Help - Search - Member List - Calendar
Pelna wersja: Szczególny Starszy Pan
Magiczne Forum > Harry Potter > Fan Fiction i Kwiat Lotosu > W Labiryncie Wyobraźni
beata white
Chciałabym się przywitać, jako nowa osoba

na forum, i przedstawić Wam swoje ostatnie opowiadanie.
Starszy pan

pojawił się w mojej głowie pewnego niedzielnego poranka, kiedy słuchałam

płyty Simona i Garfunkela.
Usłyszałam piosenkę "A most peculiar

man" - i wiedziałam, że to musi być o NIM. I obraz rozbudowywał się

coraz bardziej, aż wreszcie uzyskał ostateczny kształt.
Miłej

lektury.

-----

"...Wasn't he a most

peculiar man?"


Starszy mężczyzna siedział w stojącym

przy kominku dużym, zniszczonym fotelu. Płomienie oświetlały jego

pomarszczoną twarz i rzucały złocisty poblask na pergamin, który trzymał w

ręce. Druga dłoń człowieka głaskała machinalnie dużego, czarnego kocura,

zwiniętego w kłębek na jego kolanach. Mężczyzna już po raz drugi przebiegał

wzrokiem tekst. Brązowa sowa, która przyniosła czytany przez niego list

siedziała na parapecie okna, dając tym samym wyraz swojej niechęci do

ciepła, które emanowało z płonącego w kominku ognia. Człowiek nie pozwolił

jej odlecieć – chciał zapewne odpowiedzieć na otrzymaną

korespondencję. Teraz przestał na chwilę czytać, pochylił się –

ostrożnie, żeby nie przeszkodzić śpiącemu na kolanach zwierzakowi – i

wycelował wyjętą z rękawa różdżką w leżący nieopodal kominka stosik

drewnianych szczap.
- Accio kawałek drewna – szepnął.

/>Jedno z polan uniosło się ze sterty i przylewitowało do dłoni mężczyzny.

Chwycił je i wrzucił do kominka. Płomień strzelił jaśniej w górę. Starzec

odłożył różdżkę na stojący przy fotelu stoliczek i wrócił do przerwanej

lektury.

„...Kingsley Shacklebolt i Nimphadora Tonks od

kilku dni znajdują się we Francji - zajmują się śledztwem w sprawie tej

strasznej śmierci księżnej Diany. Po ubiegłorocznych wydarzeniach i zmianie

na stanowisku Ministra Magii on i Tonks stali się dość ważnymi osobami w

Kwaterze Głównej aurorów. Jedną z pierwszych decyzji pani Bones, po objęciu

przez nią stanowiska Ministra, było przecież przyznanie im Orderów Merlina

Drugiej Klasy.
Wracając do samego śledztwa – mugolskie media już

teraz starają się przekonać wszystkich, że śmierć księżnej Walii i jej

przyjaciela nie była następstwem nieszczęśliwego wypadku, choć takie są

oficjalne komunikaty francuskiej policji.
Rodzina Spencerów zwróciła

się do naszego Ministerstwa z prośbą o przeprowadzenie niezależnego

śledztwa. Biorąc pod uwagę status Sir Edwarda w naszym świecie nie należy

się dziwić, że Amelia przychyliła się do jego prośby, i że właśnie

Kingsley’owi powierzyła przeprowadzenie tego dochodzenia.

/>Osobiście – jestem niemal pewny, że to Voldemort i jego

śmierciożercy okażą się odpowiedzialni za tę tragedię. Śmierć księżnej

uderzy przecież zarówno w rodzinę królewską (wzbudzi spekulacje co do ich

udziału w zorganizowaniu „wypadku”), jak i - z oczywistych

względów - w Spencerów, którzy przecież nigdy nie kryli swej niechęci do

zwolenników „czystej krwi” i do samego Voldemorta. Kluczową dla

śledztwa osobą wydaje się ochroniarz księżnej. Jako jedyny przeżył wypadek,

ale nie może sobie przypomnieć żadnych poprzedzających go szczegółów...

/>Biorąc pod uwagę, że Voldemort (który w ciągu ostatniego roku coraz

wyraźniej ujawniał swój powrót) uderza już tak wysoko, proszę Cię ponownie o

zachowanie wyjątkowej ostrożności. Jestem pewien, że nie mogąc w tej chwili

dosięgnąć mnie...”


Coś zagwizdało cicho na stojącym

przy oknie biurku. Mężczyzna podniósł oczy znad listu i spod zmarszczonych

brwi spojrzał na wirujący fałszoskop, po czym jego wzrok powędrował w

kierunku drzwi. Zaledwie zerknął w ich stronę, zerwał się szybko,

zapominając o śpiącym na kolanach kocie, który z głośnym prychnięciem

wylądował na czterech łapach i skrył się pod biurkiem. Człowiek sięgnął po

leżącą na stoliku różdżkę i mocno ujął ją w dłoń.
Drzwi jego

mieszkania jarzyły się lekkim, błękitnym światłem – był to znak, że

ktoś właśnie zdejmował z nich zaklęcia ochronne. Przez krótką chwilę

zastanawiał się, co zrobić z trzymanym w drugiej ręce pergaminem, po czym

szybkim ruchem wrzucił go w ogień i skoncentrował swą uwagę na wejściu do

swojego malutkiego, jednopokojowego mieszkanka. Przesunął się w bok, pod

ścianę, żeby nie być łatwym, widocznym celem dla osób, które się do niego

włamywały. Bo co do tego, że jest to więcej niż jedna osoba – nie miał

najmniejszych wątpliwości. Pojedynczy czarodziej nie miałby tyle śmiałości,

żeby robić to w tak jawny sposób, na dodatek zupełnie nie przejmując się

obecnością gospodarza.
Drzwi ustąpiły wreszcie i z hukiem walnęły w

ścianę. Siedząca na parapecie sowa poderwała się do lotu i znikła w mroku

nocy. Teraz nawet polecenie człowieka nie było w stanie jej zatrzymać;

instynkt ostrzegł ptaka przed nadejściem niebezpiecznej, potężnej siły.

