Witaj GOŚCIU ( Zaloguj się | Rejestracja )

[ Drzewo ] · Standardowy · Linearny+

> Dalia Slytherinu [zak], Czyli Erotyk Kulturystyczny

Dalia Slytherinu [zak]
 
Dobre - zostawić [ 8 ] ** [80.00%]
Słabe - wyrzucić [ 2 ] ** [20.00%]
Zakazane - zgłoś moderatorowi [ 0 ] ** [0.00%]
Suma głosów: 10
Goście nie mogą głosować 
Toroj
post 29.07.2004 23:23
Post #1 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 72
Dołączył: 22.12.2003

Płeć: Mężczyzna



Ostrzega się, że treści zawarte w ff mogą urazić osoby noszące bieliznę.

„Dalia Slytherinu czyli erotyk kulturystyczny.”

Millicenta Bulstrode rzuciła spojrzenie pełne nienawiści w stronę tej Granger. Co za pech! Że też musiało jej przypaść takie miejsce przy stole, z którego ma doskonały, odbierający apetyt widok na tę paskudną, małą, cherlawą, kudłatą szlamę. Szlamę z biustem nędzna czwórka...
Millicenta siąknęła ponuro nosem i szturchnęła widelcem leżący na talerzu kawałek gotowanego selera. Nienawidziła selera, zwłaszcza gotowanego. Otworzyła ukradkiem podręcznik do Transmutacji i ukrytą w nim broszurkę pod tytułem „Dieta selerowa – jak schudnąć dziesięć funtów w pięć dni”. Wyobrażona na fotografii czarownica była obłędnie smukła i machała do Millicenty ręką, szczerząc się jak optymistyczny rekin. Millicenta chętnie dziabnęłaby ją w oko widelcem. Jak na razie wynikiem diety był jedynie ocierający się już o granice obłędu wstręt do jarzynek, oraz stan permanentnego napięcia nerwowego.
- Co czytasz? – zainteresowała się jej sąsiadka, Phoebe Ray, usiłując zapuścić żurawia przez potężne ramię Millicenty.
- Nic – warknęła Millicenta, zatrzaskując podręcznik. – McGonagall zapowiedziała klasówkę.
- Na kiedy? – spytała dziewczyna, grzebiąc widelcem w zielonym groszku i najwyraźniej już błądząc myślami gdzie indziej. Sądząc po linii jej wzroku, były to okolice Blaise Zabiniego.
- Na jutro – skłamała Millicenta z satysfakcją. – Z całego semestru.
Phoebe kwiknęła rozpaczliwie, gwałtownie zaczynając przeszukiwać torbę szkolną.
- Chwila... z całego semestru? – ocknęła się raptem. – To powinno być zapowiedziane na dwa tygodnie z góry! I dlaczego reszta się nie uczy?!
Rzeczywiście, stół Slytherinu był dość wyluzowany, choć zwykle przed takimi pogromami atmosfera była nerwowa, a zagrożona zwierzyna szkolna zakuwała szaleńczo, nie odrywając oczu od podręczników i na oślep poszukując czegoś jadalnego na talerzach.
- O, pewno się pomyliłam – mruknęła Millicenta niedbale, z sadystyczną przyjemnością krojąc selera na ćwiartki. Zjadła kawałeczek. Bleee... Wielka Morgano, ileż to trzeba się nacierpieć, żeby poprawić sobie urodę.
Uniosła głowę, tocząc wzrokiem po obżerających się bezwstydnie Ślizgonach. Parkinson jedną ręką dziobie dystyngowanie groszek jak przerośnięta gołębica (rozumu ma tyleż samo co gołąb). Drugą trzyma pod stołem i, sądząc z rumieńców Malfoya, oboje są dość zaabsorbowani czymś innym niż jedzenie. Toran i Moon szepcą sobie coś nawzajem na ucho i co chwila parskają śmiechem. Obok Lestrange – co ta mała gnomka robi na prestiżowym miejscu zarezerwowanym dla piątoklasistów? – rzeźbi w ziemniakach puree koślawego kota, dorabiając mu uszy z plasterków ogórka oraz wąsy z zielonej pietruszki. Natomiast w dalszej perspektywie Millicenta zobaczyła męski profil siódmoklasisty Montague’a i raptem gwałtownie przełknęła ślinę.
Montague jadł kotleta. Wielki Hall i całe otoczenie przestało się liczyć. Montague kroił mięso... o Merlinie, mięso... na niewielkie fragmenty. Kawałki cielęciny jeden za drugim z gracją windowały się w górę na czubku widelca i znikały w ustach ścigającego Slytherinu. Millicenta z bolesną ostrością widziała każdy ruch jego szczęk i różowy czubek języka oblizujący zaokrągloną dolną wargę z aromatycznego sosu. Nad stołem unosiły się ekstatyczne zapachy pieczeni cielęcej i ryżowego puddingu z malinami, wprawiając biedną Millicentę w stan niemal narkotycznego upojenia. Osłabła Millicenta oczami wyobraźni nagle ujrzała samą siebie, jak z bojowym okrzykiem rzuca się poprzez stół – półnaga, wymalowana na niebiesko niczym Piktyjska wojowniczka – i przywiera ustami do ust Montague’a, wydzierając mu przemocą spomiędzy zębów kęs soczystej cielęciny. Chwyciła go obiema rękami za kark, czując pod palcami potężne mięśnie, a pod wargami słony smak jego krwi, sosu i szorstki dotyk zarostu. Wepchnęła mu do ust resztę kotleta i jadła wprost z niego, smakując w ekstatycznym uniesieniu imbir, kardamon i chrupiące skwareczki z bekonu, spocona z podniecenia, napięta, chwiejąca się na granicy spełnienia...
*
