Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

[ Drzewo ] · Standardowy · Linearny+

> Dalia Slytherinu [zak], Czyli Erotyk Kulturystyczny

Dalia Slytherinu [zak]
 
Dobre - zostawić [ 8 ] ** [80.00%]
Słabe - wyrzucić [ 2 ] ** [20.00%]
Zakazane - zgłoś moderatorowi [ 0 ] ** [0.00%]
Suma głosów: 10
Goście nie mogą głosować 
Toroj
post 29.07.2004 23:23
Post #1 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 72
Dołączył: 22.12.2003

Płeć: Mężczyzna



Ostrzega się, że treści zawarte w ff mogą urazić osoby noszące bieliznę.

„Dalia Slytherinu czyli erotyk kulturystyczny.”

Millicenta Bulstrode rzuciła spojrzenie pełne nienawiści w stronę tej Granger. Co za pech! Że też musiało jej przypaść takie miejsce przy stole, z którego ma doskonały, odbierający apetyt widok na tę paskudną, małą, cherlawą, kudłatą szlamę. Szlamę z biustem nędzna czwórka...
Millicenta siąknęła ponuro nosem i szturchnęła widelcem leżący na talerzu kawałek gotowanego selera. Nienawidziła selera, zwłaszcza gotowanego. Otworzyła ukradkiem podręcznik do Transmutacji i ukrytą w nim broszurkę pod tytułem „Dieta selerowa – jak schudnąć dziesięć funtów w pięć dni”. Wyobrażona na fotografii czarownica była obłędnie smukła i machała do Millicenty ręką, szczerząc się jak optymistyczny rekin. Millicenta chętnie dziabnęłaby ją w oko widelcem. Jak na razie wynikiem diety był jedynie ocierający się już o granice obłędu wstręt do jarzynek, oraz stan permanentnego napięcia nerwowego.
- Co czytasz? – zainteresowała się jej sąsiadka, Phoebe Ray, usiłując zapuścić żurawia przez potężne ramię Millicenty.
- Nic – warknęła Millicenta, zatrzaskując podręcznik. – McGonagall zapowiedziała klasówkę.
- Na kiedy? – spytała dziewczyna, grzebiąc widelcem w zielonym groszku i najwyraźniej już błądząc myślami gdzie indziej. Sądząc po linii jej wzroku, były to okolice Blaise Zabiniego.
- Na jutro – skłamała Millicenta z satysfakcją. – Z całego semestru.
Phoebe kwiknęła rozpaczliwie, gwałtownie zaczynając przeszukiwać torbę szkolną.
- Chwila... z całego semestru? – ocknęła się raptem. – To powinno być zapowiedziane na dwa tygodnie z góry! I dlaczego reszta się nie uczy?!
Rzeczywiście, stół Slytherinu był dość wyluzowany, choć zwykle przed takimi pogromami atmosfera była nerwowa, a zagrożona zwierzyna szkolna zakuwała szaleńczo, nie odrywając oczu od podręczników i na oślep poszukując czegoś jadalnego na talerzach.
- O, pewno się pomyliłam – mruknęła Millicenta niedbale, z sadystyczną przyjemnością krojąc selera na ćwiartki. Zjadła kawałeczek. Bleee... Wielka Morgano, ileż to trzeba się nacierpieć, żeby poprawić sobie urodę.
Uniosła głowę, tocząc wzrokiem po obżerających się bezwstydnie Ślizgonach. Parkinson jedną ręką dziobie dystyngowanie groszek jak przerośnięta gołębica (rozumu ma tyleż samo co gołąb). Drugą trzyma pod stołem i, sądząc z rumieńców Malfoya, oboje są dość zaabsorbowani czymś innym niż jedzenie. Toran i Moon szepcą sobie coś nawzajem na ucho i co chwila parskają śmiechem. Obok Lestrange – co ta mała gnomka robi na prestiżowym miejscu zarezerwowanym dla piątoklasistów? – rzeźbi w ziemniakach puree koślawego kota, dorabiając mu uszy z plasterków ogórka oraz wąsy z zielonej pietruszki. Natomiast w dalszej perspektywie Millicenta zobaczyła męski profil siódmoklasisty Montague’a i raptem gwałtownie przełknęła ślinę.
Montague jadł kotleta. Wielki Hall i całe otoczenie przestało się liczyć. Montague kroił mięso... o Merlinie, mięso... na niewielkie fragmenty. Kawałki cielęciny jeden za drugim z gracją windowały się w górę na czubku widelca i znikały w ustach ścigającego Slytherinu. Millicenta z bolesną ostrością widziała każdy ruch jego szczęk i różowy czubek języka oblizujący zaokrągloną dolną wargę z aromatycznego sosu. Nad stołem unosiły się ekstatyczne zapachy pieczeni cielęcej i ryżowego puddingu z malinami, wprawiając biedną Millicentę w stan niemal narkotycznego upojenia. Osłabła Millicenta oczami wyobraźni nagle ujrzała samą siebie, jak z bojowym okrzykiem rzuca się poprzez stół – półnaga, wymalowana na niebiesko niczym Piktyjska wojowniczka – i przywiera ustami do ust Montague’a, wydzierając mu przemocą spomiędzy zębów kęs soczystej cielęciny. Chwyciła go obiema rękami za kark, czując pod palcami potężne mięśnie, a pod wargami słony smak jego krwi, sosu i szorstki dotyk zarostu. Wepchnęła mu do ust resztę kotleta i jadła wprost z niego, smakując w ekstatycznym uniesieniu imbir, kardamon i chrupiące skwareczki z bekonu, spocona z podniecenia, napięta, chwiejąca się na granicy spełnienia...
*
