Help - Search - Member List - Calendar
Pelna wersja: Harry Potter I Ruchliwe Żuki
Magiczne Forum > Harry Potter > Fan Fiction i Kwiat Lotosu > Kwiat Lotosu
Naiya
Ach, jakże sprawnie a lekko płynie smuga

światła, jakże dzielnie przebija się przez szybę w oknie szpitalnej sali i

jakiż piękny taniec w owej sali odstawia, nim osiada kulturalnie na

lądowisku powieki Neville’a.
– Mmmmblll – oznajmił

Neville sklejonymi jeszcze spoiwem snu usty.
Smuga światła stanowczo

rozerwała mu firanki rzęs, aby oczy Neville’a – poprzedniego

dnia przez przypadek zamienione na transmutacji w dwa czerwone i wielce

ruchliwe żuki – ujrzały poranek. Żuki jęły tańczyć z energią większą

aniżeli wdzierające się do pokoju światło, a biednemu chłopcu z miejsca

zakręciło się w głowie.
– Yyy – skomentował nim żuki

wszelką jasność postrzegania świata mu odebrały, pozostawiając jeno mrok.

/>– Longbottom, obudziłeś się? – zapytał wysoki głos po drugiej

stronie pomieszczenia. Zatrzepotało, jakaś damska suknia musnęła dłoń

Neville’a zwisającą bezwładnie z łóżka. – Longbottom, widzisz

mnie?
– Yyy – skomentował znów Neville, gdy damska suknia

ocierała się o jego rękę o wiele mocniej niźli mogłaby, gdyby sterowały nią

ruchy Browna. A nie właścicielki, która oparła właśnie swoją osobistą suchą

dłoń o spocone czoło Longbottoma.
– Gorąco – rzekł wysoki

głos, a do materii starej sukni dołączyło kościste kolano. Ostre, dziwne,

twarde; potrącające Nevillową łapę raz po raz.
– Yyy –

kolejny komentarz chłopca, kolejne potrącenia.
– Uspokój się,

chcę ci usunąć żuki!
Longbottom nie widział wielkich nożyc, które

błysnęły w powietrzu; ogromne, metalem lśniące, złowieszcze.



/>*


Harry, Ron i Hermiona wybyli na błonia. Słońce

przypiekało dość godnie, sporo ludzi zatem uczyniło to, co trójka

przyjaciół. Łąka istnym szałem ciał była, wygrzewających się tudzież

pozostających w pozycjach sprzyjających obserwowaniu kałamarnicy, która

sunęła po jeziorze, jak to zwykle miała w zwyczaju. Niebo było błękitne,

miejscami urozmaicone mazią wypluwaną przez gargulki.
– Grrr

– odezwał się Ron. Międlił między palcami kawałek pergaminu, a spod

rudej grzywki ciskał błyskawice spojrzenia złego, poirytowanego, wściekłego

i jeszcze gorszego. – Drań! Idiota!
– Ron, uspokój

się – Hermiona pociągnęła go za rękaw szaty powalanej, nawiasem

mówiąc, jakąś substancją, co to wyglądała, jakby wnętrze gargulka nieobcym

jej było. – Nie możesz się tak denerwować!
– Łatwo ci

mówić – warknął Ron, a fizys jego bordową była i trzęsła się niby

członki kałamarnicy odbywającej rajd na wirówce od pralki – ty nie

dostałaś siódmej kapy z eliksirów, ty masz same A!
Chłopak

zgrzytnął jeszcze parę razy zębami, zacisnął pięści i wysnuł teorię, jakoby

drzewo genealogiczne Snape’a zawierało psy i panie lekkich

obyczajów.
– Czemu się tak uparłeś, żeby zdawać owutemy z

eliksirów?! – wykrzyknęła Hermiona. – Wziąłbyś sobie, hm,

powiedzmy –
Oczy Rona zwęziły się, zaledwie szparkami się

stając.
Członki kałamarnicy zachlupotały, krople wody obficie oblały

wypoczywającą przy jeziorze młodzież, rozległy się piski

pierwszoklasistek.
– Muszę zdawać eliksiry! – wrzasnął

Ron, a Hermiona skrzywiła się, jak po wypiciu kubka cykuty. Harry

dyplomatycznie milczał. Przyglądał się parze, która polegiwała sobie na

jednym kocu, tuż przy siedliszczu kałamarnicy.
– Nikt ci nie

każe, możesz wziąć opiekę nad magicznymi stworzeniami!
Para nie

tylko polegiwała. Podjadała też winogrona, ba, karmiła się nimi. Podając je

sobie po jednym do ust. Raz, dwa, trzy, słodki krągły owoc znika za

zębami.
– Mama mi każe!
Harry nerwowo wyczyścił okulary

skrajem szkolnego wdzianka. Znowu rzut oka na spożywające owoce postaci.

/>– Hermiona, Ron, widzicie, kto tam jest? – zapytał przerywając

dyskusję o wyzwalaniu się spod wpływu rodzicieli, własnej woli i podążaniu

ścieżką wybrukowaną przez własne marzenia.
– Pansy Parkinson

grająca z Draco w szachy – zrelacjonowała Hermiona.
– Nie,

obok.
– Gdzie?
– No tam, na samym końcu plaży.

/>Ron jakby nagle zapomniał o kiepskiej ocenie z eliksirów. Zmierzył

Harry’ego wzrokiem wielce badawczym.
– Nie bolała cię

ostatnio głowa?


*


W gabinecie

Dumbledore’a było zupełnie ciemno. I cicho. Nawet portrety dawnych

dyrektorów Hogwartu zamilkły, zakryte zasłonami w fioletowe fluorescencyjne

księżyce. Głucho, mrocznie, chociaż to dzień. Okna również zakryte, wszędzie

blask księżyców, blednący, gdy na niego spojrzeć wprost, a nie pod kątem.

Pozostający plamą mdłej zieleni na wewnętrznej stronie powiek.


Zgredek napalił w kominku – zaskrzeczało coś, a na ścianach pokoju

poczęły igrać pomarańczowe światłocienie.
– Dobrze, Zgredku.

Podejdź tutaj.
Spomiędzy księżycowego fioletu zaszemrały szepty;

portrety budziły się, by patrzeć duszą, słuchem i imaginacją. Wahadłowy

zegar przecinał azot i tlen rytmicznymi ruchami, który zdawały się wręcz

trząść gabinetem. Szepty stawały się coraz głośniejsze, dźwięk niósł się

przez lśniące księżyce, dały się słyszeć westchnienia.
Albus Dumbledore

dawno nie odprawiał tak złożonego magicznego rytuału, jak w tej chwili,

chwili pachnącej tajemnicą, gorączką i ekscytacją.
– Zgredku,

pomóż mi – powiedział słabo, och jakże słabo.
Albus Dumbledore

usiłował wypowiedzieć zaklęcie, które ostatnio obcowało z jego strunami

głosowymi – ile to już będzie? – ech, dawno, dawno temu. Zakasał

rękawy, wypuścił z siebie gwałtownie powietrze, mruknął coś niezrozumiałego.

