Ehm. Próba mikrofonu.
Tak, więc został nam już tylko epilog. Mam nadzieję, że pamiętacie jeszcze choć trochę, o co w ficu chodzi. Na szczęscie ostatni fragment znajduje się na tej stronie tematu, zatem szybko można sobie przypomnieć.
Wszelkie odautorskie noty na kilka tematów po epilogu. Teraz proszę komentować
======================================================================
ROZDZIAŁ 19Czarne chmury skutecznie walczyły z księżycowym światłem.
Na błoniach zaległa ciemna noc. Cisza, której nawet świerszcze nie odważyły się zakłócić. Upiorne połączenie.
Harry szedł, nie przejmując się drobiazgami.
Błyskawica w ręku zdawała się pytać – dlaczego jeszcze nie lecisz? Nie zauważą cię. Nostalgia cię złapała?
Harry nie znał odpowiedzi na pytania Błyskawicy, nie mógł też zaprzeczyć, że kieruje się w stronę Zakazanego Lasu na piechotę. Czyżby się bał? W końcu planował zabić Bestię.
Nonsens. Wykona swoje założenia w stu procentach. Na pewno.
Chłopak odwrócił się na chwilę, zlustrował zamek wzrokiem i uśmiechnął się pod nosem. Sam nie wiedział, dlaczego.
No, dość tego. Obejdzie tylko chatę Hagrida i wzbije się w niebo.
Okna koloru czerni świadczyły, iż prawdopodobnie Rubeus wraz z wiernym Kłem przechadza się po Zakazanym Lesie. To nawet lepiej, kolejny powód, by nie obciążać stóp. Nie, żeby Hagrid był w stanie go zobaczyć.
Po kilkunastu krokach Harry zatrzymał się gwałtownie.
Na jednej z wielkich dyń ktoś siedział.
Nie maskował się z wielkim poświęceniem, skoro dym papierosowy swobodnie unosił się do góry, kłębiąc się po drodze.
Czy Wander go widzi? Ponownie, głupie pytanie.
- Witaj, Harry. – Mężczyzna pstryknął palcami i mała kula bladego światła uniosła się nad ich głowy.
Potter nie odpowiedział. Wiedział podświadomie, że skoro profesor chce rozmawiać, ucieczka nie ma sensu. Albo walka, albo dialog.
- Czego chcesz, Wander? – Harry zjawił się nagle w kręgu jasności. Ostentacyjnie ściskał różdżkę.
- Wydawało mi się, że szukałeś mnie ostatnio. Chciałeś się o coś zapytać?
Harry niemal prychnął. Kilka miesięcy wcześniej na pewno by tak uczynił.
- Celowo mnie unikałeś.
- Nie chciałem ci przeszkadzać. Byłeś raczej... wzburzony.
Chłopak warknął gardłowo. Ręka zaczynała go świerzbić.
Nagle uderzyła go myśl. Jeśli to Wander stał za organizacją napaści na Hogsmeade, to musiał umrzeć zaraz po Voldemorcie. To oczywiste.
Tylko że godzina spotkania z Riddlem została dokładnie określona. Harry nie chciał ryzykować, że temu wężowi znudzi się czekanie. Że wymiana listów pójdzie na marne i do walki nie dojdzie. A już wystarczająco stracił czasu przez Hermionę i spacer, a teraz jeszcze...
- Spieszę się, panie profesorze – Harry starał się wyrazić głosem jak największą pogardę. – Innym razem.
- Nie martw się. – Trochę dymu opuściło usta Wandera. – Powiedziałem Czarnemu Panu, żeby trochę zaczekał.
Z uśmiechem zauważył, jak Potter przestaje się obracać i wraca do poprzedniej pozycji.
- Co?
- Czytałem twój list. Dość suchy, same konkrety. Chociaż nasz wspólny znajomy śmiał się dobrą minutę. Ja nie zauważyłem dowcipu.
- Dowcipu? – powtórzył Harry, postępując krok do przodu ze zmrużonymi oczami.
- Och, chyba mi wierzysz? Aportacja i deportacja z Hogwartu to nie problem. Sprawa tak prosta, że nawet Draco Malfoy by na to wpadł.
- Jesteś śmierciożercą, tak? – Palce chłopaka głaskały nerwowo różdżkę.
- Niesamowite, prawda? Domyślałeś się tego przecież.
- Ty podsunąłeś ten pomysł Hermionie!
- I znowu strzał w dziesiątkę. Doskonała dedukcja, Watsonie.
Lekki ton Wandera szargał nerwy Harry’ego, jednak ten postanowił wyciągnąć ze zdrajcy jak najwięcej, zanim go zabije.
- Po co to wszystko? W Hogsmeade mogłeś... Nie, nie mogłeś. Voldemort pewnie pragnie osobiście mnie wykończyć.
- Prawda, codziennie o tym marzy.
- Ale dlaczego nie użyłeś
Stupefy, profesorze? Voldemort już byłby zwycięzcą.
