Ostrzega się, że treści zawarte w ff mogą
urazić osoby noszące bieliznę.
„Dalia Slytherinu czyli erotyk
kulturystyczny.”
Millicenta Bulstrode rzuciła spojrzenie pełne
nienawiści w stronę tej Granger. Co za pech! Że też musiało jej przypaść
takie miejsce przy stole, z którego ma doskonały, odbierający apetyt widok
na tę paskudną, małą, cherlawą, kudłatą szlamę. Szlamę z biustem nędzna
czwórka...
Millicenta siąknęła ponuro nosem i szturchnęła widelcem
leżący na talerzu kawałek gotowanego selera. Nienawidziła selera, zwłaszcza
gotowanego. Otworzyła ukradkiem podręcznik do Transmutacji i ukrytą w nim
broszurkę pod tytułem „Dieta selerowa – jak schudnąć dziesięć
funtów w pięć dni”. Wyobrażona na fotografii czarownica była obłędnie
smukła i machała do Millicenty ręką, szczerząc się jak optymistyczny rekin.
Millicenta chętnie dziabnęłaby ją w oko widelcem. Jak na razie wynikiem
diety był jedynie ocierający się już o granice obłędu wstręt do jarzynek,
oraz stan permanentnego napięcia nerwowego.
- Co czytasz? –
zainteresowała się jej sąsiadka, Phoebe Ray, usiłując zapuścić żurawia przez
potężne ramię Millicenty.
- Nic – warknęła Millicenta, zatrzaskując
podręcznik. – McGonagall zapowiedziała klasówkę.
- Na kiedy?
– spytała dziewczyna, grzebiąc widelcem w zielonym groszku i
najwyraźniej już błądząc myślami gdzie indziej. Sądząc po linii jej wzroku,
były to okolice Blaise Zabiniego.
- Na jutro – skłamała Millicenta
z satysfakcją. – Z całego semestru.
Phoebe kwiknęła rozpaczliwie,
gwałtownie zaczynając przeszukiwać torbę szkolną.
- Chwila... z całego
semestru? – ocknęła się raptem. – To powinno być zapowiedziane
na dwa tygodnie z góry! I dlaczego reszta się nie
uczy?!
Rzeczywiście, stół Slytherinu był dość wyluzowany, choć zwykle
przed takimi pogromami atmosfera była nerwowa, a zagrożona zwierzyna szkolna
zakuwała szaleńczo, nie odrywając oczu od podręczników i na oślep poszukując
czegoś jadalnego na talerzach.
- O, pewno się pomyliłam – mruknęła
Millicenta niedbale, z sadystyczną przyjemnością krojąc selera na ćwiartki.
Zjadła kawałeczek. Bleee... Wielka Morgano, ileż to trzeba się nacierpieć,
żeby poprawić sobie urodę.
Uniosła głowę, tocząc wzrokiem po obżerających
się bezwstydnie Ślizgonach. Parkinson jedną ręką dziobie dystyngowanie
groszek jak przerośnięta gołębica (rozumu ma tyleż samo co gołąb). Drugą
trzyma pod stołem i, sądząc z rumieńców Malfoya, oboje są dość zaabsorbowani
czymś innym niż jedzenie. Toran i Moon szepcą sobie coś nawzajem na ucho i
co chwila parskają śmiechem. Obok Lestrange – co ta mała gnomka robi
na prestiżowym miejscu zarezerwowanym dla piątoklasistów? – rzeźbi w
ziemniakach puree koślawego kota, dorabiając mu uszy z plasterków ogórka
oraz wąsy z zielonej pietruszki. Natomiast w dalszej perspektywie Millicenta
zobaczyła męski profil siódmoklasisty Montague’a i raptem gwałtownie
przełknęła ślinę.
Montague jadł kotleta. Wielki Hall i całe otoczenie
przestało się liczyć. Montague kroił mięso... o Merlinie, mięso... na
niewielkie fragmenty. Kawałki cielęciny jeden za drugim z gracją windowały
się w górę na czubku widelca i znikały w ustach ścigającego Slytherinu.
Millicenta z bolesną ostrością widziała każdy ruch jego szczęk i różowy
czubek języka oblizujący zaokrągloną dolną wargę z aromatycznego sosu. Nad
stołem unosiły się ekstatyczne zapachy pieczeni cielęcej i ryżowego puddingu
z malinami, wprawiając biedną Millicentę w stan niemal narkotycznego
upojenia. Osłabła Millicenta oczami wyobraźni nagle ujrzała samą siebie, jak
z bojowym okrzykiem rzuca się poprzez stół – półnaga, wymalowana na
niebiesko niczym Piktyjska wojowniczka – i przywiera ustami do ust
Montague’a, wydzierając mu przemocą spomiędzy zębów kęs soczystej
cielęciny. Chwyciła go obiema rękami za kark, czując pod palcami potężne
mięśnie, a pod wargami słony smak jego krwi, sosu i szorstki dotyk zarostu.
Wepchnęła mu do ust resztę kotleta i jadła wprost z niego, smakując w
ekstatycznym uniesieniu imbir, kardamon i chrupiące skwareczki z bekonu,
spocona z podniecenia, napięta, chwiejąca się na granicy
spełnienia...
*
Renaud Apollon Montague pożywiał się w błogim spokoju
kotletem cielęcym bez kości, nie mając pojęcia, że jest obiektem czyichś
marzeń natury kulinarno-erotycznej. W głowie pojawiały się i znikały kolejne
wykresy taktyczne przyszłego meczu z Krukonami. Niedawno przeszedł z drużyny
rezerwowej do składu głównego i chciał wypaść jak najlepiej. Wokoło trwał
codzienny rozgwar obiadowy, równie naturalny i powszedni jak otaczające go
powietrze. Chłopak z roztargnieniem uniósł wzrok i bezmyślnie przesunął nim
po stole Slytherinu, aż do momentu w którym jego spojrzenie zatrzymało się
na dużej, krótko ostrzyżonej dziewczynie, wpatrzonej w niego łapczywie.
Jeszcze nigdy w życiu nie poczuł się tak... wystawiony na cel. Dreszcz
przeszedł całe ciało Montague’a – stado niewidzialnych mrówek
przegalopowało po nim od czubka głowy, poprzez pierś, plecy i rejony rzadko
omawiane publicznie, aż po czubki palców u nóg. Jak zahipnotyzowany królik,
wystraszony Renaud nie mógł oderwać oczu od chłodnych, niebieskich oczu
obserwatorki, która właśnie w niesłychanie seksowny sposób oblizała górną
wargę. Łatwo mógł sobie wyobrazić, jak ta... (Na Merlina, jak ona się
nazywa? Prawda, Bulstrode.) Bulstrode zrywa z niego ubranie i gwałci go tu
na stole, publicznie... wśród półmisków z puree ziemniaczanym i groszkiem z
marchewką.
Bulstrode przymknęła powieki i przesunęła palcem po
uchylonych wargach.
Montague ogromnym wysiłkiem woli spróbował przełknąć
to co miał w ustach. Zdradziecki kawałek cielęciny zmylił drogę i wpadł nie
tam gdzie trzeba, a bohaterski ścigający zaniósł się okropnym,
rozdzierającym kaszlem.
- No, no... Uważaj, koleś, bo się udławisz
– rzucił jowialnie Vincent Crabbe, waląc kolegę między łopatki.
Montague wypluł przeżuty kęs na obrus, złapał dech i otarł załzawione oczy.
W stronę tej Bulstrode postanowił już na wszelki wypadek nie patrzeć.
*
Millicenta oprzytomniała, kiedy Montague się zadławił. Poczuła jak
oblewa ją zdradliwe gorąco rumieńca zażenowania. Na miecz Slytherina,
dobrze, że nikt tu nie umie czytać w myślach, bo musiałaby chyba utopić się
w jeziorze. Co za wstyd, co za kompromitacja, co za... przyjemne wizje...
Od dalszych mąk psychicznych wybawiło ją przybycie spóźnionej, zmęczonej
sowy pocztowej, która wylądowała przed nią z łomotem, przewracając solniczkę
i dzbanek z sokiem porzeczkowym. Był to wielki puszczyk wirginijski,
dźwigający niezbyt dużą, lecz widocznie ciężką paczkę. Millicenta osuszyła
obrus zaklęciem, po czym odebrała od sowy przesyłkę. Ptak wyciągnął znacząco
nóżkę, do której przywiązana była skórzana sakiewka. Millicenta spojrzała na
rachunek i z westchnieniem włożyła do sakiewki dwanaście galeonów. Uj,
drogo... Zadowolony puszczyk zabrał się do wybierania z półmiska resztek
cielęciny, ku skrywanej zazdrości Millicenty.
- Co dostałaś? Co to jest?
- zaciekawiły się natychmiast sąsiadki.
- Hantle – odparła
Millicenta, dokładając sobie marchewki do selera. Serce biło jej tak, jakby
chciało wyskoczyć z piersi. Dziewczyny błyskawicznie straciły
zainteresowanie. Cóż ciekawego mogło być w hantlach?
*
Wieczory w
Domu Slytherin tradycyjnie spędzano w pokoju wspólnym, na odrabianiu lekcji
i rozmaitych grach towarzyskich. Severus Snape patrzył krzywym okiem na
uczniów włóczących się po mrocznych korytarzach, nawet jeśli byli to jego
właśni wychowankowie. Czasem jednak udzielał dyspensy w szczególnych
okolicznościach. Takimi okolicznościami była na przykład niemiłosiernie
długa kolejka do urządzonej w lochach komnaty ćwiczeń, a sytuację dodatkowo
komplikowało purytańskie zarządzenie wicedyrektorki, nakazujące rozdzielać
ćwiczących chłopców od dziewcząt. (Jakby to mogło czemukolwiek zapobiec.) Na
szczęście dziewczyn uprawiających ostre sporty w Slytherinie było jak na
lekarstwo, więc Millicenta miała co drugi dzień między dziewiątą a dziesiątą
błogosławioną samotną godzinkę, którą spędzała w oparach chłopięcego potu i
skarpetek, waląc w worek treningowy i podnosząc sztangę, otrzymaną w
prezencie gwiazdkowym. Tym razem, ledwo zamknęła za sobą drzwi, Millicenta z
mocno bijącym sercem zabrała się za rozpakowywanie tajemniczej przesyłki.
