Kitka, Apollo i
Hałasek oraz Bary są postaciami autentycznymi, choć oczywiście tak się nie
nazywają (prócz Bary'ego). Wszytskie wydarzenia opisane niżej są
prawdziwe (a w każdym razie wielce prawdopodobne). Tekst ten napisałam dość
dawno temu, kiedy pracowałam jeszcze w towarzystwie Apolla i Hałaska - a
opowiastka o szklanej wojnie sprawiła nam wtedy dużo uciechy. Teraz podaję
ją w nieco zmienionej i podrasowanej formie.
„Szklana
wojna.”
Apollo upuścił szklany element lampy, który z nikłym
brzęknięciem odbił się od posadzki. Zwykle w takich przypadkach nie było się
po co schylać, ale Apollo jednak postanowił zgiąć grzbiet.
- Cały!
– stwierdził z nutą zdziwienia w głosie. Podejrzliwie obejrzał jeszcze
raz kruchą płytkę.
- Cud! – rzekła nabożnym chórem pozostała
dwójka witrażystów.
- Rutyna! – odparł dumnie Apollo.
-
Tak, tak... faktycznie rutyna. Dużo ćwiczyłeś – mruknęła złośliwie
dziewczyna, siedząca przy sąsiednim stanowisku, po czym znów skupiła się na
pracy, czyli układaniu na szablonie wielu kawałków kolorowego
szkła.
Powyższe zdarzenie miało miejsce w pracowni witraży –
miejscu kolorowym, charakteryzującym się nieodpartym urokiem artystycznego
nieładu i niejasną atmosferą tego, co nazywa się wieczystą improwizacją.
Trzej artyści – Apollo, Kitka oraz Hałasek - tworzący w doskonałej
komitywie mniej lub bardziej artystyczne dzieła, nie mieli jednak zielonego
pojęcia, że prócz towarzystwa własnego (oraz kilku zaprzyjaźnionych pająków)
mają także innych sąsiadów.
W najciemniejszym kącie pod długim stołem
straszliwie wstrząśnięty szkłowiec...
Ale, ale... moment. Czym właściwie
jest szkłowiec? Zdaję sobie sprawę, że niewielu ludzi mogło zetknąć się z
owym tajemniczym stworzeniem, znanym wąskiej grupie najstarszych,
najbardziej doświadczonych witreatorów, snujących nostalgiczne opowieści
przy lutownicy oraz kubku mocnej kawy. Otóż szkłowce to pewien gatunek
dziwnych istotek, zamieszkujących pracownie witrażownicze. Ci, którzy je
widzieli ( a jednocześnie wiedzieli na co patrzą, gdyż szkłowce doskonale
wtapiają się w otoczenie) twierdzą, że stworzonka te przypominają maleńkie,
różnobarwne jeże. Są zawsze nastroszone i wyglądają byle jak. Charakterki
też zresztą mają byle jakie: czas spędzają na marudzeniu, lenistwie,
powolnym turlaniu się z kąta w kąt lub wygryzaniu dziur w blatach stołów.
Powróćmy jednak do początku. A więc...
W ciemnym kącie pod stołem
straszliwie wstrząśnięty szkłowiec podskakiwał i nerwowo machał
łapkami.
- Widziałem to! – piszczał. – To się stało
dosłownie na moich oczach! Biedny Ultramarynek! Ogromny kawał szkła
spadł na niego i zmiażdżył go!
- Ten dryblas go zabił – dodał
oskarżycielsko. – Zrobił to specjalnie. Mooordeeeerca!!
– zawył z ekspresją.
Szkłowiec nieco większy od innych (oraz
agresywnie czerwony) najeżył się jeszcze bardziej. Pozostałe zaszemrały ze
zgrozą.
- Ten facet myśli, że jest tu u siebie! – warknął
czerwony szkłowiec. – Tak sobie po prostu morduje naszych
współbraci! O, nie, panowie, godzina zemsty wybiła! Mamy to puścić
płazem?!
- Nie!!! – wrzasnęła reszta jak
jeden.
- Do boju! Za wolność! Za przestrzeń życiową!!
- I za kwas lutowniczy – dodał jeden realista.
- WOJNA –
oznajmił szef z mocą, grobowym głosem.