- Bo to nie leży w moich planach.
Mężczyźni patrzyli na siebie bez słowa.
Wander westchnął.
- Nie każdy śmierciożerca kocha Czarnego Pana jak pani Lestrange, Harry. Nawet Kalisto, ich córka, nie myśli o nim zbyt ciepło. Może jej niewiedza o prawdziwym tatusiu ma tu znaczenie. Tak, Bellatrix zawsze była oddana swemu panu i władcy. Biedny Rodolphus, mhm.
Harry spostrzegł, że lista osób do zabicia stale mu się wydłuża. Jednakże pozostawienie córki Voldemorta przy życiu nie wchodziło w rachubę. Ale to później.
- Chcesz mi powiedzieć, że grasz na dwa fronty, co? Po Hogsmeade?
- Nie gram na dwa fronty. – Wander zachichotał, jakby ta myśl strasznie go bawiła. – Co do Hogsmeade... Konieczność. Rozumiesz, Ronald Weasley, dla przykładu, to twój najbliższy przyjaciel, zatem...
Różdżka Harry’ego świsnęła w powietrzu. Dynia rozpadła się na setki kawałków, chlapiąc wszystko dookoła. Spalona trawa i ziemia znaczyła ścieżkę czaru chłopaka.
Ciało Wandera nie pomieszało się z rozszarpanymi resztkami dyni.
- Panie Potter – rozległ się bezcielesny głos. – Zna pan możliwości Kalisto. Mimo to, haczyk połknął pan pięknie.
Harry zacisnął zęby z wściekłości. Tak dać się podejść. Rewelacje Wandera zachwiały jego spokojem ducha. Wystarczyła leglimencja na mistrzowskim poziomie... Teraz szukaj wiatru w polu. Do cholery.
- Musi pan nauczyć się kontroli, to ważne, szczególnie w pana przypadku. – W jakiś sposób Harry wyłapał poważne nuty w tym oświadczeniu. – Lord Voldemort czeka. Nie zatrzymuję cię, Harry. Bądź spokojny, jeszcze porozmawiamy. Cóż, ty pewnie nie będziesz chciał rozmawiać, ale...
Niemal dało się usłyszeć wzruszenie ramionami.
A potem cisza.
Harry nie oglądał się dookoła siebie. Wiedział, że to nie ma sensu; nie znajdzie Wandera. Jeśli ktoś o jego talencie szkolił się u Kalisto, to...
Poza tym, istotnie, Lord Voldemort czekał. Harry po cichu poprzysiągł Wanderowi, że szybko wróci i się nim zajmie. Potem... kto wie.
Potter ruszył w kierunku zamazanych czernią nocy drzew.
Wander obserwował jego oddalające się plecy, siedząc na dyni z lepszym widokiem.
Musiał przyznać, zresztą nie bez przyjemności, iż chłopak od września poczynił olbrzymie postępy. Stał się silny, zdecydowany. Potężny. Cieszyło go to, jako profesora.
Wiedział, że sporo ryzykuje, pozwalając działać Harry’emu na własną rękę właśnie teraz. Nic nie mógł jednak poradzić, że tak będzie ciekawiej.
Mężczyzna wyrzucił wypalonego papierosa z ust i, zupełnie nagle, wyrzucił rękę za siebie. Różdżka posłusznie wylądowała mu w dłoni.
Drugą poczuł na karku. Sprytnie.
- Witaj, Severusie. – Pierwsza różdżka potoczyła się między dyniami. – Nietoperza ciągnie do lasu, co?
- Milcz.
- Nie powinieneś przypadkiem gonić Harry’ego?
- Milcz!
Snape musiał powstrzymywać się przed wyczarowaniem
Avady, tak mocno uwierał go całokształt tego zdrajcy. Jednak ogłuszenie go, wykorzystanie veritaserum, a na końcu oglądanie pocałunku dementora pociągały go nawet bardziej.
Snape minimalnie zwiększył nacisk na kark Wandera. Poczuł opór. Nie zamierzał jak Potter dać się podejść i rozmawiać z dynią. Zresztą, w ogóle nie zamierzał rozmawiać.
- Lubiła cię, ta Lily Potter.
- Co...
Stu...!
Łokieć Wandera poruszył się błyskawicznie i trafił Severusa prosto w splot słoneczny. Ten zgiął się wpół, syknął gniewnie i
Sectumsemprą rozciął dwie dynie na kawałki. Na próżno.
Snape przemógł ból i wziął się natychmiast w garść. Odpowiednio ukierunkowany umysł przebije zasłonę oklumencji tego młodego pyszałka. Tak...
- Dobry jesteś, Severusie. Niewiele ustępujesz Czarnemu Panu.
Może jednak...
-
Procello!
Sześć niebieskawo połyskujących kulek wystrzeliło z różdżki Snape’a. Same nakierowały się na chatkę Hagrida.
