Tak, oto przed wami rozdział trzeci. Pisałam go dość długo, ale się chyba opłacało, bo ponoć efekt jest dobry. Fic został zbetowany i czeka na wasze komentarze Byłabym zapomniała. Jak zauważyliście jest nowy tytuł, a to za sprawą scen drastycznych, które pojawią się w Księdze Drugiej - Południe...
Miłej lekturki
III
Redakcja
„Magicznych Wiadomości” mieściła się na ulicy Pokątnej. Był to duży budynek zbudowany z piaskowca, który migotał w świetle słońca. Po obu stronach drzwi wejściowych rosły w rzeźbionych, kamiennych donicach dwa cyprysy. Były zaczarowane tak, by wydawać przyjemny, leśny zapach. Dębowe drzwi opatrzone były kołatką z głową lwa, która co jakiś czas ryczała. Una uparła się na nią i nie pomogły tu nawet argumenty Liz, która uważała to za przesadę. I tak lew pozostał strażnikiem i chlubą właścicielki gazety. Wewnątrz budynku panował przepych. Już przy wejściu w oczy rzucały się drewniane schody, po których wspinała się atrakcyjna, opalona tleniona blondynka. Ubrana była w mugolski różowy kostium i szpileczki na wysokim obcasie, w tym samym kolorze. Z prawego ramienia zwisała jej skórzana torebka, w której urzędował mały piesek, z różową kokardką na główce, dopasowaną do stroju swojej pani. Kobieta stanęła przed szklanymi drzwiami z napisem „Sing Santé et Beauté”* z mlecznego szkła i weszła z gracją do środka. Stanęła i rozejrzała się. Sala była urządzona ze smakiem. Białe kafelki na podłodze, skórzane fotele w kremowym odcieniu, wysokie okna dostarczające mnóstwo światła. Blondynka uśmiechnęła się słodko.
- Jezu, Una, kto to? – Liz odsłoniła lekko roletę, by mogła spojrzeć.
- To pewnie nasza nowa dziennikarka z działu mody.
- Acha, pewnie jest z Ameryki - powiedziała z niesmakiem patrząc na „różową” piękność.
- Tak, a ty skąd wiesz?
- Kochana, to widać na kilometr, uwierz mi. Ona wygląda jak landryna!
- Liz nie przesadzaj – Una wzniosła oczy do nieba i modliła się o cierpliwość.
- O cholera, idzie tu – Liz podbiegła do kremowej kanapy i wygonie się na niej walnęła. W tej samej chwili drzwi się otworzyły i stanęła w nich „landryna”.
- Witam, nazywam się Grace Torgan – podała rękę stojącej za biurkiem redaktor naczelnej, trzeszcząc srebrnymi bransoletkami. Una ledwo dotknęła palców Amerykanki, uważając, by nie podciąć sobie przez przypadek żył jej długimi paznokciami.
- Una Stubbs, redaktor naczelna i właścicielka
„Magicznych Wiadomości”, a to moja przyjaciółka i najlepsza dziennikarka w jednym, Liz Ashton.
- Miło mi – powiedziała Liz ze sztucznym uśmiechem, machając blondynie. Obawiała się bliższego kontaktu z jej paznokciami. „Landryna” uśmiechnęła się, a jej torba zaszczekała. Przez mały otworek wysunęła się mała główka yorka, który zaczął obszczekiwać Liz.
- Och! Mój mały Pimpi - Bimpi się obudził! – Grace zaczęła całować pieska po pyszczku i robić inne dziwne, przynajmniej dla obu dziennikarek, rzeczy. Liz spojrzała na kobietę jak na wariatkę. – Tak, mamusia da ci chrupiącą kosteczkę. Byłeś taki grzeczny – podeszła do kanapy i postawiła na niej torbę. Wyjęła paczkę psich chrupek i podała jednego yorkowi. Pies zjadł wszystko i wdrapał się na kanapę. To, w co był ubrany przyprawiało Liz o mdłości i niepohamowany chichot za razem, który próbowała w sobie zdusić. Psina paradowała w różowym sweterku i kokardce, a jego pani zachwycała się i opowiadała przejęta jak to spędziła godzinę w sklepie i wybierała odpowiedni kolor. Una spojrzała na Liz, która robiła się już fioletowa na twarzy i posłała jej spojrzenie pod tytułem: „Kiedy się wreszcie uspokoisz?”. Liz wzruszyła lekko ramionami i spojrzała na zegarek. Za dziesięć minut ma spotkanie z adwokatem. Dziś ma zostać odczytany testament babci Liz i nie mogła się spóźnić. Podeszła do Uny i nachyliła się.