*
- Szit... telefon znów nawala
– rzekła Kitka z niezadowoleniem, pukając palcem w mikrofon.
-
Kurrr... – warknął Apollo, wyrywając jej słuchawkę. – I co
jeszcze dziś nam się zwali na łeb?
W słuchawce trzeszczało na potęgę.
Wcisnął zero – do trzasków dołączyło techniczne zawodzenie, jakby
komputer wypruwał sobie elektroniczne flaki.
- No trudno. Stary grat
– stwierdził Apollo odkładając słuchawkę. – I tak trzeba było go
wymienić.
W parę minut później, kiedy uwaga wszystkich ludzi skupiła się
na szlifowaniu barwnych płytek, z głośniczka wylazł wymiętoszony szkłowiec i
co sił w króciutkich łapkach poturlał się pod stół.
- Panie generale,
melduję swój powrót z akcji zagłuszania łączności!
- Spocznij –
zezwolił łaskawie generał. – Czy akcja powiodła się?
- Całkowicie,
panie generale!
- Jakie działania podjął wróg?
- Wróg podjął
słuchawkę, a potem położył ją z powrotem! – pisnął szeregowiec,
bardzo z siebie zadowolony.
- Co zrobił ten wielgachny bydlak, jak mu
trzeszczałeś?! – wrzasnął generał niecierpliwie.
-
Powiedział... powiedział, że wymieni telefon – wymamrotał mały
szkłowiec.
- No... zmuszamy przeciwnika do naruszenia rezerw –
napuszył się generał, usatysfakcjonowany.
*
W pośpiechu wykańczano
partię lamp witrażowych, które miały pojechać w pierwszym rzucie do
Holandii, a potem jeszcze dalej, bo aż do Ameryki Południowej. Dawało to
okazję do dowcipów na temat osobliwych gustów kolorystycznych klienta.
-
Nie wiem, kto i gdzie to sobie postawi, ale według mnie nadaje się tylko do
domu publicznego albo do chaty czarownika woodooo – mruczała Kitka z
irytacją, biedząc się nad lampą o wdzięcznej nazwie „Ośmiornica”
i bardzo niewdzięcznej, różowo-czarnej kolorystyce. Już dwa razy przekładali
termin realizacji zamówienia, kontrachent zaczynał się niecierpliwić, a
tymczasem pękał element za elementem, jakby robotę ktoś przeklął.
-
Piiii... rozległo się na granicy słyszalności.
- Plink! –
zawtórował kawałek szkła i rozpadł się na dwie części, podgrzany lutownicą.
- Szit! – rzekła Kitka ponuro. – Szit!
-
Powtarzasz się – powiedział Hałasek, ale już po chwili powtórzył się
również, gdyż jego lampa zrobiła dokładnie to samo.
- Proszę państwa...
Moglibyście się sprężyć? W tym tempie znów się nie wyrobimy – jęknął
Apollo ze swego stanowiska, gdzie z obrzydzeniem zlutowywał obramowanie
kinkietu (czerwonego w zielone motylki).
- Piiii... – rozległo się
znowu, nieco głośniej. Kitka poruszyła uchem, ale przypisała dźwięk
zakłóceniom w radiu. Apollo trzymał nieruchomo lutownicę w powietrzu, z
konsternacją wpatrując się w zielone skrzydełko. Rysa przeszła przez sam
środek i wręcz biła po oczach. Apollo odłożył lutownicę i wstał.
- Nie
wiem jak wy, ale ja się idę upić.
Siedzący za radiem szkłowiec nadął swe
ultradźwiękowe gardziołko, celując w następny szklany element. Oczywiście
znajdujący się daleko od brzegu witraża, by było trudniej go wymienić.
-
Piiiii....
- Trach!
- Szit...
*
- Kończy się cyna.
- I
kwas.
- I taśmy.
- I szlifierka się psuje...
Zasypany lawiną słów
Apollo, który był odpowiedzialny za zaopatrzenie, zdobył się tylko na
melancholijne:
- A są jakieś DOBRE wiadomości?
- Nie. Ale nie ma już
więcej złych – brzmiała odpowiedź.