Komin i część dachu rozleciały się na kawałki, odłamkami brużdżąc pole uprawne Rubeusa. Wander zgrabnie wylądował na jednym z przerośniętych warzyw, nietknięty. Skoczył ku przeciwnikowi.
-
Procello!
Snape zaatakował.
Scutum wystarczyło, by zatrzymać zaklęcie.
Mistrz eliksirów chciał natrzeć ponownie, lecz Wander machnął ręką szybciej. Severus oderwał się od ziemi i wylądował twardo na trawie kilkadziesiąt stóp dalej. Otrząsnął się bez ociągania.
Młody profesor ruszył.
Snape przez ułamek sekundy gapił się z niedowierzaniem. Szybkość i zwinność Wandera była zdumiewająca. Biegł i skakał na boki, do przodu i do tyłu z prędkością sprawiającą rzucanie w niego zaklęć właściwie bezcelowym.
Procello dało się zablokować, zatem... Był zaraz przed...
-
Conus!
Stożek ognia zmusił Wandera do gwałtownego zatrzymania się i przewrotu w tył. Wstał i spojrzał Snape’owi w oczy.
- Znasz wiele zaklęć, Severusie. Jesteś zdolny. Trudny z ciebie przeciwnik.
Gdy tylko skończył mówić, wargi mężczyzny wykrzywił charakterystyczny uśmiech. Snape nienawidził go. Nie mógł sobie jednak pozwolić na żadne silniejsze uczucie, gdyż wtedy wszystko stracone.
Czym usadzić tego przeniewiercę? Nie można stracić go z oczu, dać się ponieść, wiele czarów było bezużytecznych,
Stupefy ani
Expelliarmus...
Wander, jakby czytając mu w myślach, odrzucił swoją różdżkę daleko w bok.
Snape wypróbował szansę. Jednakże, zgodnie z przewidywaniami, Wander zdążył uchylić się przed niewerbalnym zaklęciem ogłuszającym. Wystawił także przed siebie dłoń niczym tarczę.
- Jesteś zdolny, fakt, ale masz swoje ograniczenia, niestety, Severusie. Powinieneś przeklinać matkę i cały jej ród.
Snape nie zamierzał dać się sprowokować.
Levicorpus!Stopy zdrajcy wzniosły się w powietrze. Na moment; Wander uderzył pięścią w pierś, co sprawiło, iż znalazł się w poprzedniej pozycji.
Impellerus!Tym razem to powietrze zafalowało przed dłonią Wandera, ale oprócz tego nic się nie wydarzyło.
Szeroki uśmiech.
Uniosła się prawa ręka Wandera i opadła, przypominając miecz.
Bystrość Snape’a pozwoliła mu zasłonić się czarem
Scutum. Ręka znowu cięła i znowu tarcza błysnęła.
- Mhm.
Wander przyspieszył.
Snape nie miał możliwości przetrzymać nawałnicy
Sectumsempr.
Po chwili leżał już na trawie, zakrwawiony, lecz jeszcze nie pokonany. Wzniósł różdżkę...
... która jedno kiwnięcia palca później spoczywała w dłoni Wandera.
- Drogi Severusie, wiesz, co jest waszą bolączką? Bierność i zadufanie w sobie. Omijanie pomysłów mugoli z daleka. Większość czarodziei ma strasznie wąskie horyzonty. Zdarzają się wyjątki, ale wyjątki tylko... – Wander przybrał dziwną pozę. – Wiesz, co to są mugolskie sztuki walki? Nie wiesz. A powinieneś, Severusie, tak. – Mężczyzna wykonał kilka kopnięć, dla Snape’a wydawałoby się niemożliwych. – Gdyby Zakon, śmierciożercy, wszyscy czarodzieje nauczyli się walczyć jak najlepsi z mugolskich mistrzów, bylibyście o wiele skuteczniejsi, groźniejsi. Lecz wy wolicie siedzieć nad książkami i cofać swój potencjał. Godne pożałowania.
Uśmiech zmalał, by w końcu zniknąć.
- Ostrzegałem cię przecież, żebyś nie wchodził mi w drogę, Severusie. Czyż nie? Teraz muszę cię zabić. Wielka szkoda, mhm.
Snape zdołał się podnieść. Podświadomie czuł, że śmierciożerca nie kłamie ani nie próbuje go przestraszyć. Po prostu oznajmił mu przyszłość.
- Zaczekaj. – Snape o mało nie odgryzł sobie języka, ale musiał mówić dalej. – Jestem najbardziej zaufanym sługą Czarnego Pana. Moja śmierć byłaby dla niego niekorzystna. Wprawiłaby naszego Pana w gniew. Wiesz o tym. Ta... walka między nami to błąd. Razem zdążymy jeszcze powstrzymać Pottera.
Wander uniósł brwi. Nie uśmiechnął się.
- Nawet gdybyś mówił prawdę, a wiedz, że twoje życie nic nie znaczy dla Voldemorta, nic to nie zmienia. Wręcz przeciwnie; widzisz Severusie, ja chcę, by Thomas Riddle został pokonany.
