Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

[ Drzewo ] · Standardowy · Linearny+

> Dotknąć Pustki - Księga Pierwsza "północ", Nie bójcie się, to tylko „pusta” śmierć

Co sądzicie o tym opowiadaniu?
 
Dobre - zostawić [ 2 ] ** [50.00%]
Gniot - wyrzucić [ 2 ] ** [50.00%]
Zakazane - zgłoś moderatorowi [ 0 ] ** [0.00%]
Suma głosów: 4
Goście nie mogą głosować 
Lothario
post 24.08.2005 14:44
Post #1 

Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 10
Dołączył: 06.07.2005
Skąd: ziemia niczyja




Dotknąć pustki - Księga Pierwsza

Północ

I

Boże, jaki ja mam mentlik w głowie. Jestem skołowana i rozdrażniona zarazem. Zupełnie jak kobieta w ciąży, ale ja nie jestem w ciąży… Mój umysł odmawia mi posłuszeństwa. Nie wiem, co mam powiedzieć. Nie wiem, od czego mam zacząć.
-Najlepiej zaczynać od początku. Jeśli mam ci pomóc, to po pierwsze musisz się zrelaksować. Odprężyć się, zrobić parę głębszych wdechów, a zobaczysz, że wszystko stanie się łatwiejsze.
- Zgoda, ale…
- Żadnych ale. Zamknij oczy i się rozluźnij.
Kobieta leżąca na skórzanej kanapie wykonała polecenie. Wzięła kilka głębokich wdechów i poczuła się lekka jak piórko.
- Doskonale, a teraz otwórz oczy – kiedy to zrobiła zobaczyła, że wszystko gdzieś zniknęło. Ze wszystkich stron mrugały do niej gwiazdy.
- To mi przypomina jego. Pamiętam dokładnie. To był koniec sierpnia…

Księżyc świecił wysoko na niebie roztaczając wokół siebie srebrną łunę. Wzgórze w parku Hampstead Heat było miejscem wyjątkowo romantycznym. Wysoki mężczyzna prowadził za rękę szczęśliwą kobietę. Oboje stanęli na wzgórzu patrząc na piękną panoramę miasta, rozciągającą się przed nimi. Mężczyzna przytulił kobietę mocno, a po chwili odwrócił się do niej chwytając dłoń ukochanej.
- Liz – zajrzał jej głęboko w oczy – Ja… chciałem…
- Co?
- Chciałem ci coś powiedzieć – wydusił z siebie po chwili milczenia – Wiem, że bardzo mnie kochasz i ja ciebie też, ale…
- David, o co ci chodzi? – Spytała z niepokojem patrząc mu w oczy
- Liz wyjeżdżam i chyba już nie wrócę.
Po policzkach zaczęły ciec jej łzy. Nie próbowała powstrzymywać, ani łez, ani David’a, który puścił nagle jej dłoń i ruszył na duł.
- David, a co będzie z nami? Zostawiając mnie zepsujesz to, co mas łączyło przez ten miesiąc? – Krzyknęła podbiegając do niego i łapiąc go za rękę.
- Puść mnie. Już podjąłem decyzję, której nie zmienisz. Jestem gotowy, nie ja byłem gotowy zostawić cię już wcześniej. Uważam, że nic nas już nie łączy.
- Nie oddałam ci się, więc odchodzisz? Teraz już rozumiem, do czego zmierzałeś przez ten miesiąc.. Chciałeś tylko mnie zaciągnąć do łóżka, tak jak zapewne inne kobiety, które następnie porzucałeś pod takim beznadziejnym pretekstem jak mnie teraz!!
- Przestań krzyczeć.
- Ty podła świnio! Ty zakało czarodziejskiego świata! – w przypływie gniewu zamachnęła się i trzasnęła go w policzek…


- Nie mogę uwierzyć. Uderzyłaś go w policzek?
- Byłam wściekła i nie panowałam nad sobą…
- Rozumiem. – Mruknął psychoanalityk do siebie. – Proszę kontynuuj.

