Pub “Pod Trzema Miotłami” już z daleka tchnął atmosferą zabawy. Za kolorowymi szybami lśniło światło mnóstwa świec, słychać było skoczną muzykę skrzypcową. Drzwi niemal ciągle stały otworem, gdyż zagadani, roześmiani ludzie to wchodzili, to znów wychodzili (więcej wchodziło). Na tym odświętnym tle niedźwiedziowata sylwetka Montague’a stanowiła uosobienie tragizmu puszczonego kantem adoratora. Zakutany w szkolny płaszcz i szalik, daremnie usiłował schronić się przed zacinającym śniegiem za kolumienką na ganku. Na rondzie tiary zebrał mu się już spory kopczyk zimnej bieli. Wbijał smętny wzrok w perspektywę ulicy, nie reagując na współczujące spojrzenia przechodniów, ani na docinki. Każda osoba w ciemnym okryciu, zbliżająca się do “Trzech Mioteł” powodowała, że żołądek chłopaka podrygiwał nerwowo. Niestety, zawsze okazywało się, że jest to jakiś uczeń albo mieszkaniec Hogsmeade, który postanowił pokrzepić się słynnym korzennym miodem u madam Rosmerty. Biedny Renaud coraz bardziej tonął w ciemnych odmętach rozczarowania. Jego obiekt westchnień najwyraźniej nie miał zamiaru się zjawić. Kiedy chłopak miał już zrezygnować, powlec się z powrotem do Hogwartu i tam w zaciszu własnego łóżka (tudzież kołdry, zaciągniętych kotar i rzuconego silencio) pogrążać się w osobistej depresji, przed pubem zatrzymała się Millicenta Bulstrode. W jej włosach, ostrzyżonych na wesołego jeża, i na pasiastym szalu płatki śniegu skrzyły się niczym drobne klejnoty. Uśmiechnęła się z lekkim zakłopotaniem.
- Cz-cześć, Ren...
- Cześć Milly. – Ku własnemu zaskoczeniu, Renaud stwierdził, że jego głos brzmi całkiem normalnie, pomijając lekką chrypkę. – Czekałem na ciebie.
- Przepraszam za spóźnienie – bąknęła Millicenta. – Wejdziemy?
- Jasne.
- Ale w środku pewnie tłok.
- Pełno Gryfiaczy i Puchatków, ale chyba coś znajdziemy – odparł Montague, szarmancko otwierając przed nią drzwi.
*
Do połowy ulicy Głównej Millicenta niemal biegła, w duchu pytając samą siebie, czy jej przypadkiem całkowicie nie odbiło. Na szczęście zapadł już wczesny zmierzch i niewiele osób mogło zobaczyć jej poniżenie. Lecieć biegiem na randkę! O Merlinie... Jakoś zdołała się opanować i ostatnie pięćdziesiąt metrów przebyła krokiem niemalże spacerowym. Ren tkwił uparcie na ganku pubu, zgodnie z tym, co powiedział Flint.
- Niech mnie mantykora przeleci, jak on się tej swojej lali doczeka. Kto by się chciał umawiać z tym palantem.
Millicentę szarpnęło coś boleśnie koło serca. Minęła ją jakaś parka w znajomych, złoto-czerwonych szalikach. No tak, niczego innego po Gryfiakach-burakach nie można się było spodziewać. Ren zdawał się nie słyszeć przykrych słów. Patrzył na nią tak, jakby chciał jej zajrzeć poprzez oczy na samo dna serca.
- Cz-cześć, Ren... – odezwała się z trudem, czując, że jeszcze chwila a zemdleje, robiąc z siebie nie gorsze widowisko niż w sali Eliksirów.
- Cześć, Milly. Czekałem na ciebie.
O Boże!! O Merlinie i cała reszto! “Milly”. Powiedział do niej “Milly”...