Wander dostrzegł pozornie nieskładne, pojedyncze ruchy Snape’a. Czyżby zamierzał rzucić w niego jakiś eliksirem, którego miał pod szatą? Do samego końca...
- Wyjaśniłbym ci to w każdym detalu, ale jaki tego sens, Severusie? – Mężczyzna wycelował palec w głowę Snape’a. –
Caedes.
Wander westchnął cicho. Zapalił papierosa. Sam nie wiedział, co myśleć.
Trochę też przeszkadzał mu w skupieniu się fakt, iż połowa jego twarzy przypominała mugolskie horrory. Przeklęty Severus; to już nie było zabawne.
Usłyszał trzepot skrzydeł. Wyciągnął rękę, na którą sfrunął czarny kruk.
- Jeden z was poleciał za Harrym? Dobrze.
Mężczyzna szykował się do włożenia kolejnego polecenia w głowę ptaka, ale ten znienacka dziobnął go w policzek. Na szczęście ten zdrowy, ale i tak zabolało.
- No tak – mruknął po chwili Wander. – Zawsze musi postawić na swoim. Niech i tak będzie, nie potrzebuję was już więcej. Leć.
Kruk natychmiast poderwał się i wzniósł wysoko w górę. Był tam tylko jednym z wielu; kilkanaście czarnych kształtów pofrunęło w kierunku Hogwartu i okrążyło go, by zniknąć daleko za horyzontem.
Cóż, pozostała już jedna rzecz do zrobienia. Wander spodziewał się znaleźć pannę Granger w Pokoju Wspólnym Gryffindoru lub po drodze do niego. Potem zostaje już tylko czekać.
Jednak jego uwagę zwrócił hałas dobiegający od strony Zakazanego Lasu. Wander obejrzał się; większa od ludzkiej sylwetka zbliżała się coraz szybciej, z lampą w jednej ręce i dużym psem przy boku.
Najwyraźniej Hagrid usłyszał pojedynek lub podskórnie wyczuł, że jego chatka była w nieco gorszym stanie. Ale wystarczy szybko zniknąć...
Albo i nie. Wander z niechęcią zdał sobie sprawę z bezgłowego ciała Severusa Snape’a, leżącego w kałuży krwi.
Spojrzał ponownie ku Hagridowi.
- Mhm.
ROZDZIAŁ 20Harry zbliżał się do celu.
Nie myślał o tym, że za chwilę może zginąć. Starał się zaplanować najlepszą taktykę, którą użyje w pojedynku z Voldemortem.
To dopiero początek. Później musi przecież rozprawić się z Kalisto i Wanderem, a on będzie trudnym orzechem do zgryzienia. Zapewne trudniejszym od ograniczonego Voldemorta, podatnego na wpływ Bestii.
Harry nie martwił się także, że będzie musiał wynosić nadwyżkę śmieci. Jeśli to Wander maczał palce w organizacji walki, to nie ulegało wątpliwości, iż śmierciożercy się nie pojawią.
Chłopak przez chwilę pomyślał o dyrektorze. Jaką minę będzie miał Dumbledore, gdy się dowie, że Czarnego Pana już nie ma? Że spóźnił się na wielki finał, a swoją głupią wyprawą nic nie osiągnął?
Nieistotne. Teraz liczyło się tylko jedno.
Harry wylądował jeszcze wśród drzew, zostawił tam miotłę i bez wahania wyszedł na porośniętą trawą polanę. Księżycowe światło nie pozwalało widzieć wielu szczegółów dookoła, ale to nie szkodzi.
Czy różdżka wystarczy mu do zwycięstwa? Jak naprawdę silny był Voldemort?
Przekonamy się.
Harry stał w uczniowskich szatach i czekał. Może stary wąż zaatakuje z daleka jakimś celnym zaklęciem, jak mugolski snajper? Nie... Był za mocno przekonany o swojej potędze, by przegapić taką okazję. By uświadomić wrogowi, jak bardzo...
- Witaj Harry!
No właśnie.
- Zatem zjawiłeś się. Głupota miesza ci się z odwagą, chłopcze.
Ciemny kształt o pałających oczach wyszedł zza drzew naprzeciwko. Zdaje się, sam.
- Silisz się na bohaterstwo, jak twój ojciec. Rodzinna tradycja, Harry? Umieranie pod butami Czarnego Pana?
Potter nie zamierzał odpowiadać. Nie przyszedł tu na rozmowy. Riddle był jednak za daleko, by ryzykować
Avadę; mogła nie trafić.
Ale... zaraz. Istniało krótsze i natychmiastowe zaklęcie. Co prawda Harry nigdy nie testował jego zasięgu ani w snach, ani w rzeczywistości, jednak warto spróbować. Tak.
- Jakieś ostatnie słowa? – Voldemort kpił sobie w najlepsze, stąpając powoli. – Czy chcesz już teraz spotkać się z matką?