Uporała się z licznymi sznurkami i zaklęciem klejącym, po czym okazało się,
że omyłkowo otworzyła dno. Na samym wierzchu leżały eleganckie hantle z
uchwytem owiniętym skórą. Millicenta wyciągnęła je niecierpliwie i z
łoskotem zrzuciła na podłogę. Pod spodem leżał periodyk traktujący o
kickboxingu, który podzielił los hantli. Millicenta znacznie delikatniej
wyjęła z pudełka żurnal mody, z zazdrością patrząc na okładkę, gdzie
wydekoltowana wiedźma machała subtelnie różdżką, wyświetlając raz za razem
napis: Co będzie modne wiosną? Nie czekaj do ostatniej chwili. Bądź piękna
już teraz. Spojrzała na Millicentę krytycznie, wydymając z dezaprobatą usta.
Dziewczyna pokazała jej język i rzuciła czasopismo na ławę do robienia
„brzuszków”. Z samego dna, ostrożnie, z zapartym tchem wydobyła
najbardziej oczekiwaną i wytęsknioną część swego zamówienia.
Czarne
koronki zalśniły w świetle pochodni, subtelny, przejrzysty jedwab miękko
przesunął się po dłoni zachwyconej dziewczyny. Czując rozkoszny zawrót głowy
przytuliła chłodną tkaninę do policzka, napawając się jej elegancją i
delikatnością. Potem odłożyła ostrożnie koszulkę i znów sięgnęła do
kartonika wyciągając parę koronkowych fig. Były bezwstydnie skąpe –
właściwie kawałek jedwabnej szmatki ze sznureczkami. Starsza pani Bulstrode
wolałaby umrzeć niż włożyć coś takiego. Młodsza zgodziłaby się umrzeć po
przymiarce. Gorset stanowił godny dodatek do majtek. Czarny, połyskliwy, z
czarnej koronki i jedwabiu w małe różowe motylki. Zapłoniona Millicenta
błyskawicznie pozbyła się przyodziewku i włożyła wyzywającą bieliznę.
Na
jednej ze ścian lochu od niepamiętnych czasów tkwiło duże lustro. Nie było
nawet magiczne, co skrupulatnie sprawdzały kolejne pokolenia Ślizgonów. Po
prostu kiedyś zostało wmurowane w ścianę i nikomu nie chciało się go usuwać,
choć pomieszczenie służyło już rozmaitym celom, dopóki nie zrobiono w nim
siłowni. Millicenta nieśmiało zerknęła na połyskliwą taflę. No cóż nie
wyglądała może jak modelka z żurnala „Delicious Dessous” ale
efekt był całkiem zadowalający. Millicenta nie była żadnym cudem, zdawała
sobie z tego sprawę z bolesną trzeźwością. Po ojcu odziedziczyła grube kości
i masywną budowę, po matce natomiast gęste, sztywne włosy nieokreślonego
burego koloru, z którymi nie można było zrobić niczego sensownego. Kiedy
miała dwanaście lat, w akcie buntu ostrzygła się po męsku i od tamtej pory
konsekwentnie kreowała się na twardą chłopczycę, choć w głębi ducha bolała
nad tym i piekielnie zazdrościła koleżankom mającym wzięcie. Natomiast w
powiewnym kompleciku po raz pierwszy poczuła się lekko, powabnie i kobieco.
Zerknęła na pergamin, dołączony do bielizny i przeczytała głośno: Charpente.
Natychmiast potem straciła oddech, gdyż gorset zacisnął się bezlitośnie
wokół niej, niemal zgniatając jej żebra. Na bezdechu znów popatrzyła w
lustro i oniemiała. Koronkowa machina tortur ukształtowała jej figurę w
formę nader seksownej klepsydry. Różowe motylki figlarnie przeświecały przez
powiewną jedwabną szmatkę wierzchnią.
Millicenta Bulstrode w tejże chwili
poprzysięgła sobie w duchu, że już nigdy nie założy tych okropnych
barchanowych majtek, w które z upodobaniem zaopatrywała ją matka, nawet
gdyby miała na nową bieliznę wydać całe kieszonkowe.
*
- Zapomniałem
w siłowni swetra – zorientował się Montague, wychodząc spod prysznica
i patrząc na stosik swoich ubrań.
- Jutro zabierzesz – powiedział
Marcus Flint, wycierając włosy. – Już prawie cisza nocna.
- Coś ty,
to markowy sweter, jak mi go ktoś rąbnie, to matka łeb mi upitoli przy samym
tyłku.
- No chyba że tak. Leć. To w końcu na tym samym korytarzu, jakby
coś to się Severowi wyłgasz.
Montague machnął różdżką nad swoją odzieżą,
mamrocąc zaklęcie czyszczące. Ubrał się i już go nie było. Dystans między
siedzibą Slytherinu a Komnatą Potrzeb Fizycznych, jak ją z przekąsem
nazywali starsi uczniowie, przebiegł kłusem i na palcach, rozglądając się,
czy gdzieś przypadkiem nie zalśnią złowróżbnie zielone ślepia Pani Norris.
Pamiętał, że właśnie trwa pora przeznaczona na treningi dziewczyn, więc
przezornie przyłożył ucho do drzwi, lecz panowała za nimi głucha cisza. Nie
przeczuwając niczego złego, wszedł do środka.
*
Ściśnięta gorsetem
Millicenta mogła zdobyć się jedynie na słabe
„yyyyyyyyiiiiiiiiiii”, co zabrzmiało jak mysz przeciągana przez
wyżymaczkę. Natychmiast zresztą zagłuszyło ją basowe
„yaaaaaaaaah!!!” zaskoczonego Montague’a.
- Prze-prze-praaszam... – wybełkotał zbaraniały chłopak.
Millicenta znów kwiknęła cienko, usiłując się zasłonić rękami, co było z
góry skazane na niepowodzenie. Renaud w panice rozejrzał się po sali. Jego
sweter zwisał sobie najspokojniej z drążka. Wiedział, że powinien teraz jak
najszybciej zniknąć, nim hałasy zwabią tu Snape’a, lub co gorsza
Filcha, ale jednocześnie miał w pamięci długie kazanie matki na temat tego,
jak luksusowa jest wełna mirbilonga i jaka była cena tego przeklętego
ciucha. Rozpaczliwym szczupakiem rzucił się w stronę swojej własności, a
następnie, już ze zdobyczą w garści, wypadł na korytarz, zatrzaskując za
sobą drzwi, w które sekundę później coś potężnie huknęło. Wstrząśnięty
chłopak pogalopował z powrotem do dormitorium, tuląc do piersi odzyskany
sweter.
*
Millicenta, dysząc ciężko, wpatrywała się w drzwi, na
których ciężkie hantle zostawiły całkiem wyraźne wgłębienie.
„Na
Merlina, szkoda że nie trafiłam tego kretyna” – pomyślała, ale
natychmiast się poprawiła. – „Kurczę, dobrze ze nie trafiłam, bo
bym go zabiła.”
- Deficeler – mruknęła.
- Deficeler!
– powtórzyła głośniej, lekko zaniepokojona i znów sprawdziła
metkę.
- Déficeler... – W końcu wymówiła słowo z odpowiednim
akcentem. Gorset puścił i nareszcie mogła normalnie oddychać. Cholerna
francuska firma.
Przez resztę przydziałowej godziny boksowała i kopała
worek treningowy, wyobrażając sobie, że jest to Montague. Mogła założyć się
o cokolwiek, że ten palant rozpaplał natychmiast wszystko w pokoju wspólnym
i właśnie zarykuje się wraz z kumplami, wyśmiewając się z niej. Rąbnęła w
worek z takim impetem, że omal nie urwał się ze sznura. Jednocześnie była
wściekła na siebie. Idiotka! Bezmyślna kretynka! Na mózg jej padło
chyba jakieś zaćmienie, że nie zamknęła porządnie drzwi zaklęciem blokady.
*
Kiedy Montague wrócił, był czerwony jak piwonia i kurczowo
przyciskał do piersi swój święty sweter, co Flint zauważył z niejakim
rozbawieniem.
- Co jest? Zgwałcił cię kto, Rennie?
- Y-y... –
wymamrotał Rennie przecząco. – Wi-widziałem tą... no... tę...
-
McGonagall?
- Nie... No, tę... dziewczynę...
Flint uniósł brwi.
-
Gołą? – upewnił się. Sądząc po stanie kumpla, wrażenie musiało być
potężne. Biedny Ren. Muszą coś zrobić z tą jego nieśmiałością, bo w tych
warunkach chłopak do końca życia zostanie dziewicą.
- W bieliźnie
– sprostował Montague, w końcu przestając tulić sweter.
Z kąta
ozwał się złośliwy chichot Pansy Parkinson.
- To dopiero musiał być
wstrząsający widok. Bulstrode w biustonoszu. Jesteś pewien, że to nie była
dojna krowa w staniku?
- Pansy... – odezwała się Toran, nie
podnosząc nawet wzroku znad książki. – Masz coś do kobiet o pełnych
kształtach? Ona przynajmniej ma na czym nosić stanik, w przeciwieństwie do
niektórych obecnych tu osób. A propos, przysłali ci już ten eliksir na
powiększenie atrybutów, który onegdaj zamówiłaś?
- Czego? – nadęła
się Parkinson.