Domowy skrzat wyciągnął przed siebie dłonie –
Słowa portretów

stawały się coraz wyraźniejsze, zegar uderzał coraz silniej; tajemnica,

gorączka, ekscytacja.
– Jeżeli mi się uda – wystękał Albus

uginając się prawie pod mocą potężnego czaru – to będzie największe

osiągnięcie współczesnej maaa –
Tajemnica, gorączka,

dreszcze! Piorun uderzył, ciało dyrektora zadrżało, ziemia ucieka spod

stóp!
– Aaaa! – zawołał Dumbledore; tajemnica,

gorączka, dreszcze, napięcie, wahadło, fioletowe księżyce, domowy

skrzat! – Expelliarmus!
Wszystko zastygło.
W

gabinecie rozświetliły się lampiony. Opadły zasłony, ogień w kominku

zgasnął. Wahadło zegara opadło –
– Zgredku –

zaświszczał dziwaczny głos Albusa, przebijający się na zewnątrz przez

zatykającą się z emocji gardziel – napiłbym się kremowego piwa.
Magya

class='quotetop'>QUOTE(Naiya @ 03.01.2005 20:50)

class='quotemain'>– Grrr – odezwał się Ron.


*


/>


To mnie delikatnie mówiąc

dobiło
border='0' style='vertical-align:middle' alt='dry.gif' />

Nie podoba mi się. Zobaczymy jak inni to skomentują.
Morgiana
a ja - mimo tak krótkiego kawałka -

pozwalam sobie przypuszczac, że mamy do czynienia z czymś zupełnie nowym i

przemyślanym.
Wczytajcie się, może załapiecie ;-)
Nimfka
Ja mam mieszane uczucia.
Denerwowała

mnie troche zbyt górnolotne słownictwo... Tak, to mnie najbardziej

raziło.
Tekst też mnie nie powalił, ale mam nadzieje, ze potem bedzie

lepiej. Jeśli ciąg dalszy nastąpi.
Pozdrawiam.
Tajemnicza
I znowu będę szczera: straszne...Nie wiem w ogole jak mozna cos takiego czytać! Na pewno za duzo tych smiesznych spojników, tych czasownikow z "że" na koncu zdania. Wrrrrr... Nie wiem kompletnie o czym to miało byc ... =/
żaba

class='quotetop'>QUOTE

class='quotemain'>Denerwowała mnie troche zbyt

górnolotne słownictwo... Tak, to mnie najbardziej

raziło.

A mi tak bardzo nie

przeszkadzało. Trochę urozmaiciło to opowiadanie, ale niektóre nie były

takie, że przeczytałeś..hm, tak sie wyraże jakby "po maśle" i nie

musiałeś się zastanawiać nad sensem
src='http://www.magiczne.pl/style_emoticons/default/tongue.gif' border='0'

style='vertical-align:middle' alt='tongue.gif' /> .

/>

Ekhem(
src='http://www.magiczne.pl/style_emoticons/default/smile.gif' border='0'

style='vertical-align:middle' alt='smile.gif' /> to taki

wstęp) a mi się podobało. Treśc...nic szczególnego. Ale zaciekawiło mnie.

Tylko jeden zwrot z tych "górnolotnych"
src='http://www.magiczne.pl/style_emoticons/default/smile.gif' border='0'

style='vertical-align:middle' alt='smile.gif' /> musiałam

czytać z dwa razy zanim załapałam
src='http://www.magiczne.pl/style_emoticons/default/tongue.gif' border='0'

style='vertical-align:middle' alt='tongue.gif' /> . Ale

ogólnie czekam na kolejne części, bo myślę, że będzie ciekawie


style='vertical-align:middle' alt='smile.gif' /> .

/>
*<do autorki
src='http://www.magiczne.pl/style_emoticons/default/smile.gif' border='0'

style='vertical-align:middle' alt='smile.gif' /> >i

możesz doświadczyć zaszczytu, jakim jest możliwość przyjęcia pozdrowień

od.....
Pięknej Żabusi!!!
src='http://www.magiczne.pl/style_emoticons/default/czekolada.gif' border='0'

style='vertical-align:middle' alt='czekolada.gif' /> <

tłum wiwatuje,kwiaty lecące(albo bardziej lejące się
src='http://www.magiczne.pl/style_emoticons/default/tongue.gif' border='0'

style='vertical-align:middle' alt='tongue.gif' /> ) na

scene! >
Naiya
Pani Pomfrey usiadła na krześle w pobliżu

łóżka Puchona z trzeciej klasy, którego rano przyniesiono do szpitala

Hogwartu. Siadając, pociągnęła w dół fałdy swojej jasnej spódnicy stanowiącą

cześć służbowego fartucha. Opadłszy kościstymi pośladkami na drewno stołka

poruszyła tymiż pośladkami moszcząc się wygodnie. Pierś Puchona wznosiła się

spokojnie, raz po raz opadając zupełnie niespokojnie – efekt zaklęcia

zaburzenia oddechu, co to nim biedaka grzmotnięto, gdy schodził na drugie

śniadanie. Ponoć była jakaś bójka. Młody Malfoy nazwał kogoś szlamą –

który to już raz? Ech, pomyślała pani Pomfrey poprawiając sobie kołnierzyk.

Puchon poruszył się gwałtownie i odkaszlnął. I już, już, sucha opiekuńcza

dłoń przy jego udręczonej gardzieli, krople emulsji z ogona salamandry

spływają z drugiej dłoni, dobroczynny masaż odpędzający wszystkie zmory,

klejące się czarno oczy Draco, który krzyczał, ach, jakże głośno krzyczał

– wtedy –
Bum, drzwi rozwarły się, powiało wonią

stanowczości, ścisłości i staranności. A także wielkiej złości. To profesor

McGonagall wkroczyła do sali, z postaci jej – od czoła ze skórą

napiętą ze zdenerwowania do czubków niemodnych butów – bił szał,

rozpacz, wściekłość, Merlin jeden wie, co jeszcze.
– Jak on się

ma? – zapytała nauczycielka transmutacji, a oczy jej były jakoby

migotliwe zwierciadła, w których odbijały się wszystkie nieszczęścia tego

świata. Wargi drżały niemalże konwulsyjnie, ach, jakże przerażoną była

nauczycielka transmutacji!
– Płuca zaczynają wyłazić nosem

– oznajmiła Pomfrey zmierzywszy Puchona wzrokiem. – Trzeba

więcej magii, wszystko się zapada.
– Nie mówię o tym –

żachnęła się McGonagall, także mierząc udręczone dziecię z Hufflepuffu

wzrokiem, tyle że raczej obojętnym, ba, pogardliwym nawet. – Co z

Longbottomem? – tu na twarzy jej na powrót odmalował się niepokój,

uprzednio wymazany przez wizerunek plującego krwią Puchona.
– Nie

mam teraz czasu – pielęgniarka rzuciła wicedyrektorce udręczone

spojrzenie, w którym i nienawiść drzemała. – Nie widzisz, co się

dzieje? – wskazała podbródkiem duszącego się chłopca, duchotę tę zaś

koiła szybkimi i sprawnymi ruchami, takimi magicznymi.
– Ty nigdy

mnie nie słuchałaś! – warknęła Minerwa i oddaliła się na obchód

łóżek, gdzie Longbottom, gdzie Longbottom, no gdzie on jest?
– Bo

ty mnie może tak?! – mruknęła pod nosem Poppy, podczas gdy Puchon

malowniczo pozbył się nieczystości zalegających w układzie oddechowym.