- Tylko jedno:
Caedes!
Riddle nawet nie zdążył unieść różdżki. Szarpnął się do tyłu, zatoczył i upadł. Drgał konwulsyjnie przez moment i znieruchomiał, zapewne martwy.
I już?
Harry, jakby rozczarowany, ze ściągniętymi brwiami zaczął podchodzić do ciała. Nie widział żadnej krwawej dziury, co musiało znaczyć, że odległość zmniejsza siłę tego niszczącego czaru. Aczkolwiek wystarczyło trafić w serce lub głowę, jak z pistoletu, i...
Harry zatrzymał się nagle. Dostrzegł dziwne poruszenia na ciele wroga.
Eliksir Wielosokowy, sporządzony przez Slughorna, przestał działać. Na trawie leżał martwy jakiś szczęśliwy śmierciożerca-ochotnik.
Voldemort, obserwujący to spośród drzew, syknął cicho. Czyli Wander słusznie go ostrzegł, by potraktował Pottera poważnie. Jak równego sobie.
Proszę, proszę. Pupilek Dumbledore’a nie waha się zabijać. Zna
Caedes i potrafi go wykorzystać. Czy to Wander nauczył go tego zaklęcia? Po co? Interesująca kwestia, jednak do rozważenia później.
Caedes ani
Sectumsempra nie zadziałają na odległość tylu stóp. Lekceważyłby chłopaka, gdyby przypuszczał, że nie uchyli się przed
Avadą.
Poza tym... Lord Voldemort zawsze zwycięża. Zawsze i każdego. Zabije Pottera w otwartej walce, a potem pokaże jego ciało staremu głupcowi. To dopiero będzie widok.
- Przeceniłem cię, Riddle! Boisz się walki ze mną?!
- Nie musisz tak krzyczeć, Harry.
Voldemort wyszedł na polanę. Dopiero teraz zauważył, jak zielone są oczy Pottera.
Jak, nie przymierzając, Salazara Slytherina.
- Nie przyłączyłbyś się do mnie, Harry? Masz zadatki na śmierciożercę.
- Nigdy.
Chłopak otworzył szerzej oczy. Pokaże temu słabeuszowi.
-
Caedes!
-
Accio!
Zaklęcie Voldemorta wystarczyło, by różdżka jego wroga wypadła mu z palców i obracając się w locie, wypuściła
Caedes w ziemię.
Harry, wściekły za taką obelgę, gwałtownie przywołał różdżkę dłonią.
I przywarł nagle do ziemi, dzięki czemu
Caedes Voldemorta przeszył powietrze nad jego głową.
Polana błyszczała barwami tęczy, a powietrze wyginało się w przedziwne kształty, gdy ta dwójka zwarła się w pojedynku, próbując większość znanych sobie zaklęć. Bryły ziemi wzlatywały w górę i spadały już pocięte na kawałki, rozrzucając dookoła trawę. Różdżki stały się tak gorące, że trudno było je utrzymać. Odgłosy towarzyszące temu tańcowi śmierci sięgały poza ludzki zakres słuchu.
Harry, po kolejnym nieudanym ataku, odskoczył w tył. Riddle był silniejszy, niż Harry się spodziewał. Ich różdżki miały pióra tego samego feniksa, co tylko pogarszało sytuację.
- Dość tej zabawy, Potter – syknął Voldemort, który szybko przestał odczuwać coś w rodzaju dumy profesjonalisty i podziwu umiejętności przeciwnika. – Ten świat jest za mały na nas dwóch.
Inferno!
Harry nie zamierzał czekać na efekty czaru, zatem krzyknął:
-
Glacius!
W samą porę; płomienie, które wybuchły wokół niego, zostały w dużej części ugaszone. Para jednak uniemożliwiała widzenie... Chłopak instynktownie rzucił się w bok, unikając tym śmiercionośnego zaklęcia.
Czarny Pan nie zamierzał rezygnować. Choć ręka zaczynała mu drżeć, kontynuował.
-
Avada Kedavra!
Harry przetoczył się błyskawicznie, jednak, jakby w zwolnionym tempie, zobaczył czubek różdżki Riddle’a jarzący się na szmaragdowo.
W obronnym geście machnął różdżką ku niebu i strugę zielonego światła powstrzymała wyrwana z podłoża grudka ziemi.
Jeszcze raz, jeszcze raz, ponownie. Voldemort wrzasnął i starał się przyspieszyć nawałnicę Zaklęć Niewybaczalnych. Ale ziemi było pod dostatkiem.
Ostatnia
Avada Kedavra rozbiła ruchomą tarczę Harry’ego na kawałki. Różdżka Voldemorta zamilkła. Ten zasyczał jak wąż, wypuszczając z płuc powietrze. Wyglądał, jakby oprzytomniał z niedawnego szaleństwa.
- Brawo, Potter, brawo. Jestem pod wrażeniem.