- Cycków, Pansy, cycków – rzuciła Toran niedbale,
przewracając stronę. – Przepraszam, powinnam pamiętać, żeby się do
ciebie zwracać twoim językiem. Każdemu według potrzeb jego.
Towarzystwo
w salonie zarechotało radośnie. Większość pamiętała katastrofalne wyniki
eksperymentu Pansy, która w trzeciej klasie próbowała sobie powiększyć biust
zaklęciem i wylądowała w Ambulatorium z piersiami długości dwóch metrów, a
do tego pokrytymi łuską. Do końca roku nazywali ją wtedy Flądrą, co
doprowadzało ją do łez wściekłości. Wkrótce większość zebranych robiła
ustami „rybkę”, mimo protestów Malfoya, który niezbyt
entuzjastycznie próbował bronić swej mopsowatej bogdanki. W rezultacie
obrażona Parkinson wyniosła się do sypialni, a reszta już w zasadzie nie
pamiętała, od czego zaczęła się cała sprawa. Oprócz Renauda Apollona
Montague, rzecz jasna.
*
Pośrodku zastawionego wszelakim jadłem stołu
siedziała posągowa dziewczyna w kusej koronkowej bieliźnie. Zanurzała dłonie
w stojącym obok torcie, a potem oblizywała kolejno każdy palec z bitej
śmietany, patrząc na Renauda oczami niebieskimi i chłodnymi jak dwa jeziora.
- Chodź do mnie – powiedziała, wyciągając ramiona. – Chodź,
pocałuj mnie mocno. Pragnę cię.
Jej usta były czerwone od lukru. Powoli,
zmysłowo rozsmarowywała biały krem po nagich ramionach i piersiach ledwo
przysłoniętych koronkami.
- Jestem taka słodka... chcesz tego. Chcesz,
prawda?
Montague westchnął przez sen, uszczęśliwiony i oblizał się ze
smakiem. Jego nozdrza drgały, łowiąc wyimaginowaną woń kremu śmietankowego i
czekolady. Słodkie usta dziewczyny były coraz bliżej.
*
Millicenta błądziła w lustrzanym labiryncie. Ku swemu potwornemu
zawstydzeniu, miała na sobie wyłącznie majtki. Na dodatek były to te
potworne, barchanowe majtasy z gumką. Millicenta zasłaniała piersi rękami,
szukając wyjścia spomiędzy luster, wściekła i nieszczęśliwa. Raptem w jednym
z luster pojawiła się postać wysokiego, muskularnego chłopaka.
-
Przepraszam – powiedział, patrząc na nią.
- Przepraszam –
rozległo się z drugiej strony. Ten sam chłopak spoglądał z drugiego
lustra.
- Przepraszam...
- Przepraszam...
-
Przepraszam...
Postacie Montague’a mnożyły się w dziesiątki i
setki, otaczając Millicentę nieprzebranym tłumem. A potem niespodziane
poczuła ramiona otaczające ją od tyłu, czyjś – jego! –
oddech na uchu i usta pożądliwie przywierające do jej szyi, a potem wilgoć
języka, przesuwającego się po wrażliwej skórze.
- Co ty ro... –
jęknęła słabo.
- Mrrrrrrrrrrrr... – odpowiedział
Montague.
Millicenta poczuła, że sen rozwiewa się, ale mruczenie i wilgoć
na szyi należały do świata jawy. Na pół śpiąca, sięgnęła ręką i natrafiła na
coś miękkiego.
- Anette! Do diabła, pilnuj tego swojego kocura, bo
nie ręczę za siebie!
c.d.n.
nadzieja
30.07.2004 11:04
Powtórzenia to tak chyba z zamierzenia
wystąpiły
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/smile.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='smile.gif'
/> .
Ja mam tylko jedno zażalenie. Czemu tak rzadko piszesz
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/biggrin.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'
/> ?
Świetna robota, tak zresztą jak zawsze.
3 literki:
C,D i N natchnęły mnie wiarą, ze może tym razem nie będzie trzeba czekać
kilku miesięcy na kolejną dawkę twoich możliwości
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/wink.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='wink.gif'
/> .
pod którymś wcześniejszym opowiadaniem
toroj była już taka uwaga, ale pozwolę sobie powtórzyć - trza założyć
fanklub
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/biggrin.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'
/>
opowiadanie jak zwykle świetne. Co do powt
użeń -
proponuję się nie denerwować i zostawić bez komentarza.
ekhm... ja tylko powiem, że fick zachacza
nieco o Kwiat Lotosu, nie, żebym miał go zamiar przenosić w tej
chwili.
ale pisząc next party zastanów sie nad tym czy chcesz tam
przenieść opowiadanie czy nie.
Ludwisarz
30.07.2004 13:09
Hm, opowiadanie conajmniej
niecodzienne.
Jesli chodzi o styl i samo pisanie - nie mam zadnych
zastrzezen, razacych bledow nie zauwazylem.
Co do tresci.. hm hm,
mimowolny usmiech wpelzl na me usta kiedy czytalem o gwlacie posrod groszku
z marchewka... Ale to jest Twoj styl, i chwala Ci za to.
Nie wiem co to jest Kwiat Lotosu,
przypuszczam, że jakiś dział na obłapianki. Nic gorszego już nie będzie,
gwarantuję. Piszę lekki erotyk, a nie pornografię. Myślę, że jeszcze będzie
się to mieściło w kategorii romansu.
Panowie z Monty Pythona
udowodnili że granicę dobrego smaku można przesuwać niemal w nieskończoność,
co tez udało się i Tobie =)
Gwałt pośrodku stołu, sceny z
"pakerni" - mniam.
A wszystko czasami opisane az zbyt
dosłownie, np. przedostatni akapit - paskudne, a jednocześnie - na swój
sposób - "urocze"
zbędnych powtórzeń, a tym bardziej
tych... no... jak im tam - powtużeń nie zauważono
EDIT// terz XPPPP
no i jak zwykle coool

kiedy bedziemy mogli przeczytać dalej??
Ani śladu niedosytu...
Skupienie odciągnęło moją uwagę od jakichkolwiek błędów, jeśli takowe były...
To co mnie w pewien sposób „urzekło” to humor zręcznie wpleciony w rozwalające opisy...
cholera nie ma sie do czego przyczepić
Jestem pod wrażeniem co bywa niezwykle rzadkim u równie wybrednych istot...
Jednym a raczej dwoma słowami: świetna robota...
Jedyne co mnie teraz męczy to apetyt na więcej...
Psychopatka
01.08.2004 12:20
No wiec.... Profesionalnie napisane =)
Co tu dużo mówić. Cudowne w kazdym
szczególe. Ciekawe jest to, że piszesz o tych drugoplanowych mniej
znaczących postaciach. Cóż...trzeba znac sie na rzeczy zeby z wlasnie takich
hmm... nienajciekawszych bohaterów (przynajmniej tak je przedstawila
Rowling) tworzyć takie cudeńka jak np ten fick
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/laugh.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='laugh.gif'
/> Chyle czoła.
*
Brokuł na talerzu Millicenty otworzył
parę zielonych ślepek i zmierzył ją podejrzliwym spojrzeniem. Millicenta
zawahała się, niezdecydowanie machając widelcem nad oczastym warzywem.
Zerknęła szybko na boki, kontrolując współbiesiadników, ale nikt na nią nie
patrzył. Czuła się dość dziwnie. W głowie jej huczało i, o dziwo, nie miała
apetytu. Na widok Malfoya, opychającego się jajecznicą na bekonie, robiło
jej się mdło. Parkinson dystyngowanie spożywała tosta z marmoladą
pomarańczową, wytwornie odginając paluszek.
„Kretynka”
– pomyślała Millicenta, ponownie kierując wzrok na własny talerz.
- Co chcesz zrobić? – spytał brokuł surowo.
- Zjeść,
oczywiście! – syknęła. – Głupie żarty.
-
Morderczyni!! Kanibalka!!! – wrzasnął brokuł
gromko, aż dziewczyna się wdrygnęła. Wyciągnęła różdżkę i skierowała ją na
krnąbrne warzywo.
- Finite incantatem.
- Ho fy hofif? – zdziwiła
się Phoebe z pełnymi ustami.
- Nic... – bąknęła Millicenta, gapiąc
się tępo w brokuła, który wyglądał już całkiem normalnie. (Oczywiście
pomijając to, że brokuły na ogół mają lekko podejrzaną aparycję ufarbowanego
kalafiora.)
„Ciekawe czy to był czyjś kawał, czy ja już wariuję z
głodu?” – pomyślała z rezygnacją i odsunęła talerz. Zupełnie już
straciła apetyt na cokolwiek.
Żołądek Millicenty Bulstrode przespał całą
Transmutację i pół Wróżbiarstwa, a obudził się dopiero wtedy, gdy jego
właścicielka na polecenie Sybilli Trelawney wypiła filiżankę Earl Greya i
popatrzyła na fusy.
- A teraz, kochani, skupcie się i otwórzcie swoje
wewnętrzne oko na sprawy nadprzyrodzone – zaintonowała profesorka,
łypiąc nawiedzonym spojrzeniem zza wielkich okularów. Wokół unosił się
duszący zapach sandałowego kadzidła, co przyprawiało Millicentę (i nie tylko
ją) o lekki somnambulizm typu dziennego. Millicenta zajrzała do filiżanki,
usiłując wysilić wewnętrzne oko, po czym ujrzała na jej dnie pieczonego
kurczaka.
Zbladła i upuściła naczynie, co natychmiast zwróciło uwagę
Trelawney, która przyfrunęła do jej stolika z miną ważki, która właśnie
zobaczyła wyjątkowo smakowitą muchę.
- Niezbadane są wyroki,
losu, moja droga – jęknęła, podnosząc filiżankę i niemal wsadzając do
niej nos. – Ooooch... och, jej...
