Behind The Scar
oferta kolonii Harry Potter Kolonie dla dzieci Travelkids | Szybki i bezpieczny 24h | ![]() ![]() ![]() ![]() |
Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )
Behind The Scar
Hito |
![]()
Post
#1
|
![]() Magik Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 751 Dołączył: 11.10.2005 Skąd: Częstochowa/Wrocław Płeć: Mężczyzna ![]() |
Tradycyjnie na początek kilka uwag wstępnych:
1) Tytuł fica jest po angielsku, ponieważ tak mi lepiej brzmi. Nigdy nie byłem wielkim patriotą, niestety. 2) Ten fic NIE jest kontynuacją ,,Dwóch nocy''. 3) Ten fic jest alternatywnym tomem VI, nie VII. Choćby dlatego, że zacząłem go pisać i porzuciłem już dawno temu. 4) I pomyśleć, że zastanawiałem się, gdzie go umieścić... Teraz mam nadzieję, że Modzi nie wywalą mi go z Kwiatu Lotosu. Na razie chyba wszystko. Aha - chciałem od razu zrobić sondę, ale forum się na mnie wypięło. PROLOG – Bestia, cześć pierwsza Powietrze faluje, jak gdyby było bardzo gorące. Jednak to nie żar, wydobywający się z płonącego lasu, zniekształca percepcję rzeczywistości. Burzowe chmury, pokrywające właściwie całe niebo, jak okiem sięgnąć, wyglądają zdecydowanie nieprzyjemnie. Często przecinają je nitki błyskawic, po których nie rozlega się grom. Niektóre uderzają w ziemię. Dopiero wtedy daje się usłyszeć ich skwierczenie. Mimo takiej pogody, deszcz nie pada. Wiatr również jest nieobecny. Pioruny zstępujące z nieba w dół zdają się koncentrować w jednym punkcie, oświetlając na mgnienie oka kamienne mury zrujnowanego zamku. Błyskawice i ogień współgrają w obrazie zniszczenia. Krótkie błyski światła pozwalają ujrzeć wśród ciemności zniszczone boisko do quidditcha. Pozostałości monumentalnego zamku mienią się ciepłymi kolorami. Cała pobliska wioska stoi w ogniu. Płomienie zdobią ciemnoniebieską toń pobliskiego jeziora jaskrawym blaskiem. Zamek musiał być kiedyś wielki i wspaniały, istne dzieło sztuki budowlanej. Teraz prezentuje się żałośnie. Poprzewracane wieże, popękane mury, wszędzie walające się kamienie. Sczerniała, spalona ziemia na dziedzińcu, obrócone w drobny mak rzeźby, których kawałki mieszają się ze szkłem ze zniszczonych okien. Ciała. Zastygłe w pozach, które przywodzą na myśl popsute lalki. Powietrze przestaje falować. Szczegóły stają się bardziej wyraźne. Jednym z nich jest krew, rozlana wokół ciał, która zdążyła już dawno skrzepnąć. Jej woń tonie we wszechogarniającym zapachu spalenizny. Błyskawice uspokajają się na chwilę, skupiając się na podświetlaniu mrocznego nieba. Wcześniej smagany piorunami punkt, sterta kamieni, staje się lepiej widoczny. Wokół niego ślady zniszczeń i śmierci są najbardziej intensywne. Na szczycie kamiennej piramidy stoi samotna, ludzka postać. Jej głowa, okryta czarnymi włosami, zwisa w dół. Palce ma szeroko rozcapierzone. Drgają one lekko, może dlatego, że ścieka z nich ciemna krew. Pierwszy powiew wiatru, który dopiero teraz nawiedził ruiny zamku, zawodząc niczym upiór, porusza czarną szatą stojącego nieruchomo na stercie gruzu człowieka. Wiatr zaczyna dąć tak mocno, jak gdyby chciał go obalić na ziemię. On jednak ani nie drgnie. Tylko jego peleryna miota się tak, jakby chciała oderwać się i znaleźć od niego jak najdalej. Uśmiecha się za to. Jego zęby