Cyny, kwasu lutowniczego, pasty
polerskiej, preparatu do patynowania i taśm miedzianych do robienia
witrażowych ramek brakowało ustawicznie. Znikało to wszystko nie wiadomo jak
i gdzie. Jeśli wykluczyć brzydkie zjawisko pospolitej kradzieży, można by
podejrzewać, że gdzieś pod podłogą pracowni rezyduje jakiś potwór, który
nocami wyłazi, by zjadać materiały i wypijać chemikalia.
- Do diabła,
Apollo, przecież my tego nie jemy!! – wrzasnęła Kitka któregoś
razu, po wyczerpującej kłótni na temat prędkości zużywania taśmy miedzianej
CF 11/64. Tak więc dieta witreatorów została ustalona, ale materiały ginęły
dalej.
*
W kącie pod stołem przejedzone i przepite stado szkłowców
wylegiwało się w gniazdach z drogocennej taśmy „Copperfoil made by
Germany”. Co chwila odbijało im się kwasem lutowniczym – a wtedy
dzwoniły z cicha, jak małe, szklane dzwoneczki.
- Baaa...langa...za-a
ba...alangom... – mamrotał zielono-biały szkłowiec, bezskutecznie
usiłując rozplątać łapki. – Oćcie choopaki... pój-dziemy ssrobiś mały
sabotasz...
Generał, niepomiernie zirytowany demoralizacją swej szklanej
armii, a co za tym idzie, niemożnością dalszego prowadzenia działań
wojennych, turlał się z kąta w kąt, zbierając na nastroszone igły rozmaite
paprochy i kłaczki kurzu. Pofukiwał i stukał pazurkami, z nienawiścią
patrząc na buty wrogów, kręcące się to tu, to tam po pracowni.
*
Nie
wiadomo, jak długo trwałaby ta dziwna wojna podjazdowa, gdyby nie nadeszły
posiłki.
Pies był dużym, podpalanym wilczurem o prezencji wesołego
opryszka. Zgodnie z psim savoir-vivrem polizał każdego z obecnych, dał się
pogłaskać, a potem zaczął obwąchiwać zakamarki pracowni.
Pijane w sztok
kwasem lutowniczym szkłowce nie zdawały sobie sprawy z nadciągającego
niebezpieczeństwa. Tylko generał oraz jego wierny (czyli najmniej pijany)
pułkownik, ze zgrozą i fascynacją wpatrywali się w ogrom węszącego psiego
nosa. Czarna połyskliwa masa zawzięcie pompowała powietrze, zbliżając się
coraz bardziej do kolczastego generała, który trząsł się tak, że kruszyły mu
się końcówki igiełek. Skonsternowany pies zastanawiał się, co też to może
być: niewątpliwie żywe, ale tak dziwnie pachnące...! Generał szkłowców
poczuł, że natychmiast, ale to NATYCHMIAST musi coś zrobić. Inaczej się
rozsypie. Nadął się więc niemal do rozmiarów agrestu i wrzasnął na całe swe
krzemionkowe gardło:
- PRECZ! PRECZ! WYNOCHA!
Pies,
którego ukłuła w nos igiełka, fuknął i wycofał się.
- Ale mu pan pokazał,
panie generale – rzekł z bezbrzeżnym podziwem pułkownik.
- Przynieś
mi kwasu, synu – odpowiedział generał słabym głosem.
*
-
Moglibyście tu trochę posprzątać – odezwał się Hałasek. – Na
podłodze szkła aż grubo. Bary sobie łapy pokaleczy.
- Okej –
mruknęła Kitka. – Pozamiatam, ale ty zrobisz kawę.
- Nie, no...
istny chlew. Panowie, wy swoje dyżury odrabialiście na odwal. Pod stołami
nie było czyszczone od tygodni – zawarczała po paru minutach. –
Zobacz sam, ile tego było pod samymi ścianami! Zamiataliście podłogę
tylko na środku, wy flejtuchy!
Parę tysięcy szklanych odłamków
we wszystkich kolorach tęczy wylądowało w kuble. Gdyby nie Freddy Mercury,
który głośno zapewniał w radio, że „we are champions, my
friend”, Kitka mogłaby usłyszeć, że wiele z nich
CHRAPIE.
Koniec.