Niektórzy uczniowie przewracali
teatralnie oczami, a Teddy Nott przyłożył sobie do twarzy dwa spodeczki i
złożył usta w dziobek, parodiując nauczycielkę wróżbiarstwa. W innych
okolicznościach Millicenta może nawet by się uśmiechnęła.
- Widzę
zagrożenie zdrowia, a może nawet życia – ciągnęła Trelawney grobowym
głosem.
„Jasne, po prostu zaraz umrę z głodu” –
pomyślała Millicenta z sarkazmem.
- I... strzeż się jasnowłosego
mężczyzny... – zakończyła profesorka uroczyście.
Cała klasa
zgodnie ryknęła śmiechem. Sugestia, że Millicencie w jakikolwiek sposób
mógłby zagrażać jakiś mężczyzna, wszystkim wydała się wyjątkowo śmieszna.
Wschodząca gwiazda magicznego kickboxingu zrobiła dobrą minę do złej gry i
przywołała z wysiłkiem na twarz ironiczno-drapieżny uśmiech, choć jej serce
łkało dramatycznie.
Dzień ciągnął się niemiłosiernie, a półobłąkana z
głodu dziewczyna snuła się z lekcji na lekcję, automatycznie wykonując
polecenia nauczycieli, i partoląc jedno ćwiczenie po drugim. Ignorowała
pytania ze strony koleżanek, albo odpowiadała coś ni w pięć ni w dziewięć,
marząc tylko o tym, by już była cisza nocna i mogła się położyć. Kiedy
spała, zapominała, że jest głodna.
Ostateczna katastrofa – a
przynajmniej Millicenta uznała ją za kulminacyjną – nadciągnęła tuż po
obiedzie, na który nie poszła, gdyż stwierdziła, że nie będzie w stanie
znieść widoku współplemieńców obżerających się jak stado błotoryjów. Zamiast
tego ukradkiem spożyła sucharek i małą marchewkę w zaciszu biblioteki.
Wybrała dział arabski, gdyż pismo robaczkowe na grzbietach książek było
ostatnią rzeczą, która mogła skojarzyć się z jedzeniem.
*
Gregory
Goyle stał sobie spokojnie przed pracownią Snape’a i czekał na lekcję
Eliksirów, konsumując ze smakiem małe babeczki kokosowe z papierowej
torebki, gdyż zostało mu jeszcze parę luk w brzuchu, które miał szczery
zamiar wypełnić. Nagle jego spokój został zmącony przez zjawisko tyleż
niespodziane co przerażające: krok od niego stała Millicenta Bulstrode i
patrzyła na niego nawiedzonym wzrokiem, śliniąc się jak wilkołak.
Gregory’emu kęs babeczki nagle urósł w ustach.
- N-no co...? Co
ty?! – wyjąkał, cofając się mały kroczek i przyklejając plecami do
kamiennej ściany.
Oszalała Bulstrode wyrwała mu z ręki połówkę ciastka i
pożarła jednym chapnięciem, jak wilk połykający Czerwonego Kapturka. Goyle
wzdrygnął się nerwowo, kiedy wydarła mu z drugiej ręki torebkę, po czym w
błyskawicznym tempie pochłonęła pozostałe trzy babeczki, dławiąc się z
pośpiechu i brudząc kremem. Uczniowie w milczeniu obserwowali ze zdumieniem
ten niespodziany pokaz. Goyle odruchowo schował ręce za siebie, jednocześnie
usiłując wniknąć w ścianę, gdyż nie miał pewności, czy dziewczynie starczą
słodycze i czy nie zacznie następnie odgryzać mu palców.
- Ją zupełnie
pogięło! – odezwał się Malfoy tonem, w którym pobrzmiewała
fascynacja.
Millicenta oblizała skrupulatnie palce z kremu, po czym jakby
się ocknęła. Potoczyła wzrokiem dokoła, spojrzała na pustą torebkę po
ciastkach i nagle zaczęła szlochać. Rzuciła papier na posadzkę i pobiegła
kłusem do damskiej toalety, zanosząc się płaczem.
- No, mówię wam,
normalnie jej odbiło – powtórzył Draco swe oświadczenie.
- Zamknij
się – burknął Renaud Montague, odprowadzając Millicentę zatroskanym
spojrzeniem.
*
Zanim Millicenta umyła się i doszła do siebie po
wymuszonych wymiotach, minęło dobre piętnaście minut. Spóźniła się na
Eliksiry, co dało Snape’owi okazję do wygłoszenia zgryźliwego
komentarza i wlepienia jej szlabanu. Dalsza część lekcji przebiegała
normalnie, przynajmniej jeśli chodzi o część teoretyczną. Millicenta
słuchała jednym uchem wykładu, robiąc niemrawo notatki, doskonale świadoma
tego, że trzy czwarte klasy gapi się na nią z ciekawością, a zagorzałe
plotkary wymieniają liściki pod ławkami, obgadując ją zawzięcie. Pieprzony
Goyle z jego pieprzonymi ciasteczkami... Mają nowy temat i będą go wałkować
w te i we wte. Właściwie powinna już się przyzwyczaić. W drugiej klasie ktoś
wymyślił historyjkę, że tak naprawdę urodziła się jako chłopak, ale rodzice
ją transmutowali, bo woleli dziewczynkę. W trzeciej zaczęła uprawiać boks i
z tego powodu niemal jednogłośnie uznano ją za lesbijkę. W czwartej na
lekcji Opieki nie chciał do niej podejść jednorożec, co wywołało nową falę
plotek. Jeśli teraz otrzyma etykietkę wariatki, nie będzie to szczególnie
oryginalna teoria.
- Składniki macie na tablicy, przepis w podręczniku
na stronie. Co należy zrobić z piołunem, panie Weasley?
- Pokroić, panie
profesorze.
- Czy dowiem się jakiej długości mają być odcinki, czy to
przekracza pańskie możliwości?
- Eeee... pół cala?
- Od zadawania
pytań jestem ja, Weasley.
Millicenta wzruszyła lekko ramionami,
rozpalając pod kociołkiem. Nic nowego, Gryfiaki jak zwykle podpadają.
Zaczęła kroić piołun na półcalowe kawałki. Rdest, piołun, wrzucać w
odstępach dwuminutowych... Zamieszać... w lewo czy w prawo? Była nieco
otępiała. Przebijała się przez treść przepisu, czytając jedno zdanie po trzy
razy i zapominając je po chwili. Pajęcza nóżka... jedna czy dwie? Niebawem
ciecz w kociołku przybrała błotnistą barwę i zaczęła wydzielać paskudny
zapach. Millicenta zajrzała do kociołka sąsiadki, gdzie buzujący eliksir
miał kolor smoliście czarny, nie miała jednak pewności, czy było to
prawidłowe. „Eliksir w końcowej fazie warzenia powinien przybrać kolor
pomarańczowy – patrz wzornik, próbka nr 6” – przeczytała
końcowe zdanie. To, że Longbottomowi znów nie wyszło i Sever go tradycyjnie
ochrzaniał, jakoś Millicenty zupełnie nie pocieszało. Eliksir śmierdział
szatańsko. Przed oczami zaczęły jej pływać drobne srebrne gwiazdki. Było jej
coraz bardziej duszno i mdło, a w dodatku uwierał ją gorset. W końcu cała
sala lekcyjna przechyliła się na bok. Zanim wszystko pogrążyło się w mroku,
Millicenta usłyszała jeszcze:
- O, gruba się
wykopyrtnęła...!
*
Obudziła się w znajomej sali w skrzydle
szpitalnym, w momencie gdy Madam Pomfrey podsunęła jej pod nos sole
trzeźwiące. Leżała w łóżku, odziana w niegustowną szpitalną koszulę
nocną.
- Niedotlenienie i zagłodzenie – rzekła surowo pielęgniarka.
– Coś ty sobie myślała, moja panno? Że można żyć powietrzem? A te
siniaki na żebrach od fiszbinów? Ach te dzisiejsze nastolatki, nic tylko
diety i umartwienia. Zupełnie jakby to było coś warte –
gderała.
Pod czujnym okiem hogwarckiej służby zdrowia, Millicenta wypiła
esencjonalny rosół z wołowiny i stwierdziła z rezygnacją, że skoro już
zawaliła dietę, to równie dobrze może zacząć jeść normalnie. Rosół jej
smakował. Bez oporu pozwoliła wepchnąć w siebie nową porcję eliksiru
wzmacniającego i puree z zielonego groszku, a potem spytała, czy jest coś na
deser. Jej żołądek, katowany od tygodnia selerem oraz brokułami, krzyczał
wielkim głosem „wolność, wolność!!” i żądał nadrobienia
zaległości.
- A tak nawiasem, śliczna bielizna, kochanie –
zauważyła sztucznie niedbałym tonem pielęgniarka. – Spróbuj się
przespać z godzinkę, zanim cię wypuszczę. Albo po prostu odpocznij. Tu masz
coś do poczytania.
Położyła na kołdrze jakąś cienką broszurkę, po czym
wyszła, rzucając dziewczynie na odchodnym znaczące spojrzenie.
Millicenta nieufnie zerknęła na bladoróżową okładkę i przeczytała tytuł:
„Co czynić by nasiono owocu nie wydało, czyli o nowoczesnej
antykoncepcji.”
ha pierwsza
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/tongue.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='tongue.gif'
/>
do cholery nie będę się powtarzać... nic dodać nic
ująć... piękna robota Toroj...