Renaud Apollon Montague pożywiał się w błogim spokoju kotletem cielęcym bez kości, nie mając pojęcia, że jest obiektem czyichś marzeń natury kulinarno-erotycznej. W głowie pojawiały się i znikały kolejne wykresy taktyczne przyszłego meczu z Krukonami. Niedawno przeszedł z drużyny rezerwowej do składu głównego i chciał wypaść jak najlepiej. Wokoło trwał codzienny rozgwar obiadowy, równie naturalny i powszedni jak otaczające go powietrze. Chłopak z roztargnieniem uniósł wzrok i bezmyślnie przesunął nim po stole Slytherinu, aż do momentu w którym jego spojrzenie zatrzymało się na dużej, krótko ostrzyżonej dziewczynie, wpatrzonej w niego łapczywie. Jeszcze nigdy w życiu nie poczuł się tak... wystawiony na cel. Dreszcz przeszedł całe ciało Montague’a – stado niewidzialnych mrówek przegalopowało po nim od czubka głowy, poprzez pierś, plecy i rejony rzadko omawiane publicznie, aż po czubki palców u nóg. Jak zahipnotyzowany królik, wystraszony Renaud nie mógł oderwać oczu od chłodnych, niebieskich oczu obserwatorki, która właśnie w niesłychanie seksowny sposób oblizała górną wargę. Łatwo mógł sobie wyobrazić, jak ta... (Na Merlina, jak ona się nazywa? Prawda, Bulstrode.) Bulstrode zrywa z niego ubranie i gwałci go tu na stole, publicznie... wśród półmisków z puree ziemniaczanym i groszkiem z marchewką.
Bulstrode przymknęła powieki i przesunęła palcem po uchylonych wargach.
Montague ogromnym wysiłkiem woli spróbował przełknąć to co miał w ustach. Zdradziecki kawałek cielęciny zmylił drogę i wpadł nie tam gdzie trzeba, a bohaterski ścigający zaniósł się okropnym, rozdzierającym kaszlem.
- No, no... Uważaj, koleś, bo się udławisz – rzucił jowialnie Vincent Crabbe, waląc kolegę między łopatki. Montague wypluł przeżuty kęs na obrus, złapał dech i otarł załzawione oczy. W stronę tej Bulstrode postanowił już na wszelki wypadek nie patrzeć.
*
Millicenta oprzytomniała, kiedy Montague się zadławił. Poczuła jak oblewa ją zdradliwe gorąco rumieńca zażenowania. Na miecz Slytherina, dobrze, że nikt tu nie umie czytać w myślach, bo musiałaby chyba utopić się w jeziorze. Co za wstyd, co za kompromitacja, co za... przyjemne wizje...
Od dalszych mąk psychicznych wybawiło ją przybycie spóźnionej, zmęczonej sowy pocztowej, która wylądowała przed nią z łomotem, przewracając solniczkę i dzbanek z sokiem porzeczkowym. Był to wielki puszczyk wirginijski, dźwigający niezbyt dużą, lecz widocznie ciężką paczkę. Millicenta osuszyła obrus zaklęciem, po czym odebrała od sowy przesyłkę. Ptak wyciągnął znacząco nóżkę, do której przywiązana była skórzana sakiewka. Millicenta spojrzała na rachunek i z westchnieniem włożyła do sakiewki dwanaście galeonów. Uj, drogo... Zadowolony puszczyk zabrał się do wybierania z półmiska resztek cielęciny, ku skrywanej zazdrości Millicenty.
- Co dostałaś? Co to jest? - zaciekawiły się natychmiast sąsiadki.
- Hantle – odparła Millicenta, dokładając sobie marchewki do selera. Serce biło jej tak, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Dziewczyny błyskawicznie straciły zainteresowanie. Cóż ciekawego mogło być w hantlach?
*
Wieczory w Domu Slytherin tradycyjnie spędzano w pokoju wspólnym, na odrabianiu lekcji i rozmaitych grach towarzyskich. Severus Snape patrzył krzywym okiem na uczniów włóczących się po mrocznych korytarzach, nawet jeśli byli to jego właśni wychowankowie. Czasem jednak udzielał dyspensy w szczególnych okolicznościach. Takimi okolicznościami była na przykład niemiłosiernie długa kolejka do urządzonej w lochach komnaty ćwiczeń, a sytuację dodatkowo komplikowało purytańskie zarządzenie wicedyrektorki, nakazujące rozdzielać ćwiczących chłopców od dziewcząt. (Jakby to mogło czemukolwiek zapobiec.) Na szczęście dziewczyn uprawiających ostre sporty w Slytherinie było jak na lekarstwo, więc Millicenta miała co drugi dzień między dziewiątą a dziesiątą błogosławioną samotną godzinkę, którą spędzała w oparach chłopięcego potu i skarpetek, waląc w worek treningowy i podnosząc sztangę, otrzymaną w prezencie gwiazdkowym. Tym razem, ledwo zamknęła za sobą drzwi, Millicenta z mocno bijącym sercem zabrała się za rozpakowywanie tajemniczej przesyłki. Uporała się z licznymi sznurkami i zaklęciem klejącym, po czym okazało się, że omyłkowo otworzyła dno. Na samym wierzchu leżały eleganckie hantle z uchwytem owiniętym skórą. Millicenta wyciągnęła je niecierpliwie i z łoskotem zrzuciła na podłogę. Pod spodem leżał periodyk traktujący o kickboxingu, który podzielił los hantli. Millicenta znacznie delikatniej wyjęła z pudełka żurnal mody, z zazdrością patrząc na okładkę, gdzie wydekoltowana wiedźma machała subtelnie różdżką, wyświetlając raz za razem napis: Co będzie modne wiosną? Nie czekaj do ostatniej chwili. Bądź piękna już teraz. Spojrzała na Millicentę krytycznie, wydymając z dezaprobatą usta. Dziewczyna pokazała jej język i rzuciła czasopismo na ławę do robienia „brzuszków”. Z samego dna, ostrożnie, z zapartym tchem wydobyła najbardziej oczekiwaną i wytęsknioną część swego zamówienia.