Mrocznej siły. Kot wyczuł ją również i miękkim skokiem wylądował na

parapecie. Kolejny sus – i huśtał się lekko na konarze rosnącego za

oknem drzewa. Szybko odzyskał równowagę i pobiegł w stronę grubego pnia, a

potem – w dół, na ziemię.
Mężczyzna kątem oka dostrzegł

uciekające zwierzęta i przez ułamek sekundy pozazdrościł im tej możliwości.

Nie był animagiem, a mieszkanie było dobrze zabezpieczone barierą

antyteleportacyjną – sam ją nakładał dla własnego, jak mu się

wydawało, bezpieczeństwa. W tej chwili stało się dla niego śmiertelną

pułapką – bariera działała wszak w dwie strony – on również nie

mógł skorzystać z dobrodziejstwa teleportacji.
Półmrok pomieszczenia

przecięły trzy czerwone błyski. Żaden z nich nie sięgnął co prawda

czarodzieja, ale rzucone jednocześnie sprawiły, że starzec zachwiał się

lekko.
- Expeliarmus.
Ciche, wypowiedziane lodowatym

głosem zaklęcie, wyrwało różdżkę z jego dłoni. Spojrzał w kierunku drzwi i

dostrzegł wysoką, szczupłą postać w czarnej pelerynie wchodzącą do

mieszkania majestatycznym krokiem. Długie białe palce zwinnie schwyciły

lecącą w powietrzu różdżkę staruszka. Czerwone oczy rozjarzyły się lekko,

kiedy zwróciły się w jego stronę.
- Taki jesteś odważny, starcze?

– wysyczało czerwonookie monstrum, widząc, że stojący pod ścianą

mężczyzna dumnie prostuje przygarbione plecy.
Stary czarodziej spojrzał

na przybysza spod zmrużonych powiek.
- A czego mam się bać? –

zapytał spokojnie, lekko ochrypłym głosem. – Tego, co nieuniknione?

Nikt nie ucieknie przed tym, co mu pisane. Ty też nie, kiedy przyjdzie twój

czas...
Z gardła stojącej w drzwiach postaci wydobył się

zniecierpliwiony syk.
- Glizdogon!
Niska, zgarbiona postać

wsunęła się chyłkiem i w służalczej pozie zbliżyła się do wzywającego go

czarnoksiężnika.
- Słucham cię, panie.
Stary człowiek uśmiechnął

się drwiąco na dźwięk poddaństwa, wyraźnie słyszalnego w głosie skurczonego

w sobie mężczyzny.
- Czy wzmocniliście już zaklęcie wyciszające?

– zapytał ten, który przez niskiego człowieczka został nazwany

„panem”.
- Tak panie mój...
- Crucio!

/>Starzec krzyknął głośno, zwinął się pod wpływem nieoczekiwanego bólu i

upadł na podłogę. Jego cierpienie było nie do wypowiedzenia. Mógł je tylko

wykrzyczeć.
Długie, białe palce poderwały lekko cisową różdżkę i

strumień bólu przestał płynąć do ciała starego człowieka.
- To na

początek, starcze, żeby nauczyć cię pokory – wysyczał czerwonooki.

– A teraz powiesz mi, co wiesz...
- Nic ci nie powiem –

przerwał mu zbolałym, lecz stanowczym głosem leżący na podłodze

mężczyzna.
Ciarki przeszły mu po plecach, kiedy usłyszał lodowaty

chichot, wydobywający się z gardła potwora. Zobaczył, jak jego różdżka

ląduje w płomieniach kominka. Oczy rozbłysły mu lekko. Przecież było w

niej...
- Powiesz! – Zimne syknięcie odwróciło jego uwagę od

własnych myśli. - Powiesz nawet więcej, niż będę chciał wiedzieć –

Głos zbliżył się do leżącego. – Glizdogonie, pilnujcie, by nikt nam

nie przeszkodził!
- Tak, mój panie.
- Dobrze – Wysoka

postać stanęła przy fotelu, w którym przed paroma minutami siedział

staruszek. – Możemy więc spokojnie zająć się naszym gospodarzem.

Imperio!
Stary mężczyzna wysilił całą swą wolę, by

przeciwstawić się żądaniom, które pojawiły się w jego głowie. „Gdzie

jest siedziba tych nędzników, którzy sprzyjają Dumbledore’owi? Gdzie

ukrywają się ci miłośnicy szlam i mugoli? Powiedz natychmiast!”

/>Starzec zebrał siły i otworzył usta.
- Nic... ci nie powiem...!

– wychrypiał z wysiłkiem.
Usłyszał wściekłe syknięcie.
-

Crucio!
Cierpienie znów wypełniło każdą cząsteczkę jego

ciała. Ciągły, przenikliwy ból. Nie wiedział kiedy zaczął, ani też kiedy

przestał krzyczeć.
- Nie igraj ze mną, starcze! – cichy syk

dobiegał go, jak przez gęstą mgłę. – Możesz oszczędzić sobie tego.

Powiesz mi, co chcę wiedzieć, a wtedy szybko cię zabiję. Nie będzie

bolało...
- Wypchaj się gumochłonami, ty... wężowy pomiocie!

/>Wysyczane wściekle zaklęcie zlało się w jedno z kolejną falą bólu. Starzec

poczuł, że ogarnia go litościwa nieświadomość.

***


/>- Enervate.
Czerwonooki spojrzał z nienawiścią w błękitne oczy

leżącego na podłodze mężczyzny. Tak podobne do oczu jego największego wroga.

Niemal identyczne.
Człowiek był mocno zamroczony. Jedynie zaklęcie

powstrzymywało jego powieki przed opadnięciem. Mały, zgarbiony mężczyzna

podtrzymywał głowę starca tak, żeby stojąca przy fotelu postać mogła

wygodnie patrzeć w jego twarz.
- Legillimens.
Czerwone

źrenice wpatrzyły się w pozbawione wyrazu oczy nieprzytomnego człowieka.