Toroj - za tą część duża babeczka
kokosowa dla Ciebie =)
tym razem może mniej do śmiechu, ale trzyma
poziom
- O, gruba się wykopyrtnęła...! :rotfl
Chauve-Souris
04.08.2004 12:10
Ach... ach... ach... przeczytałam to po raz drugi i wydało mi się to jeszcze lepsze, niż za pierwszym razem

Toroj... jestes już sławna na cały polski fakfiktowy internet

A to o czyms świadczy (zwykle w tym momencie dodaję: ale o czym?, jednakowoż teraz z oczywistych powodów tego nie zrobię

). Uwielbiam Twoje opowiadania... tak pełnych humoru i ciepłych równocześnie, tak żywych, realnych i prawdopodobnych fafików nie czytałam u nikogo innego... łączysz humor ze smutkiem, absurd z prawdopodobieństwem... Twoi bohaterowie sa żywi i tacy... ludzcy. Nawet Sever (a może w szczególności)...
Ah. Czy ja już Ci dziękowałam za te opowiadania? Nawet jesli tak to powtórze. Dziękuję.
Bises:*
Nietoperek
jeju, jak ja lubię twoją twórczość, Toroj.
Chyba komentowałam to juz na DK. Ale skomentuję i tutaj. bardzo mi się
podoba, jest łądnie napisane ( jak każde twoje opowiadanie). W pierwszej
części istotnie więcej humoru było, ale druga też niczego sobie. Cóż,
zostaje tylko powiedzieć, że czekam na następną część =)
po prostu swietne! tak sie polewalam z
tych dwoch czesci ze omalo co a bym spadla z krzesla.....popieram
poprzednikow.....oraz tez czekam na nastepna czesc
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/smile.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='smile.gif'
/> pozdrowka, dai
loonatyk
07.08.2004 21:30
Ciekawe, znasz się na rzeczy. Będzie coś
jeszcze?
dawno nie czytałam tak dobrego
opowiadania. gratuluję pomyslu na rozbudowaną i tak wciągającą fabułę. nie
trzymaj nas długo w niepewności i dawaj kolejny part
cellpadding='3' cellspacing='1'>
QUOTE (Toroj @ 30.07.2004
13:29) |
Nie wiem co to jest
Kwiat Lotosu, przypuszczam, że jakiś dział na obłapianki. Nic gorszego już
nie będzie, gwarantuję. Piszę lekki erotyk, a nie pornografię. Myślę, że
jeszcze będzie się to mieściło w kategorii romansu.
|
sugeruję
więc obejście dokładnie forum i zorientowanie się co jest jak i gdzie zanim
zaczniesz się udzielać...
ehh, ludzie ludzie!
A ja i tak wolę "Hepi Nju Jer"
=DDD
Niemniej jednak podziwiam wysoki poziom Twoich fficków =) Brawa
dla tej pani ! ^^
Między erotykiem a pornografią są pewne
różnice. Na przykład taka, że erotyk pozostawia wiele wyobraźni, natomiast
pornografia wali między oczy dosłownością.
Był wtorek, więc
Millicenta miała swoją wolną godzinkę w sali ćwiczeń i postanowiła ją
wykorzystać, mimo że jako rekonwalescentka mogła sobie z czystym sumieniem
odpuścić trening. Jednakże stwierdziła, że skoro nie może być urodziwa,
będzie przynajmniej wysportowana i godna szacunku – nawet jeśli będzie
to szacunek bardzo nikłego grona osób. Z samozaparciem wykonywała więc
ćwiczenie siłowe, w jednej ręce dzierżąc hantle, a drugą przewracając kartki
pisemka „Magicienne Esthétique”.
- W sezonie
jesienno-zimowym nadal modne są suknie o nieco obniżonej talii –
przeczytała Millicenta półgłosem i skrzywiła się kwaśno. – Trzeba
jeszcze mieć talię...
Modelka na fotografii zdecydowanie posiadała talię
i bezwstydnie ją eksponowała, ku frustracji Millicenty. Zapewne w pojęciu
projektantów z „Esthétique” przymiotami kobiety eleganckiej
powinien być makijaż grubości solidnego średniowiecznego muru i biust, który
robił wrażenie, że żyje na własny rachunek. W wyobraźni Millicenty mignął
smakowity obrazek, jak sprężone do granic możliwości atrybuty kobiecości
katapultują się z satynowego więzienia, z głośnym „pong”.
Dziewczyna zachichotała złośliwie.
- Dwadzieścia cztery... dwadzieścia
pięć... – wymamrotała i przełożyła hantle do drugiej ręki. –
Jeden... dwa...
Z lustra spojrzało na nią odbicie tęgiej dziewczyny w
szarym podkoszulku i czarnych szarawarach. Millicenta obejrzała się
krytycznie z profilu, wciągnęła brzuch, wypięła pierś, po czym westchnęła
ciężko i wróciła do postawy „spocznij”. Zniechęcona, porzuciła
ciężarki i zaczęła ćwiczenia rozciągające. Ale co z tego, że będzie się
gimnastykować, skoro i tak od tego nie schudnie ani nie zmaleje? W końcu
włożyła rękawice i z lekkim rozrzewnieniem przeczytała napis na mankiecie:
„Mojej kochanej Milli na urodziny, Tatuś.” Tatko był kochany.
Powtarzał przy każdej okazji, że dla niego Millicenta była i zawsze
pozostanie słodką małą dziewczynką. Widać do taty nie do końca docierało, że
jego mała dziewczynka ma już około metra siedemdziesiąt pięć wzrostu i waży
siedemdziesiąt sześć kilo. Millicenta przymknęła na chwilę oczy i wyobraziła
sobie, że worek treningowy jest tą obrzydliwą, wymuskaną żabojadką, Fleur
Delacour, po czym wyprowadziła elegancki prawy prosty. Worek-Delacour
odpowiedział głuchym „dumd”, które odbiło się lubym echem w
sercu ambitnej Ślizgonki. Przez dobre dziesięć minut Millicenta masakrowała
worek. Odgłosy ciosów odbijały się lekkim echem od gotyckiego sklepienia i
niemal zagłuszyły pukanie do drzwi. Millicenta nastawiła uszu. Na Morganę,
któż to mógł być o tej porze? I na dodatek puka? Każdy z uczniów wlazłby tu
jak do stodoły, nie zawracając sobie głowy takimi niuansami towarzyskimi jak
pukanie. Snape pukał wyłącznie wtedy, gdy musiał z jakiegoś powodu wejść do
dziewczęcego dormitorium. Ktoś z nauczycieli? Millicenta błyskawicznie
ściągnęła rękawice, w panice rozglądając się po siłowni. „Magicienne
Esthétique” wylądowało za kufrem ze sprzętem sportowym, a porozrzucane
na ławce fotografie co ładniej zbudowanych zawodników z Kickboxing Society
czym prędzej zakryła szatą szkolną. W końcu drżącymi rękami pochwyciła
różdżkę i zdjęła z drzwi blokadę.
- Proooszę!
Drzwi uchyliły się
powoli, a w szparze ukazało się oblicze (a właściwie jego połowa) Renauda
Montague. Montague niepewnie zerknął na Millicentę spod jasnej, zmierzwionej
grzywki. Z jakichś powodów czesał się a’la Potter, tak że niesforne
kosmyki właziły mu niemal do oczu, zamiast elegancko zaczesywać włosy do
tyłu, jak to robiła większość siódmorocznych.
- Cz-cześć –
zająknął się chłopak. – Mogę?
- Cześć, Montague. Znów czegoś
zapomniałeś?
- Nie... tak. Yyy... no tak, zapomniałem.
Wszedł,
rozglądając się niepewnie po ścianach i suficie, jakby pierwszy raz widział
tę komnatę na oczy. Millicenta postanowiła go zignorować i zajęła się
powtórnym zakładaniem rękawic, mrucząc pod nosem zaklęcie wiążące.
-
Eee... dobrze się czujesz? – wydukał Montague.
- Montague, co cię
to obchodzi?
- Eee... No bo... zemdlałaś na Eliksirach i w ogóle...
Millicenta konsekwentnie starała się nie patrzeć na chłopaka. Ku swej
złości i zawstydzeniu czuła, że pali ją twarz. Z pewnością była czerwona jak
burak. Głupi palant, czego się czepia? Wystarczy, że musiała znosić badawcze
spojrzenia, rzucane jej w pokoju wspólnym i wysłuchiwać szeptanych za
plecami komentarzy.
- Świetnie, Montague, świetnie – warknęła.
– A teraz bądź łaskaw wziąć to, po co przyszedłeś i spłynąć.
Ale
Montague jakoś nie spływał. Stał jak kołek przy drzwiach, miętosił w łapach
jakiś skrypt i gapił się na nią. Millicenta z furią rąbnęła lewym sierpowym,
poprawiła prawym prostym, a potem wyprowadziła tylne kopnięcie okrężne. Ze
złości całkiem nieźle jej wyszło, uznała. Usłyszała, że Montague znów coś
ględzi.
- Nie wiedziałem, że trenujesz boks.
- Kickboxing –
sprostowała.
- Brzmi jakoś... mugolsko.
- To jest technika walki
stworzona na Dalekim Wschodzie! I nie jest mugolska, tylko magiczna!
– zaprotestowała.
Montague obserwował Millicentę przez kilka minut,
jak na zmianę ćwiczy rozmaite rodzaje ciosów i kopnięć.
- Wiesz, ja...
– wymamrotał. – Ja sobie tak myślę, że może byśmy
mogli...
Millicenta zrobiła głęboki wdech i ustawiła się w pozycji do
kopnięcia z obrotem.
- ...się umówić – dokończył Montague, uparcie
wpatrując się w czubki swoich butów.
„TAK!” –
wrzasnęła Millicenta w duchu, czując jak jej serce robi szalone salto.
-
Nie – rzuciła sucho na głos, odwracając się do chłopaka. –
Montague, odwaliło ci?
- Y-y, nie. Nie, nie. Eee... bo wiesz, no...