Czarne koronki zalśniły w świetle pochodni, subtelny, przejrzysty jedwab miękko przesunął się po dłoni zachwyconej dziewczyny. Czując rozkoszny zawrót głowy przytuliła chłodną tkaninę do policzka, napawając się jej elegancją i delikatnością. Potem odłożyła ostrożnie koszulkę i znów sięgnęła do kartonika wyciągając parę koronkowych fig. Były bezwstydnie skąpe – właściwie kawałek jedwabnej szmatki ze sznureczkami. Starsza pani Bulstrode wolałaby umrzeć niż włożyć coś takiego. Młodsza zgodziłaby się umrzeć po przymiarce. Gorset stanowił godny dodatek do majtek. Czarny, połyskliwy, z czarnej koronki i jedwabiu w małe różowe motylki. Zapłoniona Millicenta błyskawicznie pozbyła się przyodziewku i włożyła wyzywającą bieliznę.
Na jednej ze ścian lochu od niepamiętnych czasów tkwiło duże lustro. Nie było nawet magiczne, co skrupulatnie sprawdzały kolejne pokolenia Ślizgonów. Po prostu kiedyś zostało wmurowane w ścianę i nikomu nie chciało się go usuwać, choć pomieszczenie służyło już rozmaitym celom, dopóki nie zrobiono w nim siłowni. Millicenta nieśmiało zerknęła na połyskliwą taflę. No cóż nie wyglądała może jak modelka z żurnala „Delicious Dessous” ale efekt był całkiem zadowalający. Millicenta nie była żadnym cudem, zdawała sobie z tego sprawę z bolesną trzeźwością. Po ojcu odziedziczyła grube kości i masywną budowę, po matce natomiast gęste, sztywne włosy nieokreślonego burego koloru, z którymi nie można było zrobić niczego sensownego. Kiedy miała dwanaście lat, w akcie buntu ostrzygła się po męsku i od tamtej pory konsekwentnie kreowała się na twardą chłopczycę, choć w głębi ducha bolała nad tym i piekielnie zazdrościła koleżankom mającym wzięcie. Natomiast w powiewnym kompleciku po raz pierwszy poczuła się lekko, powabnie i kobieco. Zerknęła na pergamin, dołączony do bielizny i przeczytała głośno: Charpente. Natychmiast potem straciła oddech, gdyż gorset zacisnął się bezlitośnie wokół niej, niemal zgniatając jej żebra. Na bezdechu znów popatrzyła w lustro i oniemiała. Koronkowa machina tortur ukształtowała jej figurę w formę nader seksownej klepsydry. Różowe motylki figlarnie przeświecały przez powiewną jedwabną szmatkę wierzchnią.
Millicenta Bulstrode w tejże chwili poprzysięgła sobie w duchu, że już nigdy nie założy tych okropnych barchanowych majtek, w które z upodobaniem zaopatrywała ją matka, nawet gdyby miała na nową bieliznę wydać całe kieszonkowe.
*
- Zapomniałem w siłowni swetra – zorientował się Montague, wychodząc spod prysznica i patrząc na stosik swoich ubrań.
- Jutro zabierzesz – powiedział Marcus Flint, wycierając włosy. – Już prawie cisza nocna.
- Coś ty, to markowy sweter, jak mi go ktoś rąbnie, to matka łeb mi upitoli przy samym tyłku.
- No chyba że tak. Leć. To w końcu na tym samym korytarzu, jakby coś to się Severowi wyłgasz.
Montague machnął różdżką nad swoją odzieżą, mamrocąc zaklęcie czyszczące. Ubrał się i już go nie było. Dystans między siedzibą Slytherinu a Komnatą Potrzeb Fizycznych, jak ją z przekąsem nazywali starsi uczniowie, przebiegł kłusem i na palcach, rozglądając się, czy gdzieś przypadkiem nie zalśnią złowróżbnie zielone ślepia Pani Norris. Pamiętał, że właśnie trwa pora przeznaczona na treningi dziewczyn, więc przezornie przyłożył ucho do drzwi, lecz panowała za nimi głucha cisza. Nie przeczuwając niczego złego, wszedł do środka.
*
Ściśnięta gorsetem Millicenta mogła zdobyć się jedynie na słabe „yyyyyyyyiiiiiiiiiii”, co zabrzmiało jak mysz przeciągana przez wyżymaczkę. Natychmiast zresztą zagłuszyło ją basowe „yaaaaaaaaah!!!” zaskoczonego Montague’a.
- Prze-prze-praaszam... – wybełkotał zbaraniały chłopak.
Millicenta znów kwiknęła cienko, usiłując się zasłonić rękami, co było z góry skazane na niepowodzenie. Renaud w panice rozejrzał się po sali. Jego sweter zwisał sobie najspokojniej z drążka. Wiedział, że powinien teraz jak najszybciej zniknąć, nim hałasy zwabią tu Snape’a, lub co gorsza Filcha, ale jednocześnie miał w pamięci długie kazanie matki na temat tego, jak luksusowa jest wełna mirbilonga i jaka była cena tego przeklętego ciucha. Rozpaczliwym szczupakiem rzucił się w stronę swojej własności, a następnie, już ze zdobyczą w garści, wypadł na korytarz, zatrzaskując za sobą drzwi, w które sekundę później coś potężnie huknęło. Wstrząśnięty chłopak pogalopował z powrotem do dormitorium, tuląc do piersi odzyskany sweter.
*
Millicenta, dysząc ciężko, wpatrywała się w drzwi, na których ciężkie hantle zostawiły całkiem wyraźne wgłębienie.