Spojrzenie prześladowcy stawało się coraz intensywniejsze, w jego wzroku

pojawiło się na chwilę zaskoczenie, żeby zaraz ustąpić miejsca triumfowi i

pogardzie.
- Ooo, to ciekawe! – syknął. – Ten stary

dureń całkiem sporo wie – stwierdził po chwili spokojniej, nieco

zdziwionym tonem.
Szybkim ruchem podniósł się z fotela.
- Cóż,

Glizdogonie, jego śmierć będzie nauczką dla Dumbledore’a, ale przy

okazji dostarczył mi pewnych istotnych informacji. Ten głupi starzec okazał

się być użytecznym. Wielki Dumbledore sam otworzył nam drzwi do Hogwartu i

tego durnego, zielonookiego szczeniaka! Wielki Dumbledore...!

/>Pogardliwe prychnięcie zakończyło jego wypowiedź i wysoka postać wolnym

krokiem ruszyła w stronę drzwi, tracąc nagle zainteresowanie tym, co

zostawiała za sobą.
- Co mamy z nim zrobić, panie? – zapytał

cichym, drżącym głosem klęczący obok bezwładnego ciała mężczyzna.
- Cóż

za idiotyczne pytanie, Glizdogonie! – Czerwonooki odwrócił się w

progu. – Wymyślcie coś... W końcu potrafiłeś kiedyś wykazać własną

inicjatywę.
Człowiek zwany Glizdogonem zadrżał ze strachu. W głosie

swego pana wyczuł wyraźną naganę. Żeby tylko uniknął kary...
- Tak

jest, panie mój! Będziesz zadowolony – zapewnił żarliwie, z ulgą

obserwując znikającą za drzwiami, mroczną postać. – Na pewno będziesz

zadowolony...
Kiedy Czerwonooki opuścił mieszkanie w drzwiach pojawiło

się dwóch mężczyzn w czarnych pelerynach. Idący przodem wysoki blondyn z

pogardą spojrzał na klęczącego wciąż na podłodze Glizdogona.
- No i

jak, Szczurku? – zapytał przesyconym ironią głosem. – Nie

potrafisz ciągle jeszcze przyjąć pionowej pozycji? Kiedyś już o tym myślałem

– podszedł do leżącego bezwładnie na podłodze starca i czubkiem buta

przekręcił jego głowę, żeby obejrzeć twarz. Nawet nie spojrzał w kierunku

mężczyzny, do którego skierowane były jego słowa. – Ty potrafisz żyć

jedynie na kolanach...
Idąca za nim potężna, gorylowata postać

zarechotała gardłowo.
- Dobre! Na kolanach!
Blondyn

spojrzał z drwiną na śmiejącego się mężczyznę.
- Nie wysilaj się,

Goyle. I tak nie zrozumiałeś... I bierz się do roboty. Trzeba dobrze

przeszukać to mieszkanie – rozejrzał się po niewielkim pokoiku.

– Może znajdziemy tu jeszcze coś ciekawego. Stary mógł mieć jakieś

skrytki, gdzie chował swoje skarby.
Podszedł do stojącego przy oknie

biurka i zaczął metodycznie przeglądać leżące na nim papiery.

/>Glizdogon podniósł się z klęczek i obrzuciwszy blondyna złym wzrokiem wraz

z mężczyzną nazwanym Goyle’em zaczął przeglądać stojące na półkach

książki.
Po ponad godzinnych poszukiwaniach, i rzuceniu kilku

nieefektywnych zaklęć ujawniających mężczyźni zaczęli się niecierpliwić. W

dodatku z podłogi dobiegł ich nagle cichy jęk. Starzec zaczął wolno

dochodzić do siebie. Blondyn podszedł do niego szybkim, energicznym krokiem.