*
Faktycznie, wewnątrz lokalu było tłoczno. Wszystkie stoliki oblężone, zastawione różnorodnym autoramentem kufli, szklanek, szklaneczek i kieliszków z napojami we wszystkich możliwych kolorach i zapewne też paru niemożliwych. W niszy dla muzykantów kwartet ryżych leprechaunów rżnął od ucha skoczne tańce irlandzkie, a pośrodku sali mniej lub bardziej umiejętnie, ale za to dziarsko przytupywało kilka par. Millicenta, ku swemu zdumieniu, wśród tancerzy ujrzała profesorkę Transmutacji, która, nie dbając o to, że szarga swój autorytet, szalała na parkiecie niczym demon w szkocką kratkę. Tuż obok przy stoliku do taktu klaskała profesor Sprout, Hagrid i Beglersson od Mugoloznawstwa. Tutaj także wszędzie panoszyły się róże – czerwone niczym namiętność rzeźnika, dziewiczo blade lub złociste jak kanarki. Napęczniałych uczuciami polatujących serduszek gościom oszczędzono, za to w różanych krzaczkach i girlandach gnieździły się maleńkie białe gołąbki, słodko tulące się do siebie. Oglądając wszystkie te dziwa, Millicenta ledwo dosłyszała, jak Renaud zwraca się do właścicielki pubu:
- Madame, rezerwowałem stolik na dwie osoby.
- Oczywiście... proszę pana. Ten w rogu, za żardynierą.
Owo “proszę pana” zostało dodane z leciutkim opóźnieniem, a głosie madame Rosmerty zadźwięczały ciche dzwoneczki śmiechu, ale sam zwrot wystarczył, by Millicenta spojrzała na swego towarzysza z całkiem innej perspektywy. Ren był już siódmoklasistą, miał osiemnaście lat i pod wieloma względami był już dorosły, a w każdym razie tak się zachowywał. Ona nie pomyślałaby o rezerwacji stolika.
Stolik za żardynierą gwarantował przynajmniej częściowo poczucie prywatności. Zdjęli płaszcze. Renaud zamówił gorącą czekoladę i ptysie ociekające bitą śmietaną. “Czekolada jest afrodyzjakiem” – szepnął złośliwy chochlik w głowie Millicenty. Ren spoglądał na nią znad filiżanki ciepłymi, brązowymi oczami i uśmiechał się nieśmiało.
- Straszna śnieżyca dzisiaj – odezwała się dziewczyna, tylko po to, by przerwać krępujące milczenie.
- Pogodowi spaprali robotę – odparł Montague. – Ale przedtem było słońce.
- Lubię słońce.
Znów zamilkli.
- Jak jest na siódmym roku? – spytała Millicenta słabo, przeklinając nagły odpływ inwencji. Parę banalnych myśli telepało się jej pod czaszką, na kształt otępiałych rybek w słoiku.
- Zakuwamy – mruknął Renaud. – Owutemy za pasem.
- To tak jak my na piątym. Z czego zdajesz?
- Transmutacja, zaklęcia, eliksiry, runy, mugologia...
- Zdajesz mugolenie? – przerwała mu ze zdumieniem.
- Mhm... Rodzice chcą, żebym starał się o posadę w Ministerstwie, a do tego potrzebny jest przynajmniej “zadowalający” z mugolizmów.
- Tata też chciałby żebym pracowała w Ministerstwie, najlepiej w dziale prawa. Mówi, że mam się starać, zanim nie obsadzą co lepszych stanowisk szlamami.
- To tak jak mój – westchnął Ren bez entuzjazmu.
- Ale ja właściwie nie chcę siedzieć za biurkiem. Wyobrażasz mnie sobie w Wizengamocie?
Renaud uruchomił wyobraźnię i ujrzał Millicentę w szacie sędziowskiej, patrzącą z potępieniem na jakiegoś poszarzałego ze strachu przestępcę i odczuł pewien niepokój, oraz cień współczucia dla biednych rezydentów Azkabanu.
- A co chciałabyś robić? – spytał.