– Tylko nie, nie, pokaż mi to, daj mi tamto – narzekała, cicho,

wciąż bardzo cicho, bo McGonagall oddaliła się wprawdzie, ale słuch wciąż

dobry, jak tamtego dnia, jak te szepty, jak te tajne znaki i jak ta woń

stanowczości, jednakże w zupełnie innym wymiarze.
Pani Pomfrey

wykręciła szmatę, którą zmuszona była powycierać podłogę. Puchon znów

odkaszlnął, płuca zapadły się, kolejna szmata.
Woń stanowczości mieszka

na jedwabiu, osobliwie na sztywnych halkach, co tak ładnie kołyszą na

wietrze wyczarowywanym przez domowe skrzaty w pralni. Jak różna jej śliska

różowość tego jedwabiu, jakże różna od tej szorstkiej ścierki, w którą zła

magia wsiąka.
Jakże inaczej było kiedyś.


*


/>
– Pansy – rzekł Draco, skropiony właśnie wodą uciekającą

przed naporem leniwej kałamarnicy – to był głupi ruch.
Dziewczyna

nadąsała się.
– Nieprawda, nie wiesz jeszcze, jaką taktykę

planuję.
Draco wiedział. Znał wszystkie taktyki. Wszak od dziecka grał.

Pomyśleć by można, że urodził się na szachownicy. Pansy nie miała żadnego

ciekawego konceptu, po prostu robiła to, co inne, one wszystkie są takie

same, nie potrafią należycie grać. Uśmiechnął się krzywo.
– Może

i coś planujesz.
Morze wody z jeziora ponownie wzburzyło się,

kałamarnica nie wiedzieć czemu przyspieszyła swe dotąd powolne i delikatne

ruchy.
– Taaa – odparła Pansy inteligentnie i wsparła

podbródek na przedramieniu, przybierając pozycję dość niewygodną, ale

– w mniemaniu Pansy – ponętną.
Draco wykonał ruch szybki i

mało delikatny, a dziewczyna westchnęła.
– To się nazywa gra

– z Malfoya biła duma.
Kałamarnica nieoczekiwanie wypłynęła na

piasek; dygotała dziwnie i niebezpiecznie.


*



/>Słonecznie dzisiaj – światło nadal pełza po twarzy Neville’a,

który przebudził się był chwilę po opuszczeniu szpitala przez profesor

McGonagall. Wpatruje się teraz w kamienny sufit, surowy, popękany miejscami

i straszny. Zdaje mu się, że w szczelinach pomiędzy płytami kamienia widzi,

coś, co odeszło. Część Neville’a, która już nigdy nie wróci. Nie ma

tego czegoś. Nie ma. Neville przygląda się sufitowi i rozmyśla.
Byłem

sobie na transmutacji. Jak zwykle, kobieta wściekła, nozdrza drgają, kto

wie, o co jej znowu chodzi. Współpracowało się z Seamusem; najpierw mieliśmy

przepisać z tablicy, jak krok po kroku przemienić mysz w żuka, pamiętam, jak

McGonagall szkicowała taką właśnie mysz, no i niespecjalnie jej wyszło,

Seamus zaśmiał się w dłoń. Potem przyszło do samego w sobie zamieniania,

różdżka jak zwykle nie chciała działać, Seamus patrzył wyczekująco, kiedy

macałem mysz koniuszkiem drewnianej pałki.
Neville rozmyśla, a Poppy

Pomfrey szoruje dłonie mydłem Szary Jeleń w umywalni w rogu sali. Puchon o

zapadłej piersi oddycha głośno, syczy, pokasłuje, oczy ma otwarte, acz

nieobecnym jest i nadal czuje w płucach coś, czego być tam nie powinno.

Neville’a nie bolą już oczy, widzi sufit wyraźnie, doskonale wręcz,

gdyby tak były na nim te coraz mniejsze i mniejsze literki, takie

informujące o szkodliwości, ech nieważne już, ważne, że Nevillowy wzrok

naprawiony i zarejestrowałby owe literki, ale czy Neville by się przejął?

/>Jak to dalej było na tej transmutacji? Macałem i macałem futrzane zwierzę,

pociłem się, denerwowałem, że znowu mi się nie uda, znowu kapa, wszyscy się

śmieją, babcia narzeka, straszy wypchanym sępem.
– Nie możesz

dotykać tej myszy – burknął w końcu Finnigan, zniecierpliwiony, jak

każdy prędzej czy później przy mojej osobie. Jestem żałosny, żałosny, a

wujek i babcia czasami mówili, że to nieprawda, że ja kryję w sobie więcej

niż by na to wszystko wskazywało. Że kiedyś dokonam czegoś wielkiego.

Tymczasem wszystko zawsze się kurczy, nic mi nie wychodzi, świat maleje w

oczach, nawet różdżka jakaś krótka po chwili i głupio wygięta, i patrzyliśmy

na nią – Seamus i ja – jak opadła, a siwy gryzoń uciekł dzwoniąc

pazurkami. Profesor McGonagall zbliżyła się, szeleściła halkami i spódnicą,

była zła. Chwyciła moją nieszczęsną różdżkę, potarła palcem, za moimi

plecami ktoś chichotał, ech, wstyd.
– Longbottom – cmoknęła

z niezadowoleniem nauczycielka, a z kawałka drewna strzeliły nagle jaskrawe

iskry, czerwone i ruchliwe, i po paru sekundach miałem je pod powiekami,

szczypały, skakały, drapały, piekły, wszystko płonęło, a moje gardło wydało

z siebie długi jęk, akompaniament dla tegoż ognia, który oto pożerał mi

źrenice – jedną, a potem drugą – i obracał się wokół własnej

osi. Było ciemno i głośno, bo chichoty i pokazywanie palcami. Czas

umierać.
Neville rozmyśla, a siwy gryzoń spaceruje za jego łóżkiem. I

teraz dzwoni pazurkami, piszczy, ale w ultradźwiękach, których nikt tutaj

nie usłyszy. Szary Jeleń pieni się samotnie na brzegu miski na wodę, pani

Pomfrey odeszła na zaplecze. Trzasnęła drzwiami, poirytowana, z obliczem

pooranym nagle zmarszczkami. Puchon leżący parę łóżek dalej nie charczy już,

wzdycha od czasu do czasu powoli tylko i, podobnie jak Neville, wpatruje się

w sklepienie. Nikt nie widzi cienia stworzonka pomykającego traktem podłogi

i dającego nurka do uchylonej szafy. A na suficie jest to, co już nie

wróci.