Z wewnętrznej kieszeni wyjął różdżkę, osadzoną w srebrnej rączce w kształcie

głowy węża. Ze wzgardą spojrzał na leżącego u swych stóp, zmaltretowanego

człowieka. Jego ciało nie miało, co prawda, żadnych zewnętrznych obrażeń, na

twarzy jednak wyraźnie odcisnęły się ślady bólu.
- Cóż, nędzny robaku

– wycedził blondyn ironicznym tonem. – Nie masz nawet czym się

bronić...
Skierował różdżkę w stronę twarzy staruszka i przekrzywił w

bok głowę, zastanawiając się nad czymś.
- A ty, Malfoy –

wychrypiał leżący mężczyzna, odwzajemniając pełne pogardy spojrzenie

blondyna – wciąż potrzebujesz różdżki, żeby odważyć się podejść do

bezbronnego starca?
Przez twarz pochylonego przebiegł grymas gniewu,

jego oczy zwęziły się w szparki. Zaraz jednak opanował emocje i jakby nie

dosłyszał poprzedniej uwagi staruszka, odezwał się spokojnym, wyważonym

tonem:
- Mógłbym zrobić ci tyle ciekawych rzeczy – w jego głosie

pobrzmiewało lekkie znudzenie. – Niestety, mój pan życzył sobie, żeby

twoja śmierć wyglądała... naturalnie – jadowity uśmiech wpełzł na usta

Malfoy’a. – Postaram się jednak, żebyś poznał dobrze jej

zapach... Petrificus totalus – powiedział głośniej, celując w

mężczyznę końcem różdżki. – Goyle, pozamykaj tu dobrze okna. A ty, mój

mały szczurku, odkręć z łaski swojej gaz w piekarniku. I posprzątajcie po

sobie – dodał, patrząc na rozrzucone po podłodze książki. - Nic już tu

nie znajdziemy – Pochylił się nieco nad nieruchomą twarzą starca, w

której jedyną oznaką życia były teraz płonące nienawiścią oczy. –

Popatrzyłbym chętnie jak zdychasz, ale gaz mógłby zaszkodzić memu

powonieniu. A ja nie przeżyłbym chyba, nie mogąc po powrocie do domu wyczuć,

jak pachnie moja żona. Nie przeżyłbym... – wyprostował się, śmiejąc

się cicho, rozbawiony użytą przed chwilą przenośnią.
Glizdogon i Goyle,

którzy - wygasiwszy uprzednio kominek - wypełnili już jego polecenia, stali

przy drzwiach, oczekując sygnału do wyjścia.
- Idziemy! –

zakomenderował Malfoy, dumnie odrzucając do tyłu głowę i pierwszy opuścił

małe mieszkanko. Jego dwaj towarzysze podążyli za nim, zamykając za sobą

drzwi.
Stary człowiek pozostał nieruchomy na podłodze. Nienawiść w jego

oczach ustąpiła najpierw miejsca rozpaczy, a później bezsilności. Tak, jak

zapowiedział jego dręczyciel, coraz wyraźniej czuł odór gazu, gromadzącego

się przy jego twarzy. Tak. Będzie czuł własną śmierć...
Czemu Albus

poinformował go o poczynaniach Zakonu? Nie powinien był też mówić mu o

zaklęciach strzegących Hogwart... A on sam - powinien być ostrożniejszy.

Lepiej zabezpieczyć dom. A teraz... Nie miał ich nawet jak ostrzec... Albus

tak często powtarzał mu powiedzenie swego przyjaciela, Alastora

Moody’ego – „Stała czujność!”... A on to

zaniedbał. Naraził ich wszystkich na zgubę... Alastor Moody... Poznał go

kiedyś, przed laty, na zebraniu Zakonu. Na jedynym zebraniu, na którym się

pojawił. To był taki... dziwny facet...
Zapach gazu stał się jeszcze

intensywniejszy. Mężczyzna poczuł wolno ogarniającą go senność i przed

oczami zaczęły przesuwać się mu obrazy z przeszłości. Niewielka chata na

górskim stoku... Dwaj ciemnowłosi chłopcy biegający beztrosko po

wrzosowiskach... Gonitwy za kozami... Wielka Sala i ceremonia przydziału...

Pierwsze nieudane zaklęcie... Dzień zakończenia szkoły... Heather...

/>Zatrzymał się na dłużej przy tym wspomnieniu. Heather i jej piękne

orzechowe oczy, które patrzyły na niego w taki sposób, że stwierdził, iż nie

potrzebuje żadnej innej magii. Nie mógł oderwać od nich wzroku. Nawet wtedy,

kiedy musiał patrzeć jak gasną wolno po tym, jak najpierw mugolscy lekarze,

a potem uzdrowiciele rozłożyli bezradnie ręce... Później była już tylko

rozpacz, że to, dla czego porzucił magiczny świat okazało się tak ulotne.

Jak ludzkie życie...

Stężenie gazu było już tak duże, że prawie

nie mógł oddychać. Mimo to jego oblicze rozjaśniło się nagle dziwnym

światłem. Zobaczył nad sobą tamte oczy, za którymi tęsknił przez tyle lat,

pochylającą się nad nim, uśmiechniętą twarz...


/>„Heather...”

Wolno otoczyła go ciemność.


/>***

Pani Riordan obudziła się gwałtownie. Wydawało jej się, że

z dołu, z mieszkania, które zajmował ten dziwny staruszek z czarnym kotem,

dobiegł przed chwilą jakiś głośniejszy dźwięk. Nasłuchiwała przez moment;

przez głowę przemknęła jej myśl, że może powinna obudzić męża, ale

zrezygnowała z tego pomysłu. Z mieszkania poniżej najwyraźniej nie

dochodziły żadne odgłosy, doszła więc do wniosku, że pewnie się

przesłyszała. Przyłożyła głowę do poduszki i spokojnie zasnęła.

/>Obudziło ją głośne miauczenie i dość denerwujący chrobot. Kobieta zerwała

się z łóżka, podeszła do drzwi i szybko je otworzyła. Ze zdziwieniem

spojrzała w dół na wielkiego, czarnego kocura, który jeszcze przed chwilą

drapał gwałtownie pomalowane drewno. Na jej widok miauknął przejmująco i

odskoczył nieco w tył.
- Psik! – pani Riordan machnęła

gwałtownie ręką, próbując odgonić zwierzę. – Wynoś się stąd!

/>Kot spojrzał na nią przenikliwie zielonymi ślepiami. Miauknął głośno i

zachęcająco zakręcił koniuszkiem ogona.
- Co się dzieje, Emily?
Z

wnętrza mieszkania dobiegł zaspany głos pana Riordana i szuranie jego kapci.


- Ten przeklęty kocur podrapał nam drzwi! – odkrzyknęła pani

Riordan, odruchowo ściszając głos.
Ostatecznie był niedzielny poranek.

Większość sąsiadów spała jeszcze w najlepsze i Emily nie chciała narażać się

na ich gniewne uciszanie. Z sąsiadami lepiej żyć w zgodzie.
Obok

kobiety pojawił się jej mąż, zapinając po drodze spodnie. Pochylił się i z

uwagą obejrzał uszkodzenia.
- Do diabła! – sapnął gniewnie.

– Przecież malowałem to dwa tygodnie temu! Tak łatwo ci tego nie

odpuszczę – pogroził palcem siedzącemu przy przeciwległych drzwiach

kotu.
Zwierzę patrzyło na ludzi i w chwili, kiedy dostrzegło na sobie

spojrzenie mężczyzny miauknęło głośno i zerwało się na równe nogi. Kocur

podbiegł w stronę schodów i obejrzał się za siebie zachęcająco, jakby

zapraszał ludzi do podążenia jego śladem.
Mężczyzna podrapał się po

łysiejącej głowie.
- A żebyś wiedział, że pójdę za tobą – mruknął

gniewnie. – Twój pan musi oddać mi forsę za tę farbę.
Kot kolejny

raz miauknął ponaglająco i zbiegł kilka stopni w dół. Pan Riordan ruszył za

nim. Podszedł do drzwi znajdującego się piętro niżej mieszkania, podniósł

rękę i z konsternacją stwierdził, że obok drzwi nie ma nigdzie przycisku

dzwonka. Skrzywił się ze zdziwieniem i mocno zastukał. Kiedy odpowiedziała

mu cisza – zastukał nieco gwałtowniej.
Kot stał przy drzwiach i

rozpaczliwie darł je pazurami.
Pan Riordan zmarszczył brwi. Wyjął z

kieszeni zmiętą paczkę papierosów, zębami wyciągnął jednego i zaczął

przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu zapałek. Jednocześnie schylił się, żeby

