Praca kończyła się o zmierzchu. Strażnicy
trupoty zaganiali ich pod prysznice, pod strumienie wody gorącej prawie jak
ukrop. Potem nakładali czyste ubrania. Odblaskowa żółć. Dostawali ryż,
czerwoną fasolę i jukę. Tyle wody, ile chcieli, i witaminową tabletkę. Po
obiedzie wieczór należał do nich. Mogli budować baraki (pod nadzorem
trupotów), grać w szachy, modlić się, walczyć, spać i nawet śnić.
Trzej
mężczyźni przyciągnęli kamienie do swojego pniaka.
- Zamierzam uwolnić
trupoty - oznajmił Claude.
- Jesteś zwariowany haitański peon - mruknął
Roberto. - No dalej, powiedz mu. Powiedz mu o smaku soli.
- To
Amerykanin. On wierzy tylko w technologię. Jest za bardzo oddalony od serca
takich spraw.
- Nie powiesz mu, bo cię wyśmieje, bo jesteś głupim
wieśniakiem - zadrwił Roberto. - No, John, pokaż nam nóż, chcemy się
pośmiać.
John wyciągnął nóż spod żółtej tuniki. Ostrze było ciepłe i
lepkie od dotyku ciała Johna. Roberto wziął nóż i zaczął go ostrzyć na
kawałku kwarcytu wielkości pięści.
- Dzisiaj go naostrzę, a jutro, kiedy
Claude uwolni trupoty, dam go morte żołnierzowi, żeby poderżnął gardło
swojego operatora - obiecał Roberto.
- Jak chcesz uwolnić trupoty? -
zapytał John.
- Powiem ci, ale mi nie uwierzysz. Nie jestem niedouczony.
Po prostu znam rzeczywistość zombich. Żywe trupy, właśnie tego potrzebują
szefowie.
- Aha, Robotniczy Raj zmienił cię w komunistę - dociął mu
Roberto.
- To nie jest kom... W każdym razie na Haiti wszyscy znają tę
historię. Był raz bogaty plantator, którego plantacje rozciągały się daleko
od okolicznych wiosek. Ponieważ nikt z wioski czy miasteczka nie mógł
doglądać nawet połowy jego pól, plantator postanowił wykorzystać zombich.
Nikt nie chce oglądać swoich zmarłych harujących na polu. Ci, którzy
zatrudniają zombich, dostają maczetą. Ale ten człowiek myślał, że jest
bezpieczny. Więc wezwał twórcę zombich i ten twórca zombich wyhodował mu
robotników. I kazał mu karmić zombich bardzo mdłym jedzeniem, bo jeśli zombi
posmakuje soli, to zrozumie, że jest martwy, i nie będzie więcej pracował. I
przez rok zombi pracowali ciężko na polach. Pracowali dzień i noc, w słońcu
i w deszczu. Potem właściciel musiał pojechać do Port-au-Prince w
interesach. Żona właściciela zajęła się przygotowaniem dla zombich jedzenia
bez smaku. Żałowała biednych zombich, którzy nie uśmiechali się ani nie
rozmawiali. Postanowiła, że zabierze zombich na wiejski festyn. Wzięła stare
ubrania swoje i męża i wystroiła zombich. Nawet w niemodnych strojach zombi
byli lepiej ubrani od wieśniaków. I nałożyła im ciemne okulary, jakie noszą
nasze trupoty, żeby ludzie nie rozpoznali w nich zombich. No i zaprowadziła
ich do wioski, i stanęli na końcu trasy parady, żeby nie musieli z nikim
rozmawiać. A wieśniacy zastanawiali się, kim są ci obcy bogacze. Przed
rozpoczęciem parady sprzedawca pralinek nadszedł ulicą, a kobieta wyjęła
trochę pieniędzy i kupiła słodycze dla biednych zombich. Nie wiedziała, że
kiedy cukiernik robi pralinki na festyn, dodaje słonych orzeszków, żeby jego
przyjaciel sprzedawca lemoniady też zarobił, bo wszyscy będą kupowali
napoje, żeby ugasić pragnienie. Zombi zjedli słone pralinki i odzyskali
mowę, i zrozumieli, że nie żyją. Krzyknęli wielkim głosem i zdarli z siebie
cudze ubrania, i zrzucili na ziemię ciemne okulary, i podeptali je. I
poczłapali z powrotem do swoich grobów, rozdarli paznokciami gliniastą
ziemię i sami się pogrzebali.
