niech wena bedzie z Tobą. Ach wzruszyłam się cry.gif

A ja to co? =P

Toroj - czapki, skalpy, tupeciki i peruki z głów przed Tobą =)
Inciaa
i kaj nju part? xP
Toroj
Z powodu zapalenia spojówek pisanie Dalii

zostało odłozone na czas bliżej nieokreślony.
..:Ala:..
Pierwszy rozdział -niepodobało mi się
Drógi rozdział -tak srednio

A teraz nie moge bez tego żyć. To jest wspaniałe. Serio. Czekam na następnego parta
Myśka
QUOTE (Toroj @ 30.08.2004 14:51)
Z powodu zapalenia spojówek pisanie Dalii zostało odłozone na czas bliżej nieokreślony.

Tak to już jest, jak się przesiaduje przed komputerem i pisuje FFy.
Wiem, bardzo dowcipna jestem ;P

Przyłączam się do grona skomlących fanów tego opowiadania. Chociaż jestem przyzwyczajona do czytania FFów o pięknych, zgrabnych i poprostu idealnych postaciach, miło jest poczytać coś odmiennego.

Pozdrawiam.
Chauve-Souris
QUOTE
Przyłączam się do grona skomlących fanów tego opowiadania. Chociaż jestem przyzwyczajona do czytania FFów o pięknych, zgrabnych i poprostu idealnych postaciach, miło jest poczytać coś odmiennego.


I własnie to jest cudowne w tych lepszych opowiadaniach (a Dalia i wszystkie inne ficki Toroj z pewnością zaliczają się do tych najlepszych). Idealne postaci nudzą. A potem wychodzi taka Mary Sue.

A co do tego... Wiesz, Toroj, ja naprawdę nie chcę nic mówić, ale możesz na te spojówki nawrzeszeć ode mnie smile.gif
Taak... wiem, ze nie Twoja wina. I życze jak najszybszego powrotu do zdrowia (z dóch powodów: Dla samego zdrowia i dla pisania dalszej części Dalii... laugh.gif).

W każdym razie: zdrowia życzę! i Weny!
BiseS:*
Nietoperek
Inciaa
Ale ja za najlepsze i tak uważam te z Sirith Black i np. w Hepi Nju Jer - czyli pojedynek czarnych charakterów bardzo mi jej brakowało ^^
A EP - czyli jasna strona duszy to po prostu boskie było ^^
Arimika
Oj Toroj! Co napiszesz to zawsze jest coś zabawnego (przynajmniej te ficki twojego autorstwa, które przeczytałam takie właśnie były) i to mi się podoba. Ty po prostu masz talent i weny niemało! biggrin.gif
Milka dla Ciebie! czekolada.gif
Eva
Az sie czlowiekowi humor poprawia jak sie to czyta, i chce sie tanczyc i spiewac, nie zwazajac na zwalistosc swego ciala. Dzieki ci, sensei Toroj, za to opowiadanie, i niech Bog wynagrodzi ci trudy zwiazane z jego kontynuowaniem. Modlmy sie wszyscy (ateisci, szatanisci, chrzescijanie, buddysci, mahometanie i wszyscy inni) aby ta niecna spojowkowa choroba nareszcie opuscila cialo naszej sensei.
Child
będzie jedną marudę mniej
swoją drogą - czytanie ze zrozumieniem już w podstawówce jest praktykowane ;>
To jest "lekka wersja" zawartosci forum. By zobaczyc pelna wersje, z dodatkowymi informacjami i obrazami kliknij tutaj.

  kulturystyka  trening na masę
Invision Power Board © 2001-2024 Invision Power Services, Inc.