zajrzeć do mieszkania przez dziurkę od klucza.
Kiedy zniżył do niej

twarz w nozdrza uderzył go ostry zapach. Pociągnął nosem raz jeszcze i nagle

z głośnym przekleństwem wypluł trzymanego w ustach papierosa na podłogę. Nie

przejmując się dłużej śpiącymi sąsiadami załomotał w drzwi obydwiema

pięściami.
- Hej! Jest tam kto?! Panie starszy, otwieraj

pan! Gaz się panu ulatnia!
Wpadł na myśl, że staruszek może być

już nieprzytomny. Cofnął się więc o kilka kroków, wziął lekki rozpęd i z

całej siły walnął w drzwi ramieniem. Syknął z bólu i potarł ramię. Drewniana

płyta zadygotała lekko w futrynie, ale nie ustąpiła.
Mężczyzna usłyszał

za sobą ciche skrzypniecie otwieranych zawiasów i głośne przekleństwo.

Obejrzał się i zobaczył olbrzymią, zarośniętą górę mięsa, wyglądającą

niezwykle malowniczo w podkoszulce bez rękawów i obszernych majtasach.

Rozpoznał w niej swego zaspanego sąsiada, Ryana Colby’ego.
- Co

się tu, do cholery, dzieje?! – ryknął potężnie zbudowany

mężczyzna. – Po kiego diabła, Riordan, dobijasz się do tego dziwaka w

niedzielę, o wpół do ósmej rano? Wyciągnąłeś mnie z łóżka, a późno się

wczoraj położyłem...
Colby podszedł do sąsiada i ziewając szeroko

wyciągnął do niego dłoń na powitanie. Pan Riordan zignorował jego rękę.

/>- Gaz się ulatnia! – zawołał zdenerwowanym głosem. – Stary

nie otwiera, a ja nie mogę wywalić drzwi. Pomóż, Colby, ty na pewno dasz im

radę!
Ryan Colby zmarszczył brwi i przesunął swe potężne ramię,

odgarniając w bok sąsiada, jakby ten był jedynie tekturowym manekinem. Bez

zbędnych słów uniósł nogę i fachowym, policyjnym kopnięciem wyłamał

zamek.
- Cholera! – zawołał na widok rozciągniętego na

podłodze ciała, czując jak rozespanie gwałtownie ulatnia mu się z głowy.

– Ja pootwieram okna i zadzwonię na pogotowie, a ty biegnij wyłączyć

korki w piwnicy. Inaczej, jak coś zaiskrzy – wylecimy w cholerne,

pieprzone powietrze!
Jak na swe masywne gabaryty mężczyzna wykazał

niezwykłą zwinność, zręcznie omijając stojące mu na drodze meble. Zakręcił

kurek gazu, przecisnął się do okna, otworzył je szeroko, po czym kolejnymi

dwoma susami dopadł nieprzytomnego staruszka i szybko zbadał mu puls. Zaklął

pod nosem. Bez trudu podniósł bezwładne ciało i wyniósł je na zewnątrz.

Wrócił do mieszkania i rozejrzał się w poszukiwaniu telefonu. Wstępne

oględziny staruszka pozwoliły mu stwierdzić, że pogotowie nie było już

potrzebne, ale należało zawiadomić kolegów z kryminalnej i straż. Zmarszczył

brwi w geście niezadowolenia. Czyżby ten stary dziwak nie miał w domu

telefonu? Pomyślał, że dzwonienie zleci sąsiadowi z góry, kiedy ten upora

się już z korkami w piwnicy, a sam zaczął lustrować mieszkanie uważnym

spojrzeniem.
Wszystko niby wydawało się być na swoim miejscu. Na

biurku leżały poukładane papiery, długopisy i ołówki stały równo w kubku.

Obok nich widniał... zabawkowy bąk. Ryan skrzywił się śmiesznie. No tak, w

tym wieku podobno się już dziecinnieje... Przez poręcz fotela przewieszony

był równiutko złożony, ciepły wełniany pled. Starannie zasłane łóżko.

Książki na półkach wyglądały, jak żołnierze podczas musztry...

/>Zaraz!
Colby ponownie omiótł pokój spojrzeniem. Wiedział już, co

mu tu nie pasuje. Porządek! Nie widywał starszego pana zbyt często, ale

czasem mijali się w korytarzu, kiedy staruszek wchodził lub wychodził ze

swego mieszkania. Za każdym razem zza otwieranych drzwi widać było panujący

w mieszkaniu chaos. A tu – nagle idealny porządek...
I czemu on

leży na podłodze? Przecież gdyby chciał się zabić – wybrałby pewnie

wygodniejsze miejsce.
Kiedy jego kolejne spojrzenie zarejestrowało brak

kurzu na najbliższych sprzętach i czystą podłogę, Ryan Colby wiedział już,

że sprawa jest w każdym calu śmierdząca. Poczuł, że zaczyna kręcić mu się w

głowie i opuścił pomieszczenie.

***
- A bo to, kochana pani,

wiadomo, co takiemu staremu człowiekowi do głowy przyjdzie? Do nikogo się

nie odzywa, burczy coś pod nosem, jak się człowiek grzecznie odezwie, a

potem okazuje się, że był samotny i nieszczęśliwy, i gaz odkręcił...

/>Ryan Colby nie musiał specjalnie wysilać uszu, żeby usłyszeć przenikliwy

głos pani Jones spod czwórki, która w ten właśnie sposób odzywała się, kiedy

chciała, żeby cała kamienica znała jej opinię na dany temat. Ponieważ tym

razem stanęła pod jego drzwiami, skłonny był przypuszczać, że kobieta

próbuje wciągnąć go w dyskusję i sprowokować do pojawienia się na korytarzu.