Atmosfera wyraźnie się zagęściła. David chwycił obie ręce Liz i zaczął ją popychać w stronę najbliższego drzewa.
- Chciałem być uprzejmy. – Głos mu drżał ze złości, a oczy niebezpiecznie się zwęziły - Chciałem rozstać się nie raniąc ciebie zbytnio, ale widzę, że z tobą można rozmawiać tylko używając przemocy! – Pchnął ją na solidny pień drzewa, ukryty w cieniu. Teraz nie miała już, dokąd uciec. Zewsząd panował mrok, a dookoła nie widać było żywej duszy. Wstrzymała oddech i spojrzała ze strachem na rozwścieczonego Davida.
- Nigdy nie próbuj podnosić na mnie ręki. – Wysyczał jak wąż i uderzył ją bardzo mocno w twarz. Liz zachwiała się lekko. Policzek piekł, ale się nie odezwała. Mężczyzna spojrzał na nią z wyższością.
- A teraz dasz mi to, czego domagałem się od miesiąca – zmrużył oczy i zlustrował Liz. – Rozbieraj się!
- Nie, proszę cię – załkała, ale po chwili tego pożałowała, bo kolejny cios spoczął na jej drugim policzku, jednak nie ruszyła się z miejsca. Rozwścieczony tą sytuacją mężczyzna chwycił ją i zerwał z niej sweter. Liz zaczęła krzyczeć, jednakże David skutecznie zamknął jej usta kolejnym uderzeniem.


Przerwała na chwilę, a jej oczy zapiekły. Spojrzała na spadającą gwiazdę i pomyślała, czy aby nie chce stąd uciec.
- Liz? Czy wszystko dobrze? Jak chcesz możemy przerwać sesję i dokończyć ją jutro – poczuła rękę na swojej.
- Niee Chris… dam radę – pociągnęła nosem.
- W takim razie opowiadaj dalej.
Znów zamknęła oczy.

- Zamknij się suko, bo pożałujesz, że się urodziłaś! – Liz na chwilę zamarła, ale nie z powodu gróźb Davida. Zrobiło się strasznie zimno, a ona czuła jakby ktoś wlewał w nią wiadro zimnej wody. Z jej gardła wydobył się krzyk. David dotąd zajęty rozpinaniem guzików spojrzał na nią z zamiarem uderzenia jej. Liz uniosła palec i wskazywała coś ponad jego ramieniem. W tedy poczuł ten przenikliwy chłód. Odwrócił się momentalnie i stanął twarzą w twarz z dementorem. Obślizgła łapa demona zacisnęła się na szyi Davida, a druga zrzuciła kaptur ukazując straszny widok. Powoli przysuwał swój otwór gębowy do ust Davida i po chwili złożył na nich swój pocałunek, pozbawiając go duszy. Kobieta przerażona osunęła się na ziemię zakrywając dłońmi uszy. Wszystkie złe wspomnienia, tak starannie wepchnięte w głąb umysłu powróciły z jeszcze większą mocą. Dementor porzucił swoją pierwszą ofiarę sunąc prosto na nią. Krzyczała, ale on stał już nad nią i zaciskał swoje zimne łapska na jej nagich ramionach. Czuła śmierdzący oddech na swoim policzku. Wiedziała, że nic ją już nie uratuje, a miejsce będzie grobem dla jej duszy. Traciła powoli przytomność. Nagle jasność zstąpiła z nieba. Szum skrzydeł, wysoki pisk. Jakieś krzyki w oddali…