- Dalej będziesz próbował mnie przekonać? – zapytał Harry z drwiną, chociaż nie czuł się zbyt pewnie. Różdżka parzyła go w dłoń i sprawiała wrażenie, jakby mogła pęknąć od następnego zaklęcia. Mógłby zaatakować bez niej, jednak gdyby coś nie wyszło, gdyby Riddle okazał się odporny na taki rodzaj magii, co wtedy?
- Ależ skąd. Chcę widzieć twarze twoich tak zwanych przyjaciół i Dumbledore’a, gdy zobaczą twoje zmasakrowane zwłoki. Rozumiesz mnie, mam nadzieję. Zapytam cię tylko o jedno. Co sądzisz o twoim tegorocznym nauczycielu Obrony?
Brew Harry’ego drgnęła. W taki oczywisty sposób zamierza go sprowokować, wytrącić z równowagi?
- Chcesz powiedzieć, że jest śmierciożercą? Wiem.
- To on zorganizował naszą akcję w Hogsmeade. Słyszałem, że twoi przyjaciele trochę... ucierpieli.
- Jesteś żałosny, Riddle. Takie sztuczki...
- Słyszałem też, że wspaniały Ronald Weasley – ton Voldemorta był słodszy od miodu – właśnie pije herbatkę z twoimi rodzicami i ojcem chrzestnym. Straszna strata, prawda?
Harry zacisnął zęby. Mimowolnie poczuł gniew, choć wiedział, że o to właśnie chodzi temu wężowi. A jeśli tak, to czy Wander powiedział mu o Bestii? Czy wiedzą, jak wykorzystać jej potencjał?
- Ta wariatka, Lovegood, podobno wygląda jeszcze lepiej, niż poprzednio. To prawda? A, byłbym zapomniał, kazałem Wanderowi zająć się tą ohydną szlamą, Gra...
- Pieprz się, Riddle!
Czarny Pan uśmiechnął się z rozkoszą. Smarkacz traci opanowanie, zaraz zrobi coś głupiego i ...
Harry ciął na odlew ręką, tą bez różdżki.
Voldemort upadł, ciemna krew trysnęła ze szram na jego szacie, rozoranej jakby pięcioma pazurami. Czarny Pan zaklął wściekle, starał się spojrzeniem przebić mgłę bólu i wrócić na pole walki.
Potter pędził ku niemu jak szalony. Dobre porównanie, biorąc pod uwagę wyraz jego twarzy. Różdżkę trzymał w dłoni, jednak chyba nie zamierzał z niej korzystać, przynajmniej na razie. Biegł szybko, za szybko, by nie uchylić się przed jakąkolwiek śmiercionośną klątwę, zatem czas, by wykorzystać asa w rękawie. I to natychmiast.
-
Signum temporis!
Harry zareagował na ruch wroga prędzej, niż normalny człowiek mógłby. Skoczył w bok, potem w górę i do przodu. Znajdował się tuż przy Voldemorcie, z jego prawej strony. Harry kątem oka zobaczył formujące się w powietrzu linie złotego światła, jakby runy. Ale one nie pomo
Thomas Riddle syknął ostatni raz. Z niechęcią spojrzał na zakrwawioną rękę. Na szczęście ten niewerbalny atak nie wymagający różdżki nie miał wiele mocy. Gdyby jednak Potter stał bliżej...
Pewną poprawę humoru przyniósł Voldemortowi widok zatrzymanego w czasie Pottera. Doprawdy, jakże zielone oczy miał ten chłopak. Czy wcześniej także takie były?
Na wszelki wypadek Czarny Pan odszedł parę kroków w kierunku drzew rosnących na skraju polany. Nie miał wątpliwości, że jeśli spóźniłby się ze Znakiem choćby o sekundę, już by nie żył.
No, nie do końca, ale nie miał ochoty powtarzać doświadczenia sprzed szesnastu lat.
Riddle spojrzał na swoją różdżkę. Tak, bez wątpienia, Wander był potężny. Znał zaklęcia, o których nikt nie słyszał i o których nie wspomina żadna księga magii. Tak...
Ale po kolei. Najważniejsze, to skończyć to, co się zaczęło.
Och, jakże długo na to czekał...
Chwileczkę, trzeba to tak wymierzyć, by na ułamek chwili zobaczył swoją śmierć. O, tak. Trzy, dwa...
-
Avada Kedavra!
Harry drgnął, uwolniony spod Znaku. Zaskoczony, kompletnie nie przygotowany, zobaczył zielone...
Klątwa Niewybaczalna trafiła młodzieńca prosto w twarz. Ciało, pozbawione życia, zwaliło się na trawę.
Voldemort zaśmiał się krótko. Nie czuł takiego zadowolenia, jakiego się spodziewał. Może dlatego, że prawie nikt nie był świadkiem upadku Chłopca, Który Przeżył?