Sąsiedzi wiedzieli już, że śledztwo w sprawie podejrzanej śmierci ich

sąsiada zostało zakończone i że koroner wyraził zgodę na pogrzeb.
Colby

prychnął ze złością. Zakończone! Diabła tam! Dalej nie mogli

rozgryźć tego dziwnego znaleziska, które jeden z techników wygrzebał z

kominka. Pojedyncze włókno pochodzenia organicznego, nie należące do żadnego

ze znanych w przyrodzie gatunków zwierząt, częściowo wtopione w nadpalone,

dębowe drewno...
Ryan nie uczestniczył w dochodzeniu, ale z racji

tego, że był sąsiadem denata, kolega z dochodzeniówki pozwolił mu zerknąć w

akta sprawy. Po decyzji o umorzeniu śledztwa, rzecz jasna. Zresztą... Tak

naprawdę połowa komisariatu szeptała po kątach. O braku odcisków palców w

mieszkaniu. Nie jakichś tam, obcych, ale odcisków palców w ogóle, w tym

– odcisków denata. O sterylnej wręcz czystości, braku kurzu, kociej

sierści czy innych rzeczy, które świadczyłyby, że jest to normalne

mieszkanie starszego człowieka w starej kamienicy, a nie jakieś pieprzone

laboratorium w stacji kosmicznej Alfa...
A przede wszystkim o tym

dziwnym włóknie „pochodzenia organicznego”, które nie dawało się

rozerwać, a próba jego przecięcia skończyła się kompletnym stępieniem

diamentowego ostrza piły, i dopiero laser poradził z nim sobie – i to

po dłuższym czasie. Dalsze badania wykazały zawartość protein pochodzenia

zwierzęcego, ale... wszystko wskazywało na to, że to nie jest normalne

zwierzęce mięso. Skąd ten stary dziwak wytrzasnął coś takiego i czemu to

leżało w kominku? Czyżby próbował to spalić? Zatopione w dębowym drewnie...

Relikwia jakaś, czy co?!
- Gdyby nie mój John, to wszyscy

wylecielibyśmy w powietrze! On pierwszy wyczuł gaz...
Ryan

uśmiechnął się słysząc wypowiedź pani Riordan. „Wyczuł gaz”...

Gdyby nie ten sprytny kocur, to John Riordan spałby w najlepsze i pewnie

obudził się dopiero w nowym, lepszym świecie... Swoją drogą, jak ten

zwierzak wydostał się na zewnątrz, skoro wszystko było pozamykane? Chyba, że

stary wypuścił go, zanim odkręcił gaz... Taaak, a potem dokładnie posprzątał

i odkurzył mieszkanie, powycierał odciski palców, odkręcił gaz i w

malowniczej pozie ułożył się na podłodze... Szlag!
- To był

bardzo... dziwny człowiek. Rozumie pani o czym mówię. Nikt go nie odwiedzał,

chociaż miał brata. Kiedyś był tutaj u niego. Taki sam dziwak, a może nawet

większy – ubrany był jak jaki wariat! Szlafrok miał taki granatowy

w gwiazdki... Ale w sumie – zawsze brat. Podobni byli do siebie...

Pewnie trzeba by go powiadomić. Pogrzeb pojutrze, a jak dotąd nikt z rodziny

nawet się nie zainteresował...
- A bo to, kochana pani, pojawią się

pewnie po pogrzebie, jak już państwo za wszystko zapłaci! Niektórzy to

wszystko zrobią, żeby zaoszczędzić...
Colby pokręcił z niedowierzaniem

głową. Że też komuś mogło przyjść coś takiego w ogóle do głowy... Swoją

drogą urzędowe próby zlokalizowania brata starszego pana spełzły na niczym.

Żaden z mężczyzn nie figurował ani w policyjnej, ani w administracyjnej

bazie danych. Brak aktów urodzenia, świadectw szkolnych, informacji o

zatrudnieniu... Część dokumentów mogła zaginąć w czasie wojny –

mężczyzna był w dość zaawansowanym wieku. Ale informacja o zatrudnieniu?

Przecież musiał się z czegoś utrzymywać. Chociaż, faktycznie, nigdy nie

widział, żeby listonosz przynosił mu rentę, czy jakiekolwiek przesyłki...

/>- Mimo wszystko, szkoda, że umarł. To był taki... szczególny człowiek.

/>- A szkoda, kochana pani. Zawsze szkoda... Szczególny człowiek, mówi pani?

Ano tak... Bardzo szczególny człowiek...

***

Albus

Dumbledore siedział w swym gabinecie, zatopiony w ponurych myślach. Przed

chwilą zakończył kolejną konferencję ze swym przyjacielem, Alastorem Moodym.

W ciągu ostatnich dni przeprowadził ich już kilkanaście. A może

kilkadziesiąt. I żadna z nich, tak jak i ta ostatnia, nie rozwiała

dręczących go wątpliwości.
Kolejny raz zastanawiał się, czy słusznie

postąpił... Czy miał prawo narażać ludzkie życie dla tak zwanej

„sprawy”? Czy ta sprawa była na tyle ważna? Czy sam nie

powtarzał swoim uczniom, że cel nie uświęca środków?
Westchnął ciężko i

podparł głowę dłońmi. Był już stary. Bardzo stary. Nawet, jak na warunki

czarodziejskiego świata. Tak stary, że czuł, iż wszystkie życiowe

doświadczenia przygniatają go niemal do samej ziemi... Tyle ciężarów musiał

dźwigać samotnie, tyle kłamstw, tajemnic... Rzeczy, które ukrywał przed

Potterami, przed Severusem, przed Syriuszem, przed Harrym... Wszystko to w

imię tej słusznej sprawy.
Grymas, który miał być uśmiechem, przeciął

jego pooraną zmarszczkami twarz. O tak! Był powszechnie uważany za

dobrego czarodzieja. Nosiciela jasnej mocy. Za ostoję czarodziejskiego

świata. Był już jednak wystarczająco stary, by wiedzieć, że świat nie dzieli

się na jasną i ciemną moc. Na dobrych i złych czarodziejów. Świat i ludzie

byli mieszaniną - dobra i zła. Nierozłącznym zlepkiem wszystkich

istniejących we Wszechświecie pierwiastków. I mądrość, głupota, a czasem -

zwykła intuicja, wskazywały ludziom drogę, którą szli przez życie.