Renaud Apollon Montague pożywiał się w błogim spokoju kotletem cielęcym bez kości, nie mając pojęcia, że jest obiektem czyichś marzeń natury kulinarno-erotycznej. W głowie pojawiały się i znikały kolejne wykresy taktyczne przyszłego meczu z Krukonami. Niedawno przeszedł z drużyny rezerwowej do składu głównego i chciał wypaść jak najlepiej. Wokoło trwał codzienny rozgwar obiadowy, równie naturalny i powszedni jak otaczające go powietrze. Chłopak z roztargnieniem uniósł wzrok i bezmyślnie przesunął nim po stole Slytherinu, aż do momentu w którym jego spojrzenie zatrzymało się na dużej, krótko ostrzyżonej dziewczynie, wpatrzonej w niego łapczywie. Jeszcze nigdy w życiu nie poczuł się tak... wystawiony na cel. Dreszcz przeszedł całe ciało Montague’a – stado niewidzialnych mrówek przegalopowało po nim od czubka głowy, poprzez pierś, plecy i rejony rzadko omawiane publicznie, aż po czubki palców u nóg. Jak zahipnotyzowany królik, wystraszony Renaud nie mógł oderwać oczu od chłodnych, niebieskich oczu obserwatorki, która właśnie w niesłychanie seksowny sposób oblizała górną wargę. Łatwo mógł sobie wyobrazić, jak ta... (Na Merlina, jak ona się nazywa? Prawda, Bulstrode.) Bulstrode zrywa z niego ubranie i gwałci go tu na stole, publicznie... wśród półmisków z puree ziemniaczanym i groszkiem z marchewką.
Bulstrode przymknęła powieki i przesunęła palcem po uchylonych wargach.
Montague ogromnym wysiłkiem woli spróbował przełknąć to co miał w ustach. Zdradziecki kawałek cielęciny zmylił drogę i wpadł nie tam gdzie trzeba, a bohaterski ścigający zaniósł się okropnym, rozdzierającym kaszlem.
- No, no... Uważaj, koleś, bo się udławisz – rzucił jowialnie Vincent Crabbe, waląc kolegę między łopatki. Montague wypluł przeżuty kęs na obrus, złapał dech i otarł załzawione oczy. W stronę tej Bulstrode postanowił już na wszelki wypadek nie patrzeć.
*
Millicenta oprzytomniała, kiedy Montague się zadławił. Poczuła jak oblewa ją zdradliwe gorąco rumieńca zażenowania. Na miecz Slytherina, dobrze, że nikt tu nie umie czytać w myślach, bo musiałaby chyba utopić się w jeziorze. Co za wstyd, co za kompromitacja, co za... przyjemne wizje...
Od dalszych mąk psychicznych wybawiło ją przybycie spóźnionej, zmęczonej sowy pocztowej, która wylądowała przed nią z łomotem, przewracając solniczkę i dzbanek z sokiem porzeczkowym. Był to wielki puszczyk wirginijski, dźwigający niezbyt dużą, lecz widocznie ciężką paczkę. Millicenta osuszyła obrus zaklęciem, po czym odebrała od sowy przesyłkę. Ptak wyciągnął znacząco nóżkę, do której przywiązana była skórzana sakiewka. Millicenta spojrzała na rachunek i z westchnieniem włożyła do sakiewki dwanaście galeonów. Uj, drogo... Zadowolony puszczyk zabrał się do wybierania z półmiska resztek cielęciny, ku skrywanej zazdrości Millicenty.
- Co dostałaś? Co to jest? - zaciekawiły się natychmiast sąsiadki.
- Hantle – odparła Millicenta, dokładając sobie marchewki do selera. Serce biło jej tak, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Dziewczyny błyskawicznie straciły zainteresowanie. Cóż ciekawego mogło być w hantlach?
*
Wieczory w Domu Slytherin tradycyjnie spędzano w pokoju wspólnym, na odrabianiu lekcji i rozmaitych grach towarzyskich. Severus Snape patrzył krzywym okiem na uczniów włóczących się po mrocznych korytarzach, nawet jeśli byli to jego właśni wychowankowie. Czasem jednak udzielał dyspensy w szczególnych okolicznościach. Takimi okolicznościami była na przykład niemiłosiernie długa kolejka do urządzonej w lochach komnaty ćwiczeń, a sytuację dodatkowo komplikowało purytańskie zarządzenie wicedyrektorki, nakazujące rozdzielać ćwiczących chłopców od dziewcząt. (Jakby to mogło czemukolwiek zapobiec.) Na szczęście dziewczyn uprawiających ostre sporty w Slytherinie było jak na lekarstwo, więc Millicenta miała co drugi dzień między dziewiątą a dziesiątą błogosławioną samotną godzinkę, którą spędzała w oparach chłopięcego potu i skarpetek, waląc w worek treningowy i podnosząc sztangę, otrzymaną w prezencie gwiazdkowym. Tym razem, ledwo zamknęła za sobą drzwi, Millicenta z mocno bijącym sercem zabrała się za rozpakowywanie tajemniczej przesyłki. Uporała się z licznymi sznurkami i zaklęciem klejącym, po czym okazało się, że omyłkowo otworzyła dno. Na samym wierzchu leżały eleganckie hantle z uchwytem owiniętym skórą. Millicenta wyciągnęła je niecierpliwie i z łoskotem zrzuciła na podłogę. Pod spodem leżał periodyk traktujący o kickboxingu, który podzielił los hantli. Millicenta znacznie delikatniej wyjęła z pudełka żurnal mody, z zazdrością patrząc na okładkę, gdzie wydekoltowana wiedźma machała subtelnie różdżką, wyświetlając raz za razem napis: Co będzie modne wiosną? Nie czekaj do ostatniej chwili. Bądź piękna już teraz. Spojrzała na Millicentę krytycznie, wydymając z dezaprobatą usta. Dziewczyna pokazała jej język i rzuciła czasopismo na ławę do robienia „brzuszków”. Z samego dna, ostrożnie, z zapartym tchem wydobyła najbardziej oczekiwaną i wytęsknioną część swego zamówienia.