- No to by było na tyle. Pamiętam jedynie, że po przebudzeniu leżałam na łóżku szpitalnym w Mungu. Jakaś uzdrowicielka pytała się mnie o zdrowie i pytała, czy miałam już wcześniej styczność z dementorem. – skrzywiła się na samą myśl o tym.
- Mmm… dobrze tyle chyba mi wystarczy. Tak, więc podsumujmy. Z całego twojego opowiadania wynika, że musisz wrócić do pracy.
- Co!?
- Owszem. – powiedział unosząc brwi do góry. - Jeżeli chcesz uciec od widma Davida i od tych wszystkich wspomnień, musisz je zastąpić innymi. Problemami w pracy, dowiadywaniem się, kto cię uratował przed odebraniem ci duszy. Po prostu zajmij się czymś wymagającym silnego wysiłku intelektualnego, a zobaczysz, że już skończą się te bezsenne noce.
- Ale jak ja mam tą osobę odnaleźć? Przecież nie wiem nawet jak się nazywa, ani jak wygląda. – Zaczęła wznosić ręce do góry szukając tam cierpliwości.
- A czy ja ci każę akurat zabrać się za to? Kobieto mówię ci wróć do pracy, a wszystko po pewnym czasie wróci samo do normy.
Liz pokiwała głową na znak, że rozumie i usiadła na kanapie. W tym samym momencie cały barwny wszechświat zniknął ukazując bogato urządzony gabinet.
- Wiesz nadal nie mogę zrozumieć, dlaczego wybrałeś ten zawód.
- Liz błagam. Ten Dementor chyba wyssał ci resztkę rozumu. Zostałem terapeutą, bo mogę pomagać ludziom, a przy okazji zawierać z nimi bliższe znajomości – uśmiechnął się do niej znacząco, puszczając perskie oko.
- Wiesz, Chris ty nigdy nie zmienisz swoich skłonności – podeszła do niego i dała mu buziaka na do widzenia.
- Jasne. Trzymaj się złociutka i dostosuj do moich zaleceń.
- Ok. Pa! – rzuciła wychodząc z gabinetu. Rozejrzała się i ruszyła szerokim korytarzem w stronę wyjścia z mocnym postanowieniem, że jutro rano idzie do pracy. Una dała jej dwa tygodnie zwolnienia, aby jak to ona określiła „Dojść do siebie po niecodziennych wypadkach losowych”. Został jej jeszcze tydzień urlopu. Boże jak Una ją zobaczy w pracy, to wygoni ją stamtąd za pomocą swojej niezawodnej miotełki numer pięć. Już ją kiedyś nią potraktowała, kiedy popełniła głupi błąd przy tłumaczeniu wypowiedzi czeskiego Ministra Magii. Bardzo dobrze pamiętała to wydarzenie. Una Stubbs bardzo ceniła sobie rzetelność i zgodność z prawdą. Taka właśnie była redaktor naczelna „Magicznych Wiadomości”. W pracy wymagająca i surowa, a wśród przyjaciół rozrywkowa i zawsze uśmiechnięta. Jednak w obecnych czasach rzadko się uśmiechała. Gazeta drukowała coraz więcej stron, na których widniały nazwiska zaginionych czarownic i czarodziei. Prawie wszyscy pochodzili z mugolskich rodzin. Liz wyszła ze starego budynku na zatłoczoną ulicę. Mugole szli w swoją stronę, zupełnie nieświadomi czyhającego na nich niebezpieczeństwa.
„Voldemort” – pomyślała. „ Cierpi na syndrom F.S.C.Z.Ś.* jak mi to kiedyś powiedział Chris, przy okazji rozmowy o nim.” Zatrzymała się na chwilę i rozejrzała po ulicy. Jej nowy motor, prezent od ojca, stał przed nią czekając. Uśmiechnęła się i rozsiadła się wygodnie. Przekręciła kluczyk i odpaliła „potwora”. Czterocylindrowiec ryknął przeraźliwie, kiedy podkręciła gaz. Pośpiesznie zapięła kask i ruszyła w stronę swojego domu.