Cóż, trudno. Na pewno odbije to sobie na rozpaczy i cierpieniu wszystkich nędznych znajomych Pottera. Już nie mógł się doczekać.
Voldemort odwrócił się, by posłać sygnał między drzewa. Czekał tam na niego samotny śmierciożerca. W końcu, dźwiganie zwłok to zajęcia poniżej godności Czarnego Pana. Różdżka powoli stygła, a oddech dopiero wracał do normy.
Zwycięzca pojedynku wrócił rozważaniami do kwestii Wandera. Wiele pytań cisnęło się na usta. Choćby takie, dlaczego jeszcze pozwalał mu żyć. Taka silna i tajemnicza osobistość była pożyteczna, zgoda, ale do pewnego stopnia i czasu. Skąd znał takie zaklęcia? Dlaczego nauczył Pottera trudnych klątw, które polepszały jego szansę w walce?
Dlaczego dopuścił do straty Greybacka i Malfoya? Czemu młody Draco również został wyłączony z gry? I przede wszystkim, dlaczego on, Czarny Pan, tak niepewnie czuł się w jego obecności, a mimo to pozwalał mu żyć? Czasami wydawało mu się...
Kalisto. Ona by to potrafiła. Ale nie Wander. Nie był, tak jak ona, szkolony.
Gdzie, do demona, podziewał się ten Groom? Miał czekać na sygnał. Będzie musiał z nim później porozmawiać o niewykonywaniu bezzwłocznie rozkazów Czarnego Pana. Z gniewnym warknięciem wysłał powtórnie półprzezroczystą czaszkę pomiędzy drzewa.
Gdy ta znikła mu z pola widzenia, zmrużył szkarłatne oczy. Coś...
Nagle poczuł, że różdżka w jego dłoni zadrżała.
Thomas Riddle zrozumiał od razu.
-
Caedes!
Nie zdążył uniknąć zaklęcia w całości, ale przeżył.
Stracił tylko rękę.
Voldemort krzyknął głośno. Świsnął różdżką, materializując w powietrzu srebrny kształt, przypominający coraz bardziej ludzką rękę. Kształt zbliżył się do krwawiącej rany, zafalował, błysnął i szczepił się z ciałem.
Czarny Pan zajęczał, co nie zdarzało mu się często. Przez chwilę nie mógł się nawet wyprostować.
A gdy to uczynił, zobaczył stojącego Harry’ego Pottera, Chłopca, Który Ponownie Przeżył. Z jego blizny zaczęła powoli płynąć ciemna krew. Potter miał teraz spokojne oblicze, ale mimo to trawa rosnąca na polu ich walki przestała łagodnie płynąć z wiatrem, zdawała się marznąć, jak w obecności dementora.
- Jak?! Dlaczego żyjesz? Zabiłem cię!
- Teraz już rozumiesz, że jesteś żałosnym robakiem w porównaniu ze mną, Riddle?
- Nie! Nie ma tu twojej matki! Już cię nie chroni!
- I co z tego?
Voldemortowi brakło argumentów. Ręka, choć już cała, piekła okrutnie, co przypomniało ranom na torsie, że powinny znowu się odezwać.
Większy jednak zamęt w jego myślach siał fakt, iż Harry Potter najwyraźniej zmartwychwstał. Niemożliwe.
Avada Kedavra to klątwa uśmiercająca. Niemożliwe...
- Nie mam już dla ciebie czasu, Riddle. Twoja córka i wszyscy śmierciożercy czekają na mój sąd. Wander również. I ja. – Harry wzniósł różdżkę. – Żegnaj, Riddle.
Caedes!
Na polanie zabrzmiał trzask pękającego drewna.
Harry spojrzał pod nogi z pewnym niedowierzaniem. Jego różdżka, już w dwóch częściach, leżała bez życia.
Voldemort zaśmiał się ochryple.
- Nie przyzwyczajona do zaklęć czarnej magii, jak widzę! Powinieneś trzymać się roli dobrego chłopczyka, jak zawsze! Pokażę ci, Potter, że to ty jesteś robakiem!
Caedes!
Zaklęcie nie trafiło. Harry przemieścił się jeszcze szybciej, niż poprzednio, tylko skraj jego czarnej szaty ucierpiał. Wyprostował dwa palce i zgiął je ku niebu.
Voldemort, przewidując
Accio, z całej siły zacisnął dłoń na różdżce.
Która pękła na pół, kiedy trafił ją trawiasty pocisk wyrwany z podłoża.
Czarny Pan z trudem uświadomił sobie, co się właśnie stało. Harry tymczasem przygotował się do ostatecznego natarcia.
- Twój opór jest daremny, Riddle. Nie zasługujesz na swój tytuł, na strach, jaki go otacza. Ja... – Harry przerwał, by otrzeć krew, która rozpoczęła sączyć mu się do oczu.
W tym momencie, nagle, niczym trafiony natchnieniem, Voldemort zrozumiał.
Tylko w jednym przypadku
Avada Kedavra była bezużyteczna.