/>Poczuł się zmęczony. Zapragnął nagle, żeby ktoś zdjął ten ciężar z jego

barków. Ktoś młodszy, silniejszy. Ktoś obdarzony świeższym umysłem, innym

spojrzeniem... Kolejny raz uśmiechnął się gorzko. Nawet myślodsiewnia nie

mieściła już ostatnio wszystkich jego wspomnień i myśli...
Zamknął oczy

i oparł się wygodnie. Jego umysł podsunął mu obraz spokojnej twarzy

starszego mężczyzny o błękitnych oczach.
„Nie martw się,

Albusie. Dam sobie radę. Nawet, jeśli... coś mi się stanie – wiesz, że

nie będzie to zbyt wielką stratą dla świata. Od śmierci Heather nie mogę

doczekać się dnia, kiedy do niej dołączę...”
Albus Dumbledore

poczuł w sercu bolesne ukłucie. Czy gotów był sam skazać się na tę stratę?

Ona byłaby wielka. Dla niego. A więc i dla świata – bo czymże jest

świat, jak nie tym wszystkim, co nosimy w sobie. Czy poradzi sobie z tym

kolejnym ciężarem?
„To jedyne wyjście, Albusie – musisz

wymazać mi tę część pamięci, która może być dla Was groźna, a potem

przekazać informacje, które mają dotrzeć do odpowiednich uszu. Inaczej

– jeśli i tak mnie dopadnie – zginiecie wszyscy. A tak –

istnieje jakaś szansa...”

Profesor westchnął ciężko. Jego

„szansa” spała teraz w wieży Gryffindoru. „Jego”

szansa... Ba! Szansa całej czarodziejskiej społeczności. I szansa

niczego nie świadomych mugoli... Czy ten chłopiec jest już przygotowany na

to, co mu zgotował? Na to wszystko, co przygotowywał misternie od chwili,

kiedy usłyszał przepowiednię...? A jeśli zawiedzie? Co stanie się wtedy ze

światem? Jak on, Albus Dumbledore, będzie mógł żyć, wiedząc ilu ludzi -

mniej lub bardziej świadomie - poświęcił dla tej jednej

„szansy”, która być może nie zostanie wykorzystana?
Głośny,

metaliczny dźwięk sprawił, że profesor Dumbledore drgnął gwałtownie i

otworzył szeroko oczy. Spojrzał w kierunku szafki, z której dobiegł hałas.

Wiedział, doskonale, co stało się przed chwilą. I właściwie nie musiał

sprawdzać, żeby wiedzieć, czyje wahadło życia pękło właśnie, zaprzestając

swej niestrudzonej jak dotąd wędrówki.
Ciężko podniósł się z fotela i

podszedł do stojących pod ścianą szafek. Wolno otworzył podwójne drzwiczki i

spojrzał na szereg dziwnych, tykających miarowo urządzeń, które

odzwierciedlały pracę serca bliskich mu ludzi. Jego wzrok zatrzymał się na

środkowej półce. Minerwa, Severus, Remus, Weasley’owie, Harry,

Alastor, Syriusz, James i Lily, Gideon i Fabian – bracia Molly... Te

ostatnie - stały nieruchomo. Pęknięte przez środek wahadła zatrzymały się w

różnych stadiach wychylenia.
Oczy starego profesora zatrzymały się na

urządzeniu, które przed chwilą wywołało w jego własnym sercu lęk i ból.

/>„A więc stało się” pomyślał. „Severus wypełnił zadanie.

Teraz możemy tylko czekać, na pierwszy poważny krok wroga. Na jego

błąd...”
Serce ścisnęło się w nim z bólu. Przymknął oczy i

przypomniał sobie młodego ciemnowłosego chłopaka o błękitnych oczach, z

którym ganiał kozy po szkockich wrzosowiskach, zanim obydwaj trafili tu, do

Hogwartu. Zdolnego, wesołego chłopaka, który pokochał mugolską dziewczynę

bardziej niż magię, wśród której się wychował. Stworzył dla nich ich własny

magiczny świat, w którym zamknął się potem samotnie, kiedy jego żona zmarła

na dziwną mugolską chorobę, na którą nikt nie mógł znaleźć lekarstwa.

/>„Mam nadzieję, że twoja ofiara nie będzie daremna” pomyślał,

rzucając ostatnie spojrzenie na stojące w szafce urządzenia. Podszedł do

kominka, sięgnął do stojącego na kominku naczynia i wrzucił do płonącego

ognia garść szarego proszku.
- Grimmauld Place 12 – powiedział

wyraźnie.
Płomienie strzeliły zielonym światłem i już po chwili w

kominku pojawiła się pokiereszowane oblicze Alastora Moody’ego.

Staremu aurorowi wystarczył jeden rzut oka na twarz przyjaciela, żeby

odgadnąć powód kolejnego tej nocy kontaktu.
- Dorwali go? –

zapytał Szalonooki nieco zduszonym głosem.
Albus Dumbledore skinął bez

słowa głową.
- Zawiadomię resztę – dodał Moody i zniknął. Po

chwili jednak jego twarz znów pojawiła się w płomieniach kominka i auror

rzucił Dumbledore’owi pełne współczucia spojrzenie. – Przykro

mi, Albusie.
Profesor ponownie milcząco skinął głową. Przez chwilę

patrzył jeszcze, jak zielony płomień przygasa i zmienia barwę na

żółtoczerwoną, po czym wrócił do swego fotela i ciężko się na niego osunął.

Pochylił się i ukrył twarz w dłoniach.

