Pages:
1,
2,
3,
4,
5,
6,
7
ava... Twoje opowiadanie zbiera wielbicieli
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'
/>
nice.. really nice
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'
/>
nie powiem dzisiaj nic konstruktywnego, bo nie mam do
tego weny
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/smile.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='smile.gif'
/>
avalanche
03.02.2004 18:54
no dobra...po przeczytaniu HP5
postanowiłam zająć się trochę moim ff.
Part 66
Co miał na
myśli Antares? Można było domniemać, że coś najwyraźniej miało się od tego
momentu zmienić. W każdym bądź razie rozmowa, jaka się później pomiędzy nimi
nawiązała była bardzo gorąca – nie brakowało epitetów posyłanych sobie
nawzajem ani też gniewu popartego wrzaskiem Kruka.
Było w tym coś bardzo
dziwnego. Kruk wyszedł z komnaty Antaresa niezwykle roztrzęsiony –
sprawiał nawet wrażenie, że coś nim wstrząsnęło do tego stopnia, że nie był
w stanie wydobyć z siebie dźwięku. Szedł poprzez mroczne korytarze zamczyska
napotykając wzrok innych Zakonników, dla których stan „naczelnego
zabójcy” wydawał się być więcej niż niejasny – był po
prostu…nienormalny. Kruk ani razu nie wrzasnął na żadnego z nich, co
miał w zwyczaju robić, gdy coś mu się nie udawało. Mijał ich bez słowa
pogrążony w myślach, od których aż krew pulsowała mu wściekle w żyłach.
Jednocześnie gnębiły go straszne wizje, jakich jeszcze nigdy nie doświadczył
– było to coś w rodzaju urwanego filmu, który powoli na nowo zaczął
się układać w jednolitą całość. Przerażające było to, że działo się to
bardzo szybko.
Miał wspomnienia. A przecież...nigdy nie pamiętał jak
wyglądała jego daleka przeszłość. Przez wiele lat tłumiono w nim oznaki
doznawania chwilowego olśnienia na temat swojej przeszłości. Raz czy dwa
zdawało mu się, że widział oczami wielkie alabastrowe budynki wysokie niczym
najwyższe drzewa podpartymi kolumnami…u stóp owych budowli widział
schody…a na nich widział siebie i jakieś osoby, których tożsamości
nigdy nie był w stanie określić, gdyż wizja w tym momencie się urywała.
Kiedyś, gdy jako młody dzieciak miewał owe napady przebłysku zdawało mu się,
że to po prostu jego nadpobudliwa wyobraźnia płata mu figle. Zawsze zresztą
słono płacił za takie wybieganie umysłem wstecz. Zakonnikom nie wolno było
mieć zbędnych wspomnień, marzeń ani innych rzeczy, które w jakikolwiek
sposób mogłyby wywoływać współczucie czy inne pozytywne emocje. Wiedząc o
tym, Kruk usilnie wyzbywał się tych „momentów” uznając je za
oznakę słabości, gdyż nie potrafił nad nimi zapanować.
A
teraz…teraz wszystko się wyjaśniło. Nie czuł wcale ulgi z tego powodu.
To, co wyjawił mu Antares było straszną prawdą o nim…i nie tylko o
nim. W to wszystko było zamieszanych wielu ludzi – co gorsza ludzi
których kojarzył bądź kiedyś miał tę wątpliwą przyjemność poznać. Nagle
wszystko znalazło swoje wyjaśnienie. Wreszcie ujrzał dokładnie te osoby,
których twarze zawsze były zamazane. Teraz jednak wolał, aby na zawsze były
zamglone...żeby nigdy nie musiał ich oglądać. Co gorsza czuł się w jakimś
sensie…przygnębiony i nieporadny niczym błądzące w ciemnościach
dziecko.
- NIE! – wrzasnął na tyle głośno na ile pozwalały mu
płuca. Szamotał się sam ze sobą nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał. Miał
ochotę zabić…zniszczyć…Odpłacić się tym, z którymi jego los był
blisko związany. Chciał się od nich odciąć…chciał żeby się nigdy nie
pojawili…chciał żeby nie żyły…
- Prawda bywa
bolesna…teraz rozumiesz, czemu nigdy nie uważaliśmy by Zakonnicy
miewali wspomnienia…one czasami bywają zgubne…
- To, po co mi
o niej powiedziałeś! – ryknął wściekle Kruk obracając się za
siebie i stając twarzą w twarz z Antaresem z którym przed chwilą
rozmawiał.
- Bo musiałeś ją poznać. Ci wszyscy, którzy cię
otaczają…oni nie zdają sobie sprawy z tego jak głębokie potrafią być
rany…Ta rana nigdy się w tobie nie zabliźni, jeśli nie zemścisz
się…
- Ty tak samo masz powód – odparł już nieco spokojniej
Kruk
- Zgadza się. Widzisz…ja się już nauczyłem, że wybuchy złości
mi już nie pomogą. Pielęgnowałem jednak w sobie tą siłę, która już niedługo
ugodzi w tych wszystkich, którzy niegdyś i mnie dotkliwie pozbawili tego
wszystkiego, co uważałem za najważniejsze w moim życiu. Wiesz, po co powstał
Krwiożerczy Zakon? Jaki był powód jego powstania? – Kruk pokręcił
głową na znak, że nie wie – Dla zemsty. To wszystko zbudowali ludzie,
których chciano zniszczyć, ale oni przeżyli i postanowili, że się odpłacą
tym, którzy zamienili ich życie w piekło.
- Mnie zdradziła rodzina
– wysyczał gniewnie Kruk – Nie ci cholerni neandertale tylko
rodzina!
- Wiedz, że będę ci zawsze przychylny w twoich dążeniach o
to byś mógł się kiedyś zemścić na swoich rodzicach…
- Nigdy mi o
nich nic nie powiedziałeś…żyłem nieświadomy przez ten cały czas, że te
gnidy jeszcze chodzą po tej ziemi!
- Nie mogłem ci tego powiedzieć.
Sądzisz, że ja nie mam swoich planów? Ale nie gorączkuj się tak –
dodał na widok czerwonej twarzy Kruka – uwzględniłem ciebie w mym
planie. Wierz mi…twoi rodzice zapłacą także mnie za pewne
sprawy…
- To chyba oczywiste – prychnął Kruk – po tym,
co usłyszałem mam tylko nadzieję, że ten twój plan wypali a ja w końcu
pokażę moim „kochanym” rodzicielom, co o nich myśli ich jedyny
syn, którego się wyrzekli…
- Dodaj…wyrzekli na rzecz
innego…
- Nie przypominaj mi o nim! – krzyknął ponownie
Kruk zakrywając sobie uszy jakby obawiając się wypowiedzenia przez Antaresa
jego imienia.
- Oni woleli jego, bo był silniejszy…muszę przyznać,
że byli bardzo interesowni pod tym względem…nigdy nie chcieli mieć
słabego dziecka…
Antares umyślnie drążył kwestię porzucenia
Kruka przez jego rodziców. Wiedział, że odpowiednio uwydatniając jego ból i
żal może jeszcze bardziej przyczynić się o wzrostu nienawiści do nich, co
oczywiście było mu na rękę. Wierzył w słuszność swojej postawy, która
wzmacniała w Kruku poczucie, że zemsta uwolni go od tych cierpień. Miał
poczucie, że nareszcie nie będzie osamotniony w kwestii pozbycia się
„koszmarów przeszłości”.
Zegarek, którego kopię wykonał
wiele lat temu bardzo się przydał – był świadkiem, kiedy to zaklęcia
chroniące pamięć Kruka rzucone jeszcze przez jego rodziców, przestały
działać. No cóż…on też w końcu miał jakieś prawo by przejąć opiekę nad
nim.
Był w końcu jego dziadkiem…
Mordoklejka
04.02.2004 15:10
Hmmm... jakos nie bardzo kapuje o co tu
chodzi... Antares jest dziadkiem Kruka czy jak?!
Trudno, chyba muszę
przeczytać to jeszcze raz!
A tak ogółem: Kiedy bedzie cos długiego o
"stronie dobra", bo ciagle jest o tych złych, a o dobrych
małooo!!!
avalanche
04.02.2004 15:46
tak jest jego dziadkiem XDDD (głupio to
brzmi, ale inaczej przecież nieokreślę ich wzajemnego powiązania
rodzinnego)
Co wy się tak uwiesiliście tych dobrych? Powoli...będą,
ale narazie jeszcze muszę tych złych poprowadzić. Może zauważyliście, że ja
się strasznie nad nimi rozwodzę, ale to dlatego że tak naprawdę to oni grają
pierwsze skrzypce w tym całym przedsięwzięciu i muszę naprawdę parę spraw
zacząć wyjaśniać i w ogóle, żebym miała jakiś punkt zaczepienia przy dalszej
akcji. Wszystko jest bowiem oparte na pewnych zdarzeniach, których
bohaterami są ci źli. Dlatego proszę o wyrozumiałość - jest tu parę długich
przemyśleń, opisy ich uczuć - ale tak musi być, bo nareszcie zaczynają
rozumieć powoli kim są, skąd są, jaki jest ich cel oraz dlaczego są tacy a
nie inni.
Nie chcę oczywiście skreślać tych dobrych, bo oni też mają
coś do powiedzenia i na pewno wiele przyszłych wydarzeń będzie się
rozgrywać, że się wyraże "na ich polu" - poniekąd będą świadkami
tego co im szykują ci źli. Ale do tego muszę dojść powoli. Ja wiem że może
za długo czasem ciągnę jedną scenę, ale ja nie potrafię inaczej, bo mam taki
styl.
No to się rozgadałam - widzicie do czego mnie doprowadzacie?
Macie następny part - jest w całości poświęcony złym więc jak nie
chcecie to nie czytajcie.
Part 67
- A więc…jak się
naprawdę nazywam? – spytał ostrożnie Kruk, jakby bał się że jego
nazwisko może się bezpośrednio wiązać z tymi które zna – w końcu jego
„rodzinka” mogła nadal je nosić.
- Igor Sargandensis –
oznajmił mu Antares podając zegarek z wyrytymi inicjałami I.S.
-
Igor…- powtórzył na głos Kruk, jakby fakt z posiadania imienia był dla
niego czymś niezwykłym. W końcu przez tyle lat ludzie zwracali się do niego
„Kruk” z powodu jego kruczoczarnych włosów oraz tego, że trzymał
kiedyś w Zakonie właśnie takie czarne ptaszysko tej rasy.
- Które z
nich…- starał się zapytać Kruk, jednak słowo „matka” i
„ojciec” nie mogły mu przejść jakoś w tym momencie przez
gardło.
- Które z nich było moim dzieckiem? Twój ojciec –
powiedział z nieukrywaną nienawiścią Antares.
- Zaraz..zaraz –
mówił z przerażeniem Kruk, jakby nagle zdał sobie z czegoś sprawę – To
znaczy że Orfeusz jest moim…wujkiem?
- To chyba oczywiste –
odrzekł chłodno Antares. W duchu jednak bardzo go bawił zwrot
„wujek” odnoszący się do Orfeusza, jaki usłyszał z ust
Kruka.
Kruk wyglądał jakby miał zaraz wyzionąć ducha. Wszystko mógł
znieść, ale nie myśl, że może być spokrewniony z Orfeuszem. To było gorsze
niż najgorszy koszmar. Na dodatek na samą myśl, że parę miesięcy wcześniej o
mało nie doszło do „czegoś poważniejszego” między nim a
Orfeuszem robiło mu się słabo. Mógł jedynie dziękować opatrzności, że ten
diabeł złamał mu wtedy rękę i nie ugiął się pod jego żądaniem. Odetchnął z
ulgą, że do niczego nie doszło.
- Coś ci ulżyło wyraźnie na duszy -
zauważył Antares spoglądając podejrzliwie na Kruka.
- Nic, nic –
zaprzeczył szybko Kruk biorąc głębszy oddech i opanowując swoje myśli, które
krążyły wokół kwestii „Co by było gdyby to on, a nie Orfeusz okazał
się wtedy silniejszy?”
- Na pewno? – nie dawał za wygraną
Antares.
- Tak! – krzyknął szybko Kruk, chcąc wreszcie
zakończyć tę próbę zlustrowania jego myśli. – Aaa..A właściwie to
nie… - dodał szybko po chwili namysłu. Musiał się czegoś dowiedzieć,
żeby się móc, choć trochę uspokoić.
- A jednak – uśmiechnął się
kącikiem ust Antares.
- Orfeusz wie, że jesteśmy spokrewnieni?
- Nie.
Ma podobną dziurę w pamięci w tym względzie, co ty. – Kruk odetchnął z
ulgą - Co nie znaczy, że jego nie wykończysz tylko, dlatego, że łączą was
więzy rodzinne.
- Nie ma obaw – zapewnił go Kruk, czując się już
pewniej na tym gruncie. Może i Orfeusz to dzika bestia, ale mając po stronie
Antaresa na pewno da się jego problem rozwiązać. Zresztą…jakoś nie
czuł po wyjawieniu prawdy, by Orfeusz stał mu się jakoś bliższy. Szczerze
mówiąc, wolałby już mieć pewnie smoczycę za ciotkę, niż Orfeusza za
wujka.
- Mam nadzieję, że nie będziemy mieć już z nim tylu kłopotów, co
teraz. Zaczyna mi grać na nerwach te jego oddanie dla Remisa - wykrzywił się
w grymasie Antares, przypominając tym samym Krukowi, że dopóki Orfeusz żyje
nie ma jak się dobrać do tyłka Remisowi.
- A właściwie to bardzo dziwne,
że twój plan nie może zostać wykonany dopóki Remis żyje...przecież to
mięczak. Co takie „nic” może nam zrobić? Chyba Orfeusz jest
bardziej realnym problemem niż on – zauważył Kruk.
- Chcę ci
przypomnieć, że mam lepsze rozeznanie w tych sprawach i wiem, kto mi może
później zaszkodzić. Pozostawienie Remisa przy życiu może się okazać
groźniejsze w skutkach niż to sobie możesz wyobrazić.
- Banialuki –
zaśmiał się Kruk.
- Muszę cię nauczyć wielu rzeczy mój
wnuku…przede wszystkim tego, aby nigdy nie lekceważyć przeciwnika,
nawet – dodał – gdy wydaje się niegroźny. Pamiętaj o tym, a może
dożyjesz dnia, w którym się przekonasz, że miałem rację.
- Powiedz mi
Antares…to, co wiem jest nędzną garstką tego, co powinienem wiedzieć,
czyż nie?
- Czemu tak sądzisz?
- Mam niejasne przeczucie, że nie
powiedziałeś mi całej prawdy – Kruk mimo lekkiej irytacji nie dawał
się ponieść emocjom.
- Dowiesz się wszystkiego we właściwym czasie
– zbył go Antares.
- Jasne – wyraził swe przeczucia
Kruk.
- Cała prawda mogłaby cię zabić…- powiedział tajemniczym
tonem Antares.
- Bzdura – odpowiedział mu opryskliwie wnuk.
-
Nie podskakuj – złapał go za gardło – Może i jestem twoim
dziadkiem, ale wiedz, że jeśli od Orfeusza wymagałem szacunku to i od ciebie
także. Możesz sobie zanotować w twojej głowie, że w rodzinie, z której
pochodziłeś panowała zasada szacunku dla starszych członków rodziny,
rozumiemy się?
- Tak - wykrzsztusił Kruk, gdy żylasta dłoń usunęła mu się
z szyi. – Rodzina z tradycjami…- dodał po chwili z ironią w
głosie.
- Nie dorosłeś jeszcze do zaszczytu nazywania się członkiem
rodziny Sargandensis.
- Doprawdy? – Kruk uniósł brwi w wyrazie
zaskoczenia – Może mi wyjaśnisz, kim w takim razie jestem?
- Jesteś
synem tego plugawego robaka – mojego syna – i to ci powinno
wystarczyć – warknął Antares – Musisz go zabić, żeby na nowo
odzyskać możliwość powrotu do rodziny. Na razie jesteś tak samo przeklęty
jak on, jego czyny przeszły na ciebie czy tego chcesz czy nie. Jego
plugastwo płynie w twoich żyłach, a jedynym sposobem zmycia z siebie tej
hańby bycia jego synem jest pozbycie się go raz na zawsze.
- Zalazł ci za
skórę ten mój ojczulek. Pewnie Orfeusz był zawsze wzorem…
- Orfeusz
w przeciwieństwie do swojego brata był bardziej pokorniejszy w paru
sprawach. Ale i z nim miałem problemy…ale teraz moja cierpliwość wobec
niego też się wyczerpała. Każde z moich dzieci zawiodło mnie –
powiedział trochę zmęczonym głosem – Ty jesteś moją jedyną
nadzieją…
- Jeszcze jedno małe pytanko. Orfeusz miał dzieci?
-
To cię nie powinno obchodzić.
- Miał? – spytał jeszcze raz
Kruk.
- Miał. Oboje – razem z matką – utopili się.
-
Smutne – udał zatroskanego Kruk, jednakże w myślach, zaliczył na plus
wiadomość, że najbliższa rodzina Orfeusza „pływa” sobie jako
garstka kości po jakimś oceanie.
- Znów masz tę rozmarzoną minę –
zauważył Antares, wyraźnie poirytowany nagłą poprawą humoru swego
wnuka.
- Mam ku temu powody – odparł po chwili namysłu Kruk.
Taak…teraz ma już świetny materiał na dopieczenie Orfeuszowi, gdy
będzie się nad nim pochylać by wbić mu miecz prosto w serce. Spyta się go
„jak tam rodzinka?”.
„Jesteś niepoprawnie wredny
Kruk” – pochwalił siebie w myślach.
Mordoklejka
04.02.2004 16:55
border='0' align='center' width='95%' cellpadding='3'
cellspacing='1'>
QUOTE |
|
id='QUOTE'>Co wy się tak uwiesiliście tych dobrych?
Powoli...będą, ale narazie jeszcze muszę tych złych poprowadzić. Może
zauważyliście, że ja się strasznie nad nimi rozwodzę, ale to dlatego że tak
naprawdę to oni grają pierwsze skrzypce w tym całym przedsięwzięciu i muszę
naprawdę parę spraw zacząć wyjaśniać i w ogóle, żebym miała jakiś punkt
zaczepienia przy dalszej akcji. Wszystko jest bowiem oparte na pewnych
zdarzeniach, których bohaterami są ci źli. Dlatego proszę o wyrozumiałość -
jest tu parę długich przemyśleń, opisy ich uczuć - ale tak musi być, bo
nareszcie zaczynają rozumieć powoli kim są, skąd są, jaki jest ich cel oraz
dlaczego są tacy a nie inni.
Nie chcę oczywiście skreślać tych dobrych,
bo oni też mają coś do powiedzenia i na pewno wiele przyszłych wydarzeń
będzie się rozgrywać, że się wyraże "na ich polu" - poniekąd będą
świadkami tego co im szykują ci źli. Ale do tego muszę dojść powoli. Ja wiem
że może za długo czasem ciągnę jedną scenę, ale ja nie potrafię inaczej, bo
mam taki styl.
No to się rozgadałam - widzicie do czego mnie
doprowadzacie?
Macie następny part - jest w całości poświęcony złym
więc jak nie chcecie to nie czytajcie.
class='postcolor'>
rezcywiście się
rozgadałaś!!!
Spokojnie, nie denerwuj się, to było tylko
niewinne pytanie
Poza tym, jak moglibyśmy nie przeczytac tego
parta!!??
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/ohmy.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='ohmy.gif'
/> Za kogo ty nas masz??!!
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/tongue.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='tongue.gif'
/>
Przeczytałam i zaintrygował mnie.
Nasuwa mnóstwo
pytań (przynajmniej mnie). Taki mroczny!!! SUPER!!!
Błedów jakio takich nie zauważyłam.
Ava, niezmiernie cie przepraszam, ale nie
dałam rady przeczytać całego. Może jest to u nas rodzinne. W każdym razie,
bardzo mnie zaciekawiły ostatnie party i z chęcią kontynuowałabym czytanie
dalszych. Wysuwa sie wiec prośba, o napisanie streszczenia poprzednich
stron, a jeśli możesz, to umieszczenie ich tutaj. Z góry dzięki.
Tak
poza tym to Word nie ma zawsze racji. W formułkach typu dlatego,
ponieważ
nie stawiaj przecinku przed dlatego i po ponieważ. Word jest
zawodny, bo ma pierwowzzory inne, i radziłabym korzystac tylko w sprawie
ortografii. Gratuluję gorącego tematu,
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/smile.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='smile.gif'
/>
Życzę weny... i Niech moc bedzie z tobą!
avalanche
05.02.2004 17:57
Alisia..wiesz nie chce mi się...pisanie
streszczenia TEGO to ponad moje siły umysłowe...
Co do tego dupiastego
Worda...aaa tamm..wiszą mi te przecinki...bo jak myślę żeby nie słuchać się
i dać po swojemu to wychodzi, że źle myslałam...może i masz rację że w
niektórych przypadkach nie stawia się przecinków ale ja nie mam takiego
wyczucia żeby wiedzieć kiedy, bo interpunkcja mnie wnerwia, ot co.
Part 68
- A więc co proponujesz na początek…dziadku?
– parsknął śmiechem Kruk. Wypowiedzenie słowa „dziadek” do
osoby, którą zawsze uważał za niedostępną, zimną bestię wywoływały u niego
niekontrolowany śmiech, który z trudem tłumił w sobie, aby nie wkurzyć
Antaresa.
- Mam ci przypomnieć lekcję o szacunku? – zmrużył
groźnie oczy jego rozmówca, wyglądając na śmiertelnie urażonego.
- Nie
trzeba – opanował się Kruk. Na jego twarzy wciąż błąkał się niewinny
uśmiech, jednak starał się, aby Antares nie odebrał jego ironicznych
wypowiedzi jako obrazę majestatu, jaką jest niewątpliwie jego szanowna
osoba.
- Przyhamuj w takim razie. Twój ojciec dostawał ode mnie po pysku
za mniejsze przewinienia.
- Czuję się osobiście zagrożony. Biłeś własne
dzieci? Nie wierzę…
To, co odgrywał Kruk można było określić
jedynie jako komedię w tragicznym wydaniu. Antares domyślał się, że jego
wnuk próbuje zobaczyć na jak daleko może się posunąć w swoich wypowiedziach,
jednak nie zamierzał wprowadzać biedaka w błąd, że możne się czuć bezkarny.
Nie trzeba było czekać na pierwsze uderzenie wymierzone w Kruka.
- Wstań
– rozkazał lodowatym głosem mężczyzna. Kruk zdołał jedynie stwierdzić
językiem, że chyba jego dziadek za bardzo dał się ponieść w przypływie
gniewu – górna czwórka wydawała się być „lekko”
naruszona.
- Zdajesz sobie sprawę, że właśnie naraziłeś mnie na koszty
związane z leczeniem uzębienia? – ciągnął dalej Kruk. Antares był
lekko zaskoczony – Orfeusz po takich uderzeniach miał szybko dość
wdawania się w dalsze dywagacje z Antaresem…najwidoczniej Kruk jeszcze
nie poznał jak to jest mieć złamaną szczękę, skoro tak bardzo prosił się o
następne przyłożenie mu.
- Na twoim miejscu uważałbym.
Ostrzeżenie
nie wywarło na Kruku takiego wrażenia, jakiego się spodziewał. Ten chłopak
najwyraźniej prosił się o więcej! Cóż za niebywały tupet…
Tym
razem uderzenie było silniejsze. Jednak…Antares nie trafił w Kruka
– przeciwnie tamten stał sobie z boku zamierzając już chyba do końca
życia przykleić sobie do tej swojej parszywej gęby ten wnerwiający
uśmieszek.
Głuchy łoskot rozległ się w komnacie, gdy ręka Antaresa
doznała spotkania pierwszego stopnia z kamienną ścianą. Nie było jednak
słychać żadnego krzyku wskazującego na ból czy wściekłość. Kruk poczuł nawet
lekki zawód pod tym względem – miał zamiar przecież podrażnić się ze
swoim dowódcą. Ten jednak z uporem maniaka zdawał się być odporny na takie
zaczepki. Spojrzał spokojnym wzrokiem na stojącego obok Kruka, któremu mina
lekko zrzedła, gdy Antares powoli wycofał swą dłoń z punktu przyłożenia.
Roztarłszy sobie obolałą, kościstą dłoń ponownie zmierzył młodego mężczyznę
wzrokiem od stóp do głów niczym maszyna prześwietlająca ciała.
- Nie
brak ci szybkości – pochwalił Kruka, gdy ten nadal wydawał się być
niepewny czy Antares jeszcze raz nie spróbuje mu przyłożyć.
- To chyba
rodzinne – znów wyszczerzył zęby. Antaresowi aż trudno było uwierzyć,
że chciało mu się żartować. Przed chwilą jeszcze spokojnie rozmawiał z tym
chłystkiem o tym, że ma zabić parę „niewygodnych” im osób oraz
dokonać aktu zemsty a tu taka nagła zmiana. Zaczął mieć poważne obawy, co do
tak…nieśmiałej na razie zmiany wizerunku. Przecież Kruk to największa
kanalia, jaką znał! Czyżby…Nie to niemożliwe. A może…Antares
pomimo sędziwego wieku (o który zresztą nikt go nie podejrzewał, bo wyglądał
na całkiem młodego…choć wyraźnie starszego od Kruka, co prawda) był w
stanie sobie przypomnieć, że Kruk już się tak kiedyś zachowywał.