„Na Merlina, szkoda że nie trafiłam tego kretyna” – pomyślała, ale natychmiast się poprawiła. – „Kurczę, dobrze ze nie trafiłam, bo bym go zabiła.”
- Deficeler – mruknęła.
- Deficeler! – powtórzyła głośniej, lekko zaniepokojona i znów sprawdziła metkę.
- Déficeler... – W końcu wymówiła słowo z odpowiednim akcentem. Gorset puścił i nareszcie mogła normalnie oddychać. Cholerna francuska firma.
Przez resztę przydziałowej godziny boksowała i kopała worek treningowy, wyobrażając sobie, że jest to Montague. Mogła założyć się o cokolwiek, że ten palant rozpaplał natychmiast wszystko w pokoju wspólnym i właśnie zarykuje się wraz z kumplami, wyśmiewając się z niej. Rąbnęła w worek z takim impetem, że omal nie urwał się ze sznura. Jednocześnie była wściekła na siebie. Idiotka! Bezmyślna kretynka! Na mózg jej padło chyba jakieś zaćmienie, że nie zamknęła porządnie drzwi zaklęciem blokady.
*
Kiedy Montague wrócił, był czerwony jak piwonia i kurczowo przyciskał do piersi swój święty sweter, co Flint zauważył z niejakim rozbawieniem.
- Co jest? Zgwałcił cię kto, Rennie?
- Y-y... – wymamrotał Rennie przecząco. – Wi-widziałem tą... no... tę...
- McGonagall?
- Nie... No, tę... dziewczynę...
Flint uniósł brwi.
- Gołą? – upewnił się. Sądząc po stanie kumpla, wrażenie musiało być potężne. Biedny Ren. Muszą coś zrobić z tą jego nieśmiałością, bo w tych warunkach chłopak do końca życia zostanie dziewicą.
- W bieliźnie – sprostował Montague, w końcu przestając tulić sweter.
Z kąta ozwał się złośliwy chichot Pansy Parkinson.
- To dopiero musiał być wstrząsający widok. Bulstrode w biustonoszu. Jesteś pewien, że to nie była dojna krowa w staniku?
- Pansy... – odezwała się Toran, nie podnosząc nawet wzroku znad książki. – Masz coś do kobiet o pełnych kształtach? Ona przynajmniej ma na czym nosić stanik, w przeciwieństwie do niektórych obecnych tu osób. A propos, przysłali ci już ten eliksir na powiększenie atrybutów, który onegdaj zamówiłaś?
- Czego? – nadęła się Parkinson.
- Cycków, Pansy, cycków – rzuciła Toran niedbale, przewracając stronę. – Przepraszam, powinnam pamiętać, żeby się do ciebie zwracać twoim językiem. Każdemu według potrzeb jego.
Towarzystwo w salonie zarechotało radośnie. Większość pamiętała katastrofalne wyniki eksperymentu Pansy, która w trzeciej klasie próbowała sobie powiększyć biust zaklęciem i wylądowała w Ambulatorium z piersiami długości dwóch metrów, a do tego pokrytymi łuską. Do końca roku nazywali ją wtedy Flądrą, co doprowadzało ją do łez wściekłości. Wkrótce większość zebranych robiła ustami „rybkę”, mimo protestów Malfoya, który niezbyt entuzjastycznie próbował bronić swej mopsowatej bogdanki. W rezultacie obrażona Parkinson wyniosła się do sypialni, a reszta już w zasadzie nie pamiętała, od czego zaczęła się cała sprawa. Oprócz Renauda Apollona Montague, rzecz jasna.
*
Pośrodku zastawionego wszelakim jadłem stołu siedziała posągowa dziewczyna w kusej koronkowej bieliźnie. Zanurzała dłonie w stojącym obok torcie, a potem oblizywała kolejno każdy palec z bitej śmietany, patrząc na Renauda oczami niebieskimi i chłodnymi jak dwa jeziora.
- Chodź do mnie – powiedziała, wyciągając ramiona. – Chodź, pocałuj mnie mocno. Pragnę cię.
Jej usta były czerwone od lukru. Powoli, zmysłowo rozsmarowywała biały krem po nagich ramionach i piersiach ledwo przysłoniętych koronkami.
- Jestem taka słodka... chcesz tego. Chcesz, prawda?
Montague westchnął przez sen, uszczęśliwiony i oblizał się ze smakiem. Jego nozdrza drgały, łowiąc wyimaginowaną woń kremu śmietankowego i czekolady. Słodkie usta dziewczyny były coraz bliżej.
*
Millicenta błądziła w lustrzanym labiryncie. Ku swemu potwornemu zawstydzeniu, miała na sobie wyłącznie majtki. Na dodatek były to te potworne, barchanowe majtasy z gumką. Millicenta zasłaniała piersi rękami, szukając wyjścia spomiędzy luster, wściekła i nieszczęśliwa. Raptem w jednym z luster pojawiła się postać wysokiego, muskularnego chłopaka.
- Przepraszam – powiedział, patrząc na nią.
- Przepraszam – rozległo się z drugiej strony. Ten sam chłopak spoglądał z drugiego lustra.
- Przepraszam...
- Przepraszam...
- Przepraszam...
Postacie Montague’a mnożyły się w dziesiątki i setki, otaczając Millicentę nieprzebranym tłumem. A potem niespodziane poczuła ramiona otaczające ją od tyłu, czyjś – jego! – oddech na uchu i usta pożądliwie przywierające do jej szyi, a potem wilgoć języka, przesuwającego się po wrażliwej skórze.
- Co ty ro... – jęknęła słabo.
- Mrrrrrrrrrrrr... – odpowiedział Montague.
Millicenta poczuła, że sen rozwiewa się, ale mruczenie i wilgoć na szyi należały do świata jawy. Na pół śpiąca, sięgnęła ręką i natrafiła na coś miękkiego.
- Anette! Do diabła, pilnuj tego swojego kocura, bo nie ręczę za siebie!
c.d.n.