błyskają w surrealistycznej scenerii destrukcji. Jego dłonie zaciskają się w pięści, tak mocno, że jego własna krew kapie na kamienie. A potem rozbrzmiewa śmiech. Śmiech szaleńca, który kruszy pozostałe mury. Rozlega się również straszny wrzask dziewczyny, pełen rozpaczy i cierpienia, wymieszany z imieniem, wykrzyczanym głosem pełnym udręki. Trwa krótko, i ani na chwilę nie udaje mu się zagłuszyć szyderczego i okrutnego zarazem śmiechu czarno odzianego człowieka o iście hebanowych oczach. Błyskawice szaleją, uderzając we wszystko, co jeszcze wygląda na nietknięte lub nie spalone. Martwe ciała momentalnie trawi ogień. Pioruny uderzają również w postać zanoszącej się śmiechem Bestii, która przyjmuje je z radością. Dziewczęcy krzyk rozbrzmiewa ponownie, lecz nagle urywa się jak ucięty nożem. ROZDZIAŁ 1 Życie naprawdę może zaskoczyć. Nawet potężnego czarodzieja, który niejedno już przeżył i wiele doświadczył. Kilkadziesiąt lat spędzonych na ziemskim padole wcale nie gwarantuje, iż niespodzianki to już przeszłość. Nieoczekiwane nie zawsze przynosiło szczęście, ale tym razem zdumienie miało pozytywny odcień. Lord Voldemort nigdy nie spodziewałby się, że zyska takiego sojusznika. Szczególnie po klęsce akcji w Ministerstwie Magii. Te czternaście lat plugawej egzystencji w ukryciu zamknęło mu oczy na wiele spraw. Tak skutecznie, że rok temu nawet by nie przypuszczał, że jest to możliwe. Taka myśl choćby raz nie zagościła w jego głowie, zbyt był zajęty odbudowywaniem swojej armii śmierciożerców oraz działaniami zmierzającymi do odczytania przepowiedni ukrytej w czeluści gmachu Ministerstwa. Nie udało się poznać proroctwa, ale teraz wątpił, by było mu to potrzebne. Prawdę już znał i teraz musiał nauczyć się z nią żyć. I nie śmiać się w duchu za każdym razem, gdy o tym pomyśli. Thomas Riddle z niejakim zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że jeszcze coś potrafi go rozbawić. Voldemort siedział na swoim czarnym tronie, którego zdobieniami były gustowne, ludzkie czaszki. Mniejsze niż prawdziwe i sztuczne, rzecz jasna, ale i tak wyglądały uroczo, jeśli tylko ktoś miał taki gust, jak Riddle. Dla niego akurat najważniejszy był fakt, iż robią one odpowiednie wrażenie na jego podwładnych. Tron znajdował się w centralnym pomieszczeniu jednej z posiadłości należących do rodziny Tego-Którego-Imienia-Nie-Można-Wymawiać. Kiedyś był to salon, ale po gruntownej przebudowie i remoncie rezydencji pokój ten pasował do swej roli. Czerwony dywan był odpowiedni, obrazy przodków Riddle’a tak samo, nie wspominając już o umeblowaniu, które tam praktycznie nie istniało. Okna dawały tylko tyle światła, ile było potrzeba, by goście Lorda w jego obecności czuli się niezręcznie czy też, co bardziej pożądane, zagrożeni. Voldemort lubił sprawiać odpowiednie wrażenie. Upił łyk czerwonego, francuskiego wina z kryształowego kielicha, który służył mu dobrze przez ostatnie kilka miesięcy. Alkohol to była tylko jedna z przyjemności, które Thomas zaczął ponownie odkrywać. Cud, że przez ten atak szesnaście lat temu w ogóle nie stracił pamięci, a jego mózg nie zaczął przypominać zielonego warzywa. Tak. Atak. Blizna. To doskonale pamiętał. Zresztą ciężko było o tym nie myśleć, patrząc przenikliwie na nowego