East View o tej porze świeciła pustkami. Wszyscy mieszkańcy, tej ukrytej wśród parkowych drzew ulicy siedzieli w domach oglądając wieczorne wiadomości. Wszyscy? Nie, nie wszyscy. Sędziwa pani Blot dreptała powoli w stronę swojego domu. Nagle stanęła w miejscu i przyglądała się przez chwilę ruinie na końcu. Zamrugała pare razy. Wydawało jej się, że widziała zapalone światło w jednym z pokoi. Spojrzała jeszcze raz w tamtą stronę, ale zobaczyła jedynie ciemne mury, opuszczonej willi.

*Fanatyczny Szaleniec Chcący Zawładnąć Światem
_________________
user posted image

Ten post był edytowany przez Lothario: 31.08.2005 14:10


--------------------
Człowiek nie jest ani aniołem, ani bydlęciem, nieszczęście w tym, iż kto chce być aniołem bywa bydlęciem.
Balise Pascal
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
 
Reply to this topicStart new topicStart Poll
Odpowiedzi
Lothario
post 24.08.2005 14:56
Post #2 

Kafel


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 10
Dołączył: 06.07.2005
Skąd: ziemia niczyja




II

Una Stubbs leżała wyciągnięta na swojej nowej kanapie i czytała Proroka, popijając herbatę. Zmarszczyła nos i odłożyła filiżankę na szklany stoliczek. Następnie wstała i wrzuciła gazetę do kominka. Papier szybko się palił, pozostawiając jedynie zwęglone skrawki. Kobieta uśmiechnęła się i ruszyła w stronę swojego gabinetu. Miała multum papierów do przejrzenia i przeredagowania. Wspięła się na piętro, skręciła w lewo i pchnęła lekko drzwi, wchodząc do bogato urządzonego gabinetu. Cedrowe biurko, skórzany fotel, droga lampa, półki z książkami, perskie dywany oraz wszechobecny barek. Una dorobiła się tego wszystkiego z pomocą wysoko usytuowanych rodziców. Dzięki nim mogła otworzyć redakcję „Magicznych Wiadomości” i rozkręcić jakoś interes. Po kilku latach pieniądze rodziców nie były jej już potrzebne. Sama sobie doskonale radziła, bo zyski, jakie przynosiła jej gazeta wystarczyły na zakupienie wielkiego domu z ogrodem. Mieszkała w nim sama i uważała, że umrze sama. Nie umiała zaufać żadnemu mężczyźnie. Zawsze, gdy z jakimś się spotykała odnosiła wrażenie, że on leci tylko na jej pieniądze. Poza tym miała wysokie wymagania, których nigdy nie obniżyła. Przyjaciele próbowali ją pocieszyć, ale z biegiem czasu dali sobie spokój i puszczali mimo uszu jej wywody o tym jak to się pogodziła z byciem starą panną. Westchnęła lekko i usiadła za biurkiem, przeglądając papiery. Nagle ogarnęło ją dziwne przeczucie, że zaraz coś się wydarzy. Nauczona, że głosu intuicji się nie lekceważy wstała i podeszła do okna. Miała rację. Na podjeździe, przed domem stała zaparkowana czarna maszyna. Una zdążyła jedynie się odwrócić…