Czarne koronki zalśniły w świetle pochodni, subtelny, przejrzysty jedwab miękko przesunął się po dłoni zachwyconej dziewczyny. Czując rozkoszny zawrót głowy przytuliła chłodną tkaninę do policzka, napawając się jej elegancją i delikatnością. Potem odłożyła ostrożnie koszulkę i znów sięgnęła do kartonika wyciągając parę koronkowych fig. Były bezwstydnie skąpe – właściwie kawałek jedwabnej szmatki ze sznureczkami. Starsza pani Bulstrode wolałaby umrzeć niż włożyć coś takiego. Młodsza zgodziłaby się umrzeć po przymiarce. Gorset stanowił godny dodatek do majtek. Czarny, połyskliwy, z czarnej koronki i jedwabiu w małe różowe motylki. Zapłoniona Millicenta błyskawicznie pozbyła się przyodziewku i włożyła wyzywającą bieliznę.
Na jednej ze ścian lochu od niepamiętnych czasów tkwiło duże lustro. Nie było nawet magiczne, co skrupulatnie sprawdzały kolejne pokolenia Ślizgonów. Po prostu kiedyś zostało wmurowane w ścianę i nikomu nie chciało się go usuwać, choć pomieszczenie służyło już rozmaitym celom, dopóki nie zrobiono w nim siłowni. Millicenta nieśmiało zerknęła na połyskliwą taflę. No cóż nie wyglądała może jak modelka z żurnala „Delicious Dessous” ale efekt był całkiem zadowalający. Millicenta nie była żadnym cudem, zdawała sobie z tego sprawę z bolesną trzeźwością. Po ojcu odziedziczyła grube kości i masywną budowę, po matce natomiast gęste, sztywne włosy nieokreślonego burego koloru, z którymi nie można było zrobić niczego sensownego. Kiedy miała dwanaście lat, w akcie buntu ostrzygła się po męsku i od tamtej pory konsekwentnie kreowała się na twardą chłopczycę, choć w głębi ducha bolała nad tym i piekielnie zazdrościła koleżankom mającym wzięcie. Natomiast w powiewnym kompleciku po raz pierwszy poczuła się lekko, powabnie i kobieco. Zerknęła na pergamin, dołączony do bielizny i przeczytała głośno: Charpente. Natychmiast potem straciła oddech, gdyż gorset zacisnął się bezlitośnie wokół niej, niemal zgniatając jej żebra. Na bezdechu znów popatrzyła w lustro i oniemiała. Koronkowa machina tortur ukształtowała jej figurę w formę nader seksownej klepsydry. Różowe motylki figlarnie przeświecały przez powiewną jedwabną szmatkę wierzchnią.
Millicenta Bulstrode w tejże chwili poprzysięgła sobie w duchu, że już nigdy nie założy tych okropnych barchanowych majtek, w które z upodobaniem zaopatrywała ją matka, nawet gdyby miała na nową bieliznę wydać całe kieszonkowe.
*
- Zapomniałem w siłowni swetra – zorientował się Montague, wychodząc spod prysznica i patrząc na stosik swoich ubrań.
- Jutro zabierzesz – powiedział Marcus Flint, wycierając włosy. – Już prawie cisza nocna.
- Coś ty, to markowy sweter, jak mi go ktoś rąbnie, to matka łeb mi upitoli przy samym tyłku.
- No chyba że tak. Leć. To w końcu na tym samym korytarzu, jakby coś to się Severowi wyłgasz.
Montague machnął różdżką nad swoją odzieżą, mamrocąc zaklęcie czyszczące. Ubrał się i już go nie było. Dystans między siedzibą Slytherinu a Komnatą Potrzeb Fizycznych, jak ją z przekąsem nazywali starsi uczniowie, przebiegł kłusem i na palcach, rozglądając się, czy gdzieś przypadkiem nie zalśnią złowróżbnie zielone ślepia Pani Norris. Pamiętał, że właśnie trwa pora przeznaczona na treningi dziewczyn, więc przezornie przyłożył ucho do drzwi, lecz panowała za nimi głucha cisza. Nie przeczuwając niczego złego, wszedł do środka.
*
Ściśnięta gorsetem Millicenta mogła zdobyć się jedynie na słabe „yyyyyyyyiiiiiiiiiii”, co zabrzmiało jak mysz przeciągana przez wyżymaczkę. Natychmiast zresztą zagłuszyło ją basowe „yaaaaaaaaah!!!” zaskoczonego Montague’a.
- Prze-prze-praaszam... – wybełkotał zbaraniały chłopak.
Millicenta znów kwiknęła cienko, usiłując się zasłonić rękami, co było z góry skazane na niepowodzenie. Renaud w panice rozejrzał się po sali. Jego sweter zwisał sobie najspokojniej z drążka. Wiedział, że powinien teraz jak najszybciej zniknąć, nim hałasy zwabią tu Snape’a, lub co gorsza Filcha, ale jednocześnie miał w pamięci długie kazanie matki na temat tego, jak luksusowa jest wełna mirbilonga i jaka była cena tego przeklętego ciucha. Rozpaczliwym szczupakiem rzucił się w stronę swojej własności, a następnie, już ze zdobyczą w garści, wypadł na korytarz, zatrzaskując za sobą drzwi, w które sekundę później coś potężnie huknęło. Wstrząśnięty chłopak pogalopował z powrotem do dormitorium, tuląc do piersi odzyskany sweter.
*
Millicenta, dysząc ciężko, wpatrywała się w drzwi, na których ciężkie hantle zostawiły całkiem wyraźne wgłębienie.