sprzymierzeńca czarnej magii. - Powiedz mi, Harry, po co tu jesteś? Czarnowłosy chłopak stojący kilka metrów od tronu Voldemorta nie od razu odpowiedział. Na środku czoła, pod grzywą mnóstwa niesfornych włosów, widniała blizna w kształcie błyskawicy. Była czerwona od zakrzepłej krwi. Strój młodzieńca był dość prosty – czarna peleryna na czarnym uniformie, który wyglądał jak szkolny. Być może na hogwarcki, tylko że do tego brakowało emblematu jakiegoś domu. Zamiast tego na miejscu serca widniała zielona czaszka i dwa węże, symetrycznie od niej odchodzące. Chłopak stał wyprostowany, jego spojrzenie utkwione było w Czarnym Panu. Kiedyś, być może, oczy szesnastolatka były radośnie zielone. Teraz już nie. Kiedyś, być może, te oczy wyglądały ładnie i promieniowała z nich dobroć i urok. Teraz już na pewno nie. Nawet człowiek wpół ślepy by to zauważył. Wzrok chłopaka był zimny niczym Arktyka. I było w nim coś, co nawet Voldemorta dziwiło. W końcu on tu był Czarnym Panem. Tymczasem... - Dlaczego mnie o to pytasz, Lordzie? Przecież to oczywiste, że jestem tu po to, by ci pomóc. No właśnie. Pomóc, a nie służyć. Dotąd żaden śmierciożerca mu tak nie odpowiedział, zapewne nawet nie wziął pod uwagę innej możliwości odpowiedzi, może z wyjątkiem Malfoya. A teraz drugi z największych wrogów Voldemorta, obok Dumbledore’a, stał tutaj i patrzył się tak, jakby chciał zamienić się z nim na miejsca i samemu zasiąść na tronie. Co, oczywiście, nigdy się nie stanie. Riddle nie miał wątpliwości co do stopnia przydatności Pottera, ale nie miał ich również, jeśli chodzi o jego przyszłą likwidację. Nie mógł ryzykować, a coś w głębi mrocznej duszy mówiło mu, że współpraca z chłopakiem może się źle dla niego skończyć. To również było zabawne, bo co taki gówniarz mógł zrobić jemu, Lordowi Voldemortowi? Jednak nie potrafił zaprzeczyć, że miał ochotę wiercić się na tronie pod tym spojrzeniem. - Jesteś tego pewien? - Oczywiście. – W głosie Harry’ego nie można było usłyszeć wątpliwości czy wahania. - I potrafisz tego dowieść? - Oczywiście. – I znowu. - Jak? - A to już niespodzianka, Lordzie. Voldemort oparł się wygodniej o oparcie tronu. Jego taksujący wzrok ani na chwilę nie przestał obserwować Pottera. Ten wyglądał jak posąg – jedynie jego usta się poruszały. Ręce miał schowane pod peleryną, więc ich Riddle nie mógł dostrzec. Mowa ciała i mimika chłopaka nie zdradzała nic oprócz tego, że wcale się go nie boi. Ten fakt już sam w sobie był ciekawy. - Panie, uważam, że nie powinniśmy mu ufać. Głos zabrała jedyna osoba, która oprócz dwójki mężczyzn znajdowała się w pomieszczeniu. Wysoka kobieta, która od początku rozmowy ani na krok nie odstępowała prawej strony tronu, odwróciła głowę w kierunku Voldemorta. Jej długie, kruczoczarne włosy zafalowały lekko. - Naprawdę – dodała. Czarny Pan powoli przeniósł wzrok z Harry’ego na Bellatrix Lestrange, swoją prawą rękę i agentkę do specjalnych zadań. - A dlaczego nie? - To Harry Potter, mój panie. – Kobieta powiedziała to takim tonem, jakby ten argument wystarczył za wszelkie wyjaśnienia. Voldemort uśmiechnął się szeroko na te słowa. Nie był to uśmiech, jaki specjaliści od marketingu umieściliby na reklamie najnowszej pasty do zębów. I to bynajmniej nie z powodu