- Słuchaj, muszę już lecieć. Poradzisz sobie z nią? – wskazała na Grace, która właśnie miętosiła w ramionach pieska, co chwila przytulając go do sztucznego biustu.
- Jasne. Idź i jak tylko się skończy przyjdź do mojego biura. Pogadamy.
- Okay, pa!
Do kancelarii adwokackiej przy Abingdon Street dotarła około dziewiętnastej. Ciężkie chmury zaczęły zbierać się nad Londynem zwiastując deszcz. Szybko zsiadła z motocykla i pchnęła drzwi. Kiedy weszła do środka zobaczyła coś niespotykanego. Jej „ukochany” brat, z jego, pożal się Boże, narzeczoną Alice rozmawiali w najlepsze z rodzicami.
„Czyżby się w końcu pogodzili? No tak, majątek babci jest do podziału, więc udaje, że się nawrócił. Dupek”. Wiedziała, że nie powinna tak o nim myśleć, ani mówić, ale po tym jak potraktował matkę stracił w jej oczach niemal wszystko. Kiedy tylko podeszła bliżej ucichli, a Robert spojrzał na nią i z jadowitym uśmieszkiem podszedł do niej.
- Siostrzyczko! Jak się masz? – chciał ją uściskać, ale Liz się od niego odsunęła.
- Jak widzę para sępów przyleciała, żeby zgarnąć fortunkę? Ciekawe, dlaczego ich nie było na pogrzebie. Hmm… Może czują się zwolnieni, z jakichkolwiek obowiązków rodzinnych, nie wspominając już o kulturze – to mówiąc spojrzała na narzeczoną brata, która ubrała się w kusą, czerwoną sukienkę, która więcej odkrywała, niż zakrywała.
- Jak zwykle wyszczekana – Robert poklepał siostrę po ramieniu i uśmiechnął się do matki.
- LIZ! Zachowuj się! – matka wstała, wyraźnie oburzona występem córki.
Miała już coś odpowiedzieć, ale drzwi naprzeciwko otworzyły się i pojawił się w nich niski, łysiejący mężczyzna w okularach. Gestem zaprosił wszystkich do środka. Kiedy usadowili się wygodnie w fotelach, adwokat zaczął swój wywód, który trwał ponad godzinę. Od czasu do czasu zerkał na Alice wymownie i niemalże się ślinił. Po odczytaniu całego testamentu Liz doznała szoku. Babcia podzieliła swój majątek między jej rodziców i brata a jej nic nie przypadło. W oczach zalśniły łzy. Nie była pazerna na pieniądze, ale sądziła, że babcia zapisze jej choć trochę, by mogła sobie coś wynająć, a tak była skazana na gościnę u Uny. Bardzo była wdzięczna przyjaciółce za to, co dla niej robi, ale nie chciała jej siedzieć na karku Bóg wie ile czasu. Robert posłał jej paskudny uśmiech i wyszedł z pokoju razem z Alice, która puściła oko do adwokata i uśmiechnęła się zalotnie. Została sama z adwokatem, który otrząsnął się z wrażenia, jakie zrobiła na nim ta piękna kobieta w czerwieni i zanurkował do szuflady. Liz w tym czasie wstała i podeszła do drzwi. Już miała wyjść, kiedy usłyszała za sobą głos adwokata.
- Panno Ashton, proszę zostać. Muszę odczytać dla pani specjalny testament, jaki sporządziła zmarła tuż przed śmiercią.
Odwróciła się powoli i spojrzała na mężczyznę. Głową skinął na fotel, poprawiając okulary. Po chwili zaczął czytać. Bardzo powoli, tak, aby Liz mogła zrozumieć każde słowo. Kiedy skończył, nie mogła uwierzyć w to, co właśnie usłyszała. Babcia o niej nie zapomniała. Zapisała jej swój dwór wraz z pokaźną sumką w banku Gringotta.
- Jest jeszcze to – powiedział podając jej kopertę zaadresowaną do niej. Zdziwiona schowała ją do czarnej torebki. Wstała i podziękowała mężczyźnie. Kiedy wyszła od razu aportowała się do gabinetu Uny.