Przez nieskazitelnie czyste korytarze biegła ubrana na żółtozielono kobieta. Śpieszyła się na trzecie piętro na oddział zatruć eliksiralnych i roślinnych. Przed chwilą dostała wiadomość, że na jej oddziale znalazła się kobieta o zatrważających objawach zatrucia. Z tego, co udało jej się wywnioskować z bełkotu przerażonej stażystki, zatrucie jest śmiertelne w skutkach. Na szczęście teraz była już na miejscu. Kiedy wpadła na salę wszyscy spojrzeli na nią ze strachem. Szybko podeszła do kobiety i zaczęła badać ją różdżką, przykładając jej koniec do różnych miejsc na jej ciele.
- Ciśnienie spada. Puls ledwo wyczuwalny – mówiła głośno – Podajcie dwanaście jednostek eliksiru wzmacniającego.
- Już to zrobiliśmy, nic nie działa. Ona, jakby to powiedzieć, rozpada się od środka. – stażystka mówiła szybko. Była przerażona i zupełnie zdezorientowana.
- CO!? JAK TO MOŻLIWE!? – uzdrowicielka spojrzała na swoją podopieczną jak na wariatkę. Szybko przypomniała sobie wszystkie wiadomości dotyczące eliksirów, ale żaden nie miał tak destrukcyjnych właściwości.
- Kiedy ją tu przetransportowali mówiła, że napiła się czegoś, a potem zaczęły ją boleć nogi. Po przeniesieniu jej kończyny dolne miała już sflaczałe, jakby nie miała tam kości. I rzeczywiście ich TAM nie było. Krzyczała potwornie z bólu. Niedawno straciła przytomność.
- Cler, ona zaczyna mieć konwulsje! – krzyknął jeden z uzdrowicieli. Kobieta szybko skierowała koniec różdżki w serce i zaczęła nasłuchiwać.
- Jakby coś ją zżerało od środka i dochodziło już do serca. – wyszeptała przerażona, nasłuchując niespokojnego bicia serca, które powoli spowalniało swój rytm. Chwyciła po ostatnią deskę ratunku. Wybiła szybkę małej skrzyneczki wiszącej na ścianie, wyciągnęła z niej fiolkę z czerwonym płynem i wlała zawartość do ust kobiety.
- No dalej… zacznij działać…
Pacjentka jeszcze przez parę sekund rzucała się na stole, po czym opadła bez życia.
- Koniec. Przykro mi robiliśmy, co mogliśmy. Czas zgonu czternasta dwadzieścia sześć. – uzdrowicielka poklepała po ramieniu swoich kolegów. Podeszła do stażystki i odebrała od niej kartę z wiadomościami na temat zmarłej. Szybkim krokiem wyszła z sali i ruszyła na dół w celu zawiadomienia rodziny o zgonie. Szybkim krokiem przemierzała korytarze by w końcu znaleźć się koło okienka z napisem INFORMACJA.
- Przepraszam państwa… jestem Uzdrowicielką… proszę mnie przepuścić. Marion proszę wyślij sowę pod ten adres z zawiadomieniem o zgonie i prośbą o natychmiastowy przyjazd do szpitala.
- Ależ oczywiście, zaraz się tym zajmę. – powiedziała pulchna blondynka odbierając karteczkę z adresem.
- Dziękuję ci bardzo. – zmęczona Cler odeszła od okienka i ruszyła w drogę powrotną. Tym razem nie wróciła na oddział. Ruszyła w stronę pokoju widzeń, by tam w spokoju powiedzieć rodzinie o wszystkim. Kiedy tam dotarła w kominku buchnął właśnie zielony ogień zwiastujący przybycie kogoś. W pokoju pierwsza pojawiła się zapłakana pani Ashton, a tuż za nią jej mąż. Uzdrowicielka gestem zaproponowała, aby usiedli.
- Witam państwa. Jest mi naprawdę ciężko o tym mówić, ale mimo naszych usilnych prób pani matka nie żyje – pani Ashton wybuchła niekontrolowanym szlochem przytulając się do męża. – Nie wiemy, na co umarła, ale mamy podejrzenia…
- JAK TO NIE WIECIE!? TO JEST SZPITAL CZY JAKIŚ CYRK!? – krzyknęła pani Ashton.
- Proszę się uspokoić i wysłuchać mnie do końca. Pani matka skarżyła się na bóle w nogach jak ją tu przywieźli. Po zbadaniu okazało się, że nie ma w nich kości… nie ma nic…
- Czy to jest jakiś żart? – tym razem to pan Ashton się odezwał. Głos lekko mu drżał, ale próbował zachować spokój – Jak to możliwe, że narządy wewnętrzne mojej teściowej zniknęły?
- Może się to wydawać nieprawdopodobne, ale tak właśnie się stało. Pańska teściowa przed utratą przytomności powiedziała, że coś wypiła i po tym zaczęły się te dolegliwości. Czy wiecie państwo, co to mogło być?
- Matka zawsze piła wodę mineralną. Stroniła od innych napojów.
- Czy zażywała jakieś antidotum?
- Niee… Uzdrowiciel, który ją leczył powiedział, aby na miesiąc odstawiła leki. Powiedział, że musi przeprowadzić badania.
- Hymm… Tak, więc nie pozostaje mi inne rozwiązanie jak przenieść się do domu pani matki i pobrać próbkę tego, co wypiła, oczywiście za państwa zgodą.
- Tak możemy się tam zaraz udać. – pan Ashton wstał podciągając żonę do góry i podszedł do kominka.
- Proszę zaczekać. Muszę zawiadomić o moim wyjściu, bo w razie jakiegoś wypadku będę miała kłopoty. Proszę zaczekać zaraz wracam. – uzdrowicielka wyszła szybko.
- Cliv, musimy zawiadomić Liz. Ona jeszcze o niczym nie wie. – pani Ashton spojrzała na męża, który skinął lekko i podszedł do kominka.
- Denning Road osiem przez sześć – powiedział głośno i wyraźnie pan Ashton, a jego głowa zawirowała. Po chwili jego oczom ukazał się skromny salonik.
- Liz!? Liz jesteś tu?
- Tato? Co ty tutaj robisz?
- Liz jesteśmy w szpitalu…
- Coś z mamą? – spytała zaniepokojona klęcząc przed kominkiem.
- Ni… nie. Lepiej jak usiądziesz.
- Tato powiedz, co się stało? – coraz bardziej się denerwowała, ale posłusznie usiadła.
- Tu chodzi o babcię. Ona nie… nie żyje. – momentalnie wyraz twarzy Liz się zmienił. Po policzkach zaczęły płynąć obficie łzy.
- J… jak to się stało? Tato?
- Nie wiemy. Prawdopodobnie się czymś otruła.
- CZYM!? WODĄ MINERALNĄ!? – wrzasnęła i rozszlochała się na dobre.
- Liz posłuchaj mnie. Jedziemy teraz z Uzdrowicielką do domu babci, by zbadać, co wypiła. Zostań tu i czekaj na nas. – spojrzał z troską na córkę.
- Tato ja tu nie mogę zostać. Nie pamiętasz? Po śmierci babci to mieszkanie nie należy już do mnie i muszę się stąd wyprowadzić.- pan Ashton zmarszczył czoło. Faktycznie w umowie było tak napisane.
- Cóż, więc jedź do nas do domu i tam zostań. My niedługo wrócimy. – jej ojciec zniknął. W pokoju na nowo zapadła cisza. Liz płakała jeszcze długo, zanim podjęła decyzję. Wstała i szybko się spakowała. Zmniejszyła swoje bagaże i wrzuciła do kieszeni czarnej, skórzanej kurtki. Musiała stąd wyjechać…