***

Ryan Colby

zapiął ostatni guzik przy kurtce od munduru, zamaszystym ruchem nałożył

czapkę i rzucił w lustro ostatnie, krytyczne spojrzenie. Poprawił lekko

węzeł krawata i wyszedł z mieszkania. Zobaczył gospodarza domu majstrującego

przy przeciwległych drzwiach.
Mężczyzna odkręcał właśnie przymocowaną

do nich tabliczkę z nazwiskiem zmarłego lokatora. Śrubka zapiekła się lekko

i musiał włożyć nieco więcej siły, żeby ponownie się poruszyła.
Colby

zamknął swoje drzwi i podszedł do schodów. Mosiężna tabliczka wysunęła się z

rąk dozorcy i upadła wprost pod stopy policjanta. Ryan schylił się i

podniósł metalowy prostokąt. Odruchowo przetarł go dłonią i spojrzał na

widniejący na nim napis. To dziwne, ale mimo swych policyjnych odruchów,

nigdy nie zapamiętał tego nazwiska...
„To był bardzo szczególny

człowiek...” pomyślał Colby i mechanicznie uśmiechając się do dozorcy

oddał mu kawałek metalu.
Zszedł po schodach i otworzył wejściowe drzwi.

Jesienne powietrze owionęło go dziwnie ciepłym podmuchem. Westchnął głęboko

i ruszył w dół ulicy. Wyszedł wcześniej, żeby zrobić pierwszy obchód rewiru,

zanim pojawi się na odprawie. Pomyślał, że po drodze może zajrzy jeszcze do

koronera i zapyta, czy naprawdę nie znalazł żadnych podejrzanych obrażeń u

starszego pana. W sumie, to było jednak dziwne samobójstwo.

/>„Dziwna śmierć, dziwne życie, dziwny człowiek” pomyślał,

oglądając się za zgrabną blondynką w krótkiej spódniczce. „I to

nazwisko takie dziwaczne... Aberforth Dumbledore...”

------

KONIEC
Galia
Jestem pierwsza? Just do

it!!!
W pierwszy,m rzędzie masz + za 'Simona i

Garfunkela' - jak ja uwielbiam tę muzyka, drugiego + masz za temt , taki

niecodzienny, mało ograny. Błędów logicznych czy literówek też nie

zauwazyłam. Nie mam się do czego czepiac. Podobało mi się. Dobra

robota!!!
src='http://www.magiczne.pl/style_emoticons/default/smile.gif' border='0'

style='vertical-align:middle' alt='smile.gif' />



border='0' style='vertical-align:middle' alt='czekolada.gif'

/> dla autorki
Katon
Najpierw się przyczepie, tak pro forma


border='0' style='vertical-align:middle' alt='tongue.gif'

/>

1. Przewidziałem bardzo szybko (chyba zbyt

jednak) kto zacz jest dziadkiem
2. Motyw z wpleceniem Dajany w świat HP

mnie osobiście nie przekonał, ale trudno mu odmówić pomysłowości i wielu

czytelnikom może "podejść"
3. Za dużo o oczach. Ten jest

czerwonooki, tamten zielonooki, ten temu zaglądy w oczy oczami i wogóle

trochę za dużo tych oczu
src='http://www.magiczne.pl/style_emoticons/default/blink.gif' border='0'

style='vertical-align:middle' alt='blink.gif' />

Szczególnioe kiedy Voldemort mówi o Harrym per "ten zielonooki

ktośtam", to już jest nienaturalne trochę.

Masz bardzo

sprawny język i piszesz składnie oraz z sensem co nie jest takie znowu

powszechne. Poza tym wszystko to jest jakieś estetyczne i się kupy trzyma,

oraz nie ma 1000 Huncwotów na metr sześcienny, co jest bardzo istotne i

nobilituje Twoje dzieło
src='http://www.magiczne.pl/style_emoticons/default/tongue.gif' border='0'

style='vertical-align:middle' alt='tongue.gif' />
Avin
Podoba mi się. Nie zauważyłam jakiś

większych błędów. + za oryginalny temat. Przyznam szczerze, że opowiadania

o takim temacie jeszcze nie czytałam. Jedyny minus-ciągle pisałaś coś o

oczach.

P.S. Witamy na forum.
beata white
Dzięki, że w ogóle komuś chciało się

skomentować
border='0' style='vertical-align:middle' alt='wink.gif'

/>

Kwestia oczu... hmmm...
Mnie Voldemort

głównie kojarzy się ze wzrokiem i tymi czerwonymi ślepiami. I

oczy/spojrzenia spełniają dość ważną rolę w tej części opowiadania, w której

występują. Staram się uważać na powtórzenia - bo mam w tym kierunku spore

inklinacje, i mam nadzieję, że nie o to chodziło Wam z tymi oczami.

/>
Katon - w kwestii stężenia Huncwotów na metr sześcienny - generalnie

mam świra na punkcie Syriusza
src='http://www.magiczne.pl/style_emoticons/default/blush.gif' border='0'

style='vertical-align:middle' alt='blush.gif' /> i jeśli

odważę się wkleić tu inne swoje fanfikty - będzie to z pewnością

zauważalne...
src='http://www.magiczne.pl/style_emoticons/default/cheess.gif' border='0'

style='vertical-align:middle' alt='cheess.gif' />
A

jeśli chodzi o "Dajanę" - jeśli ktoś w tej rodzinie królewskiej

kiedykolwiek był "magiczny" - to, jak dla mnie, tylko ona


style='vertical-align:middle' alt='smile.gif' />


/>Galia - dzięki za czekoladę - uwielbiam!!!
src='http://www.magiczne.pl/style_emoticons/default/smile.gif' border='0'

style='vertical-align:middle' alt='smile.gif' />
To jest "lekka wersja" zawartosci forum. By zobaczyc pelna wersje, z dodatkowymi informacjami i obrazami kliknij tutaj.

  kulturystyka  trening na masę
Invision Power Board © 2001-2024 Invision Power Services, Inc.