Roberto dokończył znużonym głosem:
- A
wieśniacy rozwścieczeni, że okrutny plantator wyzyskiwał ich zmarłych,
posiekali go maczetami jak trzcinę cukrową i na pewno zgwałcili jego
żonę.
Przy ostatnich słowach zaczął ostrzyć nóż trochę mocniej.
- Nie
rozumiem - powiedział John. - W czym rzecz?
- Rzecz w tym. - Claude
wyciągnął solniczkę spod tuniki.
- O Boże - jęknął John. - Chyba nie
mówisz poważnie. Chodzi o minikomputery i roztwory odżywcze, nie jakieś
karaibskie hokus-pokus.
- Żywe trupy to żywe trupy. Może to naukowe, może
jony sodu i chloru rozpalają iskrę życia w martwych systemach nerwowych. To
jest mój sposób protestu, tak jak to - wskazał na nóż - jest twój
sposób.
- Co dobrego przyniesie uwolnienie trupotów? - zapytał John. -
Dookoła obozu wciąż są żywi Kubańczycy z karabinami. I pola minowe.
- Nie
rozumiesz? - zapytał Roberto. - Czy upał przytępił twoje CIA-owskie zmysły,
amigo? Claude to wielki wyzwoliciel. Nie słyszałeś retoryki w jego
opowiadaniu? Chytry wytwórca pralinek, plantator-wyzyskiwacz, wykorzystanie
zombich jako metafory uciemiężonych niższych klas? Jego rewolucyjny zapał
przekształca nawet zwykłą ludową bajkę. Claude należał do tych komunistów,
którzy wywołali powstanie i otworzyli drogę dla kubańskiej
inwazji.
Claude wstał i odszedł.
- Myślałem, że był w ruchu
oporu.
- Był. Później. Chce kogoś uwolnić, zanim umrze. Pragnął
haitańskiej republiki, nie kubańskiego satelity.
- Musimy go
powstrzymać.
- Żeby nie popełnił szaleństwa? Każdy człowiek ma prawo
popełnić jakieś szaleństwo. Gdyby świat był logiczny i rozsądny, wszyscy
bylibyśmy tacy sami. Gdyby świat był zdrowy, kapitaliści w twoim kraju nie
wynaleźliby trupotów. Jak to się zaczęło... elektryczne wspomaganie treningu
mięśni? Od kulturystyki do nieumarłej siły roboczej. My nie powstrzymujemy
cię od szaleństwa. Nie zabraniamy ci ubóstwiać Rosy. Więc nie zaczynaj.
Widziałem twoje oczy, kiedy obserwujesz, jak ona przejeżdża przez nasze
pola. Jestem mężczyzną, a przynajmniej byłem mężczyzną, zanim nas tutaj
przywieźli. Wszyscy byliśmy mężczyznami.
John odszedł w noc. Postanowił
odszukać Claude'a. Nie wiedział, co robić. Przyłapał się na tym, że
zbliża się do szopy z blachy falistej, gdzie mieszkała Maria. Byłem kiedyś
mężczyzną. Wszyscy byliśmy mężczyznami. Ktoś napisał na drzwiach szopy
kredką świecową: "O ty Aniele o martwych oczach". Nikogo u niej
nie było, więc mógł wejść. Mężczyźni walczyli i zabijali, żeby z nią być.
Maria była trupotem. Ktoś nią kierował. Może obozowy psycholog tak zarządził
- dostateczna osłoda dla mężczyzny, żeby dalej funkcjonował. Bardziej
prawdopodobne, że jakiś obozowy urzędnik realizował swoje zboczone fantazje
poprzez Marię.
Mówiono, że to Rosa nią kieruje.
John otworzył drzwi.
Płonęła mała gazoholowa lampka. Ktoś pomalował oczy Marii na szarozielono.
Nie "patrzyła" oczami, tylko przez małą fasetową broszkę. Uśmiech
spazmatycznie uformował się na jej twarzy.
Prawie nie czuło się smrodu
zgnilizny.
* * *
Strażnicy budzili żywych na godzinę przed świtem,
waląc kamieniem w arkusz blachy falistej zawieszony na łańcuchach. John
próbował pewnej nocy odciąć ten zaimprowizowany gong, ale go przyłapano.