Ale..nie…to nie on się tak zachowywał…to bezczelne zachowanie
przywodziło na myśl tylko jedną osobę, która zdawała się być bardziej
wnerwiająca od stojącego tu wnuka. Co prawda dawno już zeszła z tego świata,
jednak jej duch jakby odżył w Kruku…to ten bezczelny smarkacz –
syn Orfeusza. To on go tak denerwował, kiedy jeszcze żył. Ten mały bezczelny
szczyl, który zanim nauczył się szczać do pieluch miał wkurzający sposób
załatwiania się zawsze w jego obecności przy bogatym akompaniamencie pryków
i „grzmotów z czeluści pieklenych” (oficjalna wersja bąków
– tekst by Orfeusz). A to było tylko w okresie niemowlęctwa tego
szatana. Później było znacznie gorzej. Kruk tego nie pamiętał, jednak
Antares na długo zapamiętał ten wredny sposób obycia synalka Orfeusza
– zawsze doprowadzał go do szewskiej pasji, gdy co chwila pytał się
„ a dlaczego?”. Najwidoczniej Kruk w jakiś sposób musiał się od
niego zarazić…nim. Szczeniak niedługo potem się utopił razem ze swoją
matką…cóż to była za ulga dla świata…o jednego kretyna mniej na
tym przeklętym świecie.
- Coś ty taki czerwony dziaduniu? Ciśnienie
skacze?
Znowu się zaczyna. Ten sposób mówienia…zawsze chamski a
zarazem śmieszny niczym żart klowna, którego chce się złapać za czerwony
nochal i rzucić gdzieś daleko (byleby się przy tym potłukł). To się zaczyna
robić nieznośne. Kruk zaczyna stosować taktykę swego nieżyjącego
kuzyna… Ale zaraz, jak to było? No tak..przecież te gnojki się
przyjaźniły. Cóż za ironia losu. Ten szczyl najwidoczniej zza grobu
postanowił go dręczyć – można by nawet wysnuć tak nieprawdopodobną
teorię, że się gówniarz zagnieździł w ciele Kruka.
„Antares
zaczynasz bredzić…ten gówniarz już dawno nie żyje…”
-
Ten gówniarz już dawno nie żyje… - powtarzał cichutko Antares.
-
Słucham?
- Nic – warknął Antares – Przestań być taki jak
on…
- Taki, jak kto?
- Wiesz, o kim mówię! – krzyknął
wściekle. Kruk aż się cofnął do tyłu z obawy przed jakimś niekontrolowanym
ruchem ręki Antaresa w jego stronę.
- Taaa…spokojnie Antares
– zaczął go uspakajać Kruk – starość nie radość, zaczynasz
miewać przywidzenia.
- Chcesz mnie doprowadzić do szaleństwa tak jak ON
to umiał robić! – tym razem wyglądało na to że Antares
ciuteńkę…oszalał. No cóż…ten stół, który właśnie poszybował w
powietrzu chyba nada się do fabryki wykałaczek.
- O czym ty gadasz?
Odbiło ci?
- Nie udawaj! Byliście zawsze w zmowie przede mną! To
on cię nastawiał przeciwko mnie! Słyszysz?! ON! Chcecie mi
zrobić kolejny kawał, tak?! Co tym razem?! Wybuchające krzesło?!
Nie?! – dodał na widok przeczącego ruchu głową Kruka, który zdjął
ze ściany mosiężną tacę, której zamierzał użyć jako tarczę w razie czego
– Wiem! Chcecie żebym wszedł na ten dywan, żebym wpadł w ukrytą
tam pułapkę?!
To było czyste szaleństwo. Antares wyglądał jakby
postradał zmysły. Zaczął skakać w miejscu, gdzie leżał niewielki dywanik.
Robił to tak głośno, że aż nieprawdopodobnym było, aby nikt nie usłyszał
tych hałasów.
- Opanuj się do ciężkiej cholery ty stary emerycie!
– tym razem to Kruk nie wytrzymał. Rzucił tym, co akurat miał w ręku
(na nieszczęście stara mosiężna taca, pomimo, iż była ciężkim narzędziem to
jednak z gracją wyfrunęła w powietrze) i przyłożył Antaresowi w klatkę
piersiową. Skutek był tego taki, że Antares stracił na moment oddech, ale za
to przestał skakać jak wariat.
- Lepiej?- spytał ostrożnie Kruk biorąc do
ręki stojący na dębowej komodzie mały srebrny lichtarzyk ( nie ma to jak
ostre krawędzie)
- Po co ci ten lichtarz kretynie?
- Ten? –
spytał z niewinną miną Kruk – Tak sobie pomyślałem że lepiej by
wyglądał na parapecie – odstawił go w miejscu gdzie wskazał za
właściwe na stawianie lichtarzy.
- Ty coś masz z głową, czy ja mam tylko
takie wrażenie jakbyś się upił?
- Pomińmy fakt, że bredziłeś o kimś i
wmawiałeś mi, że z tym kimś zastawiliśmy na ciebie jakieś pułapki –
odgryzł się Kruk.
- Pułapki?...A tak…Ten piekielny szczeniak do tej
pory nie daje mi spokoju…
- O kim ty gadasz, co?
- Twój świętej
pamięci kuzyn! Myśl o tym sukinsynie nie daje mi spokoju. Męczył mnie za
życia, ale pewnie mu było za mało… - zaczął gderać Antares – Z
czego się śmiejesz! – wrzasnął na widok chichoczącego Kruka
– Razem działaliście mi na nerwy, tyle że ty nigdy nie byłeś na tyle
odważny żeby…a zresztą nie ważne – machnął ręką.
- Czego ja
tu się dowiaduję – zagwizdał Kruk – Miałem bardzo przyjemnego
kuzynka. Dawał ci nieźle w kość, no nie?
- Pamiętasz go? –
wycelował palcem w Kruka.
- Przykro mi…zanik pamięci –
uśmiechnął się idiotycznie w odpowiedzi na to pytanie.
- Byliście bardzo
do siebie podobni z charakteru, natomiast z wyglądu…taaak żywa kopia
Orfeusza…
- Biały i czarny się gryzą…
- Nie w tym
przypadku – odpowiedział Antares. Przez chwilę wydawało mu się, że
przed oczami mignął mu zarys postaci tego szczeniaka. Chociaż, był już
zmęczony, więc mogło mu się to tylko zdawać.
- Zrzuciłeś go w przepaść do
wody? – zaczął swe obłąkańcze pytania Kruk. Najwyraźniej znowu stawał
się mściwym zabójcą – Razem z jego matką prawda? Powiedz, jakie to
uczucie…Śmierć…Roztrzaskali się o skały? A może ich los był ci
na tyle obojętny, że nawet nie raczyłeś spojrzeć, co? Opowiedz mi o tym.
Uwielbiam wysłuchiwać opowieści o zabójstwach
Gdy już się wydawało, że
Kruk zmusił Antaresa do zwierzenia się, ten nachylił się nad jego uchem i
cicho wyszeptał:
- Nie twój zakichany interes.
- Nie gzecnie odmawiać
jak wnucek plosi o bajeczkę – odparł z zawiedzioną miną Kruk udając
pokrzywdzone dziecko, którego pozbawiono największej frajdy.
- Zamknij
się. A teraz idź sprawdź co z Diegiem. Może w końcu przestał się zachowywać
jak obłąkaniec i będzie można sobie uciąć z nim małą pogawędkę –
podrapał się po brodzie wskazując Krukowi drzwi. Ten bez słowa opuścił
gabinet, jednak nie omieszkał na koniec – gdy spojrzał na niego
Antares – pokazać mu… język.
- Wredny szczeniak – dało
się usłyszeć odpowiedź.
Mordoklejka
06.02.2004 20:56
Podobają mi się teksty
Kruka!
Takie złośliwe, ironiczne... fajne.
Jednak nadal utrzymuje
to co mówiłam/pisałam (niepotrzebne skreślić), i to co cie denerwuję, że
obecnie brakuje mi "jasnej strony"...
Ale i tak przeczytam
next parta nawet jak bedzie o Kruku!!!
Ava.... napisałam ogólna wersje tego, co
do mnie dociera, i chciałam się spytac, czy dotarłio dobrze, ale wszystko
szlag jasny z nieba trafił. Dlatego teraz kieruję się tylko z jednym
zapytaniem, mam nadzieję, ze prostym: Diego, Remis i Orfeusz są tymi
dobrymi, tyle że Diego i Orfeusz byli kiedyś tymi złymi, a ojciec Orfeusza
jest tym złym, choć kiedyś był tym dobrym, tak?
Za odpowiedź z góry
dzięki.
Co do parta, humor jest, ortografia ok, stylistyka ok, co do
gramatyki to tylko te głupie przecinki. Daj to komuś do sprawdzenia,
dobra?
Ocena:
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'
/>
avalanche
07.02.2004 17:08
Alisia..że co? Nie kobieto pomieszałaś
dokładnie =)
Orfeusz, Antares i Kruk - są źli
Remis i Diego - też
są źli XD ale na inny sposób (obaj byli kiedyś..dobrzy..też na swój sposób)
Ale teraz Remis jest po prostu wredny a Diego jako że został zwerbowany
przez Orfeusza też miał byc zły i był trochę. Ale teraz przejrzał na oczy i
się będzie chciał odczepić od Zakonu. No XD
Może dlatego wyciągnęłaś
złe wnioski bo Orfeusz obronił Remisa i w ogóle. Ale to nic prosze ciebie
nie znaczy. Tu chodzi o coś innego, ale tego zdradzic nie mogę narazie
=)
Dobra wiem nagmatwałam ale co tam.
Dawać do sprawdzenia? No
bez przesady, to że przecinek raz źle postawię to nie znaczy, że od razu mam
kogoś angażować do pomocy. Nie bądźmy aż tak małostkowi.
Noo, ile partów... XD To mi się podoba
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/tongue.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='tongue.gif'
/> Nawet najeżdżać na ciebie nie musiałam XPP Szkoda, że tak
mało się dzieje, ale nic. Alisia, I'm with you: wypowiedzi Kruka są
super XD I wogóle wiadomość o Anteresie jako dziedku trochę mnie... Khem
khem XD Zdziwiła XD
Nie lubię się powtarzać, ale JA CHCĘ
ZŁYCH!! XD I Ginę XD
avalanche
21.02.2004 20:57
Part 69
Zmierzając do najmniej
lubianej części zamku, Kruk zastanawiał się nad jeszcze jedną kwestią
– kim u licha byli jego rodzice? Antares, co prawda wytłumaczył mu to
i owo, ale dziwnym trafem nie wymienił ich danych personalnych. Czemu tak
się obawiał, gdy Antares chciał mu podać imię tego, którego przygarnęli na
swego nowego syna? To wszystko zdawało się rzeczywiście przerastać jego
możliwości pojmowania – czyżby mogło dojść do tak absurdalnej
sytuacji, przed jaką ostrzegał go Antares...że prawda mogłaby go..zabić?
„To przecież śmieszne” – żachnął się w myślach Kruk
– „Miałaby mnie zabić - prawda? Antares chyba do końca postradał
zmysły”.
Inną sprawą, jakiej Kruk poświęcił swe rozmyślania w
drodze do celi Diega było to, że nareszcie przestał być bezimiennym. Miał
imię i nazwisko – nareszcie był przynależny do jakiejś rodziny a
sądząc z tego, co mu przedstawił Antares – do nie byle, jakiej
rodziny.
Jednak myśl, że to nazwisko dali mu ludzie, którzy go
porzucili napawało go odrazą. Czym sobie zasłużył na ich pogardę i
niedorzeczne twierdzenie, że był słaby? A może…może rzeczywiście
był…słaby? Może być cherlawym niemowlęciem, które byle katar mógł
zabić. Wychodząc z takiego założenia można by przypuszczać, że jego
przeklęci rodzice mieli jakiś ciemny interes skoro nie pragnęli słabeusza.
Czyżby mieli jakieś plany wobec nienarodzonego jeszcze dziecka? Czy po jego
narodzeniu ich marzenia się rozwiały? Prysły niczym bańka? Ale skoro go
porzucili…to jak on zdołał przeżyć? Czy ktoś go przygarnął? Ktoś się
przejął jego losem? Skoro tak, to, dlaczego ich nie pamięta? Dlaczego nie
pamięta ludzi, którzy dali mu dom i opiekę? I czemu do jasnej cholery jest
tak tyle pytań, na które on nie zna odpowiedzi? Dlaczego ma niejasne
wrażenie jakby to wszystko działo się bardzo dawno temu?
- Proszę za mną
mój panie – ukłonił się nisko strażnik na wieść, że ma zaprowadzić
Kruka do celi Diega. Podążając za mężczyzną zdołał ujrzeć kątem oka jak inni
strażnicy przyglądają mu się z zaciekawieniem.
„ Co się cholera
dzieje? Czemu oni się tak na mnie gapią?
- Czego się gapicie!
–wrzasnął nie mogąc znieść dłużej ich natarczywych spojrzeń. Zrobiło
się lekkie zamieszanie, gdyż wszyscy udawali, że tak naprawdę patrzyli w
inną stronę.
- Czy nie wydaje ci się, że nasz czołowy zabójca stracił
nieco na animuszu? – spytał jeden strażnik drugiego.
- To jest
niemal pewne. Ma przerażone oczy…coś czuję, że trzeba zawiadomić
resztę, że niedługo może się zwolnić posada
„naczelnego”…
- Oto on – wskazał
oprowadzający go strażnik – Otworzyć drzwi?
Kruk skinął lekko
głową na znak, że zamierza osobiście sprawdzić stan, w jakim znajduje się
więzień.
- Będę stał niedaleko w razie gdyby szanowny pan miał
problemy…
- Zejdź mi z oczu! Myślisz, że nie umiem sobie
poradzić z byle więźniem?! Dawaj klucze i zjeżdżaj stąd zanim się nie
wścieknę naprawdę! – strażnik w podskokach ulotnił się spod celi
wypuszczając z rąk pęk kluczy.
W kącie obskurnej celi majaczył się obraz
skulonej postaci, której głowa ukryta była między kolanami. W powietrzu
zalatywało stęchlizną, której odór wydawał się Krukowi nie do wytrzymania.
Diego nawet się nie poruszył, chociaż słyszał jak ciężkie metalowe drzwi
zamykają się powoli a do środka ktoś wchodzi. Kruk zwykle nie kazał długo
czekać by dać znak więźniowi, że to on przyszedł go odwiedzić. Jednakże tym
razem było inaczej. Stał niedaleko Diega i obserwował uważnie każdy jego
najdrobniejszy ruch – poczynając od poruszającego się ubrania, które
wznosiło się i opadało w miarę, gdy jego właściciel nabierał oddechu i
kończąc na cichym szuraniu, które wydobywało się spod jego butów, sprawiając
przy tym wrażenie jakby toczył delikatnie mały kamyczek pod podeszwą.
Niedługo potem ku zaskoczeniu Kruka, Diego zaczął nucić pod nosem jakąś
melodię, stukając przy tym knykciami o swe kolana jakby wystukiwał
rytm.
- Die..Scott – przerwał mu Kruk
- Nie jestem ślepy wiem,
że przyszedłeś – odparł mu Diego – Daruj sobie te zakonne
„Scott” i mów do mnie Diego.
- Powrót do przeszłości?
– spytał zainteresowanym tonem Kruk – Ciekawe, że też wcześniej
mi nie wspomniałeś o tym, że twoim ojcem był sam ambasador Atlantydy –
Jonathan Smith…
- Kto ci powiedział?
- Ta żmija Seginus zawsze
ma coś do powiedzenia…
- Doprawdy? – prychnął rozdrażniony
Diego – No cóż, jak się nie jest poważanym to zawsze pozostaje szansa
zdobycia popularności roznosząc plotki…normalnie baba się z niego robi
– Kruk o mały włos nie parsknął śmiechem. – Do rzeczy, Kruk. Ty
też sądzisz, że zbudujesz nową Atlantydę? – uniósł głowę znad kolan by
móc mu spojrzeć prosto w oczy.
- Nie będę ukrywał, że taka propozycja nie
była mi złożona…
- Wierzysz w to? Naiwny jesteś, jak małe
dziecko.
„Małe dziecko? Co on sobie wyobraża?”
- Jesteś
głupcem Diego. – wysyczał gniewnie Kruk - Jesteśmy potęgą, a takie
nędzne gnidy jak ty nie przeszkodzą nam w planach.
- Chcesz się założyć?
– zaśmiał się Diego, podnosząc się z kamiennej posadzki – Spójrz
za siebie, mój ty Kruczku…
Chcąc nie chcąc Kruk odwrócił się za
siebie. To, co ujrzał wywołało w nim zimną furię. Cela
naprzeciwko…była otwarta. Właśnie w tej celi zamknięci
byli…
- Stefan, Sergiusz, Wiktor, Adam i Robert. Razem pięciu
więźniów. Dwoje dorosłych i troje dzieciaków – wyliczył na palcach
Diego.
- POMOGŁEŚ IM ZWIAĆ! ZABIJĘ CIĘ! – Diego w porę
umknął przed wściekłym Krukiem. Zgrabnie wyminął go i chwilę potem już był
za drzwiami celi. Zanim Kruk zdążył się zorientować, co jest grane, Diego
chwycił klucze, które leżały nadal na podłodze i zamknął mężczyznę w
celi.
- Przyrzeknij, że nie narobisz hałasu – powiedział Diego,
przytykając palec do ust – Chyba nie zaczniesz wołać pomocy, co Kruk?
Chcesz, żeby wszyscy się dowiedzieli jak wielki Pan został wykiwany? –
uśmiechnął się.
- Ty podstępny…
- Cichutko…Kruczku.
Drzwi celi zatrzęsły się.
- Pogadałbym dłużej, ale wiesz może innym
razem. Trochę się spieszę.
Nagle ręka stojącego tuż przy drzwiach Kruka,
wystrzeliła w kierunku Diega. Ten jednak szybko ją uchwycił i pociągnął z
całej siły do siebie. Efekt był tego taki, że Kruk doznał lekkiego wstrząsu
mózgu uderzając głową w kraty. Zachwiał się pod wpływem chwilowego braku
równowagi i chwycił się za głowę próbując przerwać to dzwonienie, jakie
słyszał w głowie.
Parę minut później, Kruk zorientował się, że Diego
najwyraźniej zaraz po tym incydencie ulotnił się.
- Nie pozwolę, żebyś ze
mnie kpił Diego – wysyczał wyrywając drzwi z zawiasów. Szybkim krokiem
podążał mrocznym korytarzem, zerkając na mijane cele, czy lokatorzy, jacy
powinni się w nich znajdować nie dali „dyla”. Kruk był pod tym
względem bardzo uczulony – nie znosił ucieczek. Zawsze było wtedy
najwięcej roboty w chwili, gdy się miało najmniejszą ochotę na uganianie za
psychicznymi maniakami i podrzynanie im gardeł. Nie było w tym żadnej
finezji, za jaką uważał Kruk polowanie na bezbronne ofiary – to była
zwykła, sucha robota, przy której można było się nabawić tylko paru
dodatkowych blizn. Zero satysfakcji.
- Wstawać wy gnidy zawszone!
– ryknął wściekle Kruk, gdy dotarł do miejsca, gdzie gromadzili się
strażnicy. Z krzeseł poderwało się natychmiast parę postaci, które nerwowo
zaczęły udawać, że nic złego nie robiły. Kruk jednak zauważył, jak
pospiesznie upychali do kieszeni karty, którymi przed chwilą grali.
-
Obijacie się i nie zauważyliście nawet, że więźniowie uciekli!
-
Kto? Znaczy…my nic nie zauważyliśmy – odezwał się drżącym głosem
jeden ze strażników.
- A jak mieliście ich zauważyć grając w karty?!
– złapał swego przedmówcę za szaty – Opróżniać kieszenie!
Wszyscy!
Mężczyźni ze spuszczonymi głowami, nie mając odwagi by
spojrzeć swemu panu prosto w twarz, zaczęli wyciągać pomięte karty na
stół.
- Banda kretynów! – krzyknął Kruk chwytając stół i
rzucając nim o ścianę – Szukać mi zaraz Sergiusza, Stefana i tych
dzieciaków, ale migiem!
Kruk celowo zapomniał wspomnieć o tym, że
także Diego uciekł. Nie zamierzał się kompromitować mówiąc, że został
wykiwany przez niego – już i tak miał dość tego, że wcześniej uciekł
mu Remis i ledwo uszedł z życiem przed wściekłym Orfeuszem. Nie zamierzał
pozwolić na to, by i Diego dołączył do tej grupki osób, które ostatnio
zakpiły sobie z niego.
- Sprytne posunięcie – rozległ się głos
dobywający się gdzieś z głębi zaciemnionego korytarza Z cienia powoli
wychylił się Seginus. – Szkoda jednak, ze nie pochwaliłeś im się,
jakiego to sprytnego mają dowódcę. Dać się zamknąć w celi…no proszę, a
już myślałem, że Diego stracił swoje poczucie humoru…
- Pomińmy
fakt, że go nigdy nie posiadał. Czego chcesz ty wredna kreaturo? Pobiegniesz
się podlizać Antaresowi, mówiąc mu, że właśnie przyłapałeś mnie na tym jak
mnie wykiwał Diego?
-Kusząca propozycja, nie powiem, ale chyba byś tego
nie chciał? Jak by to wyglądało – ty, nasz naczelny zabójca w ciągu
jednego dnia dałeś uciec słabemu Remisowi, potem o mało nie zostałeś zabity
przez Orfeusza a teraz ta historia z Diegiem…taki wstyd…
-
Trzymaj język za zębami a obiecuję ci, że nie skręcę ci karku –
zmrużył oczy.
- Strasznie się boję – udawał przerażenie Seginus
– Wiesz Kruk, nie chciałbym cię doszczętnie już pozbawiać twojego
morderczego wizerunku, ale nie mogę się wręcz powstrzymać. Do twarzy ci z
tymi pręgami…są takie seksowne…to chyba od tego spotkania z
kratami, czyż nie? – zaśmiał się ignorancko.
Początkowo Kruk nie
załapał żartu, jednak analizując to, co powiedział ten pachołek
wywnioskował, że gdy uderzył o kraty musiał mieć teraz na twarzy odciski po
nich, a więc długie, czerwone pręgi z których tak beztrosko nabijał się
teraz Seginus.
Tego było już za wiele – nie zamierzał pozwolić,
aby kolejno drwiono sobie z niego. Seginus będzie miał to
„szczęście”, że oberwie mu się poczwórnie – za Remisa,
Orfeusza, Diega i niego samego.
- Chcesz to załatwię ci takie same
– zaproponował Kruk i nie czekając na odpowiedź, chwycił prześmiewcę
za głowę i uderzył nią o kraty celi, która była niedaleko. Nie poprzestał
jednak na jednym razie – był tak wściekły, że głowa Seginusa uderzała
teraz o metalowe pręty z taką siłą, że niedługo można się było spodziewać
szybkiej śmierci z powodu obrażeń czaszki.
- Prymitywne
barażyństwo…próba uśmiercenia nam naszego drogiego Seginusa…nie
masz ważniejszych spraw na głowie, Kruk?
Głowa ledwie przytomnego
Seginusa przestała uderzać o kraty.
- Zdenerwował mnie – odrzekł
sucho Kruk, widząc stojącego tuż nieopodal Antaresa.
- Ciekawy powód. Nie
żebym się czepiał, ale to takie rozrywki są zarezerwowane dla bezmózgich
kretynów, którym, gdy tylko zdarzy się niepowodzenie, od razu szukają
zaczepki, by dać następnie upust swym emocjom. To takie nieprofesjonalne
Kruk…Nie zabraniam ci się znęcać, ale chyba sam powinieneś jasno
ocenić, kto zamiast Seginusa, powinien być na jego miejscu…
-
Sugerujesz, że ja, czyż nie? Jakie to urocze, ale pozwól, że termin
„bezmózgi kretyn” zostawię do twojej dyspozycji – warknął
Kruk, wyzbywając się wszelkich zahamowań, co do sposobu wypowiedzi wobec
najważniejszej osoby w Zakonie.
Rozległ się świst powietrza i chwilę
potem Kruk miał złamaną szczękę. Niewiele by brakowało, a zawyłby z bólu,
gdyby nie obecność Seginusa, który gdyby tylko usłyszał jego jęki, miałby
kolejny powód na wyśmiewanie go w przyszłości.
- Najwyraźniej nie
zrozumiałeś mojej lekcji o szacunku. Widać potrzebny był ci przykład tego,
co się może stać, gdy się nie przestrzega pewnych reguł.
Seginus
uśmiechnął się tępo – nadal był lekko oszołomiony po zaserwowanych mu
wcześniej uderzeniach. Po twarzy spływały mu strużki krwi, a na policzkach i
czole wyraźnie zaczynały się zaznaczać pręgi. Gdyby Kruk miał jak się
odezwać, zapewne oznajmiłby złośliwie Seginusowi, ze i on wreszcie może się
pochwalić paskami na gębie.
- A teraz chciałbym, żeby Diego razem z
tamtymi trafił do naszych klatek. Nie chciałbym, aby ponownie powtórzyła się
sytuacja, jaka miała miejsce parę godzin wcześniej. Czy to jasne Kruk? Tym
razem chcę widzieć całą szóstkę, a jeśli nie to pomyślę nad tym, któremu z
was wypalić dziury na czole.
Mężczyźni pokiwali głowami i zniknęli w
ciemnościach. Potem było już tylko słychać jęki Seginusa staczającego się po
schodach, z których najwyraźniej zepchnął go Kruk…
Postarałaś się avuś... na prawdę się
postarałaś
part jest zaczepisty... trochę się w nim dzieje, jest się z
czego pośmiać..
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'
/>
po prostu świetne
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'
/>
avalanche
22.02.2004 16:33
Ten part jest trochę dziwny i w dużej
częsci opisowy - tak musi być. Pojawia się tu nowa postać, której jeszcze
nie do końca dopracowałam, no ale myślę, że będzie nastepną ciekawą postacią
Zakonu =) Jej charakter może się wydawać później trochę skomplikowany, ale
to z powodu pewnej odmienności charakteru. Ta postać będzie takim jednym z
pierwszych przykładów na to, że Zakon składa się nie tylko z samych zabójców
i innych maniaków, ale także z ludzi, których moc wcale nie musi polegać na
sile mięśni i umiejętności władania mieczem czy kosą - ale na sile umysłu i
tego co można nazwać niezdrowym dążeniem do celu za wszelką cenę.