*


Harry’ego czekała

tego słonecznego dnia jeszcze li tylko jedna lekcja. Zaklęcia, nic

szczególnego, dla niego na dodatek pestka. To, co działo się na zajęciach to

bzdura, liczył się tylko fakultet, na którym omawiano o wiele ciekawsze

sprawy. I trudniejsze. W tym momencie jednakże ani myślał przejmować się

dodatkowymi lekcjami u Flitwicka. Szedł do swojego dormitorium, na chwilę, w

czasie przerwy. Powiedział Ronowi, że skoczy po czekoladę nabytą ostatnio w

Miodowym Królestwie. Istotnie, miał ochotę na słodycze, ale tak naprawdę

chodziło o coś zgoła innego.
Zamknął drzwi sypialni i podszedł do

swojego kufra. W środku skłębione ubrania. Stara piżama, sweter i ciemne

dżinsy, a w kieszeni dżinsów –
Lusterko, które dostał od

Syriusza. Wtedy.
Przełknął ślinę, w brzuchu coś mu zawirowało, jakoby

na mecz quidditcha z olbrzymami się wybierał. Zadrżał. Jeżeli to prawda,

jeżeli się okaże, ach, Harry’emu kręciło się w głowie, kołatało mu

serce, ach, gdyby się udało.
– Syriusz Black – powiedział

słabym cokolwiek głosem i spojrzał w taflę zwierciadła. Zobaczył

jasnozielone oczy, a w nich nadzieję. I zegar tykał, i pora już była

wychodzić na zaklęcia, a obraz w lusterku niezmienny i stały, a nadzieja w

błyszczących tęczówkach topnieje i spływa słoną kroplą szybko znikającą w

rękawie szaty. A potem materializuje się niematerialnie mgłą jakąś, a tej

mgle twarz i morda zwierzęcia, i okrągłe owoce.
– Syriusz!

– zawołał Harry. – Syriuszu, słyszysz mnie?!
Wracają

jasne oczy i znów obraz niezmienny i stały, idealnie racjonalny i ścisły.

Rękaw szaty wilgotnieje.
Harry wyszedł na lekcję zapominając o

czekoladzie.


*


Profesor Flitwick stał na

stosiku uczonych ksiąg magii, stał sobie za biurkiem i obserwował

siódmoklasistów z Gryffindoru, którzy ćwiczyli zaklęcie obracające do góry

nogami czy też dnem. Kręcono poduszkami, żółwiami, czasem ludźmi. Zaklęcie

bezpieczne, albowiem działa zaledwie cztery sekundy, by później samo się

zredukować i postawić obiekt z powrotem, jak Merlin przykazał. Dopiero w

przyszłym tygodniu nauczy ich czaru, który utrzymywać się będzie dłużej.

Spokojnie, jest czas. Można przestać sterczeć za stołem i usiąść sobie

wreszcie pod blatem, uczniowie nie potrzebują permanentnej kontroli. Można

poczytać.
Mistrz zaklęć wyciągnął z kieszeni niewielki album. Otworzył

w losowo wybranym miejscu, gdzieś przed środkiem, i przewrócił kilkanaście

kartek, ażeby dotrzeć do miejsca, co to w nim skończył przed przerwą.

/>Takie piękne zdjęcia, ruchome i dzięki temu poruszające, chociaż Flitwick

podejrzewał, że pieściłyby jego poczucie estetyki nawet, gdyby trwały bez

drgnięcia niby te posągi lodowe, czasem ustawiane na bogatych przyjęciach.

Siostra Flitwicka, szkoda gadać, polizała kiedyś taki posąg, chciała

sprawdzić, jak smakuje, i język jej przymarzł do niego. Musieli rozgrzewać

magią, do tego doszło i stopił się cały tak kunsztownie wyrzeźbiony młody

mężczyzna, z takim wdziękiem stojący w pozie kontrapostu. Ech, ta moja

siostra, dumał Flitwick, ale zaraz przypomniał sobie porzekadło o bliźnim i

drzazdze, i zaczerwienił się pod swoim biurkiem. Nic to, jeszcze sobie

pooglądam te wielobarwne fotografie, o, to tutaj podoba mi się nadzwyczaj,

aż dreszcz człowieka przechodzi nisko na plecach i obok, i po drugiej

stronie. Czysta poezja, takie zdjęcie, pomyślmy, spiralny skręt ciała,

stylizowane na sztukę hellenistyczną. I te kolory. Tycjanowski oranż, tak

się to nazywa? Aczkolwiek z nutką, hm, ecru? Powstaje odcień cielisty, który

rozlewa się na całym obrazku, ginie gdzieś na górze, gdzie wiją się ciemne

węże, ale nie one są najważniejsze, bowiem wzrok widza skupia się o wiele

niżej, gdzie obiektyw znakomicie uchwycił dwa świetliste gniazda, do których

zmierzają niektóre gady sycząc złocistym połyskiem. Gady są też i jeszcze

niżej, mniejsze i szczuplejsze. Trzecie gniazdo. A wszystko tak harmonijne,

tak płynne, tak cudnie się porusza, że i Flitwick chciałby zacząć się

poruszać, razem z wężem.
W klasie mnóstwo głosów, mnóstwo czarów,

wszystko do góry nogami i Flitwick też chciał wykonać powietrznego koziołka,

żeby trochę się otrzeźwić po obcowaniu ze sztuką. Tymczasem –

/>– Panie profesorze! – krzyknął ktoś, a niewysoki

czarodziej czym prędzej wygramolił się spod stołu. Przebił się przez

poruszenie i gwar.
– Co jest? – zaskrzeczał.
Zaraz też

dowiedział się, co jest, a raczej, czego nie ma. Oznak życia na twarzy

leżącego na ziemi Pottera.
– On, on – wyjąkała przerażona

Hermiona Granger – jakby zobaczył ducha i zemdlał!
Coyote
Hmmm można powiedzieć, że niekiety

niezrozumiały tekst jest
src='http://www.magiczne.pl/style_emoticons/default/blink.gif' border='0'

style='vertical-align:middle' alt='blink.gif' /> ale mnie

wciągnęło. Sama nie wiem czemu. Ot tak
src='http://www.magiczne.pl/style_emoticons/default/happy.gif' border='0'

style='vertical-align:middle' alt='happy.gif' />
Mam

nadzieję, że nie będziemy musieli długo czekać na następną część


border='0' style='vertical-align:middle' alt='tongue.gif'

/> bo chciałabym się dowiedzieć więcej o tym opowiadanku.