Salon, w którym się znaleźli był urządzony skromnie, aczkolwiek ze smakiem. Stare meble i dywany dodawały całemu pomieszczeniu niezwykłego uroku. Uzdrowicielka Cler Warren od razu ruszyła na dół, gdzie znajdowała się kuchnia. Doskonale wiedziała gdzie jest, jakie pomieszczenie, bo nie raz odwiedzała domy o podobnym planie. Szybko pokonała trzeszczące schody i znalazła się w przestronnej kuchni. W oczy rzuciła się jej rozbita szklanka i przeźroczysty płyn, rozlany na posadzce. Podeszła bliżej i nagrała trochę cieczy do probówki. Podniosła ją do światła, potrząsając nią lekko.
- Bardzo dziwna konsystencja – mruczała do siebie, marszcząc brwi. Powąchała płyn i natychmiast odsunęła go od nosa. – Cykuta*. Boże kobieta miała szczęście, że nie umarła od razu, ale to nie tylko sama Cykuta. Nie zdziwiłabym się gdyby dla podkreślenia zabójczości ktoś dodał Camus**, ale tu jest coś jeszcze… – poczuła, że ktoś jest w pomieszczeniu. Sądząc, że to pan Ashton odwróciła się i oślepiło ją zielone światło. Po chwili padła martwa na zimną posadzkę. Napastnik szybko posprzątał resztki trucizny i rozbitego szkła, po czym zniknął.
- Pani Warren? Jest tam pani? – Cliv Ashton wszedł powoli do kuchni i o mały włos nie dostał zawału. Cler Warren leżała przed nim martwa na podłodze.
- Wioletta!! Szybko wzywaj aurorów!!! Warren nie żyje!!! – krzyknął przerażony i wybiegł z kuchni…