Ten post był edytowany przez Toroj: 29.07.2004 23:24


--------------------
I'm snaper, no mercy, no potters
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
 
Reply to this topicStart new topicStart Poll
Odpowiedzi
Toroj
post 14.08.2004 19:36
Post #2 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 72
Dołączył: 22.12.2003

Płeć: Mężczyzna



Między erotykiem a pornografią są pewne różnice. Na przykład taka, że erotyk pozostawia wiele wyobraźni, natomiast pornografia wali między oczy dosłownością.

Był wtorek, więc Millicenta miała swoją wolną godzinkę w sali ćwiczeń i postanowiła ją wykorzystać, mimo że jako rekonwalescentka mogła sobie z czystym sumieniem odpuścić trening. Jednakże stwierdziła, że skoro nie może być urodziwa, będzie przynajmniej wysportowana i godna szacunku – nawet jeśli będzie to szacunek bardzo nikłego grona osób. Z samozaparciem wykonywała więc ćwiczenie siłowe, w jednej ręce dzierżąc hantle, a drugą przewracając kartki pisemka „Magicienne Esthétique”.
- W sezonie jesienno-zimowym nadal modne są suknie o nieco obniżonej talii – przeczytała Millicenta półgłosem i skrzywiła się kwaśno. – Trzeba jeszcze mieć talię...
Modelka na fotografii zdecydowanie posiadała talię i bezwstydnie ją eksponowała, ku frustracji Millicenty. Zapewne w pojęciu projektantów z „Esthétique” przymiotami kobiety eleganckiej powinien być makijaż grubości solidnego średniowiecznego muru i biust, który robił wrażenie, że żyje na własny rachunek. W wyobraźni Millicenty mignął smakowity obrazek, jak sprężone do granic możliwości atrybuty kobiecości katapultują się z satynowego więzienia, z głośnym „pong”. Dziewczyna zachichotała złośliwie.
- Dwadzieścia cztery... dwadzieścia pięć... – wymamrotała i przełożyła hantle do drugiej ręki. – Jeden... dwa...
Z lustra spojrzało na nią odbicie tęgiej dziewczyny w szarym podkoszulku i czarnych szarawarach. Millicenta obejrzała się krytycznie z profilu, wciągnęła brzuch, wypięła pierś, po czym westchnęła ciężko i wróciła do postawy „spocznij”. Zniechęcona, porzuciła ciężarki i zaczęła ćwiczenia rozciągające. Ale co z tego, że będzie się gimnastykować, skoro i tak od tego nie schudnie ani nie zmaleje? W końcu włożyła rękawice i z lekkim rozrzewnieniem przeczytała napis na mankiecie: „Mojej kochanej Milli na urodziny, Tatuś.” Tatko był kochany. Powtarzał przy każdej okazji, że dla niego Millicenta była i zawsze pozostanie słodką małą dziewczynką. Widać do taty nie do końca docierało, że jego mała dziewczynka ma już około metra siedemdziesiąt pięć wzrostu i waży siedemdziesiąt sześć kilo. Millicenta przymknęła na chwilę oczy i wyobraziła sobie, że worek treningowy jest tą obrzydliwą, wymuskaną żabojadką, Fleur Delacour, po czym wyprowadziła elegancki prawy prosty. Worek-Delacour odpowiedział głuchym „dumd”, które odbiło się lubym echem w sercu ambitnej Ślizgonki. Przez dobre dziesięć minut Millicenta masakrowała worek. Odgłosy ciosów odbijały się lekkim echem od gotyckiego sklepienia i niemal zagłuszyły pukanie do drzwi. Millicenta nastawiła uszu. Na Morganę, któż to mógł być o tej porze? I na dodatek puka? Każdy z uczniów wlazłby tu jak do stodoły, nie zawracając sobie głowy takimi niuansami towarzyskimi jak pukanie. Snape pukał wyłącznie wtedy, gdy musiał z jakiegoś powodu wejść do dziewczęcego dormitorium. Ktoś z nauczycieli? Millicenta błyskawicznie ściągnęła rękawice, w panice rozglądając się po siłowni. „Magicienne Esthétique” wylądowało za kufrem ze sprzętem sportowym, a porozrzucane na ławce fotografie co ładniej zbudowanych zawodników z Kickboxing Society czym prędzej zakryła szatą szkolną. W końcu drżącymi rękami pochwyciła różdżkę i zdjęła z drzwi blokadę.
- Proooszę!
Drzwi uchyliły się powoli, a w szparze ukazało się oblicze (a właściwie jego połowa) Renauda Montague. Montague niepewnie zerknął na Millicentę spod jasnej, zmierzwionej grzywki. Z jakichś powodów czesał się a’la Potter, tak że niesforne kosmyki właziły mu niemal do oczu, zamiast elegancko zaczesywać włosy do tyłu, jak to robiła większość siódmorocznych.
- Cz-cześć – zająknął się chłopak. – Mogę?
- Cześć, Montague. Znów czegoś zapomniałeś?
- Nie... tak. Yyy... no tak, zapomniałem.
Wszedł, rozglądając się niepewnie po ścianach i suficie, jakby pierwszy raz widział tę komnatę na oczy. Millicenta postanowiła go zignorować i zajęła się powtórnym zakładaniem rękawic, mrucząc pod nosem zaklęcie wiążące.
- Eee... dobrze się czujesz? – wydukał Montague.
- Montague, co cię to obchodzi?
- Eee... No bo... zemdlałaś na Eliksirach i w ogóle...
Millicenta konsekwentnie starała się nie patrzeć na chłopaka. Ku swej złości i zawstydzeniu czuła, że pali ją twarz. Z pewnością była czerwona jak burak. Głupi palant, czego się czepia? Wystarczy, że musiała znosić badawcze spojrzenia, rzucane jej w pokoju wspólnym i wysłuchiwać szeptanych za plecami komentarzy.