Ubrany na czarno mężczyzna spacerował ulicami Londynu. Tego wieczoru lało jak z cebra. Zazwyczaj przelotne opady, dziś zostały zastąpione prawdziwą ulewą, jednakże mężczyźnie to najwyraźniej nie przeszkadzało. Szedł spokojne opatulony grubym płaszczem, sięgającym ziemi oraz kapturem, zarzuconym niedbale na głowę. Jego twarz skrywał cień, który współgrał z ciemnościami, jakie zapadły. Taka sceneria bardzo mu odpowiadała, można by rzec, że odzwierciedlała jego samego. Głuchy stukot butów, odbijających się od murów budynków nagle ucichł. Mężczyzna stanął na rogu jednej z ulic. Przed nim roztaczał się piękny park Hampstead Heath. Teraz wiedział, że się nie pomylił. Wszedł w boczną ulicę i przystanął ponownie. Przed nim prezentował się wspaniały dwór z beżowego kamienia. Z daleka dom wyglądał mrocznie, ale z bliska robił wrażenie swoją niespotykaną fasadą. Do drzwi wejściowych prowadziła szeroka droga, wyłożona białymi kamyczkami, które przy pełni księżyca świeciły jego blaskiem. Spojrzał na drzwi z ciemnego drewna, a następnie na wysokie okna. Zdziwiło go to, że w każdej kwadratowej szybce było widać co innego**. W jednej odbijało się zachmurzone niebo, a w innej parkowe drzewa. Efekt był niesamowity.
- Podoba się panu ten dom? – usłyszał cichy głosik za sobą. Szybko się odwrócił i spojrzał w dół. Przed nim stała niska staruszka, której twarz przysłaniał parasol.
- Jest ładny i taki…
- Nietypowy?
- Tak, właśnie taki – spojrzał na staruszkę z mieszanką zdziwienia i zaskoczenia.
„Czyżby ta starucha czytała w myślach?” – pomyślał.
- Nikt tu nie mieszka odkąd pamiętam, czyli od bardzo dawna. Mnie osobiście ten dom przeraża. Ludzie gadają, że jest przeklęty i rzeczywiście któregoś wieczoru widziałam, jak w jednym z okien pali się światło. Nikłe, co prawda, ale mogłam je zobaczyć. Na początku myślałam, że mi się wydawało, ale to zjawisko powtarzało się jeszcze przez kilka dni i zawsze o tej samej porze – staruszka zastukała kilkakrotnie końcem laski w chodnik po czym odwróciła się. – Nie wiem, co pan widzi w tej ruinie bez szyb w oknach i bez porządnego dachu, ale to już pański interes. Dobranoc – rzuciła na obchodne i zniknęła za drzwiami swojego domu. Przez chwilę stał oszołomiony, zupełnie nic nie rozumiejąc.
„Najprawdopodobniej to mugolka i nie może zobaczyć tego, co ty widzisz”, cichy głosik w jego głowie sprowadził go na ziemię.
Mężczyzna uśmiechnął się na myśl, że będzie tu mieszał, ale do tego była jeszcze długa droga. Na razie pierwszy krok musi wykonać ktoś inny, a kiedy to się stanie, przystąpi do akcji. Jeszcze raz rzucił okiem na dom i powoli zaczął oddalać się w stronę zakrętu, za którym zniknął.
Oszołomiona Liz weszła do pomieszczenia chwiejnym krokiem. Właśnie przeżyła upadek na cztery litery z niezłej wysokości, bo nie skoncentrowała na aportacji. Jej myśli błądziły wokół słów adwokata i tajemniczego dworu, przez co wybrała właśnie aportację, niż powrót na motocyklu. Była skołowana, co było niebezpieczne przy prowadzeniu motocykla w taką ulewę. Nie dotarło do niej jeszcze wszystko, ale powoli dochodziła do siebie i zdziwiła ją pustka w gabinecie. Po Unie nie było śladu. Zupełnie zdezorientowana rozejrzała się po korytarzu przed gabinetem. Nikogo w pobliżu nie było. Nagle dobiegły do niej strzępy rozmowy. Ktoś krzyczał, a po głosie poznała Unę. Wściekła wydzierała się na niską kobietę, która, gdyby mogła, zrobiłaby się jeszcze mniejsza, niż w rzeczywistości była. Una robiła się coraz bardziej czerwona na twarzy, co nie wróżyło nic dobrego. Liz, pchana nagłą potrzebą pomocy koleżance po fachu, podeszła do rozjuszonej przyjaciółki i złapała ją za ramię. Efekt był natychmiastowy. Una od razu się uspokoiła. Rzuciła się w stronę Liz, zaciągając ją do swojego gabinetu. Bezceremonialnie posadziła ją na wygodnej kanapie i niecierpliwym ruchem różdżki wyczarowała dwie filiżanki kawy i talerzyk wybornych ciasteczek. Następnie za pomocą różdżki rozpaliła ogień w kominku i usadowiła się wygodnie, przykrywając się puchowym kocem. Liz spojrzała na przyjaciółkę. Ta cała scena przypominała jej nocne pogaduchy w pokoju wspólnym. Una chyba pomyślała o tym samym.