Głównie dlaczego jest w Kwiecie Lotosu...
Raillie
Nie podoba mi sie, mało interesujące wątki.
Naiya
Dumbledore wypił wszystek kremowe piwo – aż do ostatniej kropelki – i półleżał teraz w fotelu, nasycony, szczęśliwy. Dał smacznego trunku i Zgredkowi, jednakże o wiele mniej, gdyż – no, tak być musiało, po prostu jest już nie tak, jak ongiś – a poza tym ów jasny spieniony napitek dla skrzatów domowych jest dość mocny.
– Zgredku, dziękuję ci, że przyniosłeś wodę i w ogóle – chrząknął po chwili ciszy dyrektor i spojrzał na zielonkawe ciałko leżące gdzieś w pobliżu kominka, twarzą w stronę dopiero co rozpalonego ognia. – Miło tak było posiedzieć, poczarować przy tobie, porozmawiać – dodał. – Bardzo miło.
Skrzat milczał. Nie poruszał się prawie, tylko gorące powietrze wciągane w płuca wstrząsało jego chudymi ramionami. Poniżej pleców opierał się o Zgredka ocieplacz na czajnik, zwykle ozdoba skrzaciej głowy. Dzisiaj potraktowany zaklęciem błyszczenia – zapragnął Zgredek wyglądać odświętnie, uczynił zatem swój osobliwy kapelusz kapeluszem brokatowym. Teraz zdawało mu się to rzeczą wyjątkowo głupią. Wszystko się pomieszało. Wcale nie chciał oglądać czarów Dumbledore’a; były takie potężne, zbyt wielkie, zbyt groźne dla niego. W matni, w którą wpadł, na cóż zda się ocieplacz na czajnik w cekiny? Po co to wszystko, skoro i tak jest tylko ten ogień, co tak z założenia wesoło pląsa w kominku rozpalony przez samego Zgredka. Z założenia, ponieważ w istocie ogień ten tylko niszczy, sieje grozę niby ta dyrektorska magia. Nie jest wesoły, jest okropny, jest mrożący krew w żyłach. Taki ogień pochłonie każdą sprawę, każde ubranie stanowiące symbol wolności, pożre i ciebie na koniec, nie mówiąc już o ocieplaczu na czajnik. Zostaje tylko patrzeć, nie pozostać ślepym w obliczu tego żaru, chociaż on i tak odbiera zdolność widzenia, trzeba mrużyć oczy.
Właśnie, Mrużka. Gdyby wiedziała, że Zgredek tu przychodzi, na mur beton chciałaby znowu piwa. A Zgredek teraz już nie takowego wcale, przecież wszystko tutaj przyniósł. Mrużka płakałaby, zgorszona i przerażona, że jej narzeczony asystuje przy podejrzanych rytuałach, że obserwuje magię, której obserwować mu nie wolno. Już i tak przesadza z tą swoją wolnością, z szyciem durnych skarpet, a najgorszy ze wszystkiego jest ocieplacz na czajnik. Tak, Mrużce by się raczej nie spodobała wizja Zgredka drzemiącego tu, przy kominku. Mrużka ostatnio przytyła, często się skarżyła, że jej niedobrze. Albo kradła z kuchni grzyby i ogórki. Zgredek tolerował to. Sam przecież miał swoje za uszami. Na przykład kosmyk włosów, które oto zapuszczał od jakiegoś czasu. Dumbledore nawet pochwalił fryzurę. Mówił także, iż myślał o wprowadzeniu w Hogwarcie nowych strojów dla skrzatów miast tych przestarzałych tog z serwetek. Miał nawet Albus projekt, naszkicowany węglem, trochę niestaranny, ale wiernie mimo wszystko odwzorowujący szczupłego zielonego skrzata, przyduszonego nieco kostiumem ciasno opinającym klatkę piersiową. Zgredek musiał przyznać, że podobało mu się to. Ale znów – co na to Mrużka?
– Zgredku, wstań, za niedługo przyjdzie tu Lucjusz Malfoy – dyrektor nagle zerwał się z fotela i poprawił zapięcie swej błękitnej szaty.
Skrzat zebrał się z podłogi i umieścił ocieplacz na czajnik tam, gdzie jego miejsce (acz nie na czajniku, bowiem takiego nie było w pobliżu – chyba że – nieważne).
– Przepraszam, że tak wyganiam – dyrektora opętały widocznie wyrzuty sumienia – ale wiesz.
– I tak Zgredek musi wracać koniecznie do pracy.
– Niech wraca. Albus mu dziękuje.