– zaczął się jąkać nerwowo. – Bo ja trochę boksuję z bratem...
eee... w każde wakacje, no nie. A tutaj, to tego... brakuje mi
sparringpartnera, no nie. Nikt się nie nadaje. Wszyscy mają odpał na
quidditcha, no nie. A jak się raz Flint zgodził, to mu mało nosa nie
przestawiłem, bo się, kurde, nie umiał zasłonić, młotek...
Millicenta
obrzuciła Montague’a taksującym spojrzeniem. Był zbudowany jak
niedźwiedź grizzly. Wyższy od niej o dobre pół głowy, szerszy i cięższy o
jakieś dziesięć kilo. No, ale darowanemu koniowi nie patrzy się w zęby.
Ostatecznie miała ten sam problem co on. Jedyną dziewczyną, która
dorównywała jej wzrostem i siłą była Alexa Toran, ale Toran była pałkarką w
drużynie quidditcha i miała dwa tłuczki zamiast oczu. Na proponowanie jej
sesji boxingu szkoda było tracić ślinę.
- Nam nie wolno ćwiczyć razem
– powiedziała z wahaniem. – Wiesz co zarządziła McGonagall.
-
No wiem – zgodził się Montague i zarumienił się lekko. – Ale to
przecież nic złego. Nic takiego nie będziemy robić.
„Szkoda”
– pomyślała Millicenta i natychmiast za karę postanowiła zrobić
dodatkowe dwadzieścia pompek.
- Dobra, jak jesteś taki macho, to zakładaj
ochraniacze i zobaczymy na co cię stać.
Montague chętnie pozbył się szaty
wierzchniej i swetra, pozostając tylko w brązowych bryczesach i białym
podkoszulku.
- Co ja widzę, mugolskie trepy? – zakpiła Millicenta,
kiedy zakładał ochraniacze.
- Wcale że nie!
- Wcale że tak –
drażniła Millicenta. - Jak dla mnie to są mugolskie glany.
- To są buty
smokerów – zaoponował Montague z oburzeniem. – Brat mi dał na
Gwiazdkę. Na pewno by mi nie kupił jakichś parszywych mugolskich
łapci!
Dla Millicenty co prawda te smokerskie buty wyglądały kubek w
kubek jak wojskowe trapery, widziane kiedyś na witrynie sklepu obuwniczego w
Londynie, ale postanowiła się nie kłócić.
Montague miał pięściarskie
odruchy i z początku nie umiał się bronić przed kopnięciami, więc
dziewczynie udało się kilka razy trafić go dość mocno w udo. Potem jednak
złapał rytm i blokował wszystkie jej ciosy.
*
Renaud Apollon Montague
usiłował ustalić położenie swoich organów wewnętrznych i stwierdził w końcu,
że prawdopodobnie znajdują się gdzieś w okolicach jego kolan, w formie
szczątkowej. Czuł się jak po zderzeniu czołowym z Hogwart Expressem. Po
ćwiczeniu bloków Bulstrode kazała mu założyć drugą parę rękawic i zaczęli
walkę próbną. Po raz pierwszy w życiu walczył z kobietą i był kompletnie
wytrącony z równowagi widokiem jej mięśni przesuwających się gładko pod
skórą na ramionach, oraz kołyszącym się w zasięgu wzroku biustem. Na dodatek
głęboko zaszczepiony szacunek dla płci pięknej nie pozwalał mu pokazać pełni
swych umiejętności. Bulstrode za to nie miała takich obiekcji i prała go
bezlitośnie. Piekielna McGonagall miała rację! Wspólne ćwiczenia
gimnastyczne chłopaków i dziewczyn powinny być zakazane ustawowo i obłożone
klątwą jako wysoce niebezpieczne dla zdrowia (głównie psychicznego).
Bulstrode wyglądała jak... jak Valkiria. Brakowało jej tylko hełmu z
rogami i blaszanego biustonosza. Zwłaszcza biustonosza. Przepocona koszulka
przykleiła się jej do ciała, ujawniając to i owo. Zapach potu, męskich i
żeńskich feromonów wisiał w powietrzu gęstą chmurą, a chemia M i chemia B
obwąchiwały się nawzajem, zawierając pierwszą znajomość na poziomie
cząsteczkowym. Renaud czuł mrowienie skóry i lekkie zawroty głowy, i modlił
się do nieokreślonych bliżej bóstw, by dziewczyna nie spojrzała dokładniej w
niższe rejony, gdyż wtedy byłby skompromitowany do końca życia. Co mu
strzeliło do głowy, by proponować jej sparring? Chyba upadł na głowę.
Powinien teraz siedzieć w pokoju wspólnym i grzecznie zakuwać Starożytne
Runy, a nie... ŁUP!
- Montague – odezwała się Bulstrode z
przekąsem. – Czy ty chciałeś się ze mną bić, czy obmacywać? Bo na
razie ruszasz się jak mucha w miodzie.
„Obmacywać” –
pomyślał Renaud, leżąc na podłodze i licząc gwiazdy. Tfu! Co mu chodzi
po głowie? Kretyn...
- Mam cię zebrać szufelką?
Nad Renaudem tkwiło
surowe oblicze Millicenty Bulstrode i para jej... jej... tych...
-
Masz... masz piękne... – usłyszał sam siebie i z ogromnym wysiłkiem
usiłował wtłoczyć uciekające mu z ust słowa z powrotem.
- Piękne tricepsy
– jęknął. Millicenta spłonęła rumieńcem jak polna różyczka.
W tejże
chwili skrzypnęły cicho drzwi i rozległ się sarkastyczny, aksamitny bas
Mistrza Eliksirów.
- Co tu się dzieje?
- Ćwiczyliśmy, panie profesorze
– odpowiedziała Millicenta ugrzecznionym tonem.
- Łamiąc przy tym
zarządzenie wicedyrektorki Hogwartu. Pięknie, pięknie. Gratuluję odwagi.
- Kickboxing jest sportem kontaktowym, proszę pana – odezwał się
Montague z poziomu podłogi. – Tego nie można trenować w pojedynkę,
proszę pana.
- Kolega Montague był tak miły, że zaproponował mi wspólne
treningi – uzupełniła Millicenta, na próżno starając się wyglądać
niewinnie.
- Czy „kolega Montague” wstanie, czy mam posłać
po madam Pomfrey? – spytał Snape.
- Nic mi nie jest –
zapewnił szybko Renaud, zbierając się z podłogi. – To był wypadek. Ona
jest... eee... naprawdę delikatna.
Snape popatrzył w niemym zdumieniu na
delikatną pannę Bulstrode. Mimo że starał się być obiektywny (wobec własnych
podopiecznych), ta dziewczyna zawsze niejasno kojarzyła mu się z czymś
dużym, masywnym, bynajmniej nie delikatnym... szarym i wachlującym się
uszami. Nie uszło też jego uwagi, że Montague wpatruje się w nią cielęcym
wzrokiem. „Przeklęte hormony” – pomyślał, a głośno
powiedział:
- Zwracam uwagę szanownych sportowców, że jest już godzina
jedenasta. Od godziny powinniście być w pokoju wspólnym, o ile nie wręcz w
łóżku. Każde w swoim – zajadowicił.
Zaniepokojone spojrzenia.
-
Skoro tak uwielbiacie to miejsce, jutro poświęcicie godzinkę na umycie
podłogi i okien. Osobno.
- Ale jutro Walentynki – wyrwało się
Montague’owi.
- Masz jakieś plany na jutro, panie Montague? Jaka
szkoda, że muszę je popsuć – zadrwił Opiekun. Jeżeli jakiegoś święta
nie znosił bardziej niż Halloween, był to właśnie Dzień Świętego
Walentego.
*
Dziesięć minut później Millicenta tkwiła pod prysznicem,
w kłębach ciepłej pary, mydląc się obficie. Jej ręce błądziły po ciele,
rozprowadzając pachnącą pianę, natomiast umysł zajęty był bez reszty nowym
sparringpartnerem. Montague... Na Morganę, jak on właściwie ma na imię?
Niemal pięć lat spotyka go w szkole i nadal tego nie wie. Koledzy mówią mu
chyba Ren. To zdrobnienie od czegoś. Od czego? Millicenta uśmiechnęła się.
Był po prostu rozbrajający. Wielki, umięśniony, a bał się ją mocniej puknąć.
Taki duży, poczciwy pluszowy niedźwiedź. Misio... misiulek... I te
mięśnie... W szatach nie widać, jak ładnie jest zbudowany. Dłonie dziewczyny
zatrzymały się na szczytach piersi, po czym podjęły na nowo swą wędrówkę po
śliskiej od mydła skórze. Powoli. Bardzo powoli. Millicenta westchnęła
głęboko, odchylając głowę do tyłu i przymykając oczy.
*
Dokładnie trzy
metry od Millicenty znajdował się Renaud, choć równie dobrze mógł być na
Biegunie Południowym, gdyż rozdzielała ich gruba kamienna ściana pomiędzy
łazienką męską i damską. Usiłował obedrzeć się ze skóry za pomocą szczotki i
mydła firmy „Skrzacik”. Bulstrode... Nie, Millicenta. A
najlepiej Milly!
Właściwie to był kompletnym baranem. „Masz
piękne tricepsy!” Powinna go wyśmiać jak stąd do Nowego Jorku i z
powrotem. Nigdy nie był dobry w komplementowaniu dziewczyn (po prawdzie
nawet nigdy nie próbował ich komplementować) ale tym razem pobił własny
rekord głupoty. Jeszcze dziś rano Renaud nie miał żadnych planów dotyczących
jutrzejszych Walentynek, ale teraz owszem, miał je. Czuł, że narasta w nim
bunt. Dlaczego Snape zakładał, że on, Renaud Montague, nie ma na ten dzień
żadnego damskiego towarzystwa? Dlaczego właśnie nie miałby spędzić
Walentynek z kimś sympatycznym? I czemu nie miałaby to być właśnie
Millicenta Bulstrode? Co prawda ta fałszywa wydra, Parkinson, nazywała ją za
plecami „pasztetem”, ale sama była chuderlawym wypłoszem,
którego Renaud nie mógłby dotknąć w obawie, że złamie jej jakąś kość. Milly
była solidnym kawałkiem kobiecości. Jej nie bałby się wziąć za rękę pod czas
spaceru. Albo nawet objąć i spojrzeć w te błękitne oczy. I może nawet...
pocałować?