– Jak za dawnych czasów, co, Liz? Ty, w niebieskiej piżamce, siedząca na gryfońskim dywaniku i opowiadająca z przejęciem o swoim pierwszym pocałunku – rozmarzyła się i na chwilę odpłynęła.
- Tak, ale pragnę ci przypomnieć, że ty również mi się zwierzałaś ze swoich podbojów miłosnych, tyle, że na krukońskim dywaniku – odgryzła się jej i napiła się trochę kawy. Była wyśmienita i powoli rozgrzewała ją, rozluźniając mięśnie.
- No, to teraz robimy powtórkę z rozrywki. Opowiadaj!
- Wiesz, kogo spotkałam? – zaczęła tajemniczo, robiąc maślane oczy w stronę ciasteczek.
- Nie. Poczęstuj się – wskazała na ciasteczka. Liz porwała jedno i zatopiła w nim zęby. Przez chwilę przeżuwała z błogim wyrazem twarzy, po czym westchnęła.
- Mojego brata. Wyobrażasz sobie? – te kilka słów ożywiło ciekawość Uny do tego stopnia, że gotowa była użyć Veristaserum, aby dowiedzieć się wszystkiego, gdyby przyjaciółka nie chciała jej nic więcej powiedzieć. Na szczęście nie musiała posuwać się do aż tak drastycznych środków, ponieważ Liz była znana z tego, że nie umiała trzymać języka za zębami.
- Nie! – wyrwało się jej niechcący.
- Tak! I wiesz, co jeszcze? Bezczelnie rozmawiał z rodzicami, jakby nigdy nic! Skandal! – kiedy to mówiła wymachiwała spodeczkiem we wszystkie strony i Unie zrobiło się gorąco. To był oryginalny Rogal Doulton z ręcznie malowanymi kwiatkami barwinka*** i nie chciała zobaczyć kawałków cennej porcelany na podłodze. Szybkim ruchem ręki wyrwała jej spodeczek i postawiła go bezpiecznie na stoliczku. Odetchnęła i spojrzała z wyrzutem na Liz. Ta jedynie wzruszyła ramionami i powróciła do swojej relacji. – A ta jego flądra! Ubrała się jak dzi*ka!
- Zawsze uważałam, że ta Alice wywodzi się spod latarni – wzięła łyka kawy i zabrała się za pałaszowanie ostatniego ciasteczka.
- Oczywiście. Boże, żebyś widziała jak ten adwokat się ślinił na jej widok. Gdyby mógł to by się na nią rzucił.
- Dobra zostawmy już temat tej całej panienki i przejdźmy do najważniejszego. Coś dostałaś?
- Nie.
- Co?! Babcia nic ci nie zapisała? – Una omało nie zakrztusiła się kawą. Wytarła mokre usta chusteczką i spojrzała na Liz uważnie.
- Na początku też tak myślałam, ale później, kiedy wszyscy wyszli, adwokat przeczytał mi część testamentu napisaną tylko dla mnie – zrobiła efektowną pauzę, czym podsyciła ciekawość Uny.
- I co tam było? – była tak podniecona, że skakała jak mała dziewczynka domagająca się cukierka. To była cała Una. Jej najgorszą wadą była właśnie niepohamowana ciekawość, która, zdaniem Liz, kiedyś ją zgubi.
- Moja babcia przepisała mi jakiś dwór. Nie wiem dokładnie gdzie się znajduje, ale wiem, że na pewno w Londynie. Ponad to przypadła mi spora sumka galeonów i będę mogła ci już zejść z głowy. Będziesz miała spokój, a ja własny dom – pociągnęła nosem. Una obdarzyła ją ciepłym spojrzeniem i mocno do siebie przytuliła.
- Pamiętaj, że nigdy nie byłaś dla mnie ciężarem, ale wielkim skarbem. Jesteś moją przyszywaną siostrą i tylko tobie mogłam powiedzieć wszystko, więc nie gadaj głupot, że jesteś dla mnie ciężarem, dobra? – po tych słowach Liz rozkleiła się zupełnie. Mimo, że nie miała faceta, to przynajmniej została obdarowana taką najlepszą przyjaciółką, jakiej z różdżką szukać. Była wdzięczna Unie za te wszystkie słowa i za czas, jaki jej poświęciła.
- Jesteś kochana, wiesz? – powiedziała zachrypniętym głosem.
- Wiem, wiem…
- Dlaczego wrzeszczałaś na Linget? Jest chyba dobrą sekretarką, co?