*


Szafa jest przestronna, a raczej byłaby taką, gdyby mieszkała weń sama jeno pustka. Tymczasem pustki tu nie uświadczysz, o myszko, któraś uciekła z lekcji transmutacji, ty, co pomykałaś tędy i tamtędy, zawitałaś do pokoju wspólnego Ślizgonów, przyglądałaś się grze w szachy, przeplataniu się czerni i bieli, zgrabnym ruchom konia i jego atakowi na królową. Potem prześlizgnęłaś się do kuchni, a tam domowe skrzaty, praca wre, gotowanie zupy, pachnie pięknie, ale jest coś nienaturalnego, ktoś płacze w kącie rozdzierająco wręcz, a ty uciekłaś wtedy, biegłaś przez niemal cały zamek, i oto jesteś. Skrzydło szpitalne, ciche oddechy, kroki w oddali. Uchylone drzwi od szafy.
Szafa przestronna, ale niemal każdy cal sześcienny wykorzystany. Jakieś flaszki, kto wie, co w nich pływa, jaki tajemny syrop. Kurz, cóż jednak z tego, myszy są przyzwyczajone do kurzu. Kiedyś żyło się pod łóżkiem w jakiejś zapomnianej komnacie. Po powrocie z żeru zobaczyło się tam kota, uciekło się. Innym razem widziało się pułapkę, a w niej ser. Wróciło się znów, gdy instynkt samozachowawczy pozwolił, a tam – trutka, pyli się, tańczy w powietrzu. Wielki strach, bicie serca, pragnienie ucieczki. Mówią, że pod tamtym łóżkiem żyje upiór, który zamienia się w to, czego gryzonie lękają się najbardziej.
W kurz by się nie zamienił, podobnie jak w wąską, nie do końca zakręconą buteleczkę wypełnioną czymś czerwonawym.
Myszkę zaintrygowała ta czerwień. Podjął zatem gryzoń dzielny próbę wskoczenia na butelkę i dobrania się do obluzowanej zakrętki. Pazurki nie obłapiły jednakże należycie śliskiego szkła i myszka z piskiem spadła na półeczkę. Trzeba użyć fortelu, jak zwykle, wtedy też jakoś uciekło się temu mało rozgarniętemu chłopcu, któremu różdżka oklapła. Mysz wskoczyła najprzód na niewielkie przezroczyste pudełeczko pełne niebieskich tabletek. Zmrużywszy oczy, wycelowała i wskoczyła na sam szczyt butelki, oto małe zwierzę futerkowe opanowało opakowanie szklane, ach, patrzcie państwo, choć wszyscy zajęci jesteście czym innym najwyraźniej, bo coś w tym szpitalu nagle gwarno się zrobiło, mysz słyszy podniesione głosy mówiące coś o jakimś Potterze, ale gdzie tam Potter, tutaj czerwień połyskuje zachęcająco i nęci. Zakrętka, ach, wystarczy ją zepchnąć łapkami. To łatwe. Myszka – świadoma faktu, iż stanowi niejakiego wandala – rozejrzała się wokół, ale nie dostrzegła nikogo i niczego podejrzanego. No, może poza pękatym słoikiem stojącym nieopodal. Ale co tam słoik, odkręćmy to ustrojstwo wreszcie, ta czerwień w środku to na pewno coś smacznego.
Nagle szum powietrza plączącego futerko. Jasność. Bije w oczy, nie pozwala dłużej skupić się na opakowaniu szklanym. Ktoś otworzył szafę, myszka spostrzegła dłoń, która jak cień zakręciła się obok słoika i pobrała wielkie nożyce. Ogromne, metalem lśniące, złowieszcze. I trzask drzwi. Wszystko zachwiało się. Zakrętka sama upadła, zawirowała i, wreszcie, brzdęk, leży sobie nieruchomo. Myszka cudem jeno utrzymała się przy szyjce butli, rozpaczliwie ucapiła pazurami zakrzywioną powierzchnię, podciągnęła się ku górze – chociaż plecy miała mokre i sił coraz mniej. Jeszcze kawałek i nurkuje noskiem do wnętrza, czuje dziwną woń, cóż to takiego?
W szkle wałęsa się mnogość owadów. Iskrzą się niczym lampiony. Krwawo. Mysz konstatuje, iż widziała takowe na transmutacji. Wtedy, kiedy niedomagająca różdżka tykała raz po raz wilgotne mysie barki. Owady wibrują, skaczą i usiłują się wydostać, ale za ślisko jest, za ślisko. Ale ruchliwe żuki nie poddają się.


*


Lekcje skończyły się, uczniowie suną schodami obierając za cel pokoje wspólne. Lucjusz Malfoy opuścił właśnie gabinet dyrektora, również sunie schodami – zamyślony, płaszcz zamiata swą czernią hogwarcką podłogę, a oblicze mężczyzny zachmurzonym jest wielce. Albus Dumbledore to dureń. Przyjmuje do swojej beznadziejnej szkoły szlamy. Mieszańców. Wilkołaki w charakterze nauczycieli. Non stop gada o jakiejś głupiej równości. Stoi murem za Potterem, tym bliznowatym idiotą.
Czarny płaszcz jął zamiatać drogę do Slytherinu. Lucjusz pamiętał, którędy należy iść. Nie znał wprawdzie hasła, ale bez trudu je odgadnie, wykorzysta parę naprędce wymyślonych kombinacji słów „czysta” i „krew”.
Potter. Przecież to nie on jest tu ważny. To jedna wielka pomyłka. Ale nie rozmyślajmy o Potterze. Wyobraźmy sobie znowu tę zieleń pomykającą kątem. I wzrok Dumbledore’a, zamglony, maślany wręcz, odprowadzający cień. Lucjusz widział wszystko i wie, teraz przebrała się miarka. Przebrała się, albowiem sam pamiętał ten cień, pamiętał zapach, zapach nie do opisania, tańczący w nozdrzach. Pamiętał ucho, wielkie niby wachlarz. Pamiętał smak piwa o poranku, siedział wtedy na werandzie. Były i mniej subtelne wspomnienia. Żelazko. Piętno w kształcie trójkąta. Trochę wosku ze świecy osadzonej w kandelabrze, który przechodził z pokolenia na pokolenie. Zabandażowane ręce, ale przecież są wymówki, że trzeba się samemu ukarać i tak dalej. Zapach, zapach.
Potter. On. To przez niego między innymi. Chociaż jest pomyłką.
– Hasło? – zapytała mroczna postać z obrazu. Oczy miała jak u węża, nos – zaledwie wąskie szparki. Włosy blond, podbródek dumnie uniesiony. Ta postać. Też kiedyś zlewała wosk ze świecy.
– Czysta krew – spróbował Malfoy.
Gadzie oczy zmniejszyły się, jeśli o szerokość idzie.
– Krwawa czystka – kolejna próba.
Znów mniej wężowatych narządów wzroku.
– Krewki czyścioch – Lucjusz niezgorzej opanował kombinatorykę.
Ślepia znikają niemalże.
– Czyść krew?
Jasnowłose uosobienie mroku pokręciło głową.
– Może – Lucjuszowa wiara w kombinatorykę podupadła nieco – krwawa czysta?
Płótno ustąpiło, na bok odskakując. Wężooki kandelabrowy przodek uśmiechnął się nieznacznie, a Lucjusz wkroczył do lochu, w rozświetlaną zielonymi pochodniami, lecz nadal ciemną przestrzeń. Znowu zły, znowu z zachmurzonym obliczem, znowu szorujący posadzkę szatą. Oto i pokój wspólny, kolor listków na obiciach foteli i ścianach, ludzie skupieni przy stolikach, na Malfoya nikt nie zwraca uwagi. Trzeba szybko zabrać Draco, jutro z rana wsadzi się go w pociąg do Durmstrangu. Dość tego. Kolor listków raz jeszcze przypomina pachnący cień i krople wosku na żelazku, i pod nim. Dlatego, Draco, koniec z Hogwartem. Koniec, koniec!
Naiya
Patrzę w sufit. Jest na nim wszystko. Nigdy

już tego nie dosięgnę, ale popatrzeć mogę. Nie potrzebuję nawet okularów,

leżą sobie na stoliku nocnym obok flaszki z eliksirem, który to eliksir

wypić mam za godzinę. Profesor Flitwick przyniósł kartkę z życzeniami

powrotu do zdrowia, na kartce są jakieś rozbiegane figury w kolorze ecru.