Renaud wstrząsnął się i spojrzał z konsternacją w dół. Do
licha... Osiemnaście lat to naprawdę kłopotliwy wiek. Zdecydowanym ruchem
sięgnął do kranu i zmienił prysznic z ciepłego na lodowaty.
c.d.n.
Toroj, wzruszyłaś mnie
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/cry.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='cry.gif' />
Jako nielicza z innych nie zapomniałas o nas i zamiesciłas kolejny part.
Stara trzymaj tak dalej a lud pokochA Cię na dobre
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/tongue.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='tongue.gif'
/>
Przepraszam, ale jeszcze nie zmieniłam
płci na męską i w najbliższym czasie nie zamierzam. Czy ten tekst wygląda na
pisanego przez faceta? Toroj - Zdecydowanie - Żeńska
Wybacz, bład juz został naprawiony..
..:Ala:..
15.08.2004 13:42
mnie to opowiadanie już zaczyna wciągać.
Narazie jednak nie będę chwalić bo nie wiem co stanie się dalej. Mam jedynie
nadzieje żę ta dziewczyna nie bedzie taka łatwa i będzie trzeba troszkę się
pomeczyć aby mniec na swoim koncie u niej pare plusów bo nie lubie łatwych
opowiadań typu już po nr 4 rodziale dziewczyna daje dupy chłopakowi
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/tongue.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='tongue.gif'
/>
wiesz poprzedniczko, ten fick od poczatku
byl bardzo wciagajacy. no ale kazdego kiedy indziej moze cos wciagac lub
zupelnie odwrotnie! ten part byl b. dobry - z reszta jak cale
opowiadanie
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/smile.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='smile.gif'
/> ale najbardziej podobal mi sie fragment z profesorkiem S.
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/smile.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='smile.gif'
/> swietne dialogi! swietne opisy! po prostu
swietne!
Ala: Znając Toroj, żadnego, jak to ładnie
ujęłaś, dawania dupy, nie będzie. To jest erotyk a ciebie najwyraźniej kręcą
opowiadania z Kwiatu Lotosu. A tego ficka, jak już się skończy z czystym
sercem będę mógł polecić ludziom z kwiatu z krótką notką - patrzcie i się
uczcie jełopy...
Toroj - ujęłaś mnie za serce tym opowiadaniem. Jest
takie... Śmieszne
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/biggrin.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'
/> Świetne, stonowane opisy zawierające tak śliczne porównania
jakich nie widziałem nigdzie poza profesjnalnymi pisarzami... Na przykład
to:
width='95%' cellpadding='3' cellspacing='1'>
QUOTE
|
Modelka na fotografii
zdecydowanie posiadała talię i bezwstydnie ją eksponowała, ku frustracji
Millicenty. Zapewne w pojęciu projektantów z „Esthétique”
przymiotami kobiety eleganckiej powinien być makijaż grubości solidnego
średniowiecznego muru i biust, który robił wrażenie, że żyje na własny
rachunek. W wyobraźni Millicenty mignął smakowity obrazek, jak sprężone do
granic możliwości atrybuty kobiecości katapultują się z satynowego
więzienia, z głośnym „pong”. Dziewczyna zachichotała złośliwie.
|
class='postcolor'>
Po prsotu
mistrzostwo.
Nie mam więcej pytań, czekam na więcej
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/biggrin.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'
/>
Zresztą tak naprawdę nawet erotykiem nie można tego
nazwać... To jest komedia z elementami erotyku...
Menu śniadaniowe czternastego lutego było
dość zwyczajne, natomiast absolutnie nie można było nazwać zwyczajnym
świątecznego wystroju Wielkiego Hallu. Ponad każdym stołem polatywały pękate
serduszka w barwach Domów... z grubsza w takich, gdyż w sumie stanowiły dość
surrealistyczny melanż kolorów. Czerwono-różowe stadko nad stołem Gryfonów,
zielono-różowe jak lukrowe laseczki z Miodowego Królestwa nad Slytherinem;
Puchoni zostali obdarowani sercami w czarne i żółte paseczki, co wyglądało
jakby ich stół obległ rój os; a do talerzy Krukonów od czasu do czasu
wpadały serduszka niebiesko-srebrne. Ponadto na każdym stole stało po
kilkanaście wazoników z oszałamiająco pachnącymi bukiecikami róż. O ile
samym różom nie można było nic zarzucić, to ich magicznie wzmocniony zapach
przesiąkał absolutnie wszystko. Cały Hall pachniał jak gigantyczna fabryka
perfum, ewentualnie sen pijanej pszczoły.
Millicenta z lekkim
obrzydzeniem przełknęła pachnący różami kawałek bekonu i popiła go różanym
sokiem dyniowym. Jeden rzut oka na stół nauczycielski przekonał ją, że lwia
część personelu ma do natrętnych kwiatków podobny stosunek jak ona.
Dumbledore dyskretnie wskazał różdżką na najbliższy wazonik, zapewne
likwidując upiorne aromaty. McGonagall tonęła w chusteczce, kichając raz po
raz, a Snape – jakże by inaczej – wyglądał jakby zaraz miał
zwymiotować. Reszta wyglądała równie nietęgo. Tylko Madam Pomfrey
promieniała niezmąconym szczęściem, co dawało podstawy do podejrzeń, że
pomysł z bukiecikami był jej autorstwa.
Jak zwykle przy porannym posiłku
pojawiły się sowy, roznoszące pocztę, lecz tym razem było ich wyjątkowo
dużo. Z powodu zagęszczenia lewitujących serduszek, miały trudności z
nawigacją i niejedna lądowała awaryjnie w czyimś talerzu. Również wśród
nauczycielkiej poczty widać było charakterystyczne różowe koperty. Nawet
Snape dostał dwie, choć Bóg raczy wiedzieć kto mógłby darzyć uczuciami
nietowarzyskiego „nietoperza”. Skrzywiony pogardliwie Sever
wetknął listy do kieszeni bez otwierania i natychmiast zaczął przeglądać
nowy numer Proroka, ignorując otoczenie. Uszczęśliwiona Pansy Parkinson
szczebiotała nad rosnącym stosikiem kolorowych walentynek, klejąc się do
ramienia Malfoya, który uśmiechał się półgębkiem, jakby go coś bolało. Alexa
Toran i Janus Moon nie wygłupiali się z sowami – po prostu wymienili
się kartami przy stole, pieczętując to uśmiechem i pocałunkiem. A potem
zaczęli znów gadać o quidditchu. Millicenta westchnęła, nie wiedząc
właściwie czemu. Pół szkoły plotkowało o tym, że Toran sypia z Moonem,
chociaż nikt ich nigdy na tym nie przyłapał. Nawet teraz wyglądali jakoś
tak... skromnie. Jedli powoli, rozmawiali, siedząc blisko siebie; czasem
dotykali się ramionami. Millicenta patrzyła na nich ukradkiem, zastanawiając
się, dlaczego właściwie ta para wzbudza tyle emocji, w przeciwieństwie do
Draco i Pansy, która wręcz ostentacyjnie obnosiła się ze swymi uczuciami
wobec dziedzica fortuny Malfoyów. Prawie nikt nie snuł żadnych domysłów o
życiu intymnym liderów Slytherinu. Millicenta jeszcze raz przyjrzała się
„obiektom” i zrozumiała istotę problemu. Między Alexą i Janusem
wyraźnie iskrzyło – kochali się każdym gestem i spojrzeniem, aż
Millicenta poczuła, że się czerwieni; za to w Draconie było akurat tyle
uczucia co w marynowanym śledziu. Ha... nic dziwnego, seks ze śledziem, też
coś!
Millicenta melancholijnie przeżuwała swoje jajka na bekonie,
patrząc na smarkulę z pierwszej klasy, która oglądała swoją kartę
walentynkową, kwicząc z radości. Kolejne westchnienie wezbrało w obfitej
piersi panny Bulstrode, by nagle przemienić się w pełne zdumienia sapnięcie.
Niewielka sowa wylądowała przed nią na stole, wywracając wazon i gramoląc
się w powodzi kwietnych płatków. Do jej nóżki przywiązana była bladoróżowa
kopertka.
- Sio – mruknęła Millicenta. – Pomyliłaś
się.
Sówka była jednak uparta. Nie pozostawało nic innego jak odebrać
pocztę. Millicenta z sercem w gardle otworzyła list i wyjęła swoją pierwszą
w życiu walentynkę. „To pewnie jakiś głupi żart” –
pomyślała, starając się wyglądać tak, jakby czytanie walentynek było dla
niej chlebem powszednim. Na kartce wymalowane było błyszczące serce z
wyraźną rozedmą przedsionków, oraz machający łapką niedźwiadek z bukietem
jakichś niezidentyfikowanych kwiatków. Millicenta spojrzała do środka, gdzie
ktoś narysował piórem uśmiechnięte kudłate słoneczko. Pod spodem widniało
tylko jedno zdanie: "Spotkajmy się w Trzech Miotłach, w sobotę, o
trzeciej." Podpisu nie było.
Millicenta z mocno bijącym sercem
złożyła pocztówkę. Jeśli ją oczy nie myliły, było to zaproszenie na randkę.