Una zdążyła jedynie się odwrócić, bo po chwili jej przyjaciółka przytuliła się do niej mocno, odcinając jej na chwilę dopływ tlenu.
- Liz… błagam, puść mnie… proszę – zrozpaczona blondynka puściła Unę. Wyglądała żałośnie. Tusz do rzęs miała rozmazany, kurtkę ubrudzoną jakimś błotem, a spodnie miały dziury. W jednej ręce trzymała kask, a w drugiej walizkę.
- Moja babcia nie żyje. Została otruta, a ja nie mam gdzie mieszkać i niedawno zostałam przesłuchana w sprawie tej napaści – znowu wybuchła płaczem siadając na wygodnej sofie. Una natychmiast podbiegła do barku i przygotowała najmocniejszego drinka, jakiego można by sobie wyobrazić. Podała szklaneczkę rozhisteryzowanej przyjaciółce i usiadła obok niej. Liz wypiła duszkiem alkohol.
- Skarbie teraz mi powiedz, co się dokładnie stało.
- Mój tata powiedział mi jakieś półgodziny temu, że moja babcia nie żyje. Powiedział, że wybierają się z jakąś Uzdrowicielką do domu babci pobrać próbki tego, co babcia wypiła. Nic więcej nie wiem. Nalej mi jeszcze, jak możesz. – poprosiła wyciągając szklaneczkę przed siebie. Una chwyciła ją i napełniła po brzegi.
- A co z tym mieszkaniem?
- W umowie było napisane, że mieszkanie jest wynajęte na babcię, a po jej śmierci umowa zostaje anulowana, a ja mam dobę na wyniesienie się stamtąd. – znowu się rozpłakała. Była w podłym nastroju od samego rana.
- Wspomniałaś o przesłuchaniu…
- Aaa… to atrakcja dnia. – zaśmiała się gorzko. – Ta wstrętna baba, która mnie przesłuchiwała powiedziała mi, że mnie przez ten miesiąc śledziła i to ona mnie uratowała przed tym dementorem. Kiedy to usłyszałam lekko mnie zatkało, ale później burknęłam ciche „dziękuję” i wyszłam. – Liz odstawiła szklaneczkę i rozsiadła się na sofie. – Ale teraz będzie najlepsze. Wiesz, co mi powiedziała? Że jestem podejrzana o współpracę ze śmierciożercami. To straszne! Una oni się mylą!! – zaczęła panikować. Una zmarszczyła czoło, nad czymś się zastanawiając. Nagle ją oświeciło.
- Liz jak miała na imię ta kobieta, która cię przesłuchiwała??
- Czekaj… Margaret Towner… tak, na pewno.
- Świetnie! – zaklaskała w dłonie Una podchodząc do kominka. Liz spojrzała na nią dziwnie. Tymczasem Una wsypała trochę proszku Fiuu i zawołała:
- Richard Clulow! – z kominka buchnęły zielone płomienie, a po chwili do gabinetu wkroczył dystyngowany mężczyzna około czterdziestki. Spojrzał na Unę ze strachem, a później z politowaniem na Liz.
- Richard! Miło mi ciebie widzieć! Jak tam poczciwa żoneczka? – zapytała słodkim tonem.
- Bardzo dobrze, dziękuję, że pytasz. – odpowiedział przez zaciśnięte zęby.
- To wspaniale. Słuchaj, mam tu pewien problem – wskazała głową na Liz – Moja przyjaciółka była przesłuchiwana dzisiaj przez niejaką Margaret Towner, znasz chyba Margaret?
- Margaret? A kto nie zna „Żylety Towner”? – zaśmiał się cicho – No najwredniejsza babka, jaką świat widział. Masz z nią jakiś problem? – uniósł brwi zerkając na Liz.
- Owszem. Chciałabym abyś wywęszył, o co jej chodzi i zdobył dla mnie parę informacji dotyczących napaści Dementora w parku Hampstead Heat, mógłbyś to zrobić? – spytała, zerkając to na szafę z dokumentami, to na Richard’a. Mężczyzna zrozumiał i kiwnął głową.
- Jasne, nie ma sprawy. Na kiedy mam ci je przynieść?
- Na zaraz, jeśli możesz – uśmiechnęła się słodko siadając za biurkiem i bawiąc się kluczykiem od szafy.
- Dobrze, zaraz wrócę – zniknął w kominku. Una spojrzała na zdezorientowaną Liz i wzruszyła ramionami.
- Ma do spłacenia dług wdzięczności i tyle.
Po chwili w gabinecie pojawił się znowu Richard z plikiem papierów. Położył je na biurku i czekał na reakcję Uny.
- Możesz już odejść. Dzięki za wszystko.
- Nie ma za co. – wysyczał i zniknął.
Una zabrała się za przeglądanie papierów. Było tu wszystko. Od zdjęć zakochanej pary, po miłosne dialogi Liz z Davidem. Liczne protokoły i…
- Jest! Protokół sporządzony po ataku. – Una uniosła w górę kartkę i pomachała Liz. – Poczytać ci??
Po kwadransie obie siedziały z wytrzeszczonymi oczami.
- Rozumiesz coś z tego? – spytała Liz podnosząc brwi do góry.
- Liz błagam. Ten dementor chyba wyssał ci resztkę rozumu – spojrzała na przyjaciółkę z politowaniem.
„ David był śmierciożercą i wykonywał jedno z zadań dla Lorda. Najwyraźniej coś spartaczył i ktoś dowiedział się o niej, więc Czarny Pan musiał się pozbyć niewygodnego świadka i ukarać nieposłusznego sługę, więc nasłał na nich dementora. Stworowi udało się pozbyć tylko David’a, natomiast Liz żyje, co zatruwa życie Czarnemu Panu. Biedaczka jest w wielkim niebezpieczeństwie.”