Nie podobają mi się. Są więcej na suficie niźli na powierzchni papieru, na

suficie jest klucz do zrozumienia ich. Ginny była tutaj rano, został po niej

stosik słodyczy, kuszą kolorami i kształtami, Miodowe Królestwo. Niestety,

nie bawią jak kiedyś. Nie cieszą. I Ginny. Jest inna.
Nie wiem, jak to

się właściwie stało. Najpierw to lustro. Miałem wtedy nadzieję, a ta jest

matką głupich, jak mówią. Głupio myślałem, że dojrzę tego, co też już nie

wróci i nawet na suficie, na tych ciosach kamiennych brak mi tego. Nie ma

przyjaciela, nie ma winogron, nie ma konia skrzyżowanego z ptakiem. Chociaż

wiem, iż oni są razem. Nad jeziorem, prawdopodobnie znowu nad jeziorem.<br

/>Brakuje mi uczuć, jestem pusty. Jakby wyrzucić wszystkie fasolki

Bertie’go Botta ze słoiczka Ginny, zostałaby taka pustka, jak we mnie.

Neville leży tam obok i też milczy. Też patrzy w sufit. Pewnie rozumie, że

wszystko jest tam, wysoko i za życia nie wróci.
Po lustrze ta lekcja

zaklęć. Hermiona odwrócona przez Rona śmiała się, stawała na rękach.

Flitwick siedział za biurkiem, nie widać było ni czubka jego spiczastego

kapelusza. Było jakoś męcząco, a ja dumałem czy zwierciadło pokazało mi

jakieś moje omamy, czy co. I potem – ni z tego, ni z owego –

białe kształty. Za nimi Hermiona wciąż na rękach, kolejny raz potraktowana

zaklęciem, czerwona już na twarzy. Kształty mają jasne winogrona. Nie patrzą

na mnie, patrzą na siebie. W różne swoje miejsca.
Później –

ciemność.


*


Mocne drzwi. Tyle razy się

przed nimi stawało. Wyczekiwało się, serce tłukło się w piersi, a oddech

gnał naprzód chyba jeszcze szybciej niż szaleńcze myśli. Po zderzeniu z

rzeczywistością należało zwolnić – i pracę pompy tłoczącej krew, i

pracę płuc. I wyzbyć się emocji, bowiem przychodziło się służbowo. Tak jak

dzisiaj, ale dzisiaj były znów inne emocje. Nie można już było znieść

niektórych myśli, w kieszeni obok rdzawych nożyczek siedziała sobie rozpacz

i chciała się wyrwać na zewnątrz. Potrzebuję rozmowy, myślała pielęgniarka i

zapukała, obiła sobie knykcie o mocne drzwi i zaraz chciała uciekać, ale

nie, nie można.
Zaraz też otworzyły się te mocne wrota i pojawiły się

prostokątne szkła przed błyszczącymi oczyma i w powietrzu zagrała nutka

stanowczości. I porwała całą rozpacz.
– Poppy.
Mocne drzwi

zamknęły się cicho. Cicho przeszła pielęgniarka przez pokój, suknia ocierała

jej się o kościste kolana, a kościsty łokieć wyczuł bordowy, stanowczy

aksamit.
– Przepraszam za dzisiaj – odezwała się Poppy.<br

/>– I ja – wychrypiał inny głos, wychrypiał jak wtedy. –

Ja tylko chciałam, ja chciałam, żeby to nie miało nic ze mną wspólnego


– Rozumiem, Neville? To ty przypadkiem go zaczarowałaś.

Te owady w oczach.
– Tak. I Albus, gdyby Albus się dowiedział.<br

/>– Nie dowie się nigdy – Poppy dotknęła nagle aksamitu,

bordowego.
– A co, jak przyjdzie kolej i na niego? Czarny Pan

zechce i –
Poppy westchnęła. Aksamit upadł na ziemię.<br

/>– Czarny Pan nie jest tym zainteresowany.
– Skąd wiesz,

Poppy?
Jedwab. Jedwab. Jedwab!
Po twarzy pielęgniarki –

obok ekscytacji – przebiegł cień wahania. Powiedzieć? Czy nie? Powiem

– nie powiem. Powiem – nie powiem. Zrywam naszyjnik –

powiem. Chustkę – nie powiem. Górną partię jedwabiu – powiem.

Dolną – nie powiem. Jeszcze jedną rzecz – powiem. I ostatnią,

ostatnią! – nie powiem.
– Czarny Pan dawał znaki. To ma

się ciągnąć tylko do pewnego momentu. Aż się spełni.


*<br

/>

Pansy powiedziała Draco na pożegnanie, że nigdy nie zapomni

szachownicy. Goyle też dziękował za którąś z partyjek, ale Draco wolał nie

myśleć o tej właśnie konkretnej partyjce. Nie. Koncepty Pansy bardziej mu

przypadły do gustu. Po czasie, bo po czasie, ale przypadły. Będzie mu tego

brakowało w Durmstrangu, jasne. Ale przecież znajdzie sobie innego partnera

do gry. Albo partnerkę. Nie należy się załamywać. Nie zastanawiać się, co ze

starymi znajomymi. Crabbe ostatnio ćwiczył quidditcha i przeżył bliskie

spotkanie z drzewem. Wypadł Crabbe’owi ząb, przeciął powietrze i

zderzył się z gruntem, a czysta krew skropliła się w przestrzeni. Był Crabbe

w skrzydle szpitalnym przez parę dni. Coś mu chyba zrobili, bo teraz facet

nic tylko obserwuje chmury. Chodzi do sowiarni, debil, i się gapi. I gapi.

Cóż, Crabbe nie jest do niczego już potrzebny. Niech się gapi zdrowo. A ja

– Draco – idę, wyruszam ku nowej wspaniałej przyszłości i nawet

moja szata sunie po ziemi, jak szata ojca.


*

<br

/>Bo w niebie będzie inaczej. Wszystko od nowa. Rozumie to Crabbe, gdy bada

wzrokiem cummulusy i wyobraża sobie, że leci pośród nich, że może lecieć, że

odbudowało się to, czego nie ma. Rozumie to Neville, gdy zgrzyta zębami pod

ciężkim sufitem, a pod jego łóżkiem baraszkują myszy i mruczą mu cicho, że

może jednak jest ważny, że to on zmieni świat. Rozumie to Puchon, teraz

oddychający już zupełnie czysto, ale brudny w innych miejscach,

niezadowolony, acz też kierujący oczy ku sufitowi. Rozumie to Harry, gdy

wyobraża sobie winogrona i Ginny.
Rozumie to jeszcze parę innych osób.

Paręnaście. Parędziesiąt. Wszyscy, którzy patrzą w górę.
A kiedy

stłucze się skryta w szafie butla, a ruchliwe żuki wydostaną się na wolność,

kościste kolana odejdą i zostawią dzieło zniszczenia za sobą. I wszystko,

czego już nie ma.
Czarny Pan zwycięży.

KONIEC
Morgiana
Powiadam państwu – pornografia!