Na randkę? Jeszcze raz zajrzała do środka. Nie myliły... Walentynki w tym
roku wypadały w dzień powszedni, więc zupełnie naturalne było to, że święto
zostanie w pewien sposób powtórzone w najbliższy weekend, podczas wyprawy do
Hogsmeade. Kto mógłby chcieć spotkać się z nią w Trzech Miotłach?? Ostrożnie
spojrzała w stronę Montague’a. Chłopak podparł głowę ręką i jadł
owsiankę z takim zapałem, jakby uczestniczył w owsiankowych Mistrzostwach
Świata, przy czym za zajęcie drugiego miejsca skazywano na Azkaban.
„Głupie dowcipy” – doszła do wniosku Millicenta.
Wetknęła kartkę do kieszeni szaty i łyknęła soku, choć straciła ochotę na
cokolwiek jadalnego. – „Nigdzie nie pójdę. Nikt nie zabawi się
moim kosztem.”
c.d.n.
Niestety, dziś tylko tyle. Brak czasu.
Rozpieszczam was.
*
Hogsmeade wyglądało jak świąteczna pocztówka. W rodzinnym Hertford Millicenty śnieg o tej porze istniał już tylko w postaci wspomnienia, ewentualnie rozciapanej, szarawej brei, uprzątanej mozolnie z ulic. Natomiast w górzystej Szkocji mróz trzymał mocno, a pokłady bieli chrzęściły pod nogami jak rozsypany cukier. Jakby na zamówienie (może zresztą faktycznie działało tu jakieś zaklęcie pogodowe) nad wioską od rana świeciło słońce, krzesząc wesołe błyski na zaspach. Millicenta zajrzała do księgarni i nabyła dwie książki. Jedna była cienką broszurą o międzynarodowych zespołach quidditcha, druga natomiast nosiła obiecujący tytuł „Gdyż jesteś mój”. Przed sklepem z ciuchami spotkała koleżanki, więc całą paczką władowały się do środka. Rozchichotane, zarumienione od mrozu jak jabłka, od razu wzięły na języki przedpotopową modę, prezentowaną na licznych wieszakach. Bezlitośnie obśmiały wysokie kołnierzyki i spódniczki do pół łydki „jak u zakonnic”, po czym płynnie przeszły do obgadywania sposobu ubierania kolegów z klasy oraz wszelkich ich walorów fizycznych.
- Taki Flint, słodki Merlyyyynie... mógłby zrobić coś z tymi swoimi kłami – rzuciła Berenice Whitfield, przewracając oczami. – Chciał się ze mną dziś umówić, ale mu powiedziałam, żeby spadał, bo nie gustuję w koniach. Już lepszy byłby Montague, ale on jest jakiś taki... cicha woda. Z żadną nie kręci, chrzaniony mnich.
- Może on jest, no wiesz... – zawiesiła znacząco głos Lucinda Blair. – Ciepły.
- Myślisz? Szkoda, niezły towar, tylko czesze się głupio.
- Montague jest okey – warknęła Millicenta półgłosem, grzebiąc w pudełku z podkolanówkami.
- Podoba ci się? – natychmiast spytała Berenice.
- Nie! Ale jest okej, jasne? I nie pieprz, że jest zboczeńcem, bo ci przywalę w to wymalowane oko.
- Dooobra. – Berenice nadąsała się.
- Panienki coś kupują? – spytała chłodnym tonem sprzedawczyni, więc już w miarę zgodnie zafundowały sobie po parze podkolanówek w białe i zielone paski.
Rozłączyły się potem, gdyż Berenice postanowiła dać się poderwać Teddy’emu Nottowi, a zazdrosna Lucinda natychmiast zaczęła robić słodkie oczy do napotkanego Phillipa Kinga, wykazując optymizm na wyrost, gdyż King był z Ravenclawu. Słońce skryło się za chmurami i zaczął sypać śnieg. Zrobiło się jeszcze zimniej. Osamotniona Millicenta postanowiła poprawić sobie humor w Miodowym Królestwie. „Do diabła z dietą” – pomyślała buntowniczo, wlokąc się noga za nogą oblodzonym chodnikiem w stronę ulicy Głównej. Sumienie jednak popiskiwało coś cicho o kaloriach, więc uspokoiła je obietnicą, że znajdzie coś o obniżonej zawartości cukru. Ulubiony smakołyk Alexy – mrówkowe batoniki – chyba mieścił się w takiej kategorii. Bezmyślnie spojrzała na zegarek. Dochodziła trzecia. „Nie pójdę” – pomyślała, zaciskając zęby. – „Nie, nie. Nienienienie... Absolutnie.” Zdecydowanie okręciła się na pięcie i ruszyła w boczną uliczkę. Włożyła rękę do kieszeni, dotykając schowanej tam walentynki. Przynajmniej dostała tę jedną, co było całkiem miłe, nawet jeśli był to po prostu czyjś żart. Oczywiście ta żmija Pansy rozpowiadała potem po kątach, że pewnie „biedna Milly” sama sobie wysłała kartkę, „bo to przecież takie żenujące, że nikt się nią nie interesuje”. Głupia małpa... jakby nie było wiadomo, że co najmniej połowa jej pocztówek pochodziła od Malfoya.
Uliczka nosiła nazwę Zaułka Trucicieli. Od późnej wiosny do jesieni rosły tu w ogródkach rozrośnięte krzewy rozmaitych gatunków bieluniu, napełniając powietrze mdląco słodkim zapachem wielkich trąbkowatych kwiatów. Teraz jednak nie było po nich śladu, a uliczka spała pod kołdrą śnieżnego puchu. Millicenta zabijała czas, strącając śniegowe czapeczki ze szczytu parkanu. Zajrzała do maleńkiego sklepiku z ceramiką, a potem do równie małej herbaciarni, gdzie zjadła kawałek keksu i wypiła filiżankę herbaty. Na zewnątrz nadal sypało. Millicenta podjęła swój bezcelowy spacerek.
- Ty! – usłyszała nagle za plecami. – Tyyy, zaczekaj!! Bulstrode!
Odwróciła się, by ujrzeć zbliżającego się wielkimi krokami Marcusa Flinta.
- Słuchaj, no, młoda... – odezwał się, srogo marszcząc grube brwi. – Może ciebie jara to, że robisz Rena w konia, ale mnie nie. Montague od pół godziny stoi przed pubem i zamarza. Zbieraj dupę w troki i mu przynajmniej powiedz, że nie ma po co tam kwitnąć jak jakiś czub.
Serce Millicenty wpadło jej do brzucha, a potem w towarzystwie żołądka wykonało szaloną czaczę.
- A co mnie obchodzi Montague? – spytała słabym głosem.
- To jest mój zawodnik i jak dostanie zapalenia płuc, to pożałujesz że się nie urodziłaś w Rosji.
- Już żałuję – odcięła się. – Nie musiałabym oglądać twojej końskiej gęby.
- A ja twojego tłustego tyłka. Nie wiem co Ren widzi w takiej krowie, chyba na oczy mu padło.
Jeszcze pięć dni temu Millicenta wrzasnęłaby coś obelżywego, a potem uciekła i w jakimś zakamarku gorzko opłakiwałaby okrucieństwo Flinta. Jednakże Millicenta sobotnia nie była Millicentą poniedziałkową. Od tamtej pory zdarzyło się wiele rzeczy, które zahartowały jej ego. Gadał do niej brokuł, w ramach szlabanu myła okna w siłowni i stawiła czoła pająkowi wielkości foksteriera, a pewien mężczyzna (no dobrze, chłopiec) powiedział jej, że ma piękne tricepsy. Nad Millicentą Bulstrode powiał widmowy sztandar sufrażystek, a duch Emmeline Pankhurst* rozłożył nad nią anielskie skrzydła, wymachując bojowo parasolką. Zanim Flint zdążył zrobić cokolwiek, został kopnięty w goleń ciężkim zimowym butem. Krzyknął z bólu, zachwiał się, a już w następnej sekundzie kolejny cios trafił go w twarz, pieczętując klęskę kapitana drużyny. Leżąc na ziemi, wyszarpnął z kieszeni różdżkę, ale dziewczyna nadepnęła mu na nadgarstek.
- Jak na gracza jesteś dziwnie powolny – wycedziła pogardliwie. – Jeszcze raz nazwiesz mnie krową, a stanę ci na gardle. To nie będzie przyjemne, gwarantuję. Może nawet tego nie przeżyjesz.
- Ocipiałaś...? – jęknął Flint, bezskutecznie próbując uwolnić rękę. Z nosa spływała mu strużka krwi.
- Jak myślisz, ile wytrzyma twoja kość? Dość sporo ważę – powiedziała Millicenta, nieznacznie zwiększając nacisk. Flint zawył.
- Kurwa! Złaź ze mnie! Sorry! Dobra, nic nie mówię! PRZEPRASZAM!!
- Okej.
Millicenta wyjęła mu różdżkę z bezwładnych palców i schowała ją do kieszeni.
- Oddam ci w zamku. I lepiej nie mówmy nikomu, co tu zaszło.
- Jasne. – Flint wstał, obmacując rękę. Spojrzenie, jakim zmierzył dziewczynę, było ponure, ale nie pozbawione pewnego rodzaju szacunku. – Będę milczał jak nagrobek Potterów. Nie wiedziałem, że jesteś taka dobra w te klocki.
- Ty mnie w ogóle nie doceniasz, Flint – mruknęła zjadliwie.
- Idź do Rena, proszę – powiedział całkiem już pokornie. – Cudo to on może nie jest, ale szlag mnie trafia, jak robi z siebie widowisko.
Millicenta westchnęła tak, że płatki śniegu stopniały w promieniu bez mała pół metra.
- Dobra. Pójdę i powiem mu, że ma się odwalić. Zadowolony?
- Yhy – Flint pokiwał głową i odszedł, lekko kulejąc.
* Emmeline Pankhurst – angielska bojowniczka o prawa kobiet, 1858-1928.