- Świetnie, Montague, świetnie – warknęła. – A teraz bądź łaskaw wziąć to, po co przyszedłeś i spłynąć.
Ale Montague jakoś nie spływał. Stał jak kołek przy drzwiach, miętosił w łapach jakiś skrypt i gapił się na nią. Millicenta z furią rąbnęła lewym sierpowym, poprawiła prawym prostym, a potem wyprowadziła tylne kopnięcie okrężne. Ze złości całkiem nieźle jej wyszło, uznała. Usłyszała, że Montague znów coś ględzi.
- Nie wiedziałem, że trenujesz boks.
- Kickboxing – sprostowała.
- Brzmi jakoś... mugolsko.
- To jest technika walki stworzona na Dalekim Wschodzie! I nie jest mugolska, tylko magiczna! – zaprotestowała.
Montague obserwował Millicentę przez kilka minut, jak na zmianę ćwiczy rozmaite rodzaje ciosów i kopnięć.
- Wiesz, ja... – wymamrotał. – Ja sobie tak myślę, że może byśmy mogli...
Millicenta zrobiła głęboki wdech i ustawiła się w pozycji do kopnięcia z obrotem.
- ...się umówić – dokończył Montague, uparcie wpatrując się w czubki swoich butów.
„TAK!” – wrzasnęła Millicenta w duchu, czując jak jej serce robi szalone salto.
- Nie – rzuciła sucho na głos, odwracając się do chłopaka. – Montague, odwaliło ci?
- Y-y, nie. Nie, nie. Eee... bo wiesz, no... – zaczął się jąkać nerwowo. – Bo ja trochę boksuję z bratem... eee... w każde wakacje, no nie. A tutaj, to tego... brakuje mi sparringpartnera, no nie. Nikt się nie nadaje. Wszyscy mają odpał na quidditcha, no nie. A jak się raz Flint zgodził, to mu mało nosa nie przestawiłem, bo się, kurde, nie umiał zasłonić, młotek...
Millicenta obrzuciła Montague’a taksującym spojrzeniem. Był zbudowany jak niedźwiedź grizzly. Wyższy od niej o dobre pół głowy, szerszy i cięższy o jakieś dziesięć kilo. No, ale darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby. Ostatecznie miała ten sam problem co on. Jedyną dziewczyną, która dorównywała jej wzrostem i siłą była Alexa Toran, ale Toran była pałkarką w drużynie quidditcha i miała dwa tłuczki zamiast oczu. Na proponowanie jej sesji boxingu szkoda było tracić ślinę.
- Nam nie wolno ćwiczyć razem – powiedziała z wahaniem. – Wiesz co zarządziła McGonagall.
- No wiem – zgodził się Montague i zarumienił się lekko. – Ale to przecież nic złego. Nic takiego nie będziemy robić.
„Szkoda” – pomyślała Millicenta i natychmiast za karę postanowiła zrobić dodatkowe dwadzieścia pompek.
- Dobra, jak jesteś taki macho, to zakładaj ochraniacze i zobaczymy na co cię stać.
Montague chętnie pozbył się szaty wierzchniej i swetra, pozostając tylko w brązowych bryczesach i białym podkoszulku.
- Co ja widzę, mugolskie trepy? – zakpiła Millicenta, kiedy zakładał ochraniacze.
- Wcale że nie!
- Wcale że tak – drażniła Millicenta. - Jak dla mnie to są mugolskie glany.
- To są buty smokerów – zaoponował Montague z oburzeniem. – Brat mi dał na Gwiazdkę. Na pewno by mi nie kupił jakichś parszywych mugolskich łapci!
Dla Millicenty co prawda te smokerskie buty wyglądały kubek w kubek jak wojskowe trapery, widziane kiedyś na witrynie sklepu obuwniczego w Londynie, ale postanowiła się nie kłócić.
Montague miał pięściarskie odruchy i z początku nie umiał się bronić przed kopnięciami, więc dziewczynie udało się kilka razy trafić go dość mocno w udo. Potem jednak złapał rytm i blokował wszystkie jej ciosy.
*
Renaud Apollon Montague usiłował ustalić położenie swoich organów wewnętrznych i stwierdził w końcu, że prawdopodobnie znajdują się gdzieś w okolicach jego kolan, w formie szczątkowej. Czuł się jak po zderzeniu czołowym z Hogwart Expressem. Po ćwiczeniu bloków Bulstrode kazała mu założyć drugą parę rękawic i zaczęli walkę próbną. Po raz pierwszy w życiu walczył z kobietą i był kompletnie wytrącony z równowagi widokiem jej mięśni przesuwających się gładko pod skórą na ramionach, oraz kołyszącym się w zasięgu wzroku biustem. Na dodatek głęboko zaszczepiony szacunek dla płci pięknej nie pozwalał mu pokazać pełni swych umiejętności. Bulstrode za to nie miała takich obiekcji i prała go bezlitośnie. Piekielna McGonagall miała rację! Wspólne ćwiczenia gimnastyczne chłopaków i dziewczyn powinny być zakazane ustawowo i obłożone klątwą jako wysoce niebezpieczne dla zdrowia (głównie psychicznego).
Bulstrode wyglądała jak... jak Valkiria. Brakowało jej tylko hełmu z rogami i blaszanego biustonosza. Zwłaszcza biustonosza. Przepocona koszulka przykleiła się jej do ciała, ujawniając to i owo. Zapach potu, męskich i żeńskich feromonów wisiał w powietrzu gęstą chmurą, a chemia M i chemia B obwąchiwały się nawzajem, zawierając pierwszą znajomość na poziomie cząsteczkowym. Renaud czuł mrowienie skóry i lekkie zawroty głowy, i modlił się do nieokreślonych bliżej bóstw, by dziewczyna nie spojrzała dokładniej w niższe rejony, gdyż wtedy byłby skompromitowany do końca życia. Co mu strzeliło do głowy, by proponować jej sparring? Chyba upadł na głowę. Powinien teraz siedzieć w pokoju wspólnym i grzecznie zakuwać Starożytne Runy, a nie... ŁUP!