/>Zgredek, Dumbledore i kremowe piwo (zresztą, kto wie, może coś łączy

Albusa także i z Lucjuszem...). Pansy i Draco na szachownicy (i do tego

dygocząca kałamarnica. Że o „partyjkach” z Goylem nie

wspomnę). Problemy Neville’a z głupio wygiętą różdżką. Flitwick

analizujący gazetkę przyrodniczą. No i McGonagall z panią Pomfrey...


Doprawdy, doprawdy... pornografia!
Magya
Od początku mi się nie podobało i nie

podoba mi się nadal. Będę zaglądać - tak dla ciekawości, ale wątpię czy

zmienię swopje zdanie. Może twoje opowiadania są dobre, ale to do nich nie

należy.
Naiya
Co tu zaglądać: aż tak nie widać, że już się

skończyło?
border='0' style='vertical-align:middle' alt='wink.gif'

/>
Dorcas Ann Potter
E.... Nawet nie dokończyłam pierwszego rozdziału. Nie zainteresowało mnie... Bardzo nudne... Ale innym się może podobać wink.gif
--------------------->Dorcas<----------------
Pottermenka
Po kiego to tu wklejasz ? To jest "Kwiat Lotosu" i opowiadan odpowiednich dla tego dzialu oczekuje.
Dorcas Ann Potter
Przeczytałam. Nie wiem jak to zrobiłam i podziwiam sama siebie, ale dzisiaj rano zmusiłam się do przeczytania. TANDETA!!! Tyle powiem. Do widzenia. Nie pisz więcej, ludzi nie dołuj....
Naiya
Pottermenka:
A ja oczekuję na pewien piękny dzień, kiedy to ludzie zaczną czytać ze zrozumieniem. Niewiele wskazuje na to, że dożyję, a szkoda, szkoda ;>
Pirrania
Przyznam się, że niestety nie dobrnęłam do końca bo po prostu nie dałam rady. Nie mam zielonego pojęcia czemu ten ff jest w kwiecie lotosu, bo to co przeczytałam nic w tym wględzie nie tłumaczy. Muszę powiedzieć, że czyta się to arcytrudno, trzeba się nie źle nagimnastykowac żeby zrozumieć sens niektórych zdań, a całość jest chaotyczna i nieskładna. Właściwie to opowiadanie jest jak wyjątkowo gęsta substancja przeciekająca przez palce bo czyta się trudno a za razem nic to tak właściwie nie wnosi. Jest też trochę literówek. Jednym słowem trzeba się zaprzeć żeby to przeczytać. Ja chwilowo nie mam na to siły, ale mozliwe ze jeszcze kiedyś się za to wezmę. Pisz bardziej zrozumiale, a na pewno zyskasz więcej czytelników i ich pozytywnych opini Pozdrawiam i weny życze Pirrania
Morgiana
Pisz też więcej o seksie. tak, dużo, duuuużo seksu. i jeszcze seks. ale taki orgiastyczny. wtedy zyskasz jeszcze więcej czytelników. I zrezygnuj z bogactwa językowego. tak, koniecznie zrezygnuj. Tylko seks. seks, seks, seks.








PS tym, którzy nie poczuli kopnięcia w rzyć przez sarkazm, co to właśnie wyskoczył zza krzaka, radzę sprawdzić, czy nie ma na onej rzyci sińców, a dopiero ppóźniej mnie ewentualnie linczować
Naiya
QUOTE(Pirrania)
Nie mam zielonego pojęcia czemu ten ff jest w kwiecie lotosu, bo to co przeczytałam nic w tym wględzie nie tłumaczy.

Czytanie ze zrozumienie znasz z opowiadań przyjaciółek, z Internetu, czy z telewizji? A może nigdy nie słyszałaś takiego terminu i nie wiesz, jak odnieść go do Twojego przyswajania tekstu?
QUOTE(Pirrania)
wyjątkowo gęsta substancja przeciekająca przez palce

Ke? Proszę mi wytłumaczyć - na chłopski rozum - jak takie coś jest fizycznie możliwe? Jakaś insza, wymykająca się definicjom kategoria gęstości?
QUOTE(Pirrania)
Jednym słowem trzeba się zaprzeć żeby to przeczytać.

To jakie to w końcu jest - gęste czy rzadkie? Bo jak zaprzeć się trzeba, to nie wiadomo, jaka tego natura. W każdym razie nie działa, jak natura chciała ;)

QUOTE(Morgiana)
Tylko seks. seks, seks, seks.

Yes, Master, to jest rozwiązanie! :))) Już biorę się za opisy posuwistych penetracyj!
Kara
Nie podoba mi się przedstawienie tego co wydaje mi suię skumałam... To tak jak wybacz znaleźć perłę w kupie łajna... Tyle...
Ciasteczko
a wg mnie - so, so xd.
azerate
Powiem tak - to, że PaNiEnKOm HuNcFoTkOm się nie podobało, świadczy tylko o wartości tego opowiadania. Trudno wymagać bowiem od nich, żeby cokolwiek zrozumiały, skoro według tychże dziewczątek Lucjusz i Jakaś-Panienka przybyła niewiadomoskąd, od razu na szósty rok i podbijająca szturmem serce panicza Malfoya, to oryginalny pomysł.


HP i RŻ jest najlepszym opowiadaniem jakie czytałam w przeciągu ostatnich kilku miesięcy. Uwielbiam, uwielbiam wręcz taki klimat, no i ten styl... Aż słów braknie, a to dziwne, bo zwykle cierpię na słowotok.

QUOTE
Przeczytałam. Nie wiem jak to zrobiłam i podziwiam sama siebie, ale dzisiaj rano zmusiłam się do przeczytania. TANDETA!!! Tyle powiem. Do widzenia. Nie pisz więcej, ludzi nie dołuj....


Głupota ludzka bezdenną jest.
solve
QUOTE
Pisz też więcej o seksie. tak, dużo, duuuużo seksu. i jeszcze seks. ale taki orgiastyczny. wtedy zyskasz jeszcze więcej czytelników. I zrezygnuj z bogactwa językowego. tak, koniecznie zrezygnuj. Tylko seks. seks, seks, seks.


I dodaj parę przekleństw to w ogóle będzie hit na tym forum.

Cóż by tu powiedzieć... Od dawna nie komentowałem nic na forum, bo szczerze mówiąc żal mi było klawiatury, ale ten fick jest taki hmm... oryginalny.

Słownictwo mi się bardzo podoba, właśnie dlatego, że dla większość jest niezrozumiałe.

Choć gdybyś napisała je w "jEnSsYKoO pOkEEmOnOoOfFF" to jestem pewnien, że każdy by pojął jego sens.

Pozdr ;]
To jest "lekka wersja" zawartosci forum. By zobaczyc pelna wersje, z dodatkowymi informacjami i obrazami kliknij tutaj.

  kulturystyka  trening na masę
Invision Power Board © 2001-2025 Invision Power Services, Inc.