„Na Merlina, szkoda że nie trafiłam tego kretyna” – pomyślała, ale natychmiast się poprawiła. – „Kurczę, dobrze ze nie trafiłam, bo bym go zabiła.”
- Deficeler – mruknęła.
- Deficeler! – powtórzyła głośniej, lekko zaniepokojona i znów sprawdziła metkę.
- Déficeler... – W końcu wymówiła słowo z odpowiednim akcentem. Gorset puścił i nareszcie mogła normalnie oddychać. Cholerna francuska firma.
Przez resztę przydziałowej godziny boksowała i kopała worek treningowy, wyobrażając sobie, że jest to Montague. Mogła założyć się o cokolwiek, że ten palant rozpaplał natychmiast wszystko w pokoju wspólnym i właśnie zarykuje się wraz z kumplami, wyśmiewając się z niej. Rąbnęła w worek z takim impetem, że omal nie urwał się ze sznura. Jednocześnie była wściekła na siebie. Idiotka! Bezmyślna kretynka! Na mózg jej padło chyba jakieś zaćmienie, że nie zamknęła porządnie drzwi zaklęciem blokady.
*
Kiedy Montague wrócił, był czerwony jak piwonia i kurczowo przyciskał do piersi swój święty sweter, co Flint zauważył z niejakim rozbawieniem.
- Co jest? Zgwałcił cię kto, Rennie?
- Y-y... – wymamrotał Rennie przecząco. – Wi-widziałem tą... no... tę...
- McGonagall?
- Nie... No, tę... dziewczynę...
Flint uniósł brwi.
- Gołą? – upewnił się. Sądząc po stanie kumpla, wrażenie musiało być potężne. Biedny Ren. Muszą coś zrobić z tą jego nieśmiałością, bo w tych warunkach chłopak do końca życia zostanie dziewicą.
- W bieliźnie – sprostował Montague, w końcu przestając tulić sweter.
Z kąta ozwał się złośliwy chichot Pansy Parkinson.
- To dopiero musiał być wstrząsający widok. Bulstrode w biustonoszu. Jesteś pewien, że to nie była dojna krowa w staniku?
- Pansy... – odezwała się Toran, nie podnosząc nawet wzroku znad książki. – Masz coś do kobiet o pełnych kształtach? Ona przynajmniej ma na czym nosić stanik, w przeciwieństwie do niektórych obecnych tu osób. A propos, przysłali ci już ten eliksir na powiększenie atrybutów, który onegdaj zamówiłaś?
- Czego? – nadęła się Parkinson.
- Cycków, Pansy, cycków – rzuciła Toran niedbale, przewracając stronę. – Przepraszam, powinnam pamiętać, żeby się do ciebie zwracać twoim językiem. Każdemu według potrzeb jego.
Towarzystwo w salonie zarechotało radośnie. Większość pamiętała katastrofalne wyniki eksperymentu Pansy, która w trzeciej klasie próbowała sobie powiększyć biust zaklęciem i wylądowała w Ambulatorium z piersiami długości dwóch metrów, a do tego pokrytymi łuską. Do końca roku nazywali ją wtedy Flądrą, co doprowadzało ją do łez wściekłości. Wkrótce większość zebranych robiła ustami „rybkę”, mimo protestów Malfoya, który niezbyt entuzjastycznie próbował bronić swej mopsowatej bogdanki. W rezultacie obrażona Parkinson wyniosła się do sypialni, a reszta już w zasadzie nie pamiętała, od czego zaczęła się cała sprawa. Oprócz Renauda Apollona Montague, rzecz jasna.
*
Pośrodku zastawionego wszelakim jadłem stołu siedziała posągowa dziewczyna w kusej koronkowej bieliźnie. Zanurzała dłonie w stojącym obok torcie, a potem oblizywała kolejno każdy palec z bitej śmietany, patrząc na Renauda oczami niebieskimi i chłodnymi jak dwa jeziora.
- Chodź do mnie – powiedziała, wyciągając ramiona. – Chodź, pocałuj mnie mocno. Pragnę cię.
Jej usta były czerwone od lukru. Powoli, zmysłowo rozsmarowywała biały krem po nagich ramionach i piersiach ledwo przysłoniętych koronkami.
- Jestem taka słodka... chcesz tego. Chcesz, prawda?
Montague westchnął przez sen, uszczęśliwiony i oblizał się ze smakiem. Jego nozdrza drgały, łowiąc wyimaginowaną woń kremu śmietankowego i czekolady. Słodkie usta dziewczyny były coraz bliżej.
*
Millicenta błądziła w lustrzanym labiryncie. Ku swemu potwornemu zawstydzeniu, miała na sobie wyłącznie majtki. Na dodatek były to te potworne, barchanowe majtasy z gumką. Millicenta zasłaniała piersi rękami, szukając wyjścia spomiędzy luster, wściekła i nieszczęśliwa. Raptem w jednym z luster pojawiła się postać wysokiego, muskularnego chłopaka.
- Przepraszam – powiedział, patrząc na nią.
- Przepraszam – rozległo się z drugiej strony. Ten sam chłopak spoglądał z drugiego lustra.
- Przepraszam...
- Przepraszam...
- Przepraszam...
Postacie Montague’a mnożyły się w dziesiątki i setki, otaczając Millicentę nieprzebranym tłumem. A potem niespodziane poczuła ramiona otaczające ją od tyłu, czyjś – jego! – oddech na uchu i usta pożądliwie przywierające do jej szyi, a potem wilgoć języka, przesuwającego się po wrażliwej skórze.
- Co ty ro... – jęknęła słabo.
- Mrrrrrrrrrrrr... – odpowiedział Montague.
Millicenta poczuła, że sen rozwiewa się, ale mruczenie i wilgoć na szyi należały do świata jawy. Na pół śpiąca, sięgnęła ręką i natrafiła na coś miękkiego.
- Anette! Do diabła, pilnuj tego swojego kocura, bo nie ręczę za siebie!
c.d.n.