*Cykuta – ma czerwono nakrapiane łodygi, puste wewnątrz kłącza, małe liście
o ząbkowanych brzegach i baldachy niewielkich białych kwiatków; bardzo nieprzyjemnie pachnie i występuje zawsze w pobliżu wody; ROŚLINA ŚMIERTELNIE TRUJĄCA

**Camas – ma długie, paskowate liście luźne baldachy zielonkawobiałych kwiatów o sześciu częściach; występuje na trawiastych, skalistych i lekko zalesionych obszarach Ameryki PN; ROŚLINA ŚMIERTELNIE TRUJĄCA

Dobra to by było na tle, oczywiście jak na razie biggrin.gif biggrin.gif Rozdział trzeci w budowie i niestety nie wiem, kiedy się pojawi blush.gif blush.gif Cierpię obecnie na brak mojej BETY i muszę poszukać kogoś nowego sad.gif sad.gif Rozdział pierwszy był poprawiany przez Chicharu, a drugi przez Atuś, którą serdecznie pozdrawiam…
_________________
user posted image


--------------------
Człowiek nie jest ani aniołem, ani bydlęciem, nieszczęście w tym, iż kto chce być aniołem bywa bydlęciem.
Balise Pascal
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Posts in this topic


Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 19.06.2025 04:51