- Montague – odezwała się Bulstrode z przekąsem. – Czy ty chciałeś się ze mną bić, czy obmacywać? Bo na razie ruszasz się jak mucha w miodzie.
„Obmacywać” – pomyślał Renaud, leżąc na podłodze i licząc gwiazdy. Tfu! Co mu chodzi po głowie? Kretyn...
- Mam cię zebrać szufelką?
Nad Renaudem tkwiło surowe oblicze Millicenty Bulstrode i para jej... jej... tych...
- Masz... masz piękne... – usłyszał sam siebie i z ogromnym wysiłkiem usiłował wtłoczyć uciekające mu z ust słowa z powrotem.
- Piękne tricepsy – jęknął. Millicenta spłonęła rumieńcem jak polna różyczka.
W tejże chwili skrzypnęły cicho drzwi i rozległ się sarkastyczny, aksamitny bas Mistrza Eliksirów.
- Co tu się dzieje?
- Ćwiczyliśmy, panie profesorze – odpowiedziała Millicenta ugrzecznionym tonem.
- Łamiąc przy tym zarządzenie wicedyrektorki Hogwartu. Pięknie, pięknie. Gratuluję odwagi.
- Kickboxing jest sportem kontaktowym, proszę pana – odezwał się Montague z poziomu podłogi. – Tego nie można trenować w pojedynkę, proszę pana.
- Kolega Montague był tak miły, że zaproponował mi wspólne treningi – uzupełniła Millicenta, na próżno starając się wyglądać niewinnie.
- Czy „kolega Montague” wstanie, czy mam posłać po madam Pomfrey? – spytał Snape.
- Nic mi nie jest – zapewnił szybko Renaud, zbierając się z podłogi. – To był wypadek. Ona jest... eee... naprawdę delikatna.
Snape popatrzył w niemym zdumieniu na delikatną pannę Bulstrode. Mimo że starał się być obiektywny (wobec własnych podopiecznych), ta dziewczyna zawsze niejasno kojarzyła mu się z czymś dużym, masywnym, bynajmniej nie delikatnym... szarym i wachlującym się uszami. Nie uszło też jego uwagi, że Montague wpatruje się w nią cielęcym wzrokiem. „Przeklęte hormony” – pomyślał, a głośno powiedział:
- Zwracam uwagę szanownych sportowców, że jest już godzina jedenasta. Od godziny powinniście być w pokoju wspólnym, o ile nie wręcz w łóżku. Każde w swoim – zajadowicił.
Zaniepokojone spojrzenia.
- Skoro tak uwielbiacie to miejsce, jutro poświęcicie godzinkę na umycie podłogi i okien. Osobno.
- Ale jutro Walentynki – wyrwało się Montague’owi.
- Masz jakieś plany na jutro, panie Montague? Jaka szkoda, że muszę je popsuć – zadrwił Opiekun. Jeżeli jakiegoś święta nie znosił bardziej niż Halloween, był to właśnie Dzień Świętego Walentego.
*
Dziesięć minut później Millicenta tkwiła pod prysznicem, w kłębach ciepłej pary, mydląc się obficie. Jej ręce błądziły po ciele, rozprowadzając pachnącą pianę, natomiast umysł zajęty był bez reszty nowym sparringpartnerem. Montague... Na Morganę, jak on właściwie ma na imię? Niemal pięć lat spotyka go w szkole i nadal tego nie wie. Koledzy mówią mu chyba Ren. To zdrobnienie od czegoś. Od czego? Millicenta uśmiechnęła się. Był po prostu rozbrajający. Wielki, umięśniony, a bał się ją mocniej puknąć. Taki duży, poczciwy pluszowy niedźwiedź. Misio... misiulek... I te mięśnie... W szatach nie widać, jak ładnie jest zbudowany. Dłonie dziewczyny zatrzymały się na szczytach piersi, po czym podjęły na nowo swą wędrówkę po śliskiej od mydła skórze. Powoli. Bardzo powoli. Millicenta westchnęła głęboko, odchylając głowę do tyłu i przymykając oczy.
*
Dokładnie trzy metry od Millicenty znajdował się Renaud, choć równie dobrze mógł być na Biegunie Południowym, gdyż rozdzielała ich gruba kamienna ściana pomiędzy łazienką męską i damską. Usiłował obedrzeć się ze skóry za pomocą szczotki i mydła firmy „Skrzacik”. Bulstrode... Nie, Millicenta. A najlepiej Milly!
Właściwie to był kompletnym baranem. „Masz piękne tricepsy!” Powinna go wyśmiać jak stąd do Nowego Jorku i z powrotem. Nigdy nie był dobry w komplementowaniu dziewczyn (po prawdzie nawet nigdy nie próbował ich komplementować) ale tym razem pobił własny rekord głupoty. Jeszcze dziś rano Renaud nie miał żadnych planów dotyczących jutrzejszych Walentynek, ale teraz owszem, miał je. Czuł, że narasta w nim bunt. Dlaczego Snape zakładał, że on, Renaud Montague, nie ma na ten dzień żadnego damskiego towarzystwa? Dlaczego właśnie nie miałby spędzić Walentynek z kimś sympatycznym? I czemu nie miałaby to być właśnie Millicenta Bulstrode? Co prawda ta fałszywa wydra, Parkinson, nazywała ją za plecami „pasztetem”, ale sama była chuderlawym wypłoszem, którego Renaud nie mógłby dotknąć w obawie, że złamie jej jakąś kość. Milly była solidnym kawałkiem kobiecości. Jej nie bałby się wziąć za rękę pod czas spaceru. Albo nawet objąć i spojrzeć w te błękitne oczy. I może nawet... pocałować?
Renaud wstrząsnął się i spojrzał z konsternacją w dół. Do licha... Osiemnaście lat to naprawdę kłopotliwy wiek. Zdecydowanym ruchem sięgnął do kranu i zmienił prysznic z ciepłego na lodowaty.
c.d.n.