Ten post był edytowany przez Toroj: 29.07.2004 23:24


--------------------
I'm snaper, no mercy, no potters
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post
 
Reply to this topicStart new topicStart Poll
Odpowiedzi
Toroj
post 14.09.2004 21:25
Post #2 

Kandydat na Maga


Grupa: Magiczni Forumowicze
Postów: 72
Dołączył: 22.12.2003

Płeć: Mężczyzna



Pub “Pod Trzema Miotłami” już z daleka tchnął atmosferą zabawy. Za kolorowymi szybami lśniło światło mnóstwa świec, słychać było skoczną muzykę skrzypcową. Drzwi niemal ciągle stały otworem, gdyż zagadani, roześmiani ludzie to wchodzili, to znów wychodzili (więcej wchodziło). Na tym odświętnym tle niedźwiedziowata sylwetka Montague’a stanowiła uosobienie tragizmu puszczonego kantem adoratora. Zakutany w szkolny płaszcz i szalik, daremnie usiłował schronić się przed zacinającym śniegiem za kolumienką na ganku. Na rondzie tiary zebrał mu się już spory kopczyk zimnej bieli. Wbijał smętny wzrok w perspektywę ulicy, nie reagując na współczujące spojrzenia przechodniów, ani na docinki. Każda osoba w ciemnym okryciu, zbliżająca się do “Trzech Mioteł” powodowała, że żołądek chłopaka podrygiwał nerwowo. Niestety, zawsze okazywało się, że jest to jakiś uczeń albo mieszkaniec Hogsmeade, który postanowił pokrzepić się słynnym korzennym miodem u madam Rosmerty. Biedny Renaud coraz bardziej tonął w ciemnych odmętach rozczarowania. Jego obiekt westchnień najwyraźniej nie miał zamiaru się zjawić. Kiedy chłopak miał już zrezygnować, powlec się z powrotem do Hogwartu i tam w zaciszu własnego łóżka (tudzież kołdry, zaciągniętych kotar i rzuconego silencio) pogrążać się w osobistej depresji, przed pubem zatrzymała się Millicenta Bulstrode. W jej włosach, ostrzyżonych na wesołego jeża, i na pasiastym szalu płatki śniegu skrzyły się niczym drobne klejnoty. Uśmiechnęła się z lekkim zakłopotaniem.
- Cz-cześć, Ren...
- Cześć Milly. – Ku własnemu zaskoczeniu, Renaud stwierdził, że jego głos brzmi całkiem normalnie, pomijając lekką chrypkę. – Czekałem na ciebie.
- Przepraszam za spóźnienie – bąknęła Millicenta. – Wejdziemy?
- Jasne.
- Ale w środku pewnie tłok.
- Pełno Gryfiaczy i Puchatków, ale chyba coś znajdziemy – odparł Montague, szarmancko otwierając przed nią drzwi.
*
Do połowy ulicy Głównej Millicenta niemal biegła, w duchu pytając samą siebie, czy jej przypadkiem całkowicie nie odbiło. Na szczęście zapadł już wczesny zmierzch i niewiele osób mogło zobaczyć jej poniżenie. Lecieć biegiem na randkę! O Merlinie... Jakoś zdołała się opanować i ostatnie pięćdziesiąt metrów przebyła krokiem niemalże spacerowym. Ren tkwił uparcie na ganku pubu, zgodnie z tym, co powiedział Flint.
- Niech mnie mantykora przeleci, jak on się tej swojej lali doczeka. Kto by się chciał umawiać z tym palantem.
Millicentę szarpnęło coś boleśnie koło serca. Minęła ją jakaś parka w znajomych, złoto-czerwonych szalikach. No tak, niczego innego po Gryfiakach-burakach nie można się było spodziewać. Ren zdawał się nie słyszeć przykrych słów. Patrzył na nią tak, jakby chciał jej zajrzeć poprzez oczy na samo dna serca.
- Cz-cześć, Ren... – odezwała się z trudem, czując, że jeszcze chwila a zemdleje, robiąc z siebie nie gorsze widowisko niż w sali Eliksirów.
- Cześć, Milly. Czekałem na ciebie.
O Boże!! O Merlinie i cała reszto! “Milly”. Powiedział do niej “Milly”...
*
Faktycznie, wewnątrz lokalu było tłoczno. Wszystkie stoliki oblężone, zastawione różnorodnym autoramentem kufli, szklanek, szklaneczek i kieliszków z napojami we wszystkich możliwych kolorach i zapewne też paru niemożliwych. W niszy dla muzykantów kwartet ryżych leprechaunów rżnął od ucha skoczne tańce irlandzkie, a pośrodku sali mniej lub bardziej umiejętnie, ale za to dziarsko przytupywało kilka par. Millicenta, ku swemu zdumieniu, wśród tancerzy ujrzała profesorkę Transmutacji, która, nie dbając o to, że szarga swój autorytet, szalała na parkiecie niczym demon w szkocką kratkę. Tuż obok przy stoliku do taktu klaskała profesor Sprout, Hagrid i Beglersson od Mugoloznawstwa. Tutaj także wszędzie panoszyły się róże – czerwone niczym namiętność rzeźnika, dziewiczo blade lub złociste jak kanarki. Napęczniałych uczuciami polatujących serduszek gościom oszczędzono, za to w różanych krzaczkach i girlandach gnieździły się maleńkie białe gołąbki, słodko tulące się do siebie. Oglądając wszystkie te dziwa, Millicenta ledwo dosłyszała, jak Renaud zwraca się do właścicielki pubu:
- Madame, rezerwowałem stolik na dwie osoby.
- Oczywiście... proszę pana. Ten w rogu, za żardynierą.
Owo “proszę pana” zostało dodane z leciutkim opóźnieniem, a głosie madame Rosmerty zadźwięczały ciche dzwoneczki śmiechu, ale sam zwrot wystarczył, by Millicenta spojrzała na swego towarzysza z całkiem innej perspektywy. Ren był już siódmoklasistą, miał osiemnaście lat i pod wieloma względami był już dorosły, a w każdym razie tak się zachowywał. Ona nie pomyślałaby o rezerwacji stolika.
Stolik za żardynierą gwarantował przynajmniej częściowo poczucie prywatności. Zdjęli płaszcze. Renaud zamówił gorącą czekoladę i ptysie ociekające bitą śmietaną. “Czekolada jest afrodyzjakiem” – szepnął złośliwy chochlik w głowie Millicenty. Ren spoglądał na nią znad filiżanki ciepłymi, brązowymi oczami i uśmiechał się nieśmiało.
- Straszna śnieżyca dzisiaj – odezwała się dziewczyna, tylko po to, by przerwać krępujące milczenie.
- Pogodowi spaprali robotę – odparł Montague. – Ale przedtem było słońce.
- Lubię słońce.
Znów zamilkli.
- Jak jest na siódmym roku? – spytała Millicenta słabo, przeklinając nagły odpływ inwencji. Parę banalnych myśli telepało się jej pod czaszką, na kształt otępiałych rybek w słoiku.
- Zakuwamy – mruknął Renaud. – Owutemy za pasem.
- To tak jak my na piątym. Z czego zdajesz?
- Transmutacja, zaklęcia, eliksiry, runy, mugologia...
- Zdajesz mugolenie? – przerwała mu ze zdumieniem.
- Mhm... Rodzice chcą, żebym starał się o posadę w Ministerstwie, a do tego potrzebny jest przynajmniej “zadowalający” z mugolizmów.
- Tata też chciałby żebym pracowała w Ministerstwie, najlepiej w dziale prawa. Mówi, że mam się starać, zanim nie obsadzą co lepszych stanowisk szlamami.
- To tak jak mój – westchnął Ren bez entuzjazmu.
- Ale ja właściwie nie chcę siedzieć za biurkiem. Wyobrażasz mnie sobie w Wizengamocie?
Renaud uruchomił wyobraźnię i ujrzał Millicentę w szacie sędziowskiej, patrzącą z potępieniem na jakiegoś poszarzałego ze strachu przestępcę i odczuł pewien niepokój, oraz cień współczucia dla biednych rezydentów Azkabanu.
- A co chciałabyś robić? – spytał.
Milly zmieszała się lekko.
- Wolałabym mieć sklep sportowy. I prowadzić treningi dla chętnych – zwierzyła się cicho.
- Brzmi dobrze – odrzekł Renaud. – Jak dla mnie, lepiej niż Wizengamot. Jesteś taka... dobrze zbudowana. I silna...
- Nie tak jak ty... Ren.
Ich dłonie leżały na stoliku, już od dłuższego czasu powolutku zbliżając się do siebie, a teraz właśnie zetknęły się końcami palców. I natychmiast cofnęły się.
- Jesteś najsilniejszą dziewczyną w szkole – zapewnił Renaud. – Mogę się założyć, że pobijesz mnie na rękę.
- Nie.
- Tak.
- Nie. Dobra, to sprawdźmy! – Millicenta ustawiła łokieć na stole, oferując Renowi otwartą dłoń. Przyjął wyzwanie bez słowa. Jego ręka była ciepła i lekko szorstka. Na krawędziach palców miał odciski od trzonka miotły – quidditchowe znamię, któremu nie zapobiegały rękawiczki.
*
Chłopak i dziewczyna mocujący się na rękę w pubie, podczas Święta Zakochanych, nie jest widokiem codziennym, toteż Hermiona Granger obserwowała to zjawisko z niemałym zainteresowaniem. Widziała malujący się na twarzach dwójki Ślizgonów wysiłek, kiedy oboje wytężali swe wybujałe mięśnie. Przedramię Montague’a przypominało kłodę, a Bulstrode też niewiele brakowało. Para obsesyjnych pakerów. Nagle Montague zrezygnował z walki, a jego ręka wylądowała prosto w talerzyku z ciastkami. Przez chwilę najwidoczniej nie wiedział co począć z upapraną kremem dłonią, a potem zaczął się po prostu wylizywać. Hermiona parsknęła stłumionym śmiechem. Gdyby Montague był rudy, wyglądałby zupełnie jak Krzywołap. Bulstrode naszły chyba podobne skojarzenia, bo uśmiech miała od ucha do ucha. Panna Granger w cichości ducha przyznała, że kiedy Ślizgonka się uśmiecha, jest całkiem niebrzydka. Atmosfera w rejonie jej obserwacji wyraźnie odtajała. Parka spod znaku węża zaczęła raczyć się ciastkami, śmiejąc się i rozmawiając w trakcie. O czym, tego Hermiona nie była w stanie dosłyszeć – muzyka zagłuszała dość skutecznie konwersacje przy sąsiednich stolikach. Musiały to jednak być jakieś sprawy osobiste, gdyż znów wzięli się za ręce, a Bulstrode spłonęła rumieńcem.