niewystarczającej bieli zębów. - Wiem o tym, Bell. I to mnie cieszy. - Ale przecież... to on jest sprawcą tych wielu lat nieszczęścia, jakie cię spotkały, panie! - Zdaje się, że on nie był bezpośrednio temu winien. Zresztą, teraz Potter nam to wynagrodzi, prawda? – Słowa skierowane były do Harry’ego, który powrócił do swojej poprzedniej pozycji delikatnym drgnięciem głowy. Wcześniej dokładnie przyjrzał się Bellatrix. Śmierciożerczyni miała ciemne oczy, o barwie prawie takiej samej, jaką miały jej włosy. Kobieta ubierała się zgodnie z obowiązującą modą na dworze rodziny Riddle – na czarno. Oczywiście przynależność do płci pięknej musiała zaznaczyć w postaci gustownej sukni wykonanej z jedwabiu, z niemałym dekoltem i szerokim dołem. Bellatrix miała nienaganną figurę i proporcjonalną, ładną twarz. Każdy znawca kobiecej urody po chwili obserwacji powiedziałby o niej - ,,chłodna piękność’’. Wyglądała na piękniejszą i młodszą, niż ostatnio. Nie na swoje lata. Pottera jednak zupełnie to nie obchodziło. Słaba Bellatrix nie znajdowała się w kręgu jego zainteresowań. - Prawda. Nie musisz się obawiać, Lordzie, moja lojalność jest teraz niepodważalna. Nigdy nie stanę się ponownie posłusznym pieskiem Dumbledore’a. – Tej wypowiedzi towarzyszył lekki uśmieszek zadowolenia na ustach Harry’ego. - Cieszy mnie to. Jednak wiedz, że ja i Bell będziemy cię dokładnie obserwować. Jeden nieodpowiedni ruch i kończysz jako karma dla robaków. - Nie będzie żadnych nieodpowiednich ruchów, Lordzie. – Stanowczość Pottera była niepodważalna. Thomas wierzył mu. Doskonale wyczuwał mrok w jego duszy. Harry Potter był po jego stronie. Było to dla Voldemorta o tyle pewne, że sam przyczynił się do tego stanu rzeczy. Że też nie pomyślał o tym wcześniej... Najprostsze rozwiązania są najlepsze. Fakt zmiany barw klubowych przez Pottera dawał większą szansę na zwycięstwo nad Albusem. A upokorzenie, przegrana i w końcu śmierć dyrektora Hogwartu była dla Voldemorta sprawą najwyższej wagi. I jeśli on, Potter, umożliwi mu to, rozpocznie się nowa era czarnej magii. Przede wszystkim – szlamy. Potem mugole... Ale to już dalsze plany. Teraz trzeba się skupić na teraźniejszości. A ona, bądź co bądź, zapowiadała się interesująco. Riddle pozwolił sobie na jeszcze jeden pełen satysfakcji uśmiech. Bellatrix wiedziała, że rozmowa jest skończona. Cofnęła się o krok i schowała w cieniu tronu. Czuła instynktownie, że Potter coś ukrywa. Wątpiła, by to jej nadwrażliwość doszła do głosu. Wiedziała też, że Pan nie da się przekonać. Spojrzała z gniewem na Pottera. Harry wysunął prawą rękę spod peleryny i poprawił okulary, które lekko zsunęły mu się na nos. Rzucił wtedy okiem na panią Lestrange. Uśmiechnął się. W bardzo podobny sposób do Lorda Voldemorta. - Jeszcze sobie porozmawiamy, Harry – rzucił Riddle. – Tymczasem rozgość się w posiadłości prawdziwych czarodziejów. - Jak sobie życzysz, Lordzie. Ten post był edytowany przez Hito: 23.08.2006 11:05 -------------------- Mój nowy fic
One in Fire Two in Blood Three in Storm Four in Flood Five in Anger Six in Hate Seven Fear Evil Eight Nine in Sorrow Ten in Pain Eleven Death Twelve Life Again Thirteen Steps to the Dark Man’s Door Won’t be turning back no more |
![]() ![]() ![]() |
Hito |
![]()