Milly zmieszała się lekko.
- Wolałabym mieć sklep sportowy. I prowadzić treningi dla chętnych – zwierzyła się cicho.
- Brzmi dobrze – odrzekł Renaud. – Jak dla mnie, lepiej niż Wizengamot. Jesteś taka... dobrze zbudowana. I silna...
- Nie tak jak ty... Ren.
Ich dłonie leżały na stoliku, już od dłuższego czasu powolutku zbliżając się do siebie, a teraz właśnie zetknęły się końcami palców. I natychmiast cofnęły się.
- Jesteś najsilniejszą dziewczyną w szkole – zapewnił Renaud. – Mogę się założyć, że pobijesz mnie na rękę.
- Nie.
- Tak.
- Nie. Dobra, to sprawdźmy! – Millicenta ustawiła łokieć na stole, oferując Renowi otwartą dłoń. Przyjął wyzwanie bez słowa. Jego ręka była ciepła i lekko szorstka. Na krawędziach palców miał odciski od trzonka miotły – quidditchowe znamię, któremu nie zapobiegały rękawiczki.
*
Chłopak i dziewczyna mocujący się na rękę w pubie, podczas Święta Zakochanych, nie jest widokiem codziennym, toteż Hermiona Granger obserwowała to zjawisko z niemałym zainteresowaniem. Widziała malujący się na twarzach dwójki Ślizgonów wysiłek, kiedy oboje wytężali swe wybujałe mięśnie. Przedramię Montague’a przypominało kłodę, a Bulstrode też niewiele brakowało. Para obsesyjnych pakerów. Nagle Montague zrezygnował z walki, a jego ręka wylądowała prosto w talerzyku z ciastkami. Przez chwilę najwidoczniej nie wiedział co począć z upapraną kremem dłonią, a potem zaczął się po prostu wylizywać. Hermiona parsknęła stłumionym śmiechem. Gdyby Montague był rudy, wyglądałby zupełnie jak Krzywołap. Bulstrode naszły chyba podobne skojarzenia, bo uśmiech miała od ucha do ucha. Panna Granger w cichości ducha przyznała, że kiedy Ślizgonka się uśmiecha, jest całkiem niebrzydka. Atmosfera w rejonie jej obserwacji wyraźnie odtajała. Parka spod znaku węża zaczęła raczyć się ciastkami, śmiejąc się i rozmawiając w trakcie. O czym, tego Hermiona nie była w stanie dosłyszeć – muzyka zagłuszała dość skutecznie konwersacje przy sąsiednich stolikach. Musiały to jednak być jakieś sprawy osobiste, gdyż znów wzięli się za ręce, a Bulstrode spłonęła rumieńcem.
- Jasny gwint... Nadchodzi epoka lodowcowa. Mamuty mają okres godowy.
Ron patrzył w tym samym kierunku co ona, a na jego piegowatej twarzy malował się niesmak. Montague tymczasem jakby coś sobie przypomniał i wygrzebał z kieszeni płaszcza podłużne pudełko. Bulstrode z wypiekami na twarzy podniosła wieczko, po czym wyjęła ze środka solenną ciemnoróżową dalię. Do łodygi przywiązane było małe czerwone serduszko. To było po prostu... słodkie.
- Jak jeszcze wyciągnie pierścionek z brylantem to normalnie nie wyrobię – sarkał Ron, z niewiadomych powodów wściekły. – Najpierw buzi, potem ślub, potem do łóżeczka siup. I zaczną produkować małych Śmierciojadów.
Hermiona poczuła, że jeszcze chwila, a rozmaże właśnie spożywaną kremówkę Ronowi na twarzy.
- Ronaldzie Weasley – odezwała się lodowatym tonem. – W twoich głębiach uczuciowych nawet mysz by się nie utopiła. Masz wrażliwość sztachety.
- No co? – powiedział Ron tonem niewinnie skrzywdzonego. – Sztachety? Nie dostałaś walentynki? Dostałaś.