- Jasny gwint... Nadchodzi epoka lodowcowa. Mamuty mają okres godowy.
Ron patrzył w tym samym kierunku co ona, a na jego piegowatej twarzy malował się niesmak. Montague tymczasem jakby coś sobie przypomniał i wygrzebał z kieszeni płaszcza podłużne pudełko. Bulstrode z wypiekami na twarzy podniosła wieczko, po czym wyjęła ze środka solenną ciemnoróżową dalię. Do łodygi przywiązane było małe czerwone serduszko. To było po prostu... słodkie.
- Jak jeszcze wyciągnie pierścionek z brylantem to normalnie nie wyrobię – sarkał Ron, z niewiadomych powodów wściekły. – Najpierw buzi, potem ślub, potem do łóżeczka siup. I zaczną produkować małych Śmierciojadów.
Hermiona poczuła, że jeszcze chwila, a rozmaże właśnie spożywaną kremówkę Ronowi na twarzy.
- Ronaldzie Weasley – odezwała się lodowatym tonem. – W twoich głębiach uczuciowych nawet mysz by się nie utopiła. Masz wrażliwość sztachety.
- No co? – powiedział Ron tonem niewinnie skrzywdzonego. – Sztachety? Nie dostałaś walentynki? Dostałaś.
- Dostałam – zgodziła się Hermiona. – Walentynkę z quidditchem.
- Co jest złego w walentynce z quidditchem? – bronił się Ron.
- Nic, pod warunkiem, że jest się facetem, który ma kafla zamiast głowy. Ron, przemyśl swoją orientację, bo może tę walentynkę nie miałam dostać ja, tylko na przykład Moon?
- Moon jest hetero – odezwał się Harry, który do tej pory milczał jak grób, dłubiąc łyżeczką w kawałku sernika.
- Jak ci poszło z Cho? – zapytał Ron, usiłując zejść ze śliskiego tematu.
- Ma za dużo wody w organizmie – odparł Harry kwaśno. – Znów płakała i znów mówiła o Cedriku. To nie na moje nerwy. Chyba przemyślę swoją orientację.
Ron zakrztusił się ciastkiem, a Hermiona dostała histerycznego ataku śmiechu.
Trzy kroki dalej dwójka Ślizgonów nadal patrzyła sobie w oczy ponad kwiatem dalii, zupełnie jakby świat dokoła nie istniał.
*
To było naprawdę fajne spotkanie, mimo że zaczęło się trochę niefortunnie. Wszystko się udało, Renaud nie zrobił żadnego głupstwa i w porę przypomniał sobie o prezencie, który pieczołowicie wybrał tego ranka w kwiaciarni „Kwiat Paproci”. A teraz wieczór miał się ku końcowi. Stali nieopodal „Trzech Mioteł” i jakoś nie chciało im się wracać do szkoły. Niebieskawe światło ulicznej latarni otaczało głowę Milly bajeczną aureolą. Ren grzał jej dłonie pomiędzy swoimi. Śnieżyca ustała, tylko drobne płatki opadały jeszcze leniwie tu i tam, stwarzając trochę nierzeczywistą atmosferę.
- Chciałem ci powiedzieć, że... wiesz, te treningi... to znaczy... – zaczął się jąkać, nagle znów przytłoczony nieśmiałością. Chciał wyjaśnić, że właściwie niekoniecznie muszą spotykać się jedynie w siłowni, ale jakoś ciężko mu było to przepchnąć przez gardło. Walentynki Walentynkami, ale może Milly wcale nie chciałaby zacieśniać znajomości? Było tylu przystojniejszych... i bardziej elokwentnych.
Milly wpatrywała się w niego błękitnymi oczami, jakby na coś czekała.
- Tak, Ren...?
- Czy... czy chciałabyś... czy byśmy mogli... mmmm...
Jak grom z jasnego nieba rozległ się gdzieś w pobliżu cichy, ale doskonale słyszalny syk:
- POCAŁUJ JĄ, KRETYNIE!!
- Aaaaghhheerrr....!!
Tuż obok przegalopowała Granger, powiewając brązowymi lokami i ciągnąc za sobą za szalik przyduszonego Weasleya. Millicenta i Renaud odprowadzili ich jednakowo osłupiałym wzrokiem. Zaraz potem przeszedł obok nich Potter, niedbale salutując do ronda tiary.
- Sorry, mały kryzys – wymamrotał.
Milly odetchnęła głęboko.
- Mówiłeś coś, Renny...
Renny kompletnie stracił głowę i zrobił dokładnie to, co mu poleciła zbzikowana Grangerówna. „No to koniec, teraz przestawi mi szczękę” – pomyślał, rozgniatając wargami usta Milly. Sekundy zdawały się wlec jak oblepione miodem pszczoły. W końcu Ren poczuł, jak palce dziewczyny wsuwają się pieszczotliwie w jego włosy, i że Milly nieśmiało oddaje mu pocałunek.
*
Kiedy po latach pani Montague wspominała swoją pierwszą randkę, zawsze nieodmiennie dochodziła do wniosku, że właśnie wtedy oddała Renowi serce i już nigdy go nie odebrała z powrotem.