- Może i jest dobrą sekretarką, ale jeżeli chodzi o dopilnowanie czegokolwiek, to lepiej powierzyć to komuś innemu.
- Nie rozumiem.
- Wyobraź sobie, że zostało zatrzymane drukowanie jutrzejszego numeru.
- Co?! – Liz zerwała się na równe nogi i stanęła przed kanapą z miną rozjuszonego hipogryfa.
- No… - Una zaczęła bardzo niepewnie, co zdarzało się bardzo rzadko, miętoląc w dłoni kawałek koca. – To wszystko przez tą głupią landrynę! Wparowała do drukarni i, jakby nigdy nic, wyłączyła ją, a wiesz, pod jakim pretekstem? Bo, cytuję, gazeta nie jest kolorowa i brzydko pachnie.
- W tym momencie ta sztuczna Barbie już nie żyje!
- Co to jest „Barbie”? – zapytała Liz z zaciekawieniem.
- Szczerze, to sama nie wiem, ale kiedyś słyszałam, jak jakieś mugolki wyśmiewały się z kobiety, że jest ubrana jak „Barbie” no i tak jakoś mi się z nią skojarzyło – dodała już nieco spokojniej.
- I wszystko jasne.
- Co z nią zrobiłaś?
- Wyrzuciłam, naturalnie. Gotowa byłam ją już zamordować, ale faceci z magazynów mnie powstrzymali, rozbroili i zaciągnęli do jaskini lwa****. Musiałam wypić eliksir uspokajający, bo ręce mi się tak trzęsły – teatralnie wyciągnęła dłonie przed siebie, które trzęsły się jak galareta. – Zgroza, mówię ci.
- Skoro tak to, dlaczego wrzeszczałaś na Linget? Tego nie mogę zrozumieć – podniosła lewą brew do góry i wpatrywała się w przyjaciółkę.
- Bo to wszystko jej wina! Gdyby nie jej głupota, wszystko było by dobrze.
- Nie rozumiem.
- Och, Liz, ten Dementor…
- Tak, wiem,
„musiał ci chyba wyssać resztkę rozumu. – mówiąc to, zrobiła kwaśną minę. Nie lubiła jak ktoś wspominał jej o tym przykrym wypadku. Jeszcze po nocach śniły jej się koszmary, w których David padał martwy na ziemię. Wzdrygnęła się.
- To Linget wpuściła Torgan do drukarni, a ja zawsze mówiłam: „nie wpuszczaj nikogo bez specjalnej przepustki”. Na szczęście wszystko zostało naprawione i mieliśmy jedynie godzinne opóźnienie.
- Mała strata. Ale wydaje mi się, że ta cała Towner została do nas podstawiona – Liz zamyśliła się na chwilę. – Tak! Może przez „Proroka”, albo inną gazetę.
- Nie wiem, ale jest już strasznie późno, a ja jestem zmęczona i marzę tylko o gorącej kąpieli i cieplutkim łóżeczku, więc nie ma sensu, aby ciągnąć tę rozmowę dalej. Poza tym, to nie mamy wyraźnych dowodów, świadczących o szpiegowskiej działalności Towner. Pracowała u nas tylko jeden dzień, a to z kolei wielka głupota szkodzić wrogiej gazecie, bez wcześniejszego zdobycia zaufania redaktora naczelnego – jakby na dowód swoich słów ziewnęła przeraźliwie i przeciągnęła się jak lwica.
- Masz rację, chodźmy już do domu. Zajmiemy się tą sprawą jutro.
- Liz!
- Dobra, ja już nic nie mówię – wzruszyła ramionami i zaczęła zbierać się do wyjścia. Una złożyła koc i wzięła do ręki pojemniczek z proszkiem Fiuu. Wrzuciła trochę do kominka i gestem zaprosiła do niego Liz.
- Och, nie, jadę motocyklem. Muszę się tylko do niego aportować, bo jest przed kancelarią. Spotkamy się w domu.
Una wzruszyła ramionami i wstąpiła w płomienie. Po chwili zniknęła. Natomiast Liz przeciągnęła się i cicho westchnęła. Była strasznie zmęczona, ale nie wiedziała, że dzisiejszej nocy nie zaśnie prędko.
* to znaczy po francusku
„Zdrowie i Uroda”.** tego typu szyby istnieją naprawdę!
*** sorry, ale nie mogłam sobie odmówić

. Wtajemniczeni powinni wiedzieć, o co chodzi

.
**** jest to nazwa gabinetu Uny, używana w środowisku dziennikarzy i pracowników
„Magicznych Wiadomości”.