Dwadzieścia batów. Batożenie zostawiło mu pierwsze blizny na ciele i
upodobniło do pozostałych mężczyzn. Szybko zjadali pozbawione smaku
śniadanie z pasty ryżowej i recyklowanego mleka. Potem wchodzili na
ciężarówki. Kiedy dojeżdżali do pola, na którym mieli pracować tego dnia,
wstawał świt. Wszyscy pracowali ciężko o poranku. Musieli wyrobić normę; a
jeśli zdążyli odwalić większość, zanim zrobiło się gorąco - tym lepiej.
Nawet trupoty pracowały wydajniej w chłodzie poranka. Może upał zwiększał
oporność w ich obwodach.
Podczas lunchu, kiedy żywi zjadali swoje
smażone banany z ryżem na zimno, trupoty ustawiały się w szeregu do
inspekcji. Jeden z nich brał kamerę wideo i skanował ich ze wszystkich
stron, szukając uszkodzeń. Wtedy trupoty znajdowały się najbliżej siebie i
wtedy Claude wprowadził w życie swój plan. Podbiegł do szeregu trupotów,
oblizując palce prawej dłoni. Nasypał soli na zwilżone palce. Otwierał
trupotom usta lewą ręką, szarpiąc ich podbródki do dołu. Smarował solą ich
podniebienia. Załatwił czterech, zanim operatorzy zdążyli wstukać reakcję.
Kiedy włożył palce do ust piątego trupota, ten zwarł szczęki. Odgryzł w
całości wskazujący i środkowy palec oraz dwa segmenty serdecznego. Claude
upadł na kolana, obryzgując krwią twarz i ciało trupota. John wstał. Martwi
strażnicy wycelowali w niego karabiny. Nie wolno pomagać Haitańczykowi.
Strażnicy gestami nakazali mu usiąść. Zanim przerwa na lunch dobiegła końca
- piętnaście, może dwadzieścia minut - Claude Suryan wykrwawił się na
śmierć.
Kiedy wrócili na to miejsce po zakończeniu dnia pracy, ciała
Claude'a już tam nie było.
* * *
Roberto powiedział:
- W tę noc
nóż jest twój.
- Nie chcę go
.
- Zawsze chcemy mieć nóż. Masz. Weź
go.
John wziął nóż.
- Cieszysz się, że zginął.
- Nie. Nie cieszę
się. Śmierć każdego z nas zwiększa ich siły.
- Ale nie próbowałeś go
powstrzymać.
- Zrobił, co musiał. Poszedł własną drogą. Zginął po
haitańsku.
- Nienawidziłeś go, bo był rewolucjonistą.
- Może sam
kiedyś byłem rewolucjonistą. Ostatecznie mój kraj przeżył więcej rewolucji
niż Kolos Północy. Może byłem rewolucjonistą z dwoma braćmi przede mną w
kolejności do dziedziczenia rodzinnego majątku. Może zawiesiłem plakat z
Castro na ścianie mojego pokoju w Universidad. Może jeden z moich braci
zrobił się chciwy, wszedł w handel narkotykami i zabiła go straż graniczna
Yanqui. Może mój drugi brat zwiał przed wyrokiem do Kolumbii. Mój ojciec
umarł z żalu. Przejąłem rodzinny interes. Pierwsze moje zadanie to stłumić
strajk na naszych polach tytoniowych w Vera Cruz, żeby matka skończyła
spłacać dom, o którym marzyła przez całe życie. Potem nadeszła powódź i
musiałem posmarować łapę pewnego urzędasa, żeby zmeliorować moją ziemię w
Nuevo Leon, żeby peoni mi nie wymarli. I może gdzieś po drodze zapomniałem o
biednych i indios, i niesprawiedliwości społecznej, bo byłem zbyt zajęty.
Może, gringo, na tym polega moja wina. Nie, nie czułem nienawiści do
Claude'a. I tak tego nie zrozumiesz.
John zaczął ostrzyć nóż.
Nieświadomy wykonywanej czynności. Coraz bardziej podobny do robota.
Zapytał:
- A ty jak umrzesz? Jaką pójdziesz drogą?
- Umrę jak mój
dziadek, od ciężkiej pracy na polu - zaśmiał się cicho Roberto.
Po chwili
granie owadów zawisło w powietrzu jak zwój srebrnego drutu.
THE END
*****
Okay. To
już koniec. I jak było? Da się przełknąć?
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/sad.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='sad.gif' />