Koniec


--------------------
I'm snaper, no mercy, no potters
User is offlineProfile CardPM
Go to the top of the page
+Quote Post

Posts in this topic
...   10.08.2004 13:47
Zanthia   A ja i tak wolę "Hepi Nju Jer" =DDD ...   11.08.2004 17:40
Toroj   Między erotykiem a pornografią są pewne różnic...   14.08.2004 19:36
Lav   Toroj, wzruszyłaś mnie   14.08.2004 20:48
Toroj   Przepraszam, ale jeszcze nie zmieniłam płci na...   14.08.2004 23:28
Lav   Wybacz, bład juz został naprawiony..   15.08.2004 11:57
..:Ala:..   mnie to opowiadanie już zaczyna wciągać. Naraz...   15.08.2004 13:42
daigb   wiesz poprzedniczko, ten fick od poczatku byl ...   15.08.2004 20:44
matoos   Ala: Znając Toroj, żadnego, jak to ładnie ujęł...   15.08.2004 21:39
Selene   Toroj, kiedy znow coś napiszesz??? Bo piszes...   18.08.2004 19:50
Ellie   Toroj wróciła i jak zawsze w wielkim stylu. Op...   19.08.2004 13:35
Coyote   Popieram, popieram! Dla mnie wielki plus w...   19.08.2004 18:24
Galia   Super, fajne, ciekawe ************************...   22.08.2004 21:06
Shona   To jest grejt. I want more! More, kochana,...   22.08.2004 21:54
Toroj   Menu śniadaniowe czternastego lutego było dość...   24.08.2004 23:56
avalanche   tylko to wyłapałam, bo się aż rzucało w oczy =) ...   25.08.2004 10:58
silme   znalazłam dzisiaj obrazek który na tyle pasuje do ...   25.08.2004 12:31
Toroj   Rozpieszczam was. * Hogsmeade wyglądało jak świąt...   26.08.2004 02:13
Nea   Jesteś wielka. Szkoda tylko, że nie ma częściej pa...   26.08.2004 07:56
Lav   Jestes jednyna, która nie zapomina o nas podczas w...   26.08.2004 17:06
Vilanda   Po przeczytaniu twojego fika stwierdzam, iż założe...   26.08.2004 20:33
Child   A ja to co? =P Toroj - czapki, skalpy, tupeciki ...   26.08.2004 21:58
Inciaa   i kaj nju part? xP   30.08.2004 14:31
Toroj   Z powodu zapalenia spojówek pisanie Dalii zost...   30.08.2004 14:51
..:Ala:..   Pierwszy rozdział -niepodobało mi się Drógi rozdzi...   30.08.2004 17:47
Myśka   Tak to już jest, jak się przesiaduje przed komput...   30.08.2004 20:34
Chauve-Souris   I własnie to jest cudowne w tych lepszych opowia...   30.08.2004 21:14
Inciaa   Ale ja za najlepsze i tak uważam te z Sirith Black...   31.08.2004 14:15
Arimika   Oj Toroj! Co napiszesz to zawsze jest coś zaba...   01.09.2004 22:17
Eva   Az sie czlowiekowi humor poprawia jak sie to czyta...   11.09.2004 17:12
Child   będzie jedną marudę mniej swoją drogą - czytanie z...   12.09.2004 12:44
Toroj   Pub “Pod Trzema Miotłami” już z daleka...   14.09.2004 21:25
Ellie   To już, koniec? Jak to w jednym zdaniu było napis...   14.09.2004 22:32
Inciaa   Ja już Ci na forum Mirriel napisałam, co o tym mys...   15.09.2004 09:40
Longina   Slodkie, bardzo mi sie podobalo. Koniec byl naj na...   15.09.2004 15:25
fumsek   hehe, Toroj zajmij się lepiej pisaniem kolejnego ...   15.09.2004 15:27
Selene   Toroj! Zamiast na siłe starac sie wladowac tro...   15.09.2004 17:56
Eva   Dla ciebie to tylko slowo, a dla mnie cios w same...   15.09.2004 18:44
Nati   To jest żeczywiście erotyk. Pisz dalej bo baardzoo...   17.09.2004 09:24
Kiniulka   Nati, jeżeli nie zauważyłaś, to na samym końcu...   17.09.2004 18:29
kaola   świetne, na prawde świetne (nie, skąd ja wcale nie...   18.09.2004 13:30
Justusia   Cudeńko, jak zwykle z resztą...Uwielbiam wszystkie...   20.09.2004 18:09
Ciasteczko   czytałam już na mirrel ^^ ale mimo wszystko kocha...   26.01.2006 17:28


Reply to this topicTopic OptionsStart new topic
 


Kontakt · Lekka wersja
Time is now: 04.05.2024 01:17