Post
#2
|
![]() Magik Grupa: Magiczni Forumowicze Postów: 751 Dołączył: 11.10.2005 Skąd: Częstochowa/Wrocław Płeć: Mężczyzna ![]() |
ROZDZIAŁ 13
Percy Weasley patrzył na swoje odbicie w lustrze. Przyłożył dłoń do policzka i bezmyślnie go potarł. Miał mieszane uczucia. Przywitanie z Penelopą poszło fatalnie – niemal okręcił się wokół własnej osi. Najwyraźniej nie spodobał jej się upominek. Czyżby już nawet mama z niego kpiła, źle podpowiadając mu w sprawie przepraszającego prezentu? Nie wystarczało, że cała reszta rodziny, w najlepszym przypadku, patrzyła na niego wilkiem? Boże Narodzenie w Norze przebiegło dokładnie tak, jak tego oczekiwał. Matka zalała mu łzami radości ministerialny płaszcz. Ojciec podał mu rękę, choć jego oczy dobitnie głosiły, że czeka ich nieprzyjemna rozmowa na temat naczelnych wartości w życiu człowieka. Ginny, Ron i bliźniacy... Ich żarty, zapewne wynikające z dobrych intencji, o mało nie posłały go za zasłonę. Ron nawet napluł mu na odznakę. Zawsze był niedojrzały emocjonalnie, niestety. Natomiast zaskoczył go Bill, a raczej kobieta, która nieustannie kręciła się przy nim. Wiedział od matki, że najstarszy z braci zamierza poślubić Francuzkę Fleur Delacour. Znał ją z Turnieju Trójmagicznego. Radziła sobie wtedy najgorzej, jednak urodą deklasowała wszystkie dziewczyny z widowni. Penelopę, być może, również. Wiedział także, że właściwie nikt z rodziny nie akceptował tego małżeństwa. Bill i Fleur zdawali się tym nie przejmować. Percy widział, że są ze sobą szczęśliwi. A skoro tak... No i może doczeka się śliczniutkiej bratanicy. Bill spędził w Norze tylko jeden dzień, dwudziesty piąty grudnia. Na dłuższy pobyt nie zezwolił mu Dumbledore, który ponoć potrzebował jego pomocy w niezwykle ważnym zadaniu. Molly wiedziała mniej więcej, w czym bierze udział jej najstarszy syn, toteż nie chciała go za żadne skarby świata wypuścić z domu. Fleur podobnie. Martwiła się o niego, tak naprawdę, nie tylko o to, że może wrócić okaleczony i oszpecony. Ministerstwo wiedziało, że Dumbledore działa, ale nie wiedziało dokładnie, jak i gdzie. Scrimgeour nie był z tego powodu w siódmym niebie. Nie miał jednak kontaktu ani z nim, ani z nikim z Zakonu, o którym zresztą niewiele wiedział. Całe szczęście, że nie miał pojęcia o członkostwie Billa, uznał Percy przed Świętami, gdyż niewątpliwie kazałby mu wypytać brata o szczegóły misji Dumbledore’a, a na to miał specjalnej ochoty. Tak. Zawsze może być gorzej. Siedzę teraz w Ministerstwie, a mój brat najprawdopodobniej ryzykuje życie podczas wyprawy uderzającej w Sam-Wiem-Kogo. Percy odszedł od lustra. Dzisiaj Walentynki. Miał wolne – cudem wybłagane, w końcu dopiero piątek. W Londynie, przy pałacu Westminster, będzie na niego czekała Penelopa Clearwater. Chociaż ich spotkanie po latach zaczęło się tragicznie, ostateczny efekt okazał się całkiem satysfakcjonujący. Musiały pomóc rady, które dostał od Fleur, kobiety mającej doświadczenie w relacjach damsko-męskich. Percy nie był pewny, co decydująco wpłynęło na jego dawną dziewczynę, by nie odrzucała jego propozycji. Może fakt, iż nie zamierzała do niego wracać, zadowalając się pojedynczą rozmową? Percy dowiedział się od współpracowników Penelopy, że co kilka tygodni, w niedzielę, spotyka