Postanowiłam dać taki wstęp, bo potem mi wylatujecie, że jest nudny
part, że nie rozumiecie czegoś. Macie już jako taki zaczątek na czym będzie
polegać rola tej postaci i myślę, że może nie zaśniecie. Nie zawsze bowiem
trzeba na siłe wplatać akcję - ten part akcji nie wymaga i ma zadanie
informujące =)
Part 70
- Tracę cierpliwość do tego
wszystkiego, rozumiesz?
Po nieprzyjemnym spotkaniu z Krukiem i
Seginusem, Antares pomyślał, że sprawy zaczynają biec nie po tym torze, co
powinny. Plan zabicia Remisa nie powiódł się, mimo iż wszystkie znaki na
niebie i ziemi wskazywały na to, że wszystko pójdzie gładko. Był przekonany,
że już prostszej roboty dla Kruka nie mógł wymyślić. Mylił się.
- Pan
Horovitz jest całkowicie pod naszą kontrolą. Jest tak zachłanny na złoto, że
nawet nie zauważył, że monety, jakie mu dajemy są fałszywe. Wzięliśmy
metalowe krążki, wybiliśmy na nich odpowiednie nominały i podkolorowaliśmy
je odpowiednio.
- Wiedziałem, że z nim będę mieć najmniejsze problemy.
Jednakże niepokoją mnie sprawy, które skończyły się porażką, chociaż –
zaakcentował Antares – powierzyłem je osobom, których zawsze ceniłem
za profesjonalizm. Teraz jednak wiem, że nawet najlepsi ludzie nie są w
stanie zagwarantować mi pełnego sukcesu.
- Panie, sądzę, że jeszcze nie
wszystko stracone. Mamy nadal parę asów w rękawie. – zapewnił go
rozmówca.
- Teraz mój plan muszę oprzeć na tym, co do tej pory uznawałem
za mało istotny, Taurynie. Będzie to wielce ryzykowne, ale nie mam nic do
stracenia. Choć po ostatnich niepowodzeniach moich ludzi, nie powinienem
tego mówić, jednak chcę ci pogratulować tego, jak gładko sobie poradziłeś z
Horovitzem.
Tauryn miał zamiar zaprotestować, gdyż nie czuł się
szczególnie dumny z wykiwania osoby tak durnej, za jaką uważał niewątpliwie
dyrektora Akademii. Antares powstrzymał go jednak, unosząc do góry rękę na
znak, aby powstrzymał się od ewentualnych sugestii na temat tego, co dowódca
Zakonu powinien uznawać za powód do dumy czy też hańby.
- W związku ze
zmianą planów, chciałbym ci powierzyć zadanie. Od razu zaznaczam, że od jego
wykonania zależy cała nasza przyszłość – położył swemu podwładnemu
rękę na ramieniu – Jesteś gotów przyjąć wyzwanie?
Tauryn bez
wahania przyjął propozycję, której zakończenie sukcesem, na pewno
przyczyniłoby się do prestiżu jego osoby i zapewne rychłego awansu na wyższe
stanowisko. Był osobą ambitną, dlatego nigdy nie zastanawiał się nad
trudnością powierzanych mu zadań – zawsze lubował się w tych
najtrudniejszych, ponieważ nigdy nie zawodził w ich rozwiązaniu.
Antares nie przypadkowo powierzył Turynowi zadanie pozyskania sobie poparcia
Horovitza. Wydawało się to bardzo banalne, jednakże Turyn posiadał
umiejętność, której żaden z jego pobratymców nie miał tak doskonale
rozwiniętej jak on – był, bowiem znawcą ludzkiej natury. Jego
działania zawsze, bowiem opierały się na psychologicznym rozpracowaniu
przeciwnika. Dodatkowo potrafił zawsze bezbłędnie wyczuć zamierzenia ofiary,
świetnie potrafił przewidywać jej następne ruchy, co zawsze stawiało go
ponad nią i dzięki czemu nigdy nie przegrywał. Nikt tak dobrze nie znał się
na ludziach jak on – znał zasady działania umysłu poszczególnych osób
na podstawie krótkiej rozmowy z nimi. Nawet w tej chwili, gdy rozmawiał ze
swym dowódcą, analizował każde jego wypowiedziane słowo, każdy jego ruch i
spojrzenie – tak budował informacje o człowieku - na podstawie
wnikliwych obserwacji.
Było jednak coś, co stępiło jego zmysł oceniania
ludzi – nie chodziło o to, że się mylił, jednak o to, że jego
umiejętności zubożały z porównaniu, gdy był u szczytu swej
„mocy”. Kiedyś bardzo szybko analizował dane, jakie podświadomie
przesyłali mu jego rozmówcy – obecnie bazował na wynikach swych
wcześniejszych obserwacji, próbując skutecznie dopasować przypadek nowo
poznanego człowieka z przypadkiem, z którym miał wcześniej do czynienia.
Często, bowiem kazano mu „badać” osoby o bardzo
charakterystycznych cechach – zazwyczaj chodziło o łgarzy, chciwców,
morderców itd. Tauryn zwykł mawiać, że są to klasyczne przypadki, więc nigdy
długo nad nimi nie musiał się rozwodzić i zazwyczaj trafnie przepowiadał, co
siedzi w umyśle danego delikwenta. Takie zadania doprowadziły, że nie
rozwijał swych umiejętności poprzez poznawanie innych, ciekawych osobowości.
Początkowo bardzo ubolewał nad tym, jednakże później stało mu się to
zupełnie obojętne – stracił zamiłowanie. Nie potrafił już się cieszyć
z nowo odkrytego działania zaskakującego umysłu. Do dziś pozostał mu jednak
ten mechaniczny zmysł oceniania ludzi. Nigdy nie odwracał oczu od swego
rozmówcy i zawsze mimo woli kodował sobie, jaki dana osoba ma sposób
wypowiadania się, jak duży zasób słów posiada, jakich słów używa
najczęściej, w jakich sytuacjach się denerwuje czy też raduje i tym podobne.
Dla normalnego człowieka takie myślenie podczas zwyczajnej rozmowy mogłoby
doprowadzić do rozdwojenia jaźni, z powodu nadmiaru informacji i skupianiu
swej uwagi na wielu rzeczach naraz, lecz dla Tauryna było to całkiem
normalne.
Tym, co zahamowało rozwój umiejętności Tauryna był posłanie
go na nauki do ludzi, których codzienna praca polegała na fałszerstwie,
podrabianiu pieniędzy, obrazów i innych wartościowych rzeczy. Jedyne, co go
ciekawiło w swej nowej pracy, był fakt, że poszerzył horyzonty swej wiedzy o
sztuce – co prawda w kierunku jaki nie wydawał się chwalebny, ale
zawsze było to coś. Parę lat praktyki zrobiło z niego najlepszego fałszerza,
ale także faceta, który zaczął myśleć jak jego mistrzowie, czyli Zakonnicy.
Jedyne szczęście, jakie go spotkało polegało na tym, że nigdy nie musiał
mieć styczności z ludźmi pokroju Orfeusza czy Kruka – a więc tymi,
którzy zajmowali się w Zakonie tym, co najważniejsze, a więc zabijaniem i
mordowaniem. Jego pozycja w Zakonie klasyfikowała się jako „wielce
użyteczna praca umysłowa”, dlatego też zwolniony był z masowych akcji
pościgów za ofiarą i zarzynaniem jej ku ogólnej uciesze współbraci.
Pomimo wielu lat spędzonych w Zakonie, nie figurował on nigdy na kartach
ludzi zajmujących się ściganiem Zakonników. Uważano go za osobę stwarzającą
małe zagrożenie społeczne. Bardziej, bowiem interesowano się psychopatami
mordujących niewinnych obywateli, niż fałszerzem. Wydawało się to nawet
logiczne – facet przecież nie zabijał ludzi, a więc można go było
skreślić. Było to nie do końca słuszne założenie. Nikt, bowiem nie
pofatygował się nigdy by pogrzebać w dokumentach Tauryna i wnikliwiej
przyjrzeć się jego historii. Gdyby, choć jedna osoba w rządzie zadałaby
sobie ten trud, na pewno inaczej patrzono by na tego człowieka. Nie należy,
bowiem ignorować kogoś, kto kiedyś rozpracował plan działania tajnej
organizacji Navaget, doprowadził do ujawnienia tajnych informacji, które w
przyszłości pomogły wymordować jej członków. Wszystko przez chorobliwą
ambicję…
- Co mógłbym uczynić dla ciebie, mój panie?
- Musisz
doprowadzić Horovitza, by opuścił razem ze wszystkimi Akademię…żeby ją
zniszczył…- wyszeptał podnieconym głosem Antares - Chcę, żeby
zamczysko opustoszało…wiało pustkami…żeby mróz przeszywał
każdego, kto odważy się powrócić w jego mury…chcę go mieć na
własność…
- Doskonale rozumiem – odpowiedział spokojnym tonem
Tauryn – Ma zamknąć ją?
- Nie. Życzyłbym sobie, żeby doprowadził do
morderstw. Skłoń go to tego Taurynie, a obiecuję ci sowitą zapłatę za twój
trud.
- Mam go podżegać do tego by zamordował paru uczniów? –
spytał zaniepokojonym głosem.
- On ma oszaleć Taurynie. Chyba potrafisz
nim tak zmanipulować, aby był ci posłuszny? – podpytał sprytnie
dowódca.
- Ależ oczywiście, ze potrafię. To dla mnie żaden problem.
Chciałbym się jednak wymienić pewnymi uwagami, jeśli można. Otóż, zastanawia
mnie, czy ma sens nakłanianie tego kretyna, aby mordował uczniów? Władze
uznają, bowiem go za niepoczytalnego i każą usunąć, a na jego miejsce
wstawią nowego.
- Nie wstawią. Bo to nie jego będą podejrzewać.
- A
więc kogo?
- Ducha, Taurynie. Naszego drogiego, Simona. Wyniosą się
stamtąd szybciej niż się tego spodziewasz. Nikt nie będzie walczył z
niematerialnym geniuszem zbrodni, na jakiego go wykreujemy – zatarł
ręce z zadowoleniu.
nooo widzę, że zaczynasz inaczej
podchodzić do ficka
jak się już psycholog pojawił, to będzie niezła jazda
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'
/>
znam z własnego doświadczenia życiowego (nie
fickcyjnego)
jak się grę psychologiczną wprowadza, to mniej wtajemniczony
umysł (czyt. poryty mózg z jeszcze bardziej zrytą psychą) się w tym
gubi
ale nie ma to jak my, nie ava?
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/laugh.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='laugh.gif'
/>
takie pytanie... skąd Antares i reszta wiedzą o Simonie?
avalanche
22.02.2004 18:08
już ci wytłumaczyłam ^^ ale wyjaśnię jakby
ktoś inny miał wątpliwości
Antares - ma parę lat na karku, zdążył
poznać taką osobę jak Simon (nie wiem czy osobiście, ale na pewno o nim
słyszał - zalazł mu za skórę swoimi pomysłami XD)
Tauryn - tak jak
wspomniałam w ff, rozpracował Navaget, więc tez miał styczność z Simonem (to
samo co w nawiasie wyżej)
Psychologiczne gierki nie ma co XD ale ja
pomysłu nie mam =) trzeba będzie nad tym pogłówkować.
avalanche
23.02.2004 20:46
Dobra wy szczupaki macie tą zakichaną
Akademię XD i tych świętoszków (pełny skład pewnie w następnym parcie albo
za dwa). Jestem przybita i strasznie mi łeb nawala. Part jest krótki i można
w nim wyczuć wpływ mojego humorku.
Tak poza tym pojawia się kolejna
nowa postać - na razie tylko wspomniana, ale w następnym parcie będzie coś
więcej. Mogę powiedzieć, że co do "tej" postaci mam bardzo
pozytywne emocje i wydaje mi się, że będzie jedną z ciekawszych (może
najciekawszych) z ramienia jak to określacie - tych dobrych. Poza tym powiem
tylko tyle, że jak ktoś będzie mieć skojarzenia z brzmieniem jego imienia i
nazwiska to to nie będzie przypadek XD Zresztą potem wam powiem - nawet jego
ksywa będzie się z tym skojarzeniem bezpośrednio łączyć.
Miłego
melancholijnego czytania życzę albo jak tam sobie chcecie. jutro mam
zawalnony dzień (klasówka z fizy i odpowiadanie z chemii + 2 angielskie + PO
+ biologia + polski + niemiecki. Pomódlcie sie za mnie ludzie dobrej troski)
W czwartek natomiast poprawa z matmy a za tydzień w środę "mała
matura" - tez z matmy. Od razu uprzedzam, że nie chodzę do klasy
maturalnej jakby kto miał skojarzenia. Mój matmatyk ma własny tajny
system...
Part 71
Jakkolwiek niedorzecznie brzmiałoby
stwierdzenie, aby zrobić z dobrotliwego ducha sprawcę morderstw, Tauryn
podjął się zadania. Niespodziewanie pojawiła się szansa na to, by sprawdzić
jak kretyn pokroju Horovitza, da się szybko omamić i zwariuje. Jeszcze nigdy
Tauryn nie musiał nikogo doprowadzać do szaleństwa, jednak, czego nie robi
się dla dowódcy i dla zaspokojenia własnych ambicji, by udowodnić, że jest
się najlepszym...
Antares szczegółowo wytłumaczył, na czym ma polegać
plan, jaki przygotował. Tauryn z rosnącym napięciem słuchał jego wypowiedzi,
w której aż roiło się od makabrycznych opisów morderstw, jakich w
przyszłości miał dokonać Horovitz. Co prawda mało obchodziło go jaką
satysfakcję można czerpać z zabijania, ale z wrodzonej uprzejmości nie
pokazywał jak nużą go te wizje dzieciaków z pokiereszowanymi ciałami.
Interesowało go natomiast to, w jaki sposób będzie oddziaływać na swą
ofiarę. Antares zgodził się na pewną swobodę działania ze strony Tauryna,
jednak zastrzegł, aby nie przedłużał niepotrzebnie akcji, gdyż nie ma czasu
na jego wyrachowane gierki psychologiczne.
Po skończonej rozmowie
Antares podał mu rękę na pożegnanie i zatopił się ponownie w rozmyślaniach
na temat tego, co ma się zdarzyć w niedalekiej przyszłości.
Podczas,
gdy Zakon knuł szatańskie plany zagłady, w oddalonym o wiele kilometrów
innym zamczysku, toczyło się zwykłe, można rzec monotonne życie uczniów
Akademii. Wszystko zdawało się tu wyglądać po staremu – zwyczajni
uczniowie wstający zwyczajnie o tej samej porze i zwyczajnie udający się na
niezwyczajne lekcje, swych niezwyczajnych nauczycieli, pośród których prym
niezwyczajności wiódł nie, kto inny, jak profesor Twintower.
- Kolejne
spóźnienie Karlsen – skrytykował ucznia, który właśnie wpadł po klasy
– Trzeba ci załatwić specjalne budzenie, czy może łaskawie ruszysz
tyłek i nie będziesz się wylegiwał w łóżku do późna?
- Przepraszam panie
profesorze, to się więcej nie powtórzy – wyrecytował z pamięci.
Codziennie wciskał tę samą bajeczkę. Twintower rzadko miewał odruchy
dobroci, jednak tym razem powstrzymał się od wywalenia Michała za drzwi, co
robił codziennie, od kiedy Michał zaczął się spóźniać na jego lekcje. Tym
razem wyglądało na to, że ulitował się nad nim i pozwolił zająć miejsce w
klasie, aby wysłuchał wykładu, jaki dziś przygotował.
Michał sprawiał
wrażenie nieobecnego. Machinalnym ruchem otworzył stronę książki, o jaką
prosił ich profesor a później udawał, że robi notatki. Rysował nic
nieznaczące bazgroły, zamalowując całą kartkę zeszytu czarnymi liniami,
niechlujnie ze sobą połączonymi w napis: Anarchia – droga ku wolności
uciśnionych obywateli.
Twintower, który zazwyczaj lubił się przechadzać
po klasie w czasie swych wywodów, kątem oka zauważył napis widniejący w
zeszycie Karlsena. Od razu przypomniał sobie, kto wygłasza takie hasła na
korytarzu i zamalowuje nimi szkolne klatki schodowe i poprzysiągł sobie, że
przy najbliższej okazji utnie sobie małą pogawędkę z pewnym uczniem ze
starszej klasy – czołowym anarchistą Akademii.
Michał od
dłuższego czasu wykazywał oznaki depresji, która nękała go od momentu
porwania jego przyjaciół przez Zakonników. Początkowo trzymał się dzielnie,
jednak po krótkim czasie zaczął się podłamywać. Gnębiły go różne myśli,
miewał ataki melancholii, żył w ciągłym stresie i na dodatek musiał się
użerać z Radkiem, Laurą i tym klubem kretynów z kółka filozoficznego.
Stanowczo dla jednego człowieka to było za dużo. Czuł się bardzo samotny i
zraniony, gdyż paru uczniów chciało sobie zrobić z niego kozła ofiarnego do
dręczenia. Pomimo, iż zawsze udało mu się wyjść obronną ręką z tych
nieprzyjemnych sytuacji, to zawsze potem miał „skopany”
dzień.
Kiedyś na korytarzu natknął się na dziwnego chłopaka, który
spray’em wypisywał na kamiennych ścianach napisy, w których pojawiły
się słowa wolność i wyzwolenie, a wśród nich – anarchia. Obok widniał
rysunek litery A zamkniętej w kółku.
Bardzo zaintrygowało go to, co
robił ten chłopak – na takie wyskoki malowania ścian zawsze pozwalał
sobie Wiktor, ale Michał nigdy nie widział, aby ktoś oprócz jego przyjaciela
ktoś inny zajmował się tym nielegalnym precedensem. Widać musiała tu działać
tak zwana siła wyższa – Twintower.
Wtedy rzeczywiście na schodach
pojawił się Twintower. Wymienił kilka słów z owym uczniem i ku
niezadowoleniu młodego grafficiarza, napis wtopił się z mur nie
pozostawiając po sobie żadnego śladu. Twintower jednak nie wiedział, że tuż
po jego odejściu właściciel farby z puszki ponownie przyczynił się do
zabrudzenia ścian nowym napisem.
Po tamtym „spotkaniu”,
Michał jeszcze wiele razy był świadkiem produkowania się młodego artysty na
ścianach. Parę razy o mało nie doszło do podobnej sytuacji, kiedy to po raz
pierwszy spotkał tego dziwnego chłopaka, a więc do pojawienie się znienacka
zza rogu Twintower’a. Widać było jednak, że od tamtej pory ten
wycwanił się i jak dotąd profesor mimo usilnych starań wykrycia choćby
kropelki farby nie zauważył niczego podejrzanego.
Kim był ten chłopiec?
Michał wiedział, że chodził do starszej klasy i miał osiemnaście lat. Był
wysokim brunetem z rozwichrzonymi włosami z ciemną karnacją skóry i ubierał
się na czarno. Jego ubrania zawsze pokrywały jakieś naszywki a na ręku nosił
czarną, skórzaną pieszczochę. Poza tym sprawiał wrażenie całkiem miłego, ale
z całą pewnością nie do końca normalnego.
Nazywał się Arthanius Aniel
i był anarchistą.
Mordoklejka
29.02.2004 20:22
Świetny part!
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/cool.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='cool.gif'
/>
Jak zwykle zresztą!
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'
/>
Cos mi sie ta nowa postać z Aniołkami kojarzy, ale czy
tak bedzie to nie wiem!
avalanche
06.03.2004 22:20
pisałam to w WordPadzie bo nie mam jeszcze
zainstaowanego Office'a ( więc i Worda) po przeczyszczeniu dysku.
Part 72
W Akademii wyczuwało się niezdrową atmosferę.
Odnosiło się wrażenie, że coś jest nie tak jak być powinno. Szczególną uwagę
zwracało zachowanie niektórych z profesorów.
Profesor Grey, od chwili
porwania uczniów przez Zakonników stał się rozdrażniony i zasępiony. Doszło
nawet do sytuacji, gdy publicznie zarzucił swemu koledze po fachu -
profesorowi Shepardowi - że to on ponosi odpowiedzialność za to, co się
stało z uczniami. Sytuacja była na tyle nieprzyjemna, że z trudem odsunięto
obu panów do siebie, gdy skakali sobie do gardeł.
Często dochodziło do
sprzeczek na tle wydarzeń z przed paru tygodni i zawsze kończyło się to tym,
że obie strony konfliktu nie odzywały się do siebie, a na wspólnych
posiłkach nie widywano ich na stołówce - wszyscy bowiem jadali w swoich
pokojach i zamykali swoje gabinety na czas sjesty, by nikt im nie mącił
spokoju.
Nawet lekcje z nauczycielami, którzy popadli wcześniej w
awanturę, były nie do zniesienia. Lekcje bowiem były sztywne i niekiedy
prowadzone z dyktatorskim zapałem doprowadzenia do ślepego posłuszeństwa i
nie dyskutowania z wykładowcą. Luźne dyskusje, jakie często odbywały się na
lekcjach prof. Grey'a zdawały się być już tylko mglistym wspomnieniem
dawnych czasów. Z twarzy młodego profesora znikł uśmiech ustępując miejsca
twardemu spojrzeniu i obojętnej postawie wobec wszystkich, którzy odważyli
się do niego odezwać bez pozwolenia.
Profesor Grey nadal miał w
pamięci epitet jaki padł z ust Sheparda i od tamtej pory jego zły humor
szerzył się niczym zaraza. Co prawda, sprawiał wrażenie jakby chciał stać
się trochę milszy, chociaż wobec swych podopiecznych, ale mimo tego nie
potrafił tego zmienić.
Jedynym, który wydał się odporny na to
wszystko, był Twintower. Jego wiecznie skwaszona mina i niechęć do przejawów
dobroci z jego strony, wydawała sie nareszcie znaleźć tło do swych działań.
Uczniowie jednak chodzili przygnębieni nawet bez jego wrednych docinków, co
w pewnym sensie nieco deprymowało starego profesora. Na jego lekcjach
panowała senna atmosfera, ale bynajmniej nie z powodu wywodów jakie miał
nieraz w zwyczaju wygłaszać, ale dlatego, że żaden z uczniów nie
przeszkadzał mu gadaniem, chichraniem, rzucaniem w niego samolocikami z
papieru czy nawet niewinnym bazgraniem po ławkach. Wszyscy siedzieli
grzecznie, wyprostowani na twardych krzesłach i nie okazywali żadnej ochoty
do psocenia.
Początkowo Twintowerowi odpowiadał ten stan rzeczy -
wreszcie mógł się spokojnie realizować na lekcjach, bez obawy na bezczelne
przerwanie mu jego wykładu. Uczniowie z anemicznym wyrazem twarzy notowali
ważniejsze rzeczy i tępym wzrokiem wpatrywali się na swego nauczyciela,
wyglądając przy tym jak bezmózgie zombie. Nie wybuchały już głosy oburzenia,
gdy Twintower celowo stawiał niższy stopień, za brak najmniejszego,
aczkolwiek jego zdaniem - naistotniejszego szczegółu będącym kluczem całej
teorii. Uczniowie bez żadnego rozżalenia przyjmowali do wiadomości, że nie
mogli otrzymać lepszej oceny. Sprawiali wrażenie jakby im w ogóle nie
zależało na ocenach, co oczywiście Twintower wytknął im kiedyś podczas
jednej z jego lekcji. Usłyszał wtedy w odpowiedzi, że nie obchodzą ich oceny
bo ich kryteria przyznawania są niejasne a wystawiający je nauczyciel daje
je według własnego widzimisie, oraz że "władza" ma zawsze fałszywy
pogląd na stan wiedzy ucznia.
Po raz pierwszy w jego karierze
zaniepokoił go taki stosunek do nauki. Patrzył z niedowierzaniem po twarzach
uczniów, którzy bez emocji zaaprobowali wypowiedź ich kolegi, nie
sprzeciwiając się jej. Oni rzeczywiście tak myślą - podpowiedział mu wtedy
głosik w jego głowie. I ten sam głos, dodał potem - "to nie jest
normalne Howardzie"...
Drugą osobą po Twintowerze, która
bynajmniej nie zaliczała się do grona rozłoszczonych ani do grona
przygnębionych, był Arthanius - jedyny uczeń, który nie popadł z masową
depresję. Twintower nie wiedział, czy cieszyć się z tego powodu, jednak w
ostatecznym rozrachunku, łamiąc zasady swojego kodeksu bycia niemiłym dla
każdego ucznia, "normalność" Arthaniusa w pewnym sensie podniosła
go na duchu. Pomimo tego, że oficjalnie nie znosił każdego, którego miał
przyjemność kiedykolwiek uczyć, to jednak chłopak ten zaliczał się do
wąskiego grona tych uczniów, których w głębi serca stary profesor lubił, ale
nigdy im tego nie okazywał. Sądził bowiem, że taka informacja mogłaby
zaszkodzić i wywołać u jego "ulubieńców" niezdrową pewność siebie
i jeszcze większe rozhulanie z powodu takiego zaszczytu. Nie ulegało
wątpliwości, że Twintower darzył wewnętrzną sympatią największych łobuzów i
dziwaków, z jakimi miał styczność i nawet pomimo najsroższych kar dla nich,
istaniała między nimi niewidzialna więź i ukrywany wzajemny szacunek.
Arthanius był dość specyficznym uczniem. Cechował go niesamowity upór i
przeświadczenie, że zawsze ma rację, nawet gdy jej nie ma. Jednakże, tym co
go wyróżniało spośród innych było jego zamiłowanie do anarchizmu. Buntował
się przeciwko każdej formie wywierania na nim presji czy próbie
podporządkowania go sobie poprzez inną osobę. Nie znosił ograniczeń i
bynajmniej posiadał inny system wartości - dla niego najważniejsza była
wolność...świadomość bycia wolnym człowiekiem, któremu nie narzuca się z
góry ustalonych zasad i reguł ustalających jakość, formę i styl, w jaki ma
żyć.