--------------------
I'm snaper, no mercy, no potters
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Posts in this topic
...   10.08.2004 13:47
Zanthia   A ja i tak wolę "Hepi Nju Jer" =DDD ...   11.08.2004 17:40
Toroj   Między erotykiem a pornografią są pewne różnic...   14.08.2004 19:36
Lav   Toroj, wzruszyłaś mnie   14.08.2004 20:48
Toroj   Przepraszam, ale jeszcze nie zmieniłam płci na...   14.08.2004 23:28
Lav   Wybacz, bład juz został naprawiony..   15.08.2004 11:57
..:Ala:..   mnie to opowiadanie już zaczyna wciągać. Naraz...   15.08.2004 13:42
daigb   wiesz poprzedniczko, ten fick od poczatku byl ...   15.08.2004 20:44
matoos   Ala: Znając Toroj, żadnego, jak to ładnie ujęł...   15.08.2004 21:39
Selene   Toroj, kiedy znow coś napiszesz??? Bo piszes...   18.08.2004 19:50
Ellie   Toroj wróciła i jak zawsze w wielkim stylu. Op...   19.08.2004 13:35
Coyote   Popieram, popieram! Dla mnie wielki plus w...   19.08.2004 18:24
Galia   Super, fajne, ciekawe ************************...   22.08.2004 21:06
Shona   To jest grejt. I want more! More, kochana,...   22.08.2004 21:54
Toroj   Menu śniadaniowe czternastego lutego było dość...   24.08.2004 23:56
avalanche   tylko to wyłapałam, bo się aż rzucało w oczy =) ...   25.08.2004 10:58
silme   znalazłam dzisiaj obrazek który na tyle pasuje do ...   25.08.2004 12:31
Toroj   Rozpieszczam was. * Hogsmeade wyglądało jak świąt...   26.08.2004 02:13
Nea   Jesteś wielka. Szkoda tylko, że nie ma częściej pa...   26.08.2004 07:56
Lav   Jestes jednyna, która nie zapomina o nas podczas w...   26.08.2004 17:06
Vilanda   Po przeczytaniu twojego fika stwierdzam, iż założe...   26.08.2004 20:33
Child   A ja to co? =P Toroj - czapki, skalpy, tupeciki ...   26.08.2004 21:58
Inciaa   i kaj nju part? xP   30.08.2004 14:31
Toroj   Z powodu zapalenia spojówek pisanie Dalii zost...   30.08.2004 14:51
..:Ala:..   Pierwszy rozdział -niepodobało mi się Drógi rozdzi...   30.08.2004 17:47
Myśka   Tak to już jest, jak się przesiaduje przed komput...   30.08.2004 20:34
Chauve-Souris   I własnie to jest cudowne w tych lepszych opowia...   30.08.2004 21:14
Inciaa   Ale ja za najlepsze i tak uważam te z Sirith Black...   31.08.2004 14:15
Arimika   Oj Toroj! Co napiszesz to zawsze jest coś zaba...   01.09.2004 22:17
Eva   Az sie czlowiekowi humor poprawia jak sie to czyta...   11.09.2004 17:12
Child   będzie jedną marudę mniej swoją drogą - czytanie z...   12.09.2004 12:44
Toroj   Pub “Pod Trzema Miotłami” już z daleka...   14.09.2004 21:25
Ellie   To już, koniec? Jak to w jednym zdaniu było napis...   14.09.2004 22:32
Inciaa   Ja już Ci na forum Mirriel napisałam, co o tym mys...   15.09.2004 09:40
Longina   Slodkie, bardzo mi sie podobalo. Koniec byl naj na...   15.09.2004 15:25
fumsek   hehe, Toroj zajmij się lepiej pisaniem kolejnego ...   15.09.2004 15:27
Selene   Toroj! Zamiast na siłe starac sie wladowac tro...   15.09.2004 17:56
Eva   Dla ciebie to tylko slowo, a dla mnie cios w same...   15.09.2004 18:44
Nati   To jest żeczywiście erotyk. Pisz dalej bo baardzoo...   17.09.2004 09:24
Kiniulka   Nati, jeżeli nie zauważyłaś, to na samym końcu...   17.09.2004 18:29
kaola   świetne, na prawde świetne (nie, skąd ja wcale nie...   18.09.2004 13:30
Justusia   Cudeńko, jak zwykle z resztą...Uwielbiam wszystkie...   20.09.2004 18:09
Ciasteczko   czytałam już na mirrel ^^ ale mimo wszystko kocha...   26.01.2006 17:28


Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 03.07.2025 06:37