się z czarnowłosym mężczyzną, starszym od niej o co najmniej kilka lat. Ponoć w sprawach służbowych. Co tam. Nie czas dumać nad niepotrzebnymi kwestiami. Ma robotę – dokładnie zaplanować harmonogram dzisiejszego dnia. A potem zdecydować, czy dalej starać się o względy Penelopy, czy też nie. W każdym razie, Walentynki zapowiadały się lepiej, niż Boże Narodzenie. Walentynki będą dobre. Draco czuł to w kościach. Udało się. Co prawda, nie było wcale łatwo. Wcześniej wydawało mu się, że nawet nie warto zastanawiać się, jak rozegrać rozmowę z Pansy. Przecież to nic trudnego, podejście nonszalanckie, krótka, bezpośrednia propozycja, zgoda Parkinson i trzecia baza zaliczona. Tak się denerwował, zaraz przed wyjawieniem swoich zamiarów, że prawie stchórzył. Prawie. Nie bez kozery nazywał się Draco Malfoy. Miałby bać się tej dziewczyny? Coś miałoby pójść nie tak? Brednie. Bzdura. Musiało się udać. Było dobrze. Potter nie wchodził mu w drogę, pewnie dzięki Granger. Z drugiej strony... Slytherin przegrał z Ravenclawem. Ta przeklęta Cho wygrała z nim. Minimalnie. Prawie już miał znicz, złote skrzydełka już muskały jego palce... Durna kulka nagle zmieniła tor lotu. Wtedy okazało się, że treningi nie poszły na marne – Chang zareagowała błyskawicznie. Prędzej niż on. Najszybsza miotła nie pomogła. Ravenclaw zwyciężył różnicą stu punktów. Profesor Obrony przed Czarną Magią, Wander, także należał do tej gorszej strony życia młodego Malfoya. Nie dość, że nie nagradzał Ślizgonów za wybitne osiągnięcia, to jeszcze uwziął się na niego. Komentarze nauczyciela czasem doprowadzały go do szewskiej pasji. Nie raz i nie dwa miał ogromną ochotę wypróbować Cruciatusa w działaniu. Dlaczego akurat on? Każdy widział, że przy nim Crabbe i Goyle posiadali umiejętności oraz wiedzę pięcioletniego dziecka. Oni także obrywali sarkazmem po łepetynach, ale malutkim – relatywnie. Jasny szlag. Gdyby chociaż mógł postraszyć tego profesora od siedmiu boleści ojcem. Obecna sytuacja nadal przedstawiała się paskudnie. Poza tym, Draco martwił się w głębi duszy. Jeżeli Pokój Życzeń będzie zajęty, nastąpią komplikacje. Gdzie niby w tym przeklętym zamku mieliby znaleźć odosobnione, komfortowe miejsce? Wszędzie zimne mury, wystrój iście średniowieczny... Na domiar złego Snape lubił ostatnio patrolować Hogwart, miało to, jak głosiły plotki, związek z absencją dyrektora. A Snape miał nosa, mógłby nakryć jego i Pansy. Ale przecież nazywa się Draco Malfoy. Jemu sprzyja szczęście. Będzie dobrze. Parkinson padnie u stóp prawdziwego mężczyzny. Remus Lupin wpatrywał się w ogień. Płomienie tańczyły, migocząc i trzeszcząc. Dzisiaj Walentynki. Merlinie, jak on dawno nie obchodził tego święta. Prawie o nim zapomniał. Słońce dopiero wschodziło. Remus grzał się przy ognisku, pogrążony w myślach. Stało się to, czego cały czas się obawiali. Pierwsza ofiara. Kingsley Shacklebolt nie żył. Udało im się, wyciągając Mundungusa z Azkabanu, posiąść prawdziwy medalionik. Z zewnątrz wyglądał na nieuszkodzony, co wywołało litanię przeciwko tajemniczemu R.A.B.owi. Ukradł Horcruxa, podmienił go na fałszywkę, a rzeczywistego nie zniszczył. Niedźwiedzia przysługa, doprawdy. Dumbledore starał się zniszczyć medalion. Bez skutku. Orzekł, że trzeba