- Dostałam – zgodziła się Hermiona. – Walentynkę z quidditchem.
- Co jest złego w walentynce z quidditchem? – bronił się Ron.
- Nic, pod warunkiem, że jest się facetem, który ma kafla zamiast głowy. Ron, przemyśl swoją orientację, bo może tę walentynkę nie miałam dostać ja, tylko na przykład Moon?
- Moon jest hetero – odezwał się Harry, który do tej pory milczał jak grób, dłubiąc łyżeczką w kawałku sernika.
- Jak ci poszło z Cho? – zapytał Ron, usiłując zejść ze śliskiego tematu.
- Ma za dużo wody w organizmie – odparł Harry kwaśno. – Znów płakała i znów mówiła o Cedriku. To nie na moje nerwy. Chyba przemyślę swoją orientację.
Ron zakrztusił się ciastkiem, a Hermiona dostała histerycznego ataku śmiechu.
Trzy kroki dalej dwójka Ślizgonów nadal patrzyła sobie w oczy ponad kwiatem dalii, zupełnie jakby świat dokoła nie istniał.
*
To było naprawdę fajne spotkanie, mimo że zaczęło się trochę niefortunnie. Wszystko się udało, Renaud nie zrobił żadnego głupstwa i w porę przypomniał sobie o prezencie, który pieczołowicie wybrał tego ranka w kwiaciarni „Kwiat Paproci”. A teraz wieczór miał się ku końcowi. Stali nieopodal „Trzech Mioteł” i jakoś nie chciało im się wracać do szkoły. Niebieskawe światło ulicznej latarni otaczało głowę Milly bajeczną aureolą. Ren grzał jej dłonie pomiędzy swoimi. Śnieżyca ustała, tylko drobne płatki opadały jeszcze leniwie tu i tam, stwarzając trochę nierzeczywistą atmosferę.
- Chciałem ci powiedzieć, że... wiesz, te treningi... to znaczy... – zaczął się jąkać, nagle znów przytłoczony nieśmiałością. Chciał wyjaśnić, że właściwie niekoniecznie muszą spotykać się jedynie w siłowni, ale jakoś ciężko mu było to przepchnąć przez gardło. Walentynki Walentynkami, ale może Milly wcale nie chciałaby zacieśniać znajomości? Było tylu przystojniejszych... i bardziej elokwentnych.
Milly wpatrywała się w niego błękitnymi oczami, jakby na coś czekała.
- Tak, Ren...?
- Czy... czy chciałabyś... czy byśmy mogli... mmmm...
Jak grom z jasnego nieba rozległ się gdzieś w pobliżu cichy, ale doskonale słyszalny syk:
- POCAŁUJ JĄ, KRETYNIE!!
- Aaaaghhheerrr....!!
Tuż obok przegalopowała Granger, powiewając brązowymi lokami i ciągnąc za sobą za szalik przyduszonego Weasleya. Millicenta i Renaud odprowadzili ich jednakowo osłupiałym wzrokiem. Zaraz potem przeszedł obok nich Potter, niedbale salutując do ronda tiary.
- Sorry, mały kryzys – wymamrotał.
Milly odetchnęła głęboko.
- Mówiłeś coś, Renny...
Renny kompletnie stracił głowę i zrobił dokładnie to, co mu poleciła zbzikowana Grangerówna. „No to koniec, teraz przestawi mi szczękę” – pomyślał, rozgniatając wargami usta Milly. Sekundy zdawały się wlec jak oblepione miodem pszczoły. W końcu Ren poczuł, jak palce dziewczyny wsuwają się pieszczotliwie w jego włosy, i że Milly nieśmiało oddaje mu pocałunek.
*
Kiedy po latach pani Montague wspominała swoją pierwszą randkę, zawsze nieodmiennie dochodziła do wniosku, że właśnie wtedy oddała Renowi serce i już nigdy go nie odebrała z powrotem.
Koniec