Harry Potter był horcruxem.
Nie jego. Wiedziałby o tym. Cała ceremonia była konieczna, by rozszczepić duszę i zatrzymać ją w pożądanym obiekcie. Ktoś go ubiegł. Ale jak to możliwe? Ta blizna pojawiła się dopiero po tamtej pamiętnej nocy. Czy nie miała nic wspólnego z horcruxem? Czy w ogóle istota ludzka mogła nim zostać? Kto mógłby tego dokonać?
Cóż za pytanie. Wander. Wander był zdrajcą, od samego początku, podstępnym, snującym dalekosiężne plany. Nie wahającym się poświęcać ludzi. Uczniów. Zatem Dumbledore nie zamierzał dalej się oszukiwać. Cel uświęca środki. Jego odpowiedzią na Snape’a był Wander, amoralny szpieg starego głupca.
Miłość, tak? Nie; potwora może pokonać tylko większy potwór.
Ta dwójka jeszcze przed przepowiednią musiała poznać znaczenie Pottera. Ale skąd Wander tyle wiedział? Znał zaklęcia, o których milczą nawet zapiski mistrza Grindelwalda. W wieku kilkunastu zaledwie lat był w stanie stworzyć horcruxa. Kim był, tak naprawdę?
Czy to wszystko znaczyło, że wbrew informacjom dostarczanym przez śmierciożerców, wilkołaki i gigantów, wszystkie sześć horcruxów zostało zniszczonych i bitwa w Hogsmeade wcale nie wydarzyła się w odpowiednim momencie, by przerwać łowy? Dumbledore wracał do Hogwartu nie z powodu ofiar, a dlatego, że Wander wysłał Pottera, uzbrojonego w
Caedes i inne śmiercionośne zaklęcia, by zabił Czarnego Pana?
Voldemort poczuł, że kręci mu się w głowie. Nie mógł uwierzyć, że Dumbledore uknuł taki plan. Ale czy to znaczyło, że Wander także i jemu grał na nosie? Był niczyim pionkiem, a władcą marionetek?
Potem. Później się tym zajmie. Voldemort zrozumiał także coś jeszcze. Błędem była próba opętania Pottera wtedy, w Ministerstwie Magii. Bo blizna łączyła go z nim, z Czarnym Panem, a zimna spojrzenie szmaragdowych oczu dawało rozwiązanie.
Harry był już gotowy do przecięcia wroga na pół, ale wtem zobaczył, że Voldemort wznosi pustą rękę i kieruje ją ku niemu.
- Zamierzasz walczyć ze mną na moich warunkach, Riddle? – Tym razem usta chłopaka wykrzywiły się w uśmiechu. – Bez różdżki? Dalej nie pojmujesz, że jesteś nikim przy mnie? Proszę. Skoro chcesz, walczmy.
Harry napiął mięśnie wzniesionej ręki. Nie obawiał się porażki. Wiedział, że Lord Voldemort, postrach wszystkich czarodziejów i wiedźm, nie potrafił zabijać bez różdżki. Uśmiech mu się odrobinę poszerzył.
- Dość. To koniec, Riddle.
Nie. To dopiero początek, Harry Potterze.
Harry wrzasnął. Upadł na kolana, jego blizna obficiej trysnęła krwią. Czuł się, jakby głowę włożono mu w imadło, a wnętrzności przypalano magicznym ogniem i na przemian zamrażano.
Harry próbował się podnieść, zabić Voldemorta, ale nie mógł. Słyszał swój krzyk, wycie, które powoli gasło, razem z uchodzącymi z niego siłami i duszą.
Początek.Czarny Pan nie ustawał. Patrzył wprost na bliznę Pottera, wlewał całą swoją potęgę w jeden punkt, koncentrował się na nim, na bramie do duszy chłopaka. Jednak nie próbował przejąć nad nim kontroli, nie. Podsycał swoje uczucia nienawiści, dumy, pogardy dla słabszych, gniewu i łączył je z blizną. Sięgał w nią, poza nią.
Sięgał poza bliznę, głębiej, by dotknąć prawdziwego Harry’ego Pottera, który tyle lat czekał, by wreszcie powstać.
Początek!Harry próbował, ale nic nie mógł zrobić. Nawet ból ustawał. Tracił zmysły wraz ze świadomością. Wiedział jedno, tylko jedno, co będzie dalej... Jutro będzie rozmawiał z Voldemortem, będą tam oni i Bellatrix, a potem... Potem Hermiona do niego przyjdzie, on ją uwięzi, i...
Harry krzyknął w desperacji, ostatni raz, i upadł, bez sił i bez woli.
Tak. Całość.Już za mgły, za zasłony, usłyszał jeszcze śmiech Riddle’a, który szybko ucichł. Wszystkie dźwięki zamilkły. Mgła opadła, ból ustał, myśli także.
Moja.Na chwilę rozbłysło jeszcze światło i coś... coś...
Ciemność.