go otworzyć. Próbowali – bez skutku. Nawet Albus nie wiedział, jak tego dokonać. Mówił, że prawdopodobnie ma trop, ale postara się wymyślić coś lepszego. Każdy członek Zakonu chciał pomóc. Wspólnie i osobno debatowali, rzucali przeróżne zaklęcia. Nic. Dwa tygodnie temu, Kingsley wziął Horcruxa i odszedł od obozowiska, mówiąc, że czegoś spróbuje. Nikt mu nie towarzyszył, gdyż wszyscy albo spali, albo byli zbyt zmęczeni, by się wysilać. A potem znaleźli go martwego. Lupin pamiętał widok ciała Kingsleya. Twarz zastygła w niezrozumiałym wyrazie. Brak lewej dłoni. Brak połowy klatki piersiowej. Pamiętał krzyk Tonks, gdy zobaczyła nieżywego aurora, leżącego w kałuży krwi. Zjawił się Albus. Działa bez chwili wahania. Kazał jemu, Tonks i reszcie pochować Kingsleya, a sam zabrał Horcruxa i oddalił się, by go zniszczyć. Remus zdążył zauważyć, że medalionik został otworzony. W środku znajdowała się mała karteczka; ją także zabrał Dumbledore. Wszyscy byli w szoku. Co się stało? Czy to Horcrux? Czy jakiś martwy przedmiot byłby w stanie zabić tak brutalnie i tak bezproblemowo doświadczonego, utalentowanego Shacklebolta? Medalion skrywał kawałek duszy Czarnego Pana, to prawda, ale... Godzinę później Albus wrócił do obozowiska. Zlikwidował część Voldemorta. Przez tydzień nie mógł podnieść się z łóżka. Nikt z Zakonu nie był wtedy w nastroju, by przypomnieć, że zostały jeszcze cztery Horcruxy. A potem... Potem, w trakcie kuracji Dumbledore’a, stało się coś, co do tej pory wprawiało Remusa w głęboko zadumę. Któregoś dnia, późnym wieczorem, do jego namiotu weszła Tonks. Miała zdecydowanie w oczach. Zamierzała załatwić coś, co nie dawało jej spokoju od chwili śmierci Kingsleya. Była lekko podenerwowana. Zaczęli rozmawiać na temat sytuacji, w której się znajdowali. Na początku. Nimfadora w końcu nie wytrzymała i wyjawiła Lupinowi, co obciąża jej serce. Kompletnie zaskoczony, chciał zaprotestować, rzucając swoją wyćwiczoną do bólu formułkę, ale Tonks nie pozwoliła mu na to. Była szybsza i, najwyraźniej, miała dość subtelnych aluzji. Dość czekania. Nie przyszła do niego tylko rozmawiać. Remus obserwował płomienie potrząsane przez wiatr. Kto by pomyślał. Kobieta młodsza od niego o dobrych kilkanaście lat kochała go? Nie przeszkadzało jej, jak wygląda? Nie obchodziło jej, że jest biedny? Przecież był wilkołakiem! A może... to on sam sobie wmawiał, że nie nadaje się do życia towarzyskiego, tak długo, że sam w to uwierzył? Czy przypadkiem rzeczywistość nie wyglądała tak, że przygniotły do kompleksy, które dla innych były bezzasadne, a on uciekał od ludzi, ponieważ kontakty z nimi sprawiały, że nienawidził swojej sytuacji? Całkowicie niepotrzebnie? Jak miał odpowiedzieć na uczucia Tonks? Myślał o niej naprawdę często, marzył kiedyś, by... Remus westchnął i ukrył twarz w dłoniach. Gdyby James i Syriusz żyli... Poradziliby mu, co powinien zrobić. Z nimi mógłby o tym porozmawiać, ze swoimi najlepszymi przyjaciółmi. Ale już na to za późno. Oprócz niego jedynym Huncwotem pozostałym przy życiu był Peter, Glizdogon-zdrajca. Jakaż wielka pomyłka. Gdyby Harry wtedy ich nie powstrzymał, Kingsley by żył. Wielu ludzi także. Lord Voldemort nadal musiałby się ukrywać w swojej wynaturzonej formie. Druga wojna nie