Twintower był osobą, z którą Arthanius najczęściej wdawał się w
dyskusje. Obaj zawzięcie bronili swoich stanowisk i nigdy nie dawali się
przekonać do racji drugiego.
- Arthanius zostań - wzrok profesora padł
na pakującego się właśnie chłopaka w ostatniej ławce. Profesor odczekał, aż
cała klasa zmizerniałych osiemnastolatków wywlecze się sali i dopiero wtedy
przystąpił do rozmowy. Podszedł wolnym krokiem do siedzącego w ławce
Arthaniusa, trzymającego przed sobą napakowany plecak. Twintower był pewny,
że znajdują się tam nie tylko książki ale także coś nielegalnego - o co
zresztą narazie nie miał zamiaru go oskarżać, bowiem nie o tym chciał z nim
rozmawiać. Na rewizję rzeczy osobistych przyjdzie jeszcze pora...
-
Pamiętasz jak rozmawialiśmy o malowaniu na ścianach, Arthanius? - zapytał
spokojnie, siadając na ławkę, naprzeciw siedzącego ucznia.
- Pamiętam -
odparł chłopak.
- Pamiętasz może co wtedy powiedziałem?
- Pan profesor
był łaskaw zwrócić mi uwagę, że to jest miejsce publiczne i nie życzy sobie,
abym obnosił się ze swoją ideologią - powiedział z pamięci i po chwili dodał
- To było niesprawiedliwe panie profesorze i pan o tym dobrze wie. Mam prawo
wyrażać swoje poglądy.
- Powiedz mi Arthanius. Myślałeś kiedyś o tym,
żeby inni się do ciebie przyłączyli? - zapytał profesor, ignorując
wcześniejszą uwagę o jego wielkiej niesprawiedliwości.
- Nie jestem tanim
nawoływaczem, który sądzi, że aby osiągnąć swój cel musi do tego zwołać
grupę ludzi i nakłaniać ich do narzucania innym swoich poglądów. - żachnął
się Arthanius.
- To ty tak myślisz. Fakty są inne.
- Pan profesor
będzie mi łaskaw przedstawić te 'fakty' - poprosił znudzonym tonem.
Twintower podał mu zeszyt, który do tej pory leżał za nim i podał go
Arthaniusowi.
- Przejrzyj go - zachęcił.
Arthanius przewertował
szybko kartki, ziewając ostentacyjne.
- Zaistne ciekawe. Czyżby to był
zeszyt jakiegoś pierwszaka? - spojrzał na pierwszą stronę zeszytu - No tak,
miałem rację. Michał Karlsen, klasa pierwsza - przeczytał.
- Bądź łaskawy
spojrzeć na ostatnią lekcję.
Kartki zeszytu ponownie zostały wprawione
w ruch, zatrzymując się tam, gdzie nakazał mu spojrzeć Twintower. Na całej
stronie widniał napis " Anarchia – droga ku wolności uciśnionych
obywateli".
- Przekraczasz pewne granice Arthanius - powiedział
srogim tonem Twintower.
- Co mnie obchodzi co ten dzieciak pisze w
zeszycie? Panie profesorze, bądźmy poważni, bo to co mi chce pan wmówić to
jest jakaś paranoja.
- A co ja chcę ci wmówić Arthanius?
- Pan
profesor myśli, że kładę jemu do głowy regułki anarchistyczne, uczę jak
zorganizować manifestację i pewnie jeszcze tego co to jest czarny blok. A ja
panu odpowiem: bujda. Nikogo nigdy nie namawiałem. Jak chce sobie szczeniak
zostać anarchistą to jego wola i mi nic do tego.
- Robisz to poprzez
swoje działania. Oni nie mają na tyle zdrowego rozsądku, aby podchodzić do
sprawy tak jak ty.
- Miło mi to słyszeć panie profesorze. Niech
pomyślę...tak, to chyba pierwsze uznanie pod moim adresem z pana ust. Nie
chcę nic sugerować, ale pan się chyba źle czuje. - uśmiechnął się
nieznacznie, odwracając głowę lekko w bok.
- Uświadamiam cię tylko, że
możesz wyrządzić szkody takim postępowaniem - parł dalej Twintower ze
śmiertelnie poważną miną.
- Czym? Malowaniem na ścianach symbolu
anarchii? - parsknął śmiechem.
- Tobie wydaje się to niewinne. Oni jednak
zaczynają to odbierać, jako nawoływanie do buntu.
- Chwila moment!
Pan profesor myli...
- Nie mów mi co mylę Arthanius! - wrzasnął
Twintower, usadzając z powrotem na miejsce podnoszącego się już z miejsca
oburzonego osiemnastolatka.
- Jest pan śmieszny - wysyczał przez zęby
Arthanius.
- Nie pozwalaj sobie. Nie rozumiesz, że te dzieciaki odbierają
wszystko tak jak chcą to widzieć? Myślisz, że z czym kojarzy się anarchia u
człowieka, który nie miał z nią nigdy styczności?
- Szczerze? Z
wolnością - odparł uczeń.
- Mylisz się. Anarchia kojarzy się powszechnie
z chaosem, nieporządkiem i brakiem władzy.
- To pana osobiste zdanie,
które nie reprezentuje głosów innych. Pan ma jedynie przeświadczenie, że oni
tak myślą.
Arthanius wydawał sie być powoli znudzony tłumaczeniem
upartemu profesorowi, że się myli i tym kompletny brak porozumienia.
-
Nie bronię ci, żebyś ty był anarchistą, ale uprzedzam - szkoła to nie
miejsce do propagowania haseł wolnościowych i jeśli zobaczę u jeszcze
jednego ucznia podobne napisy - pomachał mu przed nosem zeszytem - to
ostrzegam, że wyciągnę z tego daleko idące konsekwencje, których ostatnim
punktem będzie wydalenie z Akademii.
- Nie ma pan prawa do tego - zerwał
się z ławki - Pan się trzyma swojego bezmyślnego systemu, gdzie jedna
wyróżniająca się jenostka jest gnojona za to, że myśli inaczej!
-
Arthanius uprzedzam...
- Mam w nosie pana uprzedzenia! Nie obchodzi
mnie to co sobie pan myśli! Nie ma pan zielonego pojęcia o sprawach,
które mi pan tu mówi i śmie mi pan jeszcze grozić! Do jasnej cholery mam
już tego dosyć! - wykrzyczał prosto w twarz staremu człowiekowi. Ten
jednak ani drgnął.
- Coś jeszcze panu powiem - uspokoił nieco swój ton -
Ja nigdy nie działałem przeciwko panu. Nie popieram skrajności, jakie mi pan
tu przedstawił - nigdy nie nawoływałem ludzi, żeby przeprowadzili szturm na
rząd i obalili ich siłą. Pan mi natomiast wmawia, że malując na ścianach,
podrzegam ich wszystkich, żeby z dnia na dzień zbuntowali się najpierw
przeciwko nauczycielom, a potem żeby wywołali zamieszki na ulicach.
-
Jesteś za młody na pouczanie mnie! - wrzasnął pryskając śliną - Za dużo
sobie pozwalasz! Nie masz pojęcia do czego możesz doprowadzić! To
zaszło już za daleko! Myślisz, że nie widziałem tego ostatniego napisu?
- wysapał.
- A więc to o to chodzi... - zmrużył oczy Arthanius - Nic panu
do tego.
- Będzie mi "do tego" dopóki to się będzie pojawiało
publicznie. Ale dość! - walnął pięścią w blat - Od dzisiaj będziesz miał
codzienne rewizje w pokoju. Rozumiesz?! Przetrząsnę cały pokój i jeśli
znajdę w nim coś co mi się nie spodoba to możesz się spodziewać zawieszenia
w prawach ucznia oraz pisemnego zaproszenia rodziców do szkoły!
-
Odrażająca próba ograniczenia wolności - warknął Arthanius.
- Wyjdź -
profesor złapał za zeszyt, wbijając w nie swoje żylaste palce i pokazując
drugą ręką drzwi uczniowi. Arthanius chwycił za swój nienaturalnie wypchany
plecak i opuścił salę, pozostawiając Twintowera samemu sobie.
Profesor
skierował się w stronę katedry, gdy nagle poczuł ból. Złapał się w miejscu,
gdzie było serce, krzywiąc się się przy tym bardzo.
- Cholerny
szczeniak.. - wyspał, łapiąc się za oparcie najbliższego krzesła. Czuł, że
zaczyna mu drętwieć ręka i że kłujący ból w okolicach mostka zaczyna
promieniować w okolice pleców. Nie mógł złapać oddechu a pot spływał mu
strużkami po twarzy. Twintower starał opanować swój strach, ale nie potrafił
- lęk wraz z bólem przepełniały jego ciało, narastając coraz bardziej i
bardziej.
Nagle krzesło przewróciło się, a trzymający się za nie
profesor, osunął się na ziemię...
avalanche
07.03.2004 20:50
mam nadzieję, że nie zostawicie mnie
zupełnie bez komentarzy...
Part 73
- Panie profesorze...panie
profesorze, czy pan mnie słyszy? - nawoływał ciepły kobiecy głos.
- Tak -
odrzekł słabo profesor.
- Proszę odpoczywać - powiedziała uspokajającym
tonem, nakrywając go bardziej kołdrą.
- Co mi się stało? Pamiętam tylko,
że mnie zabolało..oo tu - wskazał dłonią - i nagle zrobiło mi się ciemno
przed oczami. Taki straszny ból...
- Miał pan zawał - powiedziała cicho
doktor Grajewska.
- Co? - skrzywił się w niedowierzaniu.
- Musi pan na
siebie uważać. Takie zawały spowodowane są najczęściej silnymi przeżyciami
emocjonlanymi, bądź...
Twintower jakby się wyłączył - "silne
przeżycia emocjonalne" - przypomniały mu co tak bardzo go zdenerwowało.
Wydawało mu się prędzej zawału dostałby przy Wiktorze niż przy
Arthaniusie.
- Proszę mnie zostawić samego - spojrzał na kobietę
zmęczonym wzrokiem - Chcę być sam...
Doktor Grajewska z pewnym oporem
wypełniła wolę profesora. Sprawiała wrażenie zatroskanej i przejętej, której
trudno było zostawić pacjenta po tak ciężkim zawale. Profesor jednak nie
życzył sobie w tym momencie żadnego towarzystwa. Gdy drzwi zamknęły się
cicho, a smuga światła wydobywająca się z korytarza zniknęła zupełnie,
Twintower obrócił się na bok i zaczął rozmyślać.
Natrętne obrazy
przelatywały przez jego głowę w towarzystwie odbijającego się głosu
Arthaniusa. Zapamiętał każdy szczegół z tej rozmowy, każde skrzywienie na
twarzy tego młodzieńca i ten niezdrowy błysk w oczach.
Dlaczego ten
chłopak jest taki trudny do zrozumienia...Dlaczego on, stary i doświadczony
profesor, który na swoim koncie miał gorsze przypadki, nie może rozgryźć co
siedzi w głowie tego dziwnego osiemnastolatka...
Nigdy...ale to nigdy
nie wybaczy sobie, jeśli popełni ten sam błąd co kiedyś. Wtedy
zbagatelizował problem...nie potrafił pomóc na czas. Chłopak był tak samo
uparty i zacięty, a jego problem...jakże podobny do tego teraz. Zaczęło się
niewinnie a skończyło się tak jak przypuszczał, że się może skończyć. Niczym
raczkujące dziecko, które zabłądziło we mgle i doszło tam dokąd dojść nie
powinno. Bagno z którego nie ma odwrotu...które wciąga...które dusi i zamyka
w swej toni...
Wspomnienie Remisa niczym drzazga wbijała mu się
głęboko w podświadomość i nie dawała o sobie zapomnieć. Zawsze tak było - w
najtrudniejszych chwilach jego umysł przywoływał wspomnienie tego
biało-włosego chłopaka odnoszącego się do wszystkiego z pogardą i
nienawiścią. On także myślał, że to co oferuje Zakon jest jedynym
rozwiązaniem na nowe, lepsze życie.Ta sama myśl kiełkowała w umyśle
następnego buntownika...
- Słyszałeś? - zapytał wchodzący do pokoju
Rosenthal z przejęciem.
- Co miałem słyszeć? - warknął Arthanius
odwracając się gwałtownie.
Cały pokój wyglądał jak po przejściu
tornada. Ubrania i inne rzeczy, porozrzucane leżały w każdym widocznym
miejscu - poczynając od krzeseł po łóżka, wyścielając także całą podłogę.
Drzwi szaf pootwierane były na oścież, a w jednej z nich, w której
znajdowało się lustro, deski służące na półki pozlatywały na sam dół.
-
Coś ty tu zrobił - złapał się za głowę współlokator, mając już w głowie
wizję nalotu ekipy nauczycieli sprawdzającej czystość w pokojach.
-
Szukałem czegoś - zbył go Arthanius - Lepiej wyjdź stąd.
- To mój pokój i
nie mam zamiaru..- Rosenthal już nabierał powietrza, by wygarnąć
Arthaniusowi co myśli o tym wszystkim, gdy wtem coś za zaszurało pod
łóżkiem.
- Tu się schowałaś malutka - wyszeptał z zadowoleniem chłopak,
podbiegając łóżka i wyciągając z pod niego jaszczurkę.
- Ten gad się
schował pod moim łóżkiem! - krzyknął lekko przerażony Rosenthal -
Przecież ta gadzina ma w zębach najgorszą truciznę! Wiesz co by się
stało, gdyby mnie ugryzła?
- Najprawdopodobniej miałbyś dwadzieścia
sekund na spisanie testamentu - powiedział nawiedzonym głosem
Arthanius.
- To nie jest zabawne - cofnął się do tyłu Rosenthal widząc,
że Arthanius zbliża się do niego ze sporej wielkości gadem.
- Nie cykaj
się, przecież cię nie ugryzie - w tym momencie wydarzyło się coś, czego
Rosenthal nie zapomniał do końca życia. Arthanius rzucił mu do rąk swoją
jaszczurkę, którą przyjaciel złapał odruchowo. Przez moment trzymał ją w
rękach, a gdy wreszcie zorientował się, że trzyma w ręku najjadowidszą
jaszczurkę jaka istnieje, odrzucił ją od siebie z krzykiem przerażenia,
brzmiącym niczym pisk spłoszonej panienki. Gadzina miała to szczęście, że
wylądowała miękko na łóżku - na nieszczęście Rosenthala - na łóżku, w którym
on zazwyczaj sypiał.
- Ty nienormlany psychopato! - spuścił z siebie
powietrze niczym nakłuty balonik - Mogła mnie dziabnąć!
- Strasznie
płochliwy jesteś - powiedział bez emocji przyjaciel, przeciągając leniwie
słowa.
- Przestań! Znowu zaczynasz. Co cię znowu ugryzło? - spytał
rozłoszczony.
- Zupełnie nic. Uciąłem sobie małą pogawędkę z Twintowerem.
Jak zwykle gada od rzeczy, ale pewnie on się już nigdy nie zmieni.
-
Pewnie jak zwykle się pokłóciliście, zgadłem? - spytał chłopak, znając już
odpowiedź na to pytanie.
- Strzał w dziesiątkę - Arthanius wycelował do
niego palcem i udawał, że wystrzelił z niego pocisk, wydając z siebie
odpowiedni dźwięk świstu powietrza.
- Możesz sobie w takim razie
pogratulować, mój Maestro...posłałeś starego na przymusowe leżakowanie u
Grajewskiej - powiedział ponurym głosem. Arthanius na chwilę zastygł
nieruchomo - Miał zawał tuż po tym, jak od niego wyszedłeś.
- Smutne -
skomentował sucho.
- Tylko tyle masz do powiedzenia? Nie uważasz, że to
była twoja wina?
- Może i moja, a może i nie... Sam sprowokował dyskusję
i uzyskał na swoje pytania, moje odpowiedzi. Nic poza tym.
Jego mina
była mieszanką zdziwnienia, na co wskazywały szeroko otworzone oczy, jak i
obojętności, którą wyraził póżniej wzruszeniem ramion. Arthanius rzadko
wprost wyrażał swą mimiką radość lub przygnębienie. Przeważnie sprawiał
wrażenie wiecznie zamyślonego i obojętnego na wszystko co się dzieje wokół
niego. Jedynie w sytuacjach wyjątkowy potrafił zmieniać ten stan
rzeczy.
- Ja cię znam. On musiał mieć powód, żeby się tak zdenerwować -
naciskał dalej Rosenthal.
- Czepia się i tyle, jak zwykle zresztą.
-
Bagatelizujesz jego ostrzeżenia i rady, ale może on ma rację - zauważył
rozmówca. Arthanius nie zamierzał, jednak zwierzać się z tego o co tak
naprawdę przyczepił się Twintower.
- Nie obchodzi mnie to, rozumiesz? I
daj mi spokój. Inwigilujesz mnie jakbym był podejrzany o morderstwo -
zmrużył gniewnie oczy i opuścił pokój, trzaskając drzwiami.
- Twój pan
coś kręci malutka - szeptnął Rosenthal patrząc się na jaszczurkę, która
właśnie badała teren łóżka swoim rozdwojonym językiem.
-
Jonathan! Jonathan!
Drzwi domu uchyliły się nieznacznie.
Właściciel przetarł oczy w niedowierzaniu. Myślał, że to sen, gdyż było już
grubo po północy, a on przed chwilą został gwałtownie zerwany z łóżka
waleniem o drzwi.
- Możemy wejśc? - spytał rozdygotanym głosem przybysz.
Był cały przemoknięty, tak jak i reszta, którzy z nim przybyli.
-
Sergiusz? - pan Smith doznał nie małego szoku - O matko... - przepuścił w
drzwiach kordon postaci, wlewajacych się do holu gęsiego. Wszyscy wyglądali
jakby właśnie wrócili z przymusowych robót w kamieniołomach i na dodatek
byli przemoczeni do suchej nitki.
- Jak wam się udało uciec? - zapytał
szybko pan Smith, kierując swe pytanie do Sergiusza.
- Jonathan...proszę
nie teraz. Jesteśmy od paru dni w drodze i naprawdę...
- Dobrze już nic
nie mów - powiedział przepraszającym tonem pan Smith - Rozgoście się. Na
górze są wolne pokoje, możecie się przespać.
- Dzięki - odparł zmęczonym
głosem Sergiusz i tak jak reszta, ciężkim krokiem wspiął się po schodach, by
za chwilę zniknąć w mrokach korytarza.
Ciemne niebo powoli zaczynało
różowieć przy horyzoncie. Na tarasie domu stał pan Smith, pykając dymki
swoją fajką. Było zimno, a on stał jedynie w grubym granatowym szlafroku,
obserwując okolicę, która o tej porze pogrążona była w błogim spokoju.
Nareszcie wyzbył się trosk i lęku o to, czy uda się uwolnić chłopców i ich
ojców.
- Jonathan... - rozległ się głos Sergiusza, wchodzącego właśnie
na taras - Musimy porozmawiać.
- To może wejdźmy do środka? -
zaproponował pan Smith.
- Jeśli nie sprawi ci to różnicy, to wolałbym
tutaj.
- Nie skądże. - odparł pan Smith.
- Jonathan sprawa jest bardzo
poważna - zaczął ponurym głosem Sergiusz - Te gnidy są gotowe niedługo
uderzyć. Nie wiem dokładnie co knuje Antares, ale widać, że już niebawem
będziemy mieć na karku całą zgraję tych psychopatów.
- Czyli możemy
spodziewać się wojny. Niech to szlag! - zaklął starzec. Rzadko bywał
zmuszony tak odreagować swoje zdenerwowanie.
- Co z Remisem? - spytał po
chwili Sergiusz.
- Nie było go w Zakonie?
- Słucham? Myślałem, że
siedzi w więzieniu. - zdziwił się mężczyzna.
- Diego go uwolnił. Była
rozprawa, Remis zemdlał, zjawili się medycy i tyle go widzieliśmy. Antares
go nasłał, żeby Remis nie mógł zeznawać, choć wątpię, żeby Remis puścił parę
z ust. Tu chodzi o coś innego...
- Masz coś konkretnie na myśli?
-
Podejrzewam, że go zabili... - powiedział grobowym tonem pan Smith. - Nic
innego nie przychodzi mi w tym momencie do głowy. Skoro nie było go w
Zakonie, to by wskazywało, że nie był im do niczego potrzebny...
- Nie
wiemy tego dokładnie. Diego pomógł nam uciec... - westchnął ciężko
Sergiusz.
- Słucham?
- Zamknęli go w celi naprzeciwko nas. Wyglądał,
jakby oszalał. Uwolnił nas później - normalnie otworzył sobie drzwi celi i
wywarzył drzwi do naszej i kazał nam wiać.
- A on?
- Nie wiem. Nie
biegł za nami.
Pan Smith przytknął do ust swoją fajkę. Sprawiał
wrażenie wielce zdziwionego tym co właśnie usłyszał. O co chodziło jego
synowi? Dlaczego zamknęli go Zakonnicy i dlaczego pomógł on uciec
Sergiuszowi i reszcie. Wszystko to wydawało się być bardzo pogmatwane i
nielogiczne. Nie wiadomo co stało się z Remisem, jaki los spotkał Diega po
ich ucieczce i wreszcie - co knuł Anatres.
- Musimy zawiadomić
odpowiednich ludzi, że trzeba się mieć na baczności - stwierdził pan Smith -
Pojadę jeszcze dziś do przewodniczącego Rady i przedstawię mu sytuację.
-
Ja zawiadomię Horovitza. Akademia to łatwy cel do napaści. Słuchaj, mogę
zostawić ci Adama na parę godzin?
- Tak, spokojnie. Julia się nimi
zaopiekuje.
Panowie pożegnali się, a Sergiusz chwilę potem już był w
drodze do Akademii.
Czy piszesz z dużym wyprzedxeniem tzn, czy
masz już napisane jakieś teksty, a potem po trochu zamieszczasz?
avalanche
07.03.2004 20:59
Piszę na bieżąco =) Ale może się zdarzyć i
tak, że jeśli mnie najdzie wena to napiszę jeden czy dwa party do przodu. A
czemu pytasz?
A tak z czystej ciekawości.
Bo ja robię
na odwrót.
Psychopatka
07.03.2004 22:03
komentarz do 72 parta, 73 tak jak mówiłam
poczytam potem =) bedzeisz miec wiecej komentarzy. Nie wyglada jakby było
pisane "na odwal"... były tamjakies potkniecia
( nie pisze się
chyba -wydał z sienbie ziew... ? ) ale nie przeszkadzały mi specjalnie.
O Anarchistach Ci mówiłam co myśle.. i stwieredziłam ze to opowiadanie
powinni czytac tylko ludzie wzglednie inteliegentni, o dobrej pamieci...
nawaliłas tyle bohaterów ze nietrudno sie zgubić... to dobrze =)
no ava nareszcie strona dobra
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'
/>... tylko, że mojego Wikusia było mało :/
ale przeżyję
jakoś... mam nadzieję, że w następnym parcie będzie coś więcej
:>
napisany jak zwykle świetnie tylko jeden błąd taki rażący
wyłapałam..
align='center' width='95%' cellpadding='3'
cellspacing='1'>
QUOTE |
|
id='QUOTE'> To jest zabawne -
cofnął
class='postcolor'>
chyba tu miało być "To nie
jest zabawne".. przynajmniej ja tak mysle
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/smile.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='smile.gif'
/>
pozdro i żeczę weny
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'
/>
Mordoklejka
10.03.2004 15:41
Oklaski... Reflektory... Kamera na Oscara
a potem oddalenie na Avę...
O to chodzi...
SUPER (jak zwykle
zresztą).
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'
/>
Zauważyłam drobne literówki, ale wypiszę tylko dwie
"pomyłki":
align='center' width='95%' cellpadding='3'
cellspacing='1'>
QUOTE |
|
id='QUOTE'>mój Maestro...posłałeś starego
style='color:red'>do przymusowe leżakowanie u Grajewskiej
class='postcolor'>
Albo powinno być
style='color:blue'>na przymusowe leżakowanie albo
style='color:blue'> do przymusowego leżakawonia czy jakos
tak
width='95%' cellpadding='3' cellspacing='1'>QUOTE
|
Niech to szlag! -
style='color:red'>zaklął
starzec. |
class='postcolor'>
Nie jestem pewna, ale chyba powinno
sie pisać zaklnął
Cinija Nicija
14.03.2004 17:26
Oj, modrdoklekja, ty weż słownik niczym
będziesz komentować:)
Dpbrze napiane, "zaklął" - to chyba każdy
nastolatek powinien wiedzieć - przecież tyle przekleństw się sypie z ich ust
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/sad.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='sad.gif' />
Mordoklejka
17.03.2004 17:50
Przecież pisałam "Nie jestem
pewna". Poza tym nie ma tego w moim słowniku ("Kieszonkowy Słownik
Ortograficzny", Wydawnictwo Zielona Sowa, Arkadiusz Latusek i Dariusz
Latoń, strona 417, kolumna druga:
zakichany; -ni ,
zakleszczać: -am; -aj .
zakleśnięcie ,
zakład; -adu;
-adów; -adzie nie ma zkląć bądź zaklnąć)!
No i tobie też by się
przydał "niczym będziesz komentować", powinno być
"zanim"
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'
/> , ale to tak na marginesie jakbyco (pisane razem
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/wink.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='wink.gif'
/> ) !!!
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'
/>
avalanche
31.03.2004 19:17
Nieszczęśni...powróciłam. Parta pisałam
chyba z tydzień temu i o ile dobrze pamiętam byłam wtedy nieco przygnębiona.
Potraktowałam postacie w dziwny sposób - jakby były marionetkami. Nie wiem
czemu ale sprawiło mi to pewną przyjemność.
Part 74
- Zamierza
cię odwiedzić...Jesteś gotów Horovitz?
W ciemnym pokoju dyrektora
rozbrzmiewały od pewnego czasu dziwne szepty. Wszystko w tym pomieszczeniu
wydawało się zmienić. Wyposażenie stało się...bogatsze. Ściany zostały
pokryte drogimi tkaninami, stare meble doszczętnie wypalone w pobliskich
lasach zastąpione zostały nowymi, hebanowymi ze srebrnymi rączkami. Z sufitu
zwieszał się okazały kandelabr a podłoga wyścielona została dywanem o
najwyższej jakości materiale.
Niewiele osób z otoczenia Horovitza
odwiedziło ostatnio jego gabinet. On sam nie życzył sobie tego. Prawda była
jednak inna. W gabinecie bowiem materializowała się od czasu o czasu pewna
osoba, która powoli zaczynała przejmować kontrolę nad Horovitzem. Właściwie
wydawać by się mogło, że to ona rządzi teraz Akademią...chociaż...na to
potrzeba było trochę więcej czasu. Całkowita kontrola nie była jeszcze w
zasięgu jej możliwości, ale niewątpliwie...osoba ta miała duży wpływ na to,
co działo się w zamczysku.
- Co mam mu powiedzieć? - spytał drążym głosem
dyrektor.
- Nie obawiaj się - odpowiedział mu gładko głos - On nic nie
wie. Zdaje mu się, ale ty przecież jesteś od niego sprytniejszy,
prawda?
- Zorientuje się - odrzekł nerwowo Horovitz - Zorientuje się
choćby po wyposażeniu...Matko...On się zorientuje...Zorientuje się!
-
Uspokój się - przemówił cierpliwie rozmówca - Zaufaj mi. Sergiusza trzeba
podejść z odpowiedniej strony. Potrafisz to zrobić...uczyłem cię tego...Nie
zmarnuj tego, co ci przekazałem. Pamiętaj, że przyjdzie ci rozmawiać z
osobami bardziej podejrzliwymi niż on. Musisz pokazać, że zasługujesz na
łaskę Zakonu...
- Boję się. Boję się go. On jest dawnym przyjacielem
Remisa...nie wiesz co to za człowiek...
- Sam powiedziałeś: był...ale już
nie jest...
- I to mnie ma uspokoić? - mężczyzna zerwał się na równe
nogi. Widać było, że trzęsą mu się dłonie.
- Dramatyzujesz - odparł mu
szorstko głos. - Mógłbyś go nawet zabić a wina i tak nie leżała by po twojej
stronie...Mógłbyś stać nad nim z wbitym w niego nożem...Mógłbyś być
poplamiony jego krwią...Wszystko mógłbyś mu zrobić i nie poniósłbyś tego
żadnej konsekwencji.
- Jak...jak to? - zadrżał głos Horovitza - Co to
znaczy?
- To znaczy, że jesteś bezpieczny. Znajdujesz się pod moją opieką
i włos z głowy ci nie spadnie. Dostałem zadanie od mojego mistrza i wiedz,
że choćbym miał zrobić najbardziej plugawe rzeczy to nie zawaham się ani na
moment...wypełnię swoje zadanie.
Pośród tumanu dymu jaki wypełniał
komnatę wyłoniła się postać, która do tej pory kryła się za tą mgłą
wytworzoną poprzez nadmierne wypalanie papierosów. Była znacznie wyższa od
Horovitza a z konturów jej postaci można było jasno wywnioskować, że
cechowało ją potężnie zbudowane ciało. Wyglądem bardzo przypominała
kolejnego z dawnych przyjaciół Remisa...Stefana.
- Dlaczego każesz mi z
nim rozmawiać? Zabij go - wydyszał z przejęciem Horovitz. Po raz pierwszy
dane mu było ujrzeć z bliska osobę, która od wielu tygodni przesiadywała w
jego gabinecie, ukryta w niezdrowych oparach dymu papierosowego. W jego
umyśle robłysła nadzieja na to, że może jednak nie będzie musiał łgać przed
Sergiuszem, skoro taki "moloch" mógłby go w sekundę zabić.
-
Jesteś strasznie naiwny Horovitz - zaśmiał się ponuro mężczyzna. - Po co bym
siedział tutaj tyle tygodni...dla towarzystwa? Doprawdy chyba nie sądzisz,
że zawracałbym sobie tobą głowy, gdybym nie miał powodów. Wiem co myślisz
Horovitz, ale zapomnij o tym.
- Dlaczego nie? Dlaczego by...
- Dość
tego.
Gość bez problemu uciszył nadpobudliwą wyobraźnię
dyrektora.
- Bez pośpiechu panie Horovitz - dodał po minucie ciszy -
Proszę mi zaufać a przyrzekam, że wszystko pójdzie jak po maśle. Pan otrzyma
należną nagrodę za tę małą przysługę a ja satysfakcję z dobrze wykonanego
zadania. Możemy się tak umówić?
- Chyba tak - odparł niepewnie
dyrektor.
- Doskonale - uśmiechnął się rozmówca - W takim razie proszę
zaczynać. Pański gość właśnie stoi za drzwiami...
***
Rozległo się pukanie. Horovitz wiedząc już z kim ma do czynienia,
wygodnie usadowił się na swym fotelu, przytykając do ust tlący się jeszcze
dymem papieros, który leżał na popielniczce.
- Proszę - odpowiedział.
Jego ręka nieświadomie wprowadziła papieros do ust. Chwila amoku o mało nie
doprowadziła do dekonspiracji.
Rozległo się potworne kasłanie i głośne
przekleństwo padło z ust Horovitza. Papieros został wręcz zmiażdżony w
popielniczce.
- Sergiusz? - wydusił z siebie mężczyzna. Oczy zaszły mu
mgłą i zanosiło się na niekontrolowane łzawienie i zaczerwnienie. Na domiar
tego gabinet wypełnił się duszącym kaszlem, który produkował z siebie
dyrektor.
Sergiusz wyglądał na nieco oszołomionego i trzeba przyznać, że
miał ku temu najwyższe powody. Gabinet, który jeszcze parę tygodni temu
wyglądał normalnie, przeszedł zadziwiającą transformację a dyrektor
stroniący od wszelkiego rodzaju używek, siedział w zadymionym pokoju i na
dodatek wyglądało na to, że o mało nie udusił się, gdy przytknął papierosa
chcąc się zaciągnąć.
- Witam - wyciągnął niepewnie rękę ku ciągle
duszącemu się dyrektorowi. Ten słabo odwzajemnił uścisk.
- Ty...żyjesz -
oświadczył niezbyt przytomnie Horovitz, starając się robić jak najbardziej
zdziwioną minę, co nie za bardzo mu wychodziło.
- Najwyraźniej ktoś na
górze czuwa nade mną - oświadczył spokojnie Sergiusz - Pan pali?
To
pytanie o mało nie wywołało upadku Horozitza ze swego fotela, który próbował
odchylić w pozie wskazującą na jego pełne wyluzowanie.
- To...to z nerwów
- wyjaśnił, opadając z powrotem na podłogę i łapiąc się rękoma blatu
biurka.
- Czy coś jest nie tak? - spytał z podejrzliwością Sergiusz.
Dyrektor szybko zaprzeczył, jednak nerwowe luzowanie sobie kołnierzyka
wskazywało na zupełnie inną odpowiedź.
- Gorąco jest...ufff, chyba zbliża
się ochło....znaczy ocieplenie - zaśmiał się krótko, wachlując się
chusteczką, którą wyjął pospiesznie z kieszeni.
- Niewątpliwie - zgodził
się uprzejmie Sergiusz, patrząc na widok za oknem, gdzie właśnie ostro
zacinał deszcz a drzewa pochylały się pod wpływem silnego wiatru - Zaistne
zmierza do nas ciepły prąd powietrza - dodał uszczypliwie, widząc że
dyrektor jeszcze bardziej się zmieszał, gdy ujrzał jaka naprawdę panuje
pogoda.
- No tak...Widać, że pogoda lubi płatać figle. Ale może....może
siądziesz?- zaproponował dyrektor wskazując na wolne miejsce. Sergiusz
skorzystał z zaproszenia i ostrożnie usiadł na fotelu naprzeciw dziwnie
zachowującego się dyrektora.
- A więc...udało ci się - zaśmiał się po raz
kolejny mężczyzna - Wiedziałem..wiedziałem, że dacie sobie radę. Ty i
Stefan...naprawdę...- potrząsnął głową w podziwie - To niesamowite...taka
odwaga...męstwo...no i przeciez dzieci były....naprawdę...medal..
- Panie
dyrektorze, pan coś pił?
- Słucham? - spytał piskliwie rozmówca.
-
Spytałem czy pan coś pił - powtórzył uprzejmie Sergiusz.
- Ja? Nie, nie,
nie - zaprzeczył szybko Horovitz machając dłońmi.
- Proszę się nie
wstydzić - mrugnął do niego porozumiewawczo Sergiusz - Przede mną nie musi
pan ukrywać. Praca dyrektora bywa naprawdę stresująca...
- Doprawdy? -
Horovitz wpatrywał się z wybałuszonymi oczami w kiwającego głową
Sergiusza.
- Naprawdę.
- Ale ja...
- Proszę nic nie mówić.
Rozumiem doskonale.
- Rozumiesz?
- Ależ tak...Pan ma tyle na głowie.
Sprawy urzędowe, problemy uczniów...- westchnął - To może człowieka
wykończyć. Należy się panu chwila wytchnienia...relaksu..w samotności.
Horovitz wyglądał jakby pogrążył się w transie. Wpatrywał się w Sergiusza
niczym w obrazek i powtarzał za nim niektóre słowa, jakby ich znaczenie było
niezmiernie ważne.
- Tak...samotność...Proszę zaczekać - dyrektor
podszedł do kredensu i wyjął z niego zieloną butelkę i dwa kieliszki, po
czym postawił je na stole i zaczął mocować się z korkiem wetkniętym z otwór
butli. Kiedy wreszcie udało mu się ją otworzyć nalał do obu kieliszków
zawartość wskazującą na jakiś rodzaj alkoholu.
- Proszę - podsunął
Sergiuszowi kieliszek.
- Dziękuję - odpowiedział uprzejmie, jednak nie
tknął trunku.
Horovitz wykazywał skłonność do upicia się, gdyż nalewał
sobie już drugą kolejkę.
- Nawet nie wiesz - zaczął dramtycznym głosem -
Jak mi ciężko - przerwał na moment i jednym chaustem opróżnił kieliszek,
sięgając znów po butelkę.
- Domyślam się panie dyrektorze. Proszę sobie
nie żałować - zachęcał dyrektora do kolejnego napicia się.
- Tak mi
ciężko! - Sergiusz aż podskoczył na krześle. Horovitz wydał z siebie tak
żałosne zawodzenie, jakby mu wbijano nóż w plecy.
- Proszę, może jeszcze
jeden? - zapytał Sergiusz, ale nawet nie zaczekał na odpowiedź, gdy
napełniał kieliszek dyrektora.
- Ach...wyobrażasz sobie Sergiuszu, co ja
tu przeżywam? - spojrzał na niego swymi mętnymi oczami rozmówca.
- Ale
pan się nie podda - mówił dalej Sergiusz.
- Nie?
- Pan jest przecież
uczciwy...Pan nie jest z tych, którzy sprzedają się Zakonowi za te worki
złota...- oczy Sergiusza zmrużyły się nieznacznie, oczekując reakcji.
Dyrektor kompletnie się załamał. Ukrył twarz z dłoniach i począł zalewać się
łzami. Oczywistym się zdawało, że na scenę musi wkroczyć ktoś, kto pozbędzie
się Sergiusza.
Nagle z pobliskiej biblioteczki spadła książka.
Dyrektor zupełnie zdawał sobie nie zawracać głowy tą sprawą, jednak
Sergiuszowi dało to pewną wskazówkę. Podszedł wolnym krokiem do regału z
książkami i podniósł z ziemi to co chwilę temu z niego wyleciało. Spojrzał
na puste miejsce na półce znajdującej się na wysokości jego oczu, chcąc
odłożyć książkę na miejsce. Z triumfem przyjął do wiadmości fakt, że książka
z ledwością dała się wcisnąć z powrotem na swoje miejsce. Miał nareszcie
pewność, że nie jest z dyrektorem sam w gabinecie. Ktoś się czaił w ciemnych
kątach i obserwował go. Nie podobało mu się to, co sie stało z Horovitzem, a
książka, która wyfrunęła była ostrzeżeniem...ostrzeżeniem, który wyraźnie
mówiło, że ma opuścić natychmiast gabinet.
Sergiusz był niemal
całkowicie pewnien, że w środku znajdował się Zakonnik. Opuścił bez słowa
gabinet, a z chwilą gdy drzwi zamknęły się, mógł przysiąc, że słyszał głos.
To czego był świadkiem, całkowicie utwierdziło go w przekonaniu, że
Akademia znajdowała się już w szponach Antaresa...
Po tym, jak napisałaś, że marionetki
itede to myślałam, że part będzie gorszy. Tak mnie w niepewność wprowadzać,
no wiesz
Chociaż był to part, w którym nie było Diega i moich
faworytów, to jednak bardzo mi do gustu przypadł =) Interesujący jest ten
Zakonnik siedzący w dymie papierosowym =P Tajemniczy jest i to dodaje
takiego hmm... no wiesz XD Uroku? Nie bo to nie brzmi tak, jak chciałabym to
ująć. I kit, wiadomo o co chodzi XP
Nie będę się znów powtarzać, że
super fick itede, a że nie działo się super hiper dużo akcji, nad którymi
możnaby się porozwodzić to nie wiem szczerze mówiąc, co napisać. Z
interpunkcją jest na pewno lepiej, bo podczas czytania się nie zacinałam nad
jakimś przecinkiem. Błędów ort też nie wyłapałam. No, po prostu mmiód =)
Mordoklejka
02.04.2004 14:20
Abaś, ja znalazłam drobną literówkę!
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'
/>
align='center' width='95%' cellpadding='3'
cellspacing='1'>
QUOTE |
|
id='QUOTE'>- Co mam mu powiedzieć? - spytał
style='color:red'>drążym głosem
dyrektor.
class='postcolor'>
Powinno być
style='color:red'>drżącym, literki się przestawiały i "c"
brakuje...
A co do parta:
Dobrze przeczytałam, że ten człowiek to
Stefan - kolejny zdrajca?
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/huh.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='huh.gif' />
Abaśka, może dodaje mroku? Albo tajemniczości? Klimatu?
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/huh.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='huh.gif' />
W każdym razie - popieram.
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'
/>
avalanche
02.04.2004 17:08
Literówka, poprawię.
Nie Stefan - z
wyglądu podobny do niego - czytać uważniej.
Mordoklejka
03.04.2004 19:37
Czyli, ze źle przeczytałam.
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/laugh.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='laugh.gif'
/>
Aha, teraz widzę.
Wtedy czytałam na szybko bo
"braciszek kochany" musiał robić lekcje (taaaa, akurat zadają jako
zadania domowe granie w "Need for speed underground") i
przeoczyłam.
Pees:
Czy ktoś wyjaśnił w końcu sprawe przekleństw?
Z "n" czy bez?
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'
/>
avalanche
03.04.2004 21:21
Pisze się bez "n".
Co do
tego parta - typowa rozmowa, zero akcji. Muszę trochę
pomarudzić.
Part 75
- Sergiusz?
Mężczyzna odwrócił
się za siebie błyskawicznie, rozpoznając wołający go głos.
- Max...
-
Udało ci się - uśmiechnął się młody profesor, natychmiast podchodząc i
ściskając rękę przyjaciela - Myślałem...Nie, nie chcę o tym mówić...Może
tylko to, że...- wziął głęboki oddech i drżącym głosem dokończył - cieszę
się, że jesteś.
- Znalazłbyś trochę czasu dla mnie? Musimy
pogadać.
***
- Nie wiem od czego zacząć - zwierzył się zmęczonym
głosem Sergiusz. Na moment zapanowała cisza. Max ze zrozumieniem patrzył na
podpierającego głowę przyjaciela, który zbierał w sobie myśli. Wiedział, że
jest mu ciężko i nie chciał go popędzać, aby zaczął wreszcie mówić co się z
nim działo przez te wszystkie tygodnie w siedzibie Zakonu.
- Przed
chwilą widziałem się z Horovitzem - zmarszczył nos wykrzywiając usta w
niekrywanej złości - Plugawa szuja, która aż trzęsie się do kasy. Można się
było spodziewać, że ten stary sklerotyk da się złapać na haczyk, pod
postacią złota.
- Od dłuższego czasu nie widziałem się z nim. Siedzi
całymi dniami zamknięty w swoim gabinecie - podzielił się uwagą Max.
- I
nie wzudziło to twojej czujności? - spytał nieprzyjemnym tonem
Sergiusz.
- Nie - uciął krótko rozmówca, po czym dodał - Wiem moja wina.
Byłem zbytnio pochłonięty waszym zniknięciem, niż zajmowaniem się tym co
działo się w szkole.
- Wiesz kto u niego jest? - spytał spokojnie
Sergiusz.
- Nie jest sam? - mężczyzna uniósł w zdziwieniu brwi.
-
Bynajmniej. Odkryłem, że ktoś przesiaduje u naszego dyrektorka i mąci mu bez
problemu w tej starej głowie.
- No, ale kto to jest? Widziałeś go?
Sergiusz ponownie ucichł i zamknął oczy przebiegając po twarzy palcami. Po
chwili przemówił:
- Jestem pewny, że to Zakonnik.
- Ale...
-
Posłuchaj mnie. Nie wiem jak ci to wytłumaczyć, ale poczułem się dziwnie,
gdy zobaczyłem, że ujawnił swoją obecność, strącając umyślnie książkę z
półki. To zupełnie nie ten styl, rozumiesz?
- Może to nie jest
Zakonnik...
- Nie...jestem pewien, że Antares już wysłał tu któregoś z
nich. Ale to zachowanie...Sądziłem, że będzie się starał ukryć a stało się
inaczej. Sprowokowałem go. Horovitz to marny aktor. Tamten musiał stracić
cierpliwość, jak zobaczył, że ten kretyn zupełnie poddał się mojej kontroli.
Mogłem go wtedy wypytać o wszystko i wierzę, że uzyskałbym prawdziwą
odpowiedź. Wiesz dlaczego? Horovitz bał się go, ale z jakiegoś powodu
wiedział, że tamten nie rzuci się na mnie, gdy zacznie mi paplać. Swoim
głupim zachowaniem dał mi cenny dowód na to, że nie jest sam.
- Co z tym
zrobimy? - spytał cicho Max.
- Nie wiem co zrobi mu ten Zakonnik. Może
wyświadczy nam przysługę i sam się go pozbędzie... - spojrzał mimowolnie w
stronę okna.
- Sergiuszu o czym ty mówisz? - potrząsnął nim przyjaciel -
Gadasz jak oni! Odbiło ci?
- Puść mnie - wyszarpnął się - Mam już
dość tych podstępnych sługusów, którzy ułatwiają życie tym
bydlakom!
- A więc sądzisz, że trzeba ich zabić? - zmrużył gniewnie
oczy Max.
- Sami sobie zgotują ten los. Zakonnik nigdy nie wybacza
niesubordynacji.
- A skąd ty możesz o tym wiedzieć! - prychnął.
-
Nie udawaj. Obaj znamy jednego z nich. Chyba nie powiesz mi Max, że Remis
nie jest Zakonnikiem.
Zapanowała niezręczna cisza.
- Powiedz
mi...masz żal do mnie prawda? Gryzie cię to, że nigdy ci tego nie
powiedziałem.
- Pozwoliłeś mi wierzyć, że jest godzien zaufania -
wysyczał - Kryłeś go, bo wierzyłeś tak jak Jonathan, że się zmieni.
Nawrócenie chyba się nie udało, prawda Max?
- Ależ ty go nienawidzisz -
potrząsnął głową w niedowierzaniu - Chyba niewiele cię kosztowała zmiana
nastawienia do niego.
- O czym ty mówisz? - warknął Sergiusz.
- Nie
udawaj Serg. Lubiłeś go najbardziej z nas wszystkich. Pamiętasz, jak to ty
zawsze byłeś mediatorem pomiędzy nim a Ottem?
- Przeszłość nie ma wpływu
na to co sądzę o nim teraz.
- Przykre, że tak myślisz. Łatwo ci przyszło
znienawidzenie go, ale chyba nigdy nie zadałeś sobie trudu, żeby
zainteresować się nim, gdy zachowywał się dziwnie. Zawsze prościej było
usprawiedliwić jego wredne zachowanie wobec Stefana tym, że on się poprostu
zgrywa. Udawałeś jego najlepszego przyjaciela a teraz co?
- Zarzucasz
mi, że się nim...nie zainteresowałem...bo..bo mówiłem, że gdy rzucał się na
Stefana to się zgrywał? - rozległ się śmiech - Ty chyba masz coś z
głową!
- Skończyłeś rżyć? - spytał opryskliwie Max.
- Jesteś
skończonym idiotą Max. Okazujesz serce i współczucie każdemu mordercy
usprawiedliwiając jego zachowanie, niesprawiedliwością świata i obojętnością
najbliższego otoczenia.
- Tak jest najłatwiej myśleć, prawda? - wrzasnął
profesor, cały dygocząc ze złości - Po co do cholery zadawać sobie trud
zrozumienia ich i chęci pomocy, skoro można zabić! I przestań mi do
cholery jasnej, wmawiać, że jestem jakimś czubem, który stara się wmówić
wszystkim, że mordercy są cacy i należy im współczuć, bo świat jest
niesprawiedliwy!
Młody profesor jeszcze nigdy nie czuł, żeby go
ktoś tak wyprowadził z równowagi, poza Shepardem. Miał ochotę rzucić się na
lekceważąco uśmiechnietego Sergiusza i przemodelować mu twarz w sposób
jeszcze bardziej perfidny niż mają to w zwyczaju robić niektórzy
niezrównoważeni.
- Proszę Max, zabij mnie - wskazał na siebie Sergiusz,
nadal bezczelnie obdarowując ironicznym uśmiechem dyszącego ze złości
profesora.
- Naigrywaj się ze mnie dalej..No proszę!
- Przestań
zachowywać się jak dziecko, Max - powiedział już mniej ozięble Sergiusz - On
naprawdę nie zasługuje na to, żeby mieć adwokata.
- Może ja się
mylę..nie wiem...Napewno miał wiele na sumieniu, ale ja nie potrafię go
znienawidzić, rozumiesz? Po prostu nie potrafię... - wytłumaczył mu
spokojniej Max. - Może ja jestem jakiś nienormalny, ale sądzę, on nie jest
zły bo to mu się podoba...ale dlatego, że ma jakiś powód...
- Mamy jak
widać odmienne teorie na to, w co nasz 'przyjaciel' pogrywa. Przykro
mi, ale nie zamierzam się zamartwiać tym, co mu dolega na psychice.
-
Przepraszam...Masz rację, nie powinien cię był obwiniać. Ty masz rodzinę,
którą musisz chronić. Ja z tej samotności szukam winnych, którzy odebrali mi
dawnego kumpla i próbuję mu pomóc, bo wierzę, że nigdy nie jest za późno na
to, by zrozumieć błędy i zawrócić ze złej drogi. A właśnie, jak tam chłopcy?
Nie mówiłeś mi - jak to wszystko przeżyli? - zapytał.
- Trudno mi ocenić
- westchnął Sergiusz - Siedząc w więzieniu, zdażały mi się momenty, gdy
kompletnie się wyłaczałem i zupełnie zapominałem, że są razem z nami w celi.
Nie interesowałem nawet tym, jak czuje się mój syn - spuścił wzrok na
podłogę - Cały czas myślałem o Remisie i Diegu...
- Diegu?
- Uwolnił
nas.. - podniósł z powrotem wzrok i umieścił swoje spojrzenie w
przyjacielu.
- Słucham? - oczy Max'a natychmiast rozszerzyły się
znacznie.
- Nie wiem czemu to zrobił. Zamknęli go w celi naprzeciwko nas.
Wyglądał jak obłakany. Cały czas patrzył się na mnie i wołał do mnie
"Remis". Zupełnie nie pojmowałem, czemu to robił. W końcu,
niespełna parę godzin po zamknięciu go w celi, otworzył sobie drzwi i wyrwał
z zawiasów nasze, mówiąc żebyśmy się zmywali, jeśli nam życie miłe.
Kompletnie nas zamurowało - myśleliśmy, że to podstęp, ale on nie zamierzał
nas najwyraźniej wrobić. Wyrzucił nas z celi i kazał biec, podając nam przy
tym, którędy można uciec z zamku, bez obawy że nas złapią. I tyle go
widzieliśmy.
- Z tego co mówisz, rzeczywiście może wynikać, że oszalał.
Ciekawe, co się z nim stało... - zamyślił się Max.
- Wiesz, może to
zabrzmi wyjątkowo wrednie, ale nie obchodzi mnie to. Uwolnił nas, ale dla
mnie jego los jest mi obojętny. Morderca jakich mało...Kunsztem przewyższają
go jedynie Orfeusz i Kruk. A tak apropos. Tego pierwszego miałem okazję też
zobaczyć. Diabeł wcielony...
Sergiusz zawsze z rezerwą odnosił się do
tego typu, nazywania psychopatycznych morderców, ale w wypadku Orfeusza było
to według niego celne stwierdzenie faktu. Orfeusz wbudzał strach u
najmężniejszych ludzi i nierozwagą byłoby niezauważanie problemu jaki
stwarzał swoją osobą. Człowiek, przed którym drżał Zakon i który miał
jeden...jedyny słaby punkt - przywiązanie do Remisa. Skrzywdzenie tego
drugiego, oznaczało natychmiastowy wyrok na nieszczęśnika, który odważył się
coś zrobić protegowanemu Orfeusza. Wielu ludzi łamało sobie głowy, nad
znalezieniem powodu dla takiego oddania tego najgorszego ze wszystkich
Zakonników wobec Remisa...