rozpoczęłaby się. Syriusz by żył! Lupin wstał gwałtownie i z całej siły kopnął płonące polana. Musiał się uspokoić, był o krok od zrzucenia całej winy oraz odpowiedzialności na Harry’ego, którego jedyną winą było to, że okazał serce, serce takie, jakie miała Lily. Mimo to... Remus wiedział, że jeśli kiedykolwiek spotka Pettigrewa, wynikiem tego będzie zmniejszenie liczebności żyjących Huncwotów o jedną jednostkę. Zasługiwał na śmierć. Teraz, po tym wszystkim, z pewnością zasługiwał. Mężczyzna odetchnął głęboko. Sądząc po pozycji słońca, spędził sporo czasu na rozmyślaniach. Musiał działać, podejmować decyzje, a nie dumać. Zaraz wstanie Tonks, mając świadomość, że dzisiaj są Walentynki, i nie puści mu płazem omijania tematu, co jakiś cudem udało mu się przez kilka ostatnich dni. Albo tak, albo nie. To proste, czyż nie? Kobieta, w dodatku tak wspaniała, jak Tonks, kochała go, pomimo wszystkiego. Nad czym się tu zastanawiać? Horcruxy czekają, kto mógł przewidzieć, czy wyjdą z tej wyprawy bez szwanku? Znowu miał czekać? Nie, dość tego, Remusie Lupin, dość tej zabawy. Dziś Walentynki. Dzień radosnego przełomu. Dziś Walentynki. Dzień rzucania obelg i przekleństw. Ginny Weasley kierowała je również pod swoim adresem. Zachowywała się jak, nie przymierzając, nastolatka zakochana w idolu mas. Wiedziała dobrze, że Harry jej nie kocha, i nigdy nie kochał. Widziała dobrze, że jego oczy kierują się z uwielbieniem tylko na Hermionę, z wzajemnością zresztą. Tworzyli bardzo zgrany i udany związek. Szczęśliwy, jak głosiła opinia szkolna. Zatem ona powinna dać sobie spokój. Zastosować się do rady Hermiony, która chyba jednak nie była czystym oszustwem i hipokryzją, a przyjacielską wskazówką od serca. Zapomnieć o Harrym jako potencjalnym chłopaku, przykleić mu na stałe etykietkę ,,kumpel starszego brata’’, co z pewnością przyniesie mu ulgę. Tak, ale ona spędzi Walentynki z Deanem, który uważał, że trzeba jej pomagać przy wchodzeniu do pokoju wspólnego. Prawdopodobnie chciał być szarmancki, pokazać jej, że o nią dba. Może nawet miał wobec niej poważne zamiary, a nie typowo nastoletnie. To wszystko było takie beznadziejne. Ginny szturchnęła palcem czarnego ptaka, który razem z nią przebywał na szczycie wieży astronomicznej. Słońce już wzeszło, dzień zaraz rozpocznie się na poważnie. I co dalej z nim zrobić? Ptak spojrzał na nią jakby z dezaprobatą lub lekceważeniem. Machnął skrzydłami i odleciał, zostawiając dziewczynę samą. Ginny patrzyła na niego, aż zniknął blisko chatki Hagrida. Mroźne powietrze stało nieruchomo, zamrażając każdy dźwięk. Na szczycie wieży było zimno i cicho. Panna Weasley zadrżała. Dziwnie się poczuła. Miała nadzieję, że to nie prognoza jej przyszłości. Nagle poczuła, że czyjeś ręce obejmują ją od tyłu. Nie odwróciła się od razu; doskonale zdawała sobie sprawę, kto otula ją płaszczem. Dzisiaj Walentynki. Ciekawe, jaki będą miały przebieg. -------------------- Mój nowy fic
One in Fire Two in Blood Three in Storm Four in Flood Five in Anger Six in Hate Seven Fear Evil Eight Nine in Sorrow Ten in Pain Eleven Death Twelve Life Again Thirteen Steps to the Dark Man’s Door Won’t be turning back no more |
![]() ![]() ![]() |
Kontakt · Lekka wersja | Time is now: 06.05.2025 21:37 |