- Mówił coś? - wypytywał dalej Max.
-
Niewiele w sumie. Dorwał Pawła i Wiktora, gdy za pierwszym razem
próbowaliśmy ucieczki. Wiktor wrócił, ale Pawła już nie widzieliśmy...
-
Myślisz, że go zabił? - pytanie Maxa wydawało się mieć jedną odpowiedź.
Sergiusz przełknął głośno ślinę i kiwnął twierdząco głową.
- Tylko to
mógł z nim zrobić...bydlę...
Głos Maxa zadrżał, gdy zadał kolejne
pytanie.
- Skąd ta pewność?
- Nie wiem co siedzi w umyśle tego
psychopaty. Wiktor opowiadał mi, że go porządnie nastraszył, że skończy jak
ojciec. To się zupełnie zdaje nietrzymać kupy - stwierdził ze zdumieniem
Sergiusz.
- Orfeusz najwidoczniej nie trawi syna Remisa. Lubi z jakiegoś
powodu ojca, ale odnoszę wrażenie, że syna by się pozbył, gdyby nie
wiedział, że naraziłby się tym nieuchronnie Remisowi - starał się jakoś
wytłumaczyć nietypowe zachowanie Orfeusza, Max.
- On musi mieć jakiegoś
haka na tego diabła. Długo się nad tym zastanawiałem, ale doprawdy nie widzę
innego wytłumaczenia dla ich przyjaźni, jak to, że Remis musi coś mieć na
Orfeusza. Pytanie tylko - co?
- Tego nie wiemy.
- I to mnie właśnie
irytuje najbardziej - wyjawił Sergiusz - Muszę już iść. Miej oko na
Horovitza, ja postaram się coś szybko wymyślić w związku z tym, razem z
Jonathanem. Trzeba starego usunąć ze stanowiska zanim będzie na późno.
-
Będę czekał. Stefan wpadnie jeszcze dzisiaj?
- Co? - spytał niezbyt
przytomnie Sergiusz - A tak...Michał. Myślę, że tak - kiwnął głową.
-
Dobrze, chłopak miał ostatnio problemy. Miejmy nadzieję, że wizyta podniesie
go nieco na duchu - powiedział optymistycznie młody profesor.
- Chociaż
on jedyny, doczeka się dziś dobrej wiadomości.
Psychopatka
03.04.2004 21:45
Ty mnie wprowadzasz w podziw... jak mozesz w tak krotkim czasie pisac takei dlugie party? ... ja sie wloke z pisaniem jak slimol.
Faktycznie dluugasni dialog, ale dialog dobrze napisany - lekko sie czyta. Duza ilosc postaci to chyba plus- za wyobraznie =)
mam tylko jedno pytanie
"-Skończyłeś rżyć? - spytał opryskliwie Max." - co to jets rżyć? moze miało być rżeć... ale tez mi nie pasuje...
avalanche
01.05.2004 21:14
Forum działa więc kontynuuję. Parta
napisałam już dawno temu.
Part 76
"Zmuszenie ofiary do
wyciągnięcia właściwych wniosków źródłem doskonałej współpracy bez przemocy
(Tauryn)"
Michał po raz pierwszy od wielu tygodni dostał szansę
na wyrwanie się z tej monotonii, która ostatnimi czasy tak bardzo mu
dokuczała. Choć sam nie przeczuwał, jakie wspaniałe wiadomości miał
przynieść ten dzień, to zdradzał to nastrój, jaki dawało się wyczuć na
niektórych lekcjach, a w szczególności tych, które prowadzili Shepard i Max.
Panowie sprawiali wrażenie wyraźnie z czegoś zadowolonych. Ogólny szok
wywołał ich uścisk dłoni na powitaniu przy śniadaniu. Do tej pory uczniowie
przyzwyczajeni byli do pojedynku morderczych spojrzeń obu profesorów podczas
wszystkich posiłków, w których obaj brali udział. Był to niewątpliwie dobry
znak.
Twintower nadal leżał na przymusowym zwolnieniu w łóżku i
tylko on zdawał się nie odczuwać weselszej atmosfery, która tak śmiało
wypełniała każde pomieszczenie z zamczysku. Najwidoczniej podły nastrój
starego profesora miał silne działanie odpychające dla wszelkich oznak
dobroci, które tak bardzo starały się wedrzeć do jego duszy. Nawet doktor
Grajewska, która śmiało mogłaby kandydować na miano najbardziej
uśmiechniętego człowieka roku, nie zdołała zarazić swym optymizmem wiecznie
niezadowolonego Twintower'a.
- Słyszał pan, panie profesorze, że
profesor Sheprad i Grey, pogodzili się? - zagaiła wesoło kobieta, podrygując
w takt melodii lecącej właśnie ze starego gramofonu. Twintower, który nie
podzielał tej radości, zakrył sobie głowę poduszką, powarkując, że nic go to
nie obchodzi.
- Ależ profesorze - poduszka momentalnie znalazła się w
dłoniach Grajewskiej a następnie z powrotem pod głową mężczyzny - Więcej
optymizmu. - usiadła bokiem na łóżku - Na pewno ucieszy się pan, gdy coś
panu powiem.
- Wątpię - powiedział, przeżuwając właśnie tosta z
masłem.
- Dowiedziałam się, że wczesnym rankiem widziano w szkole pana
Borqueza - wyszeptała z przejęciem - Podobno rozmawiał z dyrektorem i
profesorem Grey'em.
Twintower o mało nie wypluł jedzenia, które
jeszcze parę sekund wcześniej spokojnie przegryzał.
- Niech pani wezwie
natychmiast Grey'a - wykrztusił.
- Proszę się uspokoić. Profesor Grey
ma właśnie lekcje - wytłumaczyła spokojnie kobieta, zabierając się w tym
samym momencie za przewiązywanie pod szyją starego profesora dziecięcego
śliniaczka
- Co pani wyprawia! - zaprotestował.
- Proszę nie
krzyczeć. Zabrudził pan sobie piżamę.
- Nie chcę tego! Wyglądam jak
zdziecinniały emeryt! - starał się uwolnić. Na próżno, gdyż doktor
Grajewska nie dała się przekonać, że nie do twarzy poważnemu człowiekowi ze
śliniakiem dla opluwającego się dziecka.
Po skończonym śniadaniu i
uwolnieniu się od nieszczęsnego śliniaka, profesor starał się poukładać
myśli. Nie spodziewał się, że uda się uciec Borquezowi i reszcie z tego
piekła. Nurtowało go wiele pytań, dotyczących ich pobytu w siedzibie Zakonu
i sposobu ucieczki, na których tak bardzo chciał znać odpowiedzi. Będąc
jednak uwięzionym w skrzydle szpitalnym zdany był na czekanie na kogoś kto
wyjaśni mu tę całą historię.
***
- Nie sądziłem, że to kiedyś
powiem, ale stęskniłem się za tym starym zrzędą - westchnął teatralnie
Wiktor, zawiązując sobie krawat przed lustrem - Myślicie, że mój powalający
wygląd nie spowoduje fali omdleń wśród przedstawicielek płci pięknej? -
spytał szelmowsko, przeczesując włosy i strosząc grzywkę palcami namoczonymi
w żelu.
- Zamknij się choć raz w życiu - odezwał się głos z tyłu. Wiktor
zobaczył w odbiciu postać Adama, stojącego tuż za nim.
- Ależ z ciebie
nudziarz - wystawił język.
- Uspokój się głupi pawianie - zbliżył głowę
do ucha Wiktora - Robert...
Wiktor natychmiast zrozumiał. Na łóżku
siedział Robert, który zakładał sobie właśnie skarpetki. Wyglądał na bardzo
przygnębionego i nie trudno było zgadnąć z jakiego powodu.
Po raz
kolejny los rozdzielił go z bratem, ale tym razem istniała pewna obawa, że
być może będzie to rozłąka na zawsze. Nikt nie wiedział co się stało z
Pawłem po spotkaniu z Orfeuszem. Wrócił jedynie Wiktor, który rozdzielił się
z Pawłem podczas pierwszej próby ucieczki. Od tamtej pory los brata Roberta
był nieznany.
Robert nie chciał dopuścić do siebie myśli, że Pawła
zabito. Tyle lat wychowywał się w Zakonie...może jednak jakoś udało mu się
przeżyć. Musi mieć nadzieję, że on żyje...
***
- Zechcesz mi
wytłumaczyć Horovitz pewną malutką rzecz?...- spytał mglistym głosem Tauryn,
obserwując wystraszonego dyrektora spod regału na księgi.
- Prze..
przepraszam - wydusił trzęsącym się głosem dyrektor Akademii.
- Twoje
przeprosiny nie są mi do niczego potrzebne - odpowiedział wrogo Tauryn.
Oparł się o półki i z wyniosłością spoglądał na wijącego się ze strachu
człowieka. Domyślał się, czego się bał stary dyrektor. Zapewne spodziewał
się, że Tauryn to typowy Zakonnik-morderca, bezlitosne bydlę pastwiące się
nad ofiarą. Dobrym posunięciem wydawało się utwierdzić starego, że tak
rzeczywiście jest.
- Wiesz czego się uczy Zakonników? - spytał tubalnie,
by brzmieć bardziej przekonująco w swojej roli.
- Nie, panie...-
odpowiedział mu zgodnie z prawdą Horovitz.
- Pierwsza zasada: Zero
litości - wyjaśnił bez cienia uczuć.
"Podziałało"
pomyślał z zadowoleniem Tauryn. Wiedział, że dyrektor zaraz zacznie się
gęsto tłumaczyć i błagać o przebaczenie.
- Proszę...Panie, on mnie
zahipnotyzował...Ja naprawdę się starałem...Robiłem wszystko co w mojej
mocy, żeby się nie zorientował, ale on...
- On sobie omotał ciebie wokół
palca - skrytykował zachowanie mężczyzny, zataczając kółka w powietrzu
wskazującym palcem.
- Sergiusz ma potężną moc - tłumaczył się dalej
Horovitz.
- Nie rozśmieszaj mnie - odpowiedział powoli i dobitnie
Tauryn. Sprawiał wrażenie wielce zdegustowanego taką opinią. Sięgnął ręką za
siebie i błądząc palcami po nagłówkach starych ksiąg, chwycił za jedną z
nich, czytając na głos tytuł:
" Oracja mistrza Antonusa - tom
IV"
- Widzę, że interesują cię takie szmatławce - zakpił, unosząc
delikatnie kąciki ust.
- Naprawdę, nie sądziłem, że to takie słabe dzieło
- starał się szybko wytłumaczyć Horovitz.
- Dzieło? - uniósł brew w
zdziwieniu - To się nadaje jedynie na podpałkę.
- Tak...znaczy...
-
Rozdział pierwszy: Panoptikum ludzkich postaw i zachowań - wyrecytował,
spoglądając z politowaniem na Horovitz'a. - Cóż za górnolotne treści -
dodał spoglądając z pogardą na trzymaną przez siebie księgę.
- Nie warto
dalej czytać.. naprawdę - starał się powstrzymać Tauryna, przed odwróceniem
następnej kartki. Ręka mężczyzny zatrzymała się.
- Taka słaba? No cóż...-
rozległ się odgłos darcia papieru. Horovitz aż się zatrząsł, widząc, że
Tauryn zamiast przewrócić kartkę, po prostu ją wydarł, a teraz spoglądał na
tę stronę, na którą dyrektor nie chciał, żeby patrzył.
- A to co?... -
wyszeptał z ciekawością - Dedykacja?
" Drogiemu przyjacielowi
Bernardowi Horovitz'owi w podzięce za natchnienie i wkład w wydanie mej
książki"
- No proszę...ależ, ty potrafisz natchnąć ludzi, Horovitz -
powiedział z przekąsem, wydzierając kolejną kartkę.
- Przyznaję, nie
pomyślałem, że...
- Bo ty, Horovitz, w ogóle nie myślisz - podpalił
księgę. Okno otworzyło się z hukiem i dzieło, do którego natchnął dyrektor
swojego przyjaciela, wyfrunęło przez okno płonąc.
- Jeśli mnie
zdenerwujesz, skończysz tak jak ta nędzna książeczka - wysyczał. Wiedział,
że taki "przykład" podziała na wyobraźnię dyrektora. W końcu o to
chodziło - o kontrolę jego zachowań i wywoływanie w nim strachu przed groźbą
zrobienia mu krzywdy przez Tauryna.
"Mam cię Horovitz. Nie wykręcisz
mi już takiego numeru. Będziesz posłuszny jak baranek"
Nie ma to
jak wpływanie na ludzi poprzez tak prymitywne sposoby zastraszania. Antares
by się uśmiał, gdyby tylko to zobaczył.
hehe, weszlam na forum przez przypadek i
mysle "o jakis fick Avy, poczytam sobie" Czytam czytam -
"kurcze ile tego jest?" 12 stron?!?! Chyba bede musiala
sobie wydrukowac ta opowiesc i czytac do poduszki, bo od kompa mi oczy
wysiadaja totalnie...
avalanche
02.05.2004 19:27
Part 77
" Mamucia skłonność do
irytacji"
Pewne kroki odbijające się echem po kamiennej posadzce
wypełniły ogromny hol Akademii. Do środka weszło trzech wysokich młodzieńców
z poważnymi minami na twarzach. Rozejrzeli się dookoła, lecz nikt prócz nich
nie przebywał w miejscu gdzie się teraz znajdowali - były lekcje.
-
Panowie, niepokojąjąco cicho tutaj jest - zauważył Wiktor, sprawdzając
jednocześnie, czy krawat, który z taką dumą nosił aby się nie przekrzywił
czy zabrudził. Najważniejsze było wywołać odpowiednie wrażenie na
damach.
- Bo są lekcje - powiedział leniwym, przeciągłym głosem Adam -
Nie widzę powodu, żeby tu stać. Może gdzieś się przejdziemy?
- Możemy
pójść na szóste piętro.
Adam i Wiktor spojrzeli na dotychczas cicho
zachowującego się Roberta.
- Doskonały pomysł - pochwalił go Wiktor -
Moglibyśmy odwiedzić Simona, co wy na to?
- Właśnie na to liczyłem -
powiedział Robert i szybkim krokiem wyminął przyjaciół, idąc ku schodom.
Chłopcy spojrzeli po sobie z lekkim zdumieniem i podążyli chwilę później za
nim.
***
- Panie profesorze, w pana stanie zalecane jest
leżenie - protestowała doktor Grajewska. Profesor Twintower był jednak typem
człowieka, który rzadko przejmował się zaleceniami. Usiadł na łóżku, założył
kapcie i nałożył na siebie pelerynę zasłaniającą jego kraciastą piżamę.
-
Muszę się przejść - rzucił na odchodnym.
Nareszcie uwolnił się od
tego przymusowego więzienia z tą tragiczną kobietą. Ile można tak tryskać
humorem. Nie dość, że nienaturalnie sztucznie to wygląda to jeszcze
denerwująco. I te tosty - spalone prawie na węgiel i posmarowane jakąś
imitacją masła. Zapamiętać - nigdy nie mieć zawału, gdy w pobliżu nie ma
innego lekarza od niej. Trzeba też zrobić coś z tym żarciem...najlepiej
nasłać na stołówkę jakąś kontrolę sanitarną. Zakład że znajdą w niej
nielegalną hodowlę szczurów, spleśniały chleb i skwaśniałe mleko.
***
- Myślicie, że nadal tam jest? - zagaił Wiktor.
- No
pewnie, że jest. A gdzie niby miałby być? - prychnął niecierpliwie
Adam.
- No...Mógł zniknąć, tak wiecie...na zawsze. W końcu to duch.
Adam nie mógł się powstrzymać, żeby nie postukać się w czoło.
- Pewnie
poleciał na wakacje - powiedział złośliwie, szczerząc zęby - Aleś ty głupi,
jak matkę kocham. Gdyby mógł zniknąć w sensie, żeby przejść na 'tamtą
stronę', to nie uważasz, że już dawno by to zrobił? On nie może zniknąć,
bo coś go tu trzyma.
- Zastanawialiście się nad tym, dlaczego on tam
tkwi? - spytał nagle Robert. Przystanęli na chwilę.
- Słyszałem, że
duchy, które zostają na ziemi a nie przechodzą dalej, mogły zostawić jakąś
niedokończoną sprawę, która uniemożliwia im dalszą wędrówkę...
- To
mogłoby się wiązać z tym, że go zamordowali wtedy - zgodził się z Wiktorem
Adam - Może przerwano mu w dokończeniu zadania, które miał wówczas
wykonać.
- I nadal nie może go wykonać - Robert zmrużył oczy, patrząc się
prosto na Adama - Duchy nie mają takiej siły. Muszą im pomóc żyjący.
Pośrednicy pomiędzy światem w którym duch został zawieszony, a światem
żywych.
- Sądzisz, że musiałby poprosić.. powiedzmy nas?
- Dokładnie.
Wiecie.. przez ten czas, gdy byliśmy w Zakonie, myślałem nad czymś -
zwierzył się. W jego oczach zamigotały iskry - Skąd Simon tyle o nas wie?
Skąd on w ogóle tyle wie skoro siedzi zamknięty w tej jaskini? Pamiętacie,
pokazał nam, gdy byliśmy u niego po raz pierwszy taką kulę. Powiedział, że
to dzięki niej tyle wie. Ale to nie może być jego jedyne źródło wiedzy.
-
Do czego zmierzasz? - spytał dociekliwie Wiktor. Robert starał się, aby to
co miał zaraz powiedzieć, nie brzmiało jak fantastyka, którą on przyjął
sobie jako możliwy punkt zaczepienia w jego teorii.
- A więc...Myślę, że
to jest tak jak z moimi rodzicami - chwila ciszy i głęboki oddech przed
dalszym tłumaczeniem - Oni też są w jakimś sensie uwięzieni. Znajdują się w
próżni - miejscu, którego nie ma na ziemi, a które istnieje w sferze
międzywymiarowej...albo rozumując inaczej: duchowej. To jest jak bycie żywym
w świecie, gdzie nie ma życia. Są jak duchy, które...
- Nie mogą przejść
na drugą stronę - dokończył Adam - Tyle, że oni mają szansę powrotu.
-
Właśnie, ale sami nie mogą wrócić. Muszą mieć pomoc z zewnątrz.
Wykombinowałem sobie, że może Simon, który ma podobną sytuację wie jak się
dostać i wydostać z próżni. Może nawet jest jej strażnikiem, który nie może
w pełni wykonywać swoich obowiązków, bo jest w pewnym sensie martwy. Może
nawet...rozmawia z ludźmi, którzy się tam znajdują...
Adam poklepał
przyjaciela po ramieniu. Wiedział, że jest mu bardzo ciężko. Za wszelką cenę
chciał znów mieć rodzinę...chciał znowu mieć ich przy sobie...szukał
sposobu, aby ich odzyskać. Ale teoria brzmiała całkiem sensownie. Być może
Robert wreszcie znalazł kogoś, kto wytłumaczy mu tą zagadkę związaną z
próżnią...
- Chodźmy - zachęcił ich Wiktor - Jeśli mamy się dowiedzieć,
jak to naprawdę jest, to musimy odwiedzić go.
Chłopak uśmiechnął się
i szybkim, skocznym krokiem zaczął wspinał się do schodach. Tuż za nim szli
Adam i Robert. Pełni nadziei i wiary przemierzali kolejne piętra i klatki,
dochodząc właśnie do czwartego piętra. Ale właśnie tu napotkali na
nieprzewidywalną przeszkodę.
Wiktor właśnie zamierzał minąć
kolejny róg, gdy nagle wpadł na osobę, która również zamierzała skręcić.
Okazało się, że tą osobą był...
- Profesor Twintower... - Adam i Robert
stanęli jak wryci, w tym samym momencie wypowiadając nazwisko i tytuł
naukowy starego człowieka, którego tak dawno nie widzieli.
- Applegate,
patrz jak chodzisz! - wrzasnął. Zabrzmiało to dosyć.. dziwnie. Twintower
zachował się tak, jak się zwykle miał w zwyczaju zachowywać, gdy Wiktor
wchodził mu w drogę...dosłownie i w przenośni. Zupełnie nie zdziwił się na
widok Wiktora... zupełnie jakby wiedział, że się zjawi...
- Pan wybaczy -
Wiktor otrząsnął się i ukłonił nisko, przez rozdrażnionym Twintowerem -
Właśnie wracaliśmy z wielotygodniowej wycieczki, jaką zafundowała nam pewna
grupa ludzi w czerwonych habitach. Ma pan może pojęcia, co to było za biuro
podróży? Fatalne warunki. Muszę chyba napisać pismo na nich. Pan sobie nawet
nie wyobraża...
- Dość! - krzyknął ponownie Twintower unosząc dłoń do
góry. Gdyby w pobliżu znajdował się stół, na pewno uderzył by o niego
wściekle.
- A więc cieszy się pan, że wróciłem? - zamrugał rzęsami,
robiąc przy tym kretyński uśmiech.
- Milcz wreszcie!
Zapanowała
cisza. Wiktor zatrzymał się w pozie z uniesioną jedną nogę w powietrzu.
Wyglądał niczym baletnica z pozytywki.
- Przestań się wydurniać, chociaż
raz w życiu - wysapał. Wiktor powrócił do normalnego stanu.
- Skąd pan
profesor wiedział, że...że wróciliśmy? - spytał ostrożnie Adam.
-
Krasnoludek pod postacią twojego ojca skradł się dzisiaj rano z koszykiem
jabłek i obdarował nimi dyrektora i profesora Grey'a, przy okazji
opowiadając im waszą fascynującą historię. Wystarczy, czy nie rozumiesz
aluzji?
- Rozumiem - odpowiedział urażony Adam. Jeszcze nigdy, nikt nie
przyrównał jego ojca do krasnoludka.
- Czemu nie jesteście na lekcjach,
tylko szwędacie się po szkole? Za mało wam było wycieczek?
- O to samo
możemy pana spytać - odpowiedział zgryźliwie Adam.
Chłopcy, jak jeden
mąż w jednej chwili spojrzeli na kapcie Twintower'a. Wiktor wyglądał
jakby zaraz miał się udusić ze śmiechu. Twintower nigdy... ale to nigdy nie
paradował po szkole w żółtych bamboszach.
- Nie twoja sprawa, Borquez.
Zmiatajcie stąd, ale już! - przepędził ich. Adam powstrzymywał się,
żeby nie zakląć głośno. Przez tego starego mamuta, nie mogli ruszyć na
spotkanie z Simonem. Los naprawdę bywa czasem okrutny...
***
-
Wredny stary mamut. Jeszcze nie zdążyliśmy się obeznać w sytuacji, a on już
nas wyśledził. Stary, przebrzydły...
- Idiota - dokończył za Adama,
Robert.
- No proszę - zacmokał Wiktor - Mamy żal do profesorka...
-
Nie...Ja po prostu...Zdenerwował mnie. Przez niego musimy odłożyć na później
nasze spotkanie - wymruczał pod nosem.
- Nie przejmuj się - pocieszył go
Wiktor - Mamut z niego, ale to normalne.
Wiktor nie mógł ukryć tego,
że ucieszył się na widok Twintower'a. Bardzo brakowało mu tego
przekomarzania się i wnerwiania starego profesora. Są takie osoby, które
pomimo swojego odpychającego charakteru, mają krztynę tego czegoś co
przyciąga do nich ludzi, nawet jeśli sobie tego wyraźnie nie życzą. Tacy
ludzie, po prostu są skazani na lubienie ich, pomimo całej gamy wad, jakie
pokazują światu. Twintower niewątpliwie był taką osobą.
avalanche
08.05.2004 13:21
Part 78
"Nawet największe
przyjaźnie bywają wystawiane na ciężkie próby..."
- Wredny,
przebrzydły, stary, mamut!
- No proszę, a tak wychwalał naszego
drogiego profesorka - uśmiechnął się ironicznie Adam, spoglądając na
chodzącego tam i z powrotem Wiktora, który aż dyszał ze złości.
-
Wstręty, obrzydliwy...
- Czasami, przyjaźnie przeżywają głębokie kryzysy
- odpowiedział Adamowi, Robert. Zachowanie Wiktora w sytuacjach
"kryzysowych" mogłoby być świetnym materiałem na sztukę komediową.
Coś w stylu..." Perypetie Mamuta i Mrówki".
- Wścibski stary
zgred! Zemszczę się!
- A tak właściwie to co on ci zrobił? -
spytał z rozbawieniem Adam, opierając się o framugę drzwi.
- Moja
kolekcja.. skonfiskowana!
Pokazał im kartkę, którą z taką mściwością
miął i gniótł w ręku.
" Szanowny panie Applegate. Niniejszym
oświadczam panu, że w dniu dzisiejszym (data jakaś tam - przyp. aut)
konfiskuję pańską bogatą kolekcję magazynów dla dorosłych. Życzę miłego
dnia. Z poważaniem - profesor Twintower"
- Krótko i treściwie. Klasa
- uśmiechnął się z udawanym podziwem Adam.
- Niech się udławi - syknął
Wiktor, wyrywając Adamowi, staranie wypisane oświadczenie informacyjne
Twintower'a, bezczeszcząc je w nieludzki sposób polegającym na
całkowitym unicestwieniu, czyli zdeptaniu.
- Ten kabel musiał maczać w
tym swoje paluchy. Obaj przekonają się, co to znaczy, pozbawić mnie moich
edukacyjnych pisemek.
- Edukacyjnych? - zaśmiał się Robert.
-
Doskonałe podręczniki anatomii kobiety - mrugnął porozumiewawczo Wiktor -
Moja duma nakazuje mi odzyskać skonfiskowaną rzecz. Na tym mogą ucierpieć
całe legiony prawdziwych mężczyzn spragnionych mocnych wrażeń. Don
Twintowerro przygotuj się na odwet Macho Wiktorro.
To było do
przewidzenia. Wiktor zawsze miał szalone pomysły, a jego gorący temperament
często dawał o sobie znać. Jak teraz, gdy wykonywał nieskoordynowane ruchy,
przypominające walkę szermierczą z wyimaginowanym przeciwnikiem. Nietrudno
było się domyśleć kogo miał na myśli Wiktor, gdy zadawał swój śmiertelny
cios...
***
Pogłoska o powrocie chłopców obiegła szkołę po
tym, jak jeden z uczniów z trudem opanowując strach i zdenerwowanie,
wyskoczył niczym oparzony ze swojego pokoju, chwytając się kurczowo za
serce. Gdy spytano się go, o co chodzi, ten nie mógł wykrztusić słowa
ruszając ustami niczym ryba pozbawiona tlenu. Dopiero, gdy na scenę wkroczył
Wiktor, sprawa stała się jasna.
Przez resztę dnia można było zaobserwować
różne reakcję wśród uczniów. Jedni cieszyli się i okazywali swoje poparcie
chłopcom, którzy umknęli ze szponów Zakonników, inni zaś preferujący
towarzystwo Radka, z nieukrywaną niechęcią odnosili się do takiego przejawu
ogólnej euforii. W całym zamieszaniu brakowało jednak jednej osoby...Osoby,
która tyle czasu znosiła obelgi pod swoim adresem oraz gnębiącą
samotność.
Michał wyraźnie odetchnął, gdy okazało się, że tymi, którzy
zaatakowali go nie byli jacyś rąbnięci towarzysze Radka, lecz jego zaginieni
przyjaciele. Nie obeszło się bez głośno wyrażanej radości oraz wypytywaniem
się przez Michała o okoliczności ucieczki z Zakonu. Przyjaciele cierpliwie
opowiedzieli i wyjaśnili całą historię jaka się im przytrafiła, nie
zapominając o dodaniu odpowiednich efektów dźwiękowych, które także w pewien
sposób oddawały nastrój, jaki towarzyszył im podczas pobytu w Zakonie.
Wiktor doskonale udawał wycie opętanych więźniów, oraz minę Diega, który
napastował swoimi niedorzecznymi pytaniami Sergiusza. Nie zabrakło także i
smutnej części ich histori, mówiącej o zniknięciu Pawła oraz tego, kogo
podejrzewają o jego zaginięcie.
- Ten Orfeusz...Mówię ci, gdybyś go
widział to błagałbyś, żeby cię od niego szybko zabrali - powiedział już
znacznie poważniejszym tonem Wiktor.
- I to on mógł Pawła...no wiecie -
spytał ostrożnie spoglądając ukradkiem na Roberta.
- Nie wiemy - odparł
mu spokojnie Robert, widząc że innym jeszcze bardziej niezręcznie było o tym
mówić.
- A jeszcze, jakby tego było mało, to widzieliśmy dowódcę Zakonu.
I zgadnij kim jest ten facet dla Orfeusza.
- Doprawdy Wiktor zadajesz
takie jednoznaczne pytania - spostrzegł Adam.
- No wiesz. Tylko ty masz
skrzywioną psychikę i niemoralne skojarzenia - odciął się Wiktor.
- No to
kim on jest? - spytał niecierpliwie Michał.
- Gość nazywa się Antares i
jest ojcem Orfeusza. Widać, jaki ojciec taki syn. Ale mówię ci, ten Orfeusz
był strasznie podobny do mojego starego. Można by powiedzieć, że to jego
ojciec - wzdrygnął się na samą myśl.
- Rzeczywiście niebywałe
podobieństwo - zauważył Adam - Ten sam kolor włosów i rysy twarzy...
-
Przestań. Po prostu są podobni i tyle. Mój ojciec w życiu nie mógłby mieć
takiego przerażającego starego. Zupełny koszmar, mieć w rodzinie takiego
psychopatę. Zresztą nie ma o czym gadać, do mojego dziadka jest bardziej
podobny.
- Może masz rację - kiwnął głową Adam, przystając na argumenty
Wiktora - W każdym razie, nie chciałbym być w twojej skórze, gdyby okazało
się inaczej.
- Przestań - szturchnął go Wiktor, uśmiechając się przy
tym.
- Wiki...- zaczął się z nim drażnić Adam.
- Odwal się - uderzył
go mocniej, czując że mimowolnie spłonął rumieńcem. Tylko mama tak się do
niego zwracała.
- Hej, a właściwie, czemu ten facet wołał
"Remis" do twojego ojca?
Robert przypomniał bardzo dziwne
zachowanie innego mężczyzny, którego "poznali" siedząc w celi.
Człowiek ten wyglądał na obłąkanego i wyraźnie pokazywał to swoim
zachowaniem. Nie widzieli go, ponieważ Stefan zabronił im podchodzić bliżej
do drzwi, ale jego wrzasków i nawoływań trudno było niesłyszeć. Właściwie
cała ta sprawa wyglądała na bardzo zagadkową. Ojciec Adama zdawał się znać
tego człowieka, podobnie zresztą jak Stefan, zaś ten obłąkaniec wyraźnie
znał ich przyjaciela - Remisa.
- Ciekawe o co w tym wszystkim
chodzi...Facet, który woła mojego ojca i jego przyjaciół...Podejrzana
sprawa.
- Eeee Wiktor?
- Tak? - przerwał, spoglądając na wahającego
się Michała.
- Chyba muszę ci o czymś powiedzieć...
***
-
Arthanius...
Ochrypły głos niósł się echem po mrocznych zakamarkach
szóstego piętra. Profesor Twintower nigdy nie lubił patroli na tym piętrze.
Pomimo, że lubował się w zimnych, tajemniczych pomieszczeniach i
zakamarkach, miejsce to wywoływało w nim dziwne uczucia. Nie potrafił
sprecyzować co za myśli targają nim, gdy zawsze wkracza w ten cichy
korytarz. Coraz częściej jednak wydawało mu się, że było to spowodowane
jakimś lękiem, nieznaną obawą przed czymś co niewątpliwie czaiło się w tych
kamiennych murach.
- Wzywał mnie pan profesorze? - zza rogu wychyliła się
postać nieznacznie przygarbionego, wysokiego młodzieńca. Głowę spuszczoną
miał na wysokość wystających kości obojczykowych co nadawało mu postury
czającego się, wygłodniałego sępa. Ręce włożone miał w głebokie kieszenie, a
jego palce niespokojnie bładziły w nich, ściskając od wewnętrz raz po raz
materiał czarnych spodni.
- Można wiedzieć co znowu kombinujesz? -
rzucił nieprzyjemnym tonem profesor.
- Naprawdę interesuje to pana? -
spytał pokpiewającym głosem uczeń. Twarz niespodziewanie wykrzywiła się w
wyrazie głębokiej niechęci wobec osoby rozmówcy. Wyglądało to tak, jakby
nagle coś wstąpiło w tego dziwnego chłopaka.
- Uważaj Arthanius -
ostrzegł go natychmiast Twintower widząc, że coś się święci - Rozmawiasz z
profesorem.
- Doprawdy?
Arthanius cały czas wpatrywał się swoim
zimnym spojrzeniem w człowieka, który tak wyraźnie dawał po sobie zauważyć,
że nie czuje się pewnie na tym gruncie. Niecierpliwe wywracanie palcami
skończyło się i Arthanius powoli wyjął z kieszeni swe blade ręce opatrzone
wystającymi gdzieniegdzie w okolicach poniżej łokci, błękitnymi żyłami.
Dopiero teraz dało się zauważyć, że coś jest nie tak. Arthanius był
rozdrażniony choć starał się tłumić swe zdenerwowanie za maską bezwględnej
obojętności w rozmowie ze swym profesorem. Jednak dopiero teraz Twintower
dostrzegł to, co było niewątpliwie objawem tego dziwnego zachowania ucznia.
Ręce Arthaniusa swobodnie zwisały wzdłuż całej tali a jego dłonie...dłonie
wraz z nadgarstkami miał całe pokiereszowane i oblane strużkami krwi.
-
Widzi pan? Pociąłem się - zaśmiał się obłąkańczo, trzęsąc się tak, jakby
miał gorączkę.
- Na litość boską, oszalałeś? - krzyknął przerażony
Twintower. Pomimo, iż wahał się czy podejść do niego, zrobił to.
- Nie
zbliżaj się! - odsunął się o parę kroków, chwytając się pokrwawionymi
dłońmi za głowę, wtapiając w swoje ciemne, rozwichrzone włosy pobielałe
palce, dygoczące jak reszta ciała.
- Uspokój się - starał się przemówić
spokojniej Twintower.
- Niech pan odejdzie - zacisnął powieki, krzywiąc
się na twarzy - Jeżeli pan tu zostanie to i pana dopadnie - wydyszał.
- O
kim ty mówisz?...Arthanius do jasnej cholery przestań się mazać! -
ryknął niespodziewanie, widząc że chłopak zaczyna nie panować nad własnymi
uczuciami.
- Wynoś się!
Nastąpił nieoczekiwany atak ze strony
Arthaniusa, targanego sprzecznymi myślami na temat tego, co powinniem zrobić
by ustrzec nauczyciela przed niebezpieczeństwem, a tym czego uczeń
kategorycznie nie powinien robić wobec swojego profesora. Z dwojga złego
wybrał to pierwsze, nawet jeśli wiązało się to z zastosowaniem drastycznych
środków.
Profesor, który przeżył niedawno zawał i jeszcze nie zdążył
dokońca wyzdrowieć, wyleciał z hukiem z powietrze spadając na schody, z
których przeturlał się pod wpływem siły jaka zadziałała przed chwilą na jego
ciało, na dół.
Arthanius nie był pewny czy Twintower przeżył, bowiem w
chwili, gdy swoją mocą próbował odepchnąć starego człowieka do tyłu,
niespodziewanie uderzyła moc kogoś, przed kim starał się go ostrzec. W
rezultacie wyglądało to tak, jakby Arthanius podjął próbę zamordowania
swojego nauczyciela...
avalanche
09.05.2004 15:26
wszyscy mają mnie w
dupie...
Part 79
"Nić zgody skazana jest na
pęknięcie"
- Przejście! Mówię PRZEJŚCIE!
-
Widzieliście kto to zrobił?
- A mówiłem że na tym szóstym piętrze czają
się jakieś złe moce...
Korytarzem niesiono właśnie obezwładnione
ciało Twintower'a, co rzecz jasna wzbudziło natychmiastowe
zainteresowanie wychodzących na przerwę uczniów. Z tłumu wychylały się głowy
ciekawskich, chcących choć przez moment spojrzeć na nieprzytomnego i lekko
rannego profesora. Niczym echo niosły się plotki, jakoby Twintower'a
zaatakował jakiś obłąkaniec kryjący się na słynnym szóstym piętrze.
W
całym tym zamieszaniu pełno było spiskowych teorii, a wśród nich mnóstwo
nieprawdopodobnych sugestii tyczących się osoby, która zaatakowała starego
profesora. Mówiono o tajemniczym zabójcy, który napewno zechce wyciąć w pień
wszystkich, którzy odważą się wejść na jego terytorium, a może nawet wyruszy
by tym razem zabić. Cała sprawa wywołała masową histerię wśród bardziej
bojaźliwych uczniów, którzy w swoim gronie już zaczęli omawiać metody
zabezpieczenia się przed niespodziewanym atakiem. Reszta, która także była
wstrząśnięta tym co się stało, ale nie na tyle by zastanawiać się gdzie
można kupić dobry rygiel do drzwi, wolała wymyślać coraz to bardziej
nieprawdopodobne teorie, w których wymyślaniu prym wiódł Radek.
- Sądzę,
że to mógł być któryś z uczniów - powiedział po raz kolejny - Nawet wiem
kto.
- Mów! Mów! - rozległy się głosy nalegania.
- A kto
dzisiaj przybył do zamku? - powiedział ściszonym głosem - To chyba jasne, że
dokonali tego te patałachy. W Zakonie już ich przeszkolono do tego typu
działań. Zwerbowali ich, mówię wam.
- Co tym razem wymyślił ten twój
kapuściany łeb?
Radek odwrócił się za siebie, poruszony do głębi tą
obelgą. Stał twarzą twarz ze swoim największym wrogiem i jego
przyjaciółmi.
- Kogóż my tu mamy? Gdzie twój czerwony habit? - wykrzywił
się w wrednym uśmieszku Radek.
- Radziłbym uważać tępaku, na to co
mówisz.
- Bo co? Utniesz mi głowę swoją kosą?
- On cię prowokuje
Wiktor. Bądź mądrzejszy, chodź - proponował Adam, chwytając swego kolegę za
rękę by odciągnąć go od tego centrum fanów Radka.
- Puść mnie! -
wyrwał się.
- Porywczy jesteś - zagwizdał od niechcenia Radek, unoszcząc
znacząco brwi - Ale się boję - powiedział bardzo cicho, lecz
prowokująco.
- Zaraz oberwiesz - zagroził mu Wiktor, który ponownie
został przytrzymany przez Adama.
- Zabawne. Ty mi grozisz? - zakpił
chłopiec przy akompaniamencie śmiechu reszty - Czy to u ciebie rodzinne?
Wiesz twój stary to wkońcu też Zakonnik. Chyba musiał cię sporo nauczyć w
trakcie tego pobytu u nich.
Zapanowała cisza. Oczy wszystkich
będących w tym momencie na korytarzu zwróciły się w stronę oniemiałego
Wiktora i triumfującego Radka, który jak paw napiął się w dumie z tak
genialnego podsumowania ich "rozmowy".
- Nic lepszego nie
zdążyłeś wymyśleś, pętaku?
Uczniowie nadal tępo wpatrywali się w
rozłoszczonego Wiktora, który nie mógł dojść o co im chodzi. Radek
najwyraźniej wyczuł, że Wiktor ma pewne braki dotyczące informacji o jego
ojcu i zamierzał jak najszybciej uświadomić swego wroga by nie tkwił dalej w
swej niewiedzy.
- Ty nic nie wiesz? - zachichotał uradowany - Nawet
Michał ci nie powiedział - spojrzał rozbawiony na przestraszonego chłopca,
który aż wił się i skręcał by nie dopuścić do publicznego ujawnienia prawdy
na temat tego co miało miejsce parę tygodni temu. Wiktor nie wybaczyłby mu
tego, że nie powiedział by mu wcześniej o czymś takim. Ale teraz było na to
za późno...
- Pozwol, że cię oświecę Wiktor - wyszczerzył zęby, wiedząc
że taka "bomba" wywoła niemały szok u jego rozmówcy - Twój kochany
ojczulek jest Zakonnikiem. Dowiedziono mu to publicznie - w sądzie.
Doprawdy, nie wiedziałeś? - dodał na koniec, udając że martwi go taki stan
niewiedzy Wiktora.
- Stul pysk! - wrzasnął niespodziewanie, uderzając
z całej siły w twarz Radka, który niczym bezwładna lalka wyleciał parę
metrów w tył.
- Wiktor! - tym razem ręce Adama, oplątły się wokół
talii przyjaciela, powstrzymując go przed następnym atakiem. Radek z pomocą
swych wiernych towarzyszy stanął na nogach i mimo iż krew buchała mu gęsto z
nosa a oczy łzawiły z bólu jaki doznał, zwrócił się po raz ostatni do
wściekłego Wiktora.
- Masz czego chciałeś Wiktor. Teraz zobaczysz jak to
jest, gdy jego stary przystaje z Zakonnikami.
- Pożałujesz tego gnido -
wydyszał Wiktor, wciąż przytrzymywany przez Adama od tyłu.
- Nie bardziej
niż ty tego, że jesteś synalkiem Zakonnika. Wywleką cię martwego, zobaczysz.
Nikt tu nie będzie tolerował takich jak ty!
Z ust Wiktora wyrwały
się najgorsze obelgi, jakie przyszły mu w tym momencie do głowy, tak samo
zresztą jak Radkowi. Obrzucanie siebie wyzwyskami pewnie trwałoby i dłużej,
lecz na scenę wkroczyło grono nauczycielskie, które rozproszyło tłum samą
swoją obecnością lub w innych przypadkach, słownymi argumentami
przemawiającymi za rozejściem się.
Adam czym prędzej wywlekł Wiktora z
tego epicentrum nienawiści, by nie naciąć się jakiemuś belfrowi za
nienaganne zachowanie. Nie potrzeba im było teraz dodatkowych godzin
koronkowej roboty w stylu oczyszczania łazienek z lepkiego brudu, nad którym
trzeba było siedzieć godzinami żeby usunąć.
- Wiedziałeś i nic mi nie
powiedziałeś! - wyrzucił z siebie wreszcie Wiktor - Jak mogłeś mi coś
takiego zrobić! Pozwoliłeś, żeby ten śmieć naigrywał się ze
mnie!
- Wiktor ja chciałem ci powiedzieć, naprawdę - zarzekał się
Michał, widząc rozgoryczenie na twarzy swego przyjaciela. Ten jednak nie
mógł przeboleć tego, że został wystawiony na pośmiewisko przez swego
największego wroga. Miał żal do Michała....miał żal do niego za wszystko co
musiał parę minut temu przejść i to na oczach wszystkich. To wszystko była
jego wyłączna wina.
- Odchrzań się - rzucił - Myślałem, że jesteś moim
przyjacielem, ale ty najwidoczniej skumałeś się z nim. Nie masz czego już
szukać u nas. Od tej chwili nie istniejesz, rozumiesz? Spakuj swoje rzeczy i
wynoś się z pokoju. Nie chcę cię więcej widzieć - odwrócił się i ruszył w
nieznanym kierunku.
Wiktor jeszcze nigdy nie czuł takiego bólu i żalu
do kogokolwiek innego. Nie mógł znieść, że jego kumpel pozwolił na takie
pomiatanie nim wobec wszystkich i to w tak bolesnej sprawie. Tego nie można
przebaczyć.
- Lepiej będzie jeśli na jakiś czas zamieszkasz u kogoś
innego - potwierdził słowa Wiktora, Adam - On musi sobie to wszystko
poukładać...
- Rozumiem - odparł ze smutkiem Michał, czując że serce mu
zaraz pęknie - Nie będę mu już zawadzał więcej, jeśli sobie tego nie życzy.
żeby tak od razu w dupie, to
nie...
od razu zaznaczam - przeczytałem dwa ostatnie rozdziały i do
nich się będę odnosił.
Bardzo ciekawa rozmowa na początku, szczególnie
ten fragment z podręcznikami anatomii
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/smile.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='smile.gif'
/> potem juz robi się ciekawiej, zeby urwać na koniec parta
[bardzo irytujące] ostatnia część już powiewa powagą i - jak na mój gust -
miesza trochę w akcji, ale to pluszsz.
i jeden błąd
Twój kochany
ojczulek jest Zakonikiema jak konik się nazywa? ;P
avalanche
10.05.2004 21:47
MOP usunął mi mojego posta z konikiem
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/sad.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='sad.gif' />
...zastanowię się nad aktem łaski wobec niej
Part 80
"
Figlarskie rozmowy uskrzydlonych godnością"
Uczniowie byli tak
przejęci i zaaprobowani historią Twintower'a, że nie byli w stanie
usiedzieć w miejscu nawet w swoich pokojach. Co rusz małe grupki
przemieszczały się między pokojami, aby zdobyć bądź podzielić się nowinką
zasłyszaną w innych pokojach. Recz jasna wędrówki ludów były praktykowane
prawie wyłącznie przez pierwszorocznych, którzy aż rwali się do tego, by
wedrzeć się do pokoi starszych roczników. Niestety ci znając natręctwo
młodych skutecznie się od nich odcinali, zamykając drzwi bardzo mocnymi
zaklęciami. Preferowali spokojne rozmyślanie nad tym co się wydarzyło niż w
grupie podniecać się nową teorią spiskową, w której wytwarzaniu przodował
oczywiście Radek. Starsi woleli się od tego wszystkiego dystansować, gdyż w
obliczu zaistniałej sytuacji, bezmyślne produkowanie bzdetnych wniosków było
w ich mniemaniu dziecinne i niedojrzałe. Należało się głęboko zastanowić,
wymieniając co najwyżej spostrzeżenia ze swymi sąsiadami nad tym kto mógł
przeprowadzić taką zuchwałą napaść.
Ktoś jednak podejrzewał, kto za
tym wszystkim stoi. Ta myśl bardzo go martwiła a jednocześnie wywoływała
obawy przed tym, że osobę tę mogą szybko nakryć i być może bezpodstawnie
osądzić. Aż dziwnym wydawało się Rosenthalowi, że nikt nie zauważył
nieobecności Arthaniusa. Co prawda może myśleli, że siedzi on teraz z nim w
pokoju. Takie przekonanie działało na korzyść jeo przyjaciela, który mógł
coś wiedzieć o zamachu na Twintower'a...albo wiedzieć w sensie
dokonać...
- Rosenthal? - rozległ się odgłos pukania o drzwi. Był to głos
jednej z nauczycielek - Jesteście tam z Anielem?
- Komplet pani profesor.
Arthanius jest w łazience - otworzył drzwi uśmiechając się niewinnie w
stronę nauczycielki.
- Dobrze - przy nazwiskach Aniel i Rosenthal
pojawiły się znaczki, mające oznaczać obecność - Przekaż mu jak wyjdzie, że
profesor Grey oczekuje na niego w swoim gabinecie.
- Dobrze pani
profesor, przekażę.
Poczuł że kamień spadł mu z serca. Odetchnął z
ulgą, że nauczycielka nie zaczekała do wyjścia jego kolegi z łazienki.
Musiała by sobie długo poczekać...
Gdy komisja sprawdzająca obecność
opuściła korytarz, Rosenthal postanowił poszukać swego kumpla, szczególnie
jeśli ten miał umówione spotkanie z Grey'em. Dłuższe oczekiwanie na
niego mogłoby spowodować kolejny nalot nauczycieli, a wtedy nie tylko
Arthanius, ale i on miałby kłopoty. Intuicja kazała mu skierować się na
szóste piętro, gdzie przed południem doszło do napaści. Być może spotka
tam..niechcący..Arthaniusa.
- Arthanius...Arthanius..psst jesteś tam? -
starał się jak najciszej zawołać swego przyjaciela. Nikt jednak nie
odpowiadał. Mróz niesiony przez nieznany wiatr przeszywał ciało, a mrok
zdawał się zaczynać tuż przed oczami. Targany wątpliwościami, co do dalszego
zgłębiania się w czeluście korytarza, postanowił zrobić parę kroków naprzód.
Niepewny tego co znajduje się dalej wyciągnął przed siebie dłoń i zapalił na
niej mglisty płomyk. Czerń jaka oplotła to miejsce była nadzwyczaj dziwna.
Było przecież dopiero południe, a za oknami było jasno. Dopiero po chwili
Rosenthal zdał sobie sprawę, że to co go otacza to nie jest mrok, lecz jakaś
dziwna czarna mgła, która umykała pod palcami niczym wijący się bluszcz dymu
papierosowego. Nie miała zapachu, ale mimo to gryzła i szczypała w oczy
ograniczając skutecznie widoczność. Odkąd zaszczycał swoją obecnością razem
z Arthaniusem ten korytarz, nigdy nie miało miejsca tak niespotykane
zjawisko.
Ciężkie odgłosy kroków Rosenthala niosły się w promieniu
paru metrów, gdyż właściciel obkutych metalem butów, nie pomyślał że narobią
one takiego hałasu na kamiennej posadzce. Tak to zresztą bywa, gdy się
zamartwia o bardziej nieodpowiedzialnego od siebie kumpla, że dbanie o takie
"błahostki" zupełnie nie przychodzi do głowy. Istniała realna
możliwość, że Arthanius siedzi sobie na jakimś innym piętrze i maluje po
ścianach, podczas gdy on szuka go w miejscu, gdzie może się kryć jakiś
niezrównoważony człowiek, który dybie na życie każdego, który tu wkroczy.
Jeśli ta opcja okaże się prawdziwa będzie miał powody mieć za złe
Arthaniusowi, że naraża go na takie niebezpieczeństwo, włócząc się samemu
gdzie indziej podczas próby morderstwa na Twintower'a. O ile rzecz jasna
przeżyje...
Zatrzymał się. Coś wydało odgłos przypominający szuranie
butami. Płomienie tańczące na jego rozdygotanej dłoni oświetliły cień
osobnika stojącego tuż za nim. Chciał się odwrócić, lecz napastnik
skutecznie zatkał mu usta dłonią, przemawiając do niego:
- Słuchaj mnie
uważnie Rafo - przybliżył swą twarz bliżej prawego ucha chłopaka - Musisz mi
pomóc, rozumiesz? - Rosenthal kiwnął głową na znak, że rozumie. Był
spokojny. Za nim stał Arthanius.
- Puszczę cię, jeśli mi obiecasz że nie
narobisz hałasu. Obiecujesz? - Rosenthal ponownie kiwnał głową na znak, że
rozumie. Ręka Arthaniusa oderwała się od ust oniemiałego przyjaciela.
- W
coś ty się wpakował? - spytał zdenerwowany, odwracając się w stronę
przyjaciela.
- Ty mi lepiej mów co z nim jest - spytał rozdrażniony
Arthanius.
- A skąd mam do cholery wiedzieć? Nieśli go nieprzytomnego,
całego poobijanego i pokrwawionego na noszach, a ty sie pytasz jeszcze. Sam
powinieneś lepiej wiedzieć gdzie mu przywaliłeś i jakie mogą być tego
konsekwencje. Arthanius tobie już do reszty rozum odjęło? Chciałeś go
zabić?!
- Zamknij się! - wysyczał rozjuszony, cały się trzęsąc -
Mam już dość tego natrętnego emeryta, rozumiesz? Łazi za mną bez przerwy,
śledzi dzień i noc, oskarża bezpodstawnie, grozi mi...
- Masz rację
przesadza, ale to nie powód by go od razu mordować. O matko, co ty masz na
rękach!? - chwycił Arthaniusa za dłonie i pociągnął do góry, by
przyjrzeć się uważniej. Przeląkł się widząc, że to co spływa mu po dłoni to
krew.
- Ja go nie chciałem zabić - wystękał niczym marudne dziecko -
Siedziałem tu sobie i się pociąłem, a wtedy on przyszedł i się pokłóciliśmy.
No i wtedy ja go chciałem odepchnąć, ale ten duch dołożył mu jeszcze od
siebie i stary wylądował na dole...
- Jaki duch? Zaczynasz majaczyć,
spokojnie Arthanius zaprowadzę cię zaraz do doktor...
- Szczypie
mnie...Mi się nie chce...Nic mi się nie chce...
- Chcesz się
wykrwawić?! Kiedy się pociąłeś?
- Dawno, dawno temu...nie
pamiętam...Rafo, nudzi mi się.
- Bedzie ci się nudzić jak wylądujesz na
cmentarzu. A teraz bądź łaskw nie stawiać się i pozwolić dać się uratować,
bo przysięgam że oberwiesz jak staniesz się martwy.
Arthanius zatoczył
się ze śmiechu lądując na pobliskiej ścianie.
- Te sznyty się zrobiły
trochę za głębokie - pokazał ponownie ręce swojemu przyjacielowi - Ty
myślałeś, że ja chcę się zabić? - zaśmiał się głośniej - Taką bajeczkę to ja
wstawiłem staremu, żeby się pomartwił skoro tak mu leży na sercu mój stan
zdrowia.
- Ty podły egoisto! - wrzasnął doniośle Rafo - Najpierw
spowodowałeś, że dostał przez ciebie zawału, a teraz to. Zachowujesz się jak
rozwydrzone dziecko.
- Wal się - pstryknął palcami, pokazując mu
język.
- Sam się wal! Mało ci jeszcze? Chcesz żeby cię stąd wykopali?
Co ty wtedy zrobisz? Będziesz się włóczył po ulicach niosąc transparenty na
zjazdach takich popieprzeńców jak ty? Co to za przyszłość, no powiedz mi do
cholery!
- Mam już dosyć takich przytępiastych morlizatorów, co ty,
którzy uważają że trzeba nawracać takich odmieńców społecznych jak ja, bo
niewygodne jest przecież mieć w swoim towarzystwie kogoś o innych poglądach,
skoro można go zrównać do normy jednostki zgadzającej się we wszystkim ze
wszystkimi.
- Uhhh..Ale ty pieprzysz Arthanius! Normalnie słuchać już
się ciebie nie da - zagryzł wargi, próbując opanować swoją złość.
- To
się wynoś! Droga wolna, nikt ci tu nie kazał przyłazić - wskazał ręką
wyjście w geście wskazującym, że nic nie stoi na przeszkodzie, by odszedł i
zostawił go w spokoju.
- Chciałem ci pomóc, ale ty sobie nie chcesz dać
pomóc. Jesteś uparty jak osioł - zmrużył gniewnie oczy Rafo - W takim razie
radź sobie sam. Grey cię oczekuje w swoim gabinecie, więc bądź łaskaw ruszyć
tyłek, bo jeśli nie to z miłą przyjemnością powiem im, gdzie jesteś.
-
Wredny kabel - mruknął pod nosem Arthanius.
- Zastanów się - wział
głęboki oddech, chcąc ponownie przemówić do rozsądku przyjacielowi - Mogę ci
pomóc.
- Już to słyszałem - uśmiechnął się sztucznie Arthanius, wyginając
swoje usta w nienaturalnie uprzejmy sposób.
- Musisz się przyznać.
-
O-sza-la-łeś - wysylabizował z nadmierną artykulacją - Ile razy mam ci
powtarzać. To nie ja go tak urządziłem, tylko ten duch.
- Do cholery jaki
duch? Jak chcesz wcisnąć kolejną bajeczkę to gratuluję. Grey napewno w nią
uwierzy. O ludzie, Arthanius ty się naprawdę zaczynasz robić naiwny jak
dziecko.
- Skończyłeś? - uśmiechnął się ekspresowo, powracając
momentalnie do swego obojętnego wyrazu twarzy.
- Nie. Arthanius ty
idioto, ja nie wiem czy tobie rurką wyssano mózg, czy zgłupiałeś bo w coś
przywaliłeś, ale zaczynasz się robić irytujący z tymi twoimi debilnymi
uśmieszkami.
- Mam taki tik nerwowy, zadowolony? - rzucił od niechcenia,
aby tylko Rafo przestał nawijać o jego głupocie.
- Dobra ty ptasi
móżdzku, powiedz jak ty to sobie wyobrażasz.
- Powiem że to nie moja
wina.
- Jasne. Wparadujesz zakrwawiony i powiesz z tym kretyńskim
uśmieszkiem na twarzy "Pani profesorze, profesor Twintower został
zaatakowany przez złe moce, nic nie mogłem poradzić, przykro mi".
Zaklep sobie jeszcze stanowisko naocznego świadka wydarzenia i porusz go
swoją fascynującą historią ubarwioną o elementy potwierdzające twoje trudne
dzieciństwo. Jeśli nie uwierzy to na pewno się zlituje nad takim
pajacem.
- Aleś ty głupi Rafo. Jak możesz mnie posądzać o łgarstwo. Wstyd
- pomachał karcąco palcem.
- Idę, bo nie zaraz wyprowadzisz z równowagi.
Specjalnie udajesz kretyna.
- Powiedz mi jak to odkryłeś...Zaskakujące,
nieprawdaż? Uwielbiam cię denerwować to moja jedyna rozrywka na tym ziemskim
padole...
- Dobra chodź już. Musimy ci opatrzeć ręce u Grajewskiej.
-
Oszalałeś? - pisnął Arthanius - Ta baba od razu się skapnie, że sobie sznyty
robiłem i mnie podkabluje.
- A co ty sobie myślałeś, że nie obejdzie ją
to jak sobie to zrobiłeś?
- Miałem taką nadzieję - powiedział ponuro -
Sprzątniemy jej bandaże i...
- Tępolu to trzeba zszyć. Spójrz na swoją
lewą rękę.
- No rzeczywiście tu troche mi nożyk pojechał - zarechotał - O
matko...szyć? Ale to boli...
Rosenthal najwyraźniej nie mogąc się
opanować począł walić głową o ścianę. Gdy przestał, spojrzał na swego
przyjaciela morderczym wzrokiem i rzekł:
- I bardzo dobrze.
- Kogucik
ci stanął.
- Przysięgam, że kiedyś cię zabiję w afekcie...
Dawno mnie tutaj nie było Ava i musiałam
cały fick powtórzyć sobie od początku co zajęło mi trzy dni, ale jak widać
przetrwałam, no i muszę ci powiedzieć, że jak się to wszystko czyta jako
jedną całość, to trochę widać (przynajmniej z mojego punktu widzenia), że
zmieniłaś styl. Nie powiem, żeby wyszło to do końca na dobra, ale
opowiadanie jest wciąż dobre, żeby nie powiedzieć świetne, ale to już nie to
co pierwsze party. Ava, ty wiesz, że ja bardzo lubię twoje opowiadania, bo
piszesz je tak, że zawierają i pewną lekkość, dowcipność i pewien wątek
psychologiczny. Z początku myślałam, że ten fick, choć teraz można już to
nazwać powieścią z pododu ilości wątków, inaczej to sobie wyobrażałam.
Wprowadziłaś mnóstwo wątków, ciekawych owszem, ale osobiście nie rozumiem po
co ci w tym opowiadaniu anarchista, zupełnie tego wątku nie rozumiem, chyba,
że wiążesz z nim jakieś plany na przyszłaść, ale zechciej mi wytłumaczyc o
co z nim chodzi, bo ja jestem taka tępa, że nie łapie. W ficku jest bardzo
dużo niewyjąsnionych zagadek, m.in. rodzice kruka, remis zakonnikiem i jego
powiąznie z Orfeuszem, dlatego mam nadzieję, że się to wyjaśni w niedalekiej
przyszłości....
Fick jest świetny, ale myślałam, że bedzie zmierzał w
innym kierunku...
pozdrooffka
kelyy
avalanche
15.05.2004 12:25
Ciebie kelyy też dawno nie widziałam =)
Ale miło że jest jeszcze jakaś osoba co to czyta (i daje jeszcze długi
komentarz co ja uwielbiam wprost ^^).
No więc tak. Opowiadanie zmieniło
swój 'tor' ale tak musiało po części być - niektóre wątki wymyślałam
na bieżąco i może niektóre nie wiążą się trochę z początkiem. Parę rzeczy
zmieniłam, lub zamierzę zmienić bo mi się nie podoba ich pierwotna wersja,
ponieważ moje myślenie często zmienia kierunek i czasami nie umiem się
przystosować do tego co wcześniej wymyśliłam i mi się nie podoba po prostu,
ponieważ już mam nowy pomysł. Nie wiem czy początek był dobry - z pewnego
punktu widzenia pewnie tak, bo miało to swój jakiś logiczny ciąg, no i akcja
była raczej 'pogodna' w stosunku do tego co jest teraz i co będzie
może później.
Co do anarchisty - wiążę z nim przyszłość, a jego tak
zwana 'ideologia' (którą powiem szczerze nie za bardzo umiem pokazać
- może mi pójdzie później lepiej) potrzebna mi była aby coś pokazać. Poza
tym ta postać była mi też potrzebna do pewnego mojego planu i także po to by
pokazać konflikt z Twintowerem, ponieważ jest on w pewnym sensie powtórką z
przeszłości i może się okazać że i tym razem stary profesor zawiedzie (chyba
nie zdradziłam zbyt dużo? ^^ zresztą to może się zmienić nieco)
Co do
rodziców Kruka i do związku pomiędzy Orfeuszem i Remisem...myślę że to
jednak tak szybko nie nastąpi =) ale powoli będzie się wyjaśniać. W sumie te
trzy osoby zostawiam sobie na później bo ich tak zwane tajemnice są trochę
skomplikowane i wymagają dłuższego wyjaśnienia. Mogę powiedzieć że w
bliższym czasie pewnie zajmę się może Diegiem, który też ma pewną tajemnicę
- powiązaną z Orfeuszem i pewnym jeszcze człowiekiem.
Tak poza tym to ja
wiem..trochę zdarza mi się namieszać, ale trudno czasem ogarnąć to wszystko
i o czymś nie zapomnieć, czegoś nie pominąć.
Ciekawi, mnie...może mi
zdradzisz ^^ a jakim kierunku się spodziewałaś, że będzie zmierzał fick -
pytam tak z czystej ciekawości.
Myślę, że tym którym nie chciało się
czytać powyższego wywodu, przeczytają sobie parta =)
Part 81
"Małe dziecko zgubiło zabawkę"
Nic w życiu nie jest
proste, a już najmniej przekazywanie złych wiadomości. Zawsze jest tak, że
obarczają cię sprawami ludzie, którzy sami powinni coś zrobić - ale kto
powiedział, że na świecie nie ma nieuzasadnionej obawy? W takim razie, gdzie
się podziała ta sławna dorosła odpowiedzialność? Z wiekiem nabieramy jej, a
gdy już myślimy że ją mamy - ulatuje z nas szybciej niż nam by się mogło
wydawać.
Arthanius był odpowiedzialny na swój młodzieńczy sposób, choć
obecnie sprawiał zupełnie inne wrażenie.
"Masz poważne kłopoty
młody człowieku"
Grey rzadko brzmiał groźnie, bo nigdy nie
pracował sobie na miano poważnego, ostrego w słowach profesora z tego
względu, że istniały na ziemi lepsze metody przekonywania do swojej racji i
uświadamiania innym o niestosowności ich zachowania w niektórych
sytuacjach.
Ale to był właśnie klucz do całej sprawy - sytuacja. To ona
w dużej mierze decydowała o nastroju młodego profesora. Do pewnych wybryków
można było się przyzwyczaić, gdyż trzeba by je uznać w pewnych przypadkach
za normalne. Niedopuszczalnym było natomiast przekraczanie pewnej granicy -
granicy pomiędzy zabawą dziecka a niebezpieczną grą dorosłych.
"
To nie moja wina"
Klasyczne tłumaczenie przestępcy, typowe dla
przestraszonego dziecka, którym obecnie był Arthanius. Wydawało się mimo
wszystko mało oczywiste, ze względu na 'okoliczności' - kolejne
ważne słowo po 'sytuacji'.
" Kto więc zaatakował
profesora Twintower'a?"
Pytanie, które zada każdy
prokurator. Pytanie na które oskarżony zna odpowiedź. Pytaniem jednak jest
to, czy powie prawdę, a jeśli tak - to czy ktoś mu uwierzy?
" To
nie ja!"
Ile razy można słuchać zapewnień nieletnich o ich
domniemanej niewinności? Tysiące. Dlaczego oni wszyscy tak silnie się
opierają szczerej rozmowie, dusząc się we własnych, splątanych zeznaniach?
" Jesteś zawieszony"
Wyrok zapadł. Próżne są dalsze
dyskusje, jeśli nie miało się odwagi porozmawiać szczerze - bez naiwnego
wstawiania bajek. Grey doskonale rozumiał rozżalenie swojego ucznia, ale
nigdy nie wybaczyłby sobie gdyby nie zadziałał zapobiegawczo. Zawsze bowiem
lepiej przyznać mniejszą karę i dać lekcję pokory, niż pozwolić później na
niekontrolowany przebieg wydarzeń. Na to stanowczo nie mógł sobie pozwolić w
sytuacji, gdy dyrektor szkoły powoli tracił kontakt z rzeczywistością,
nękany przez kamuflujących się wrogów. Sprawę Arthaniusa należało traktować
delikatnie, z pewnym dystansem. Dystans polegał na tym, by oddzielić w to co
profesor Grey chciał bardzo uwierzyć, a tym co z trudem przepuszczało się
przez tryby pracującego mózgu. Jeśli naprawdę chciał pomóc Arthaniusowi,
musiał odstawić na bok sympatię jaką go darzył w zakresie jakim mógł
obdarzyć go nauczyciel, na rzecz uczciwości wobec niego. Trudno będzie
zrozumieć nastolatkowi, dlaczego traktuje się go jako przestępcę przed
udowodnieniem winy, ale z drugiej strony, znaczniej trudniej byłoby
przekonać się na własnej skórze co to znaczy, jeśli nie przestrzega się
zasady ograniczonego zaufania.
***
- Orfeusz...
- Tak? -
spytał zaniepokojony głos.
- Wody...
Życzenie zostało natychmiast
spełnione. Słychać było tylko przyspieszony oddech przerywany łapczywym
piciem. Trwało to zaledwie parę sekund, póki pragnienie nie zostało ugaszone
i Remis z ulgą na twarzy nie zmrużył oczu w podzięce.
- Chcesz coś
zjeść? - zaproponował mężczyzna, uważnie przyglądając się reakcji słabego
człowieka. Ten skinął nieznacznie głową, na znak, że chętnie przekąsił by
coś przed dalszą podróżą, szczególnie, jeśli miałoby się okazać, że w
przyszłości nie będzie czasu na spokojne konsumowanie czegokolwiek.
- A
my? - rozległ się nieśmiały głos z tyłu. Orfeusz z niechęcią przypomniał
sobie, że ma na karku jeszcze innych, których należało by wykarmić.
-
Zamknij się. Będziecie jedli, jeśli uznam, że na to zasługujecie - warknął.
- Musimy coś jeść Zakonniku, jeśli chcesz mieć z nas jakiś pożytek -
stwierdziła z naciskiem dziewczyna, patrząc buntowniczo prosto w jego oczy.
- Można być przydatnym nawet po tygodniowym, przymusowym poście -
szeptnął cicho w odpowiedzi, mrużąc groźnie oczy. Paweł dyskretnie dał znać
Ginie, żeby nie odzywała się. Chłopak doskonale wiedział co to znaczy
pracować o pustym żołądku, gdy za karę kazano pościć siedem dni. Zbyt dobrze
pamiętał, jak to było w Zakonie.
Nozdrza mężczyzny pracowały niczym u
psa, węsząc za zwierzyną, którą można by przyrządzić na kolację. Całą siłą
woli starał się wytropić węchem coś nadającego się do jedzenia, a gdy już
udało mu się namierzyć przyszłe danie, nieoczekiwanie westchnął
zrezygnowany.
- Zające i kachajki
Starał się nie brzmieć zbyt
wymagająco, ale prawda była taka, że perspektywa łapania tych małych
zwierzątek nie była różowa. Kachajki może były łatwe do złapania, ale jeśli
chciało się nimi najeść cztery osoby, należało złapać ich z conajmniej dwa
lub trzy tuziny, a biorąc pod uwagę apetyt Orfeusza, nawet cztery. Niestety
w lesie było tego ptactwa znaczniej mniej. W tej sytuacji zostały tylko
zające, których - co wyczuł niezwykle wrażliwy nos Orfeusza - zdążyło się
już tu namnożyć. Problemem było tylko złapać to szybkie draństwo, nie
płosząc zbytnio reszty. Doprawdy trudna sztuka - nawet dla tak wytrawnego
mordercy jakim był Orfeusz.
Minęło sporo czasu zanim Orfeusz zdołał
złapać wystarczającą ilość zajęcy. Gina z bólem serca patrzyła na martwe
zajączki, którym przetrącono kręgosłupy i które tak smętnie wyglądały
niesione na uszy.
- Dwanaście sztuk. Powinno wystarczyć - zakomunikował
mężczyzna otrzepując ręce z sierści. Po chwili schylił się nad martwymi
zającami, chwytając po dwa w każdej ręce i rzucił do stóp zdezorientowanym
zakładnikom. Gina pisnęła wystraszona na widok poprzekrzywianych dwóch
szaraków, które uderzyły swymi ciałkami tuż pod jej stopami.
- Chcecie
jeść to sobie sami oporządźcie, i tak wykonałem za was najtrudniejszą robotę
- oświadczył, po czym uniósł jedną brew widząc, że żadne z nich nie kwapi
się do zrobienia sobie kolacji.
- Mamy je obedrzeć ze skóry? - spytał z
grymasem na twarzy Paweł. Czuł, że zaraz zrobi mu się niedobrze, zanim
jeszcze zdąży wziąć cokolwiek do ust.
- Rób co ci się podoba - rzucił
obojętnym tonem mężczyzna - Nic mnie to nie obchodzi. A jeśli chodzi o
ciebie... - spojrzał z głodem w oczach na Ginę - Ciekaw jestem, czy do
twarzy ci z krwią na rękach - zaśmiał się okrutnie widząc, że twarz Giny
przybrała lekko zielonego koloru z powodu nagłych mdłości.
- Jesteś
wstrętny - powiedziała słabo z drżeniem ust. Spojrzała w stronę dwóch zajęcy
leżących u jej stóp, szybko jednak odwracając głowę, próbując ukryć
obrzydzenie na samą myśl co musi zrobić by przestać odczuwać ssanie żołądka.
Była taka głodna...
- Zrobię to za ciebie - odezwał się nieśmiało Paweł,
gdy Orfeusz przestał ich nękać swoimi obłąkańczymi wizjami z powodu
nawoływań Remisa.
- Dziękuję - odparła trzęsącym się głosem Gina,
powstrzymując łzy.
- Pamiętaj, nie daj się mu - szeptnął widząc, że
Orfeusz nie patrzy - On się delektuje w sprawianiu ludziom bólu.
-
Zauważyłam - spojrzała z pogardą na rozpalającego ogień pod prymitywnym
rusztem w gałęzi Orfeusza.
Tak bardzo go nienawidziła...tak
bardzo...tak bardzo...
Nienawidziła tej perfidii...tej chęci zadawania
ludziom bólu...tego nawiedzonego głosu...tych wiecznie głodnych oczu...tego
lodowatego spojrzenia...tego strachu, jaki zawsze przed nim czuła...
-
Remis, spróbuj jest świeży. Mam więcej, jeśli...
- Wystarczy - uśmiechnął
się nieznacznie kącikiem ust, sięgając po świerzo upieczone mięso. Chwycił
słabo zębami i począł jeść, dziękując w duchu, że ma jeszcze siłę
przeżuwać.
Orfeusz chwycił także swoją pieczeń, wbijając w nią
drapieżnie swoje zęby. Oderwał kawałek mięsa spod którego natychmiast
ulotniła się para, świadcząca o gorącu, jakie wypełniało od wewnątrz jego
jedzenie. Żar tlił się w oczach mężczyzny, gdy smakował wyśmienitego zająca,
którego tak doskonale upiekł. Szarpał i miażdzył białe mięso, trzaskając
siekaczami drobne kosteczki.
Odmowa Remisa w sprawie dokładki,
pozwoliła całkowicie zaspokoić apetyt mężczyzny, który w zaskakująco szybkim
tempie jadł pozostałe cztery zające.
W końcu spojrzał w stronę Giny i
Pawła. Oboje jakoś poradzili sobie z przyrządzeniem ich racji żywnościowej.
Paweł zajął się oporządzeniem zajęcy, zaś Gina dbała by ładnie przypiekły
się na ogniu. Gina właśnie kończyła ostatniego zająca, gdy napotkała na
dziki wzrok Orfeusza, który właśnie skubał zębami mięso pozostałe na
żeberkach zwierzęcia. Wydawało jej się, że mężczyzna umyślnie drażni się z
nią, patrząc porządliwie na jej ręce w poszukiwaniu śladu krwi. Przestał
jednak chwilę później, zwracając tym razem swój wzrok prosto w jej oczy. Jej
uwagę zwrócił fakt, że nie przeszkadzało mu w tym jednoczesne dyskretne
oblizywanie swoich ust po zjedzeniu ostatniego zająca.
-
Orfeusz...Lekarstwo - wysapał słabo Remis, odwracając uwagę mężczyzny od
Giny.
- Dostaniesz. Zaraz ci zrobimy - uspokoił go Orfeusz, przykładając
jednocześnie dłoń do jego czoła. Było rozpalone.
Ponownie zwrócił swój
wzrok na dziewczynę. Gina, która już skończyła jeść wiedziała czego teraz
zażąda od niej Orfeusz. Przyrzekła sobie, że nigdy nie pomoże
Zakonnikowi...
- Zrobisz to, albo sprawię, że twój współtowarzysz będzie
się wić z bólu tak długo aż wróci ci rozum.
Orfeusz nie żartował. W
każdej chwili był gotów zadać bolesny ból, trzymanemu przez siebie
młodzieńcowi, któremu już zdążył przy tej okazji zakneblować usta w razie
gdyby został zmuszony działać - hałas w takich okolicznościach nie był
wskazany, zwłaszcza, że mogliby go usłyszeć błąkający się w okolicy
Zakonnicy.
- No więc jak? Mam zaczynać, czy będziesz współpracować? -
zagroził, przytykając nóż do policzka Pawła.
- Zostaw go! Zgadzam się
- krzyknęła trzęsącym się głosem. Była przerażona. Jeszcze chwila a ten
psychopata zaczął by swoje nieludzkie tortury.
- Słuszny wybór - zmrużył
oczy, posyłając Pawła pod drzewo i tam przywiązując świetlistymi więzami -
Tylko nie próbuj mnie oszukać - zagroził - bo on tego pożałuje.
- Jesteś
potworem - wdusiła z ledwością, zupełnie tracąc już panowanie nad swoim
drżeniem. Na twarzy Orfeusza ponownie zagościł kpiący usmiech.
- Tracisz
nad sobą panowanie - wyszczerzył zęby, które jako jedyne przewyższały
bielością resztę ciała - Pochlebia mi taki brak kontroli w mojej
obecności...
Gina czuła się kompletnie oszołomiona takim zuchwałym
zachowaniem, że nie udało jej się wymyślić jakiejś sensownej odpowiedzi.
Czuła, że ten człowiek przejmuje nad nią kontrolę. Jego dominująca rola
zaczynała coraz bardziej dawać o sobie znać a on sam wydawał się być coraz
bardziej zadowolony, iż potrafi doprowadzić dziewczynę do stanu zupełnego
osłupienia.
- Nie ekscytuj się tak - zdobyła się wreszcie na odwagę,
gasząc dobry humor Orfeusza. Tym razem to on wydawał się być zbity z tropu.
Najwyraźniej rzadko kto nawiązywał z nim w takich momentach rozmowę.
-
Orfeusz...Masz już? - mierzenie wzrokiem dziewczyny, przerwał po raz kolejny
Remis.
- Już idę. Poczekaj - przykucnął przy Remisie, któremu zaczynały
sinieć już usta, co znaczyło, że choroba znowu atakuje - Muszę cię teraz
zostawić. Jesteś w stanie wezwać pomoc?
Remis kiwnął nieznacznie
głową.
- Mimo wszystko muszę ci dać ochronę - machnął ręką. Wszyscy,
którzy w tym momencie patrzyli sądzili, że zaklęcie nie podziałało, gdyż nic
świetlistego nie buchnęło z jego dłoni. Orfeusz wstał i uniósł dłoń w sposób
jakby chciał zapukać w drzwi.
Rozległ się głuchy łoskot. Nad Remisem
roztaczało się coś w rodzaju niewidzialnej kopuły.
- Nie ma na co czekać.
Ruszaj się! - odwrócił się do Giny, łapiąc ją mocno za łokieć i
popychając do przodu.
- Orfii...Orfii, gdzie moja zabawka? - zaśmiał
się obłąkańczo Remis, tarzając się ze śmiechu w obrębie kopuły, w której
zamknął go dla jego własnej ochrony Orfeusz.
Orfeusz nie mógł mu jednak
odpowiedzieć na to dość osobliwe pytanie.
Dobra Ava, jeśli chcesz komentów to
masz....
Początek mi się bardzo podobał, chociaż jeszcze nigdy nie
pisałaś w ten sposób (w tym ficku) to jednak wyszło ładnie i zgrabnie, ale
jeśli chodzi o pozostałą część, no to się zdecydowanie za bardzo rozpisałaś,
bo nie obraź się, ale dalsza częś tego partu jest po prostu nudna...mogłaś
opisać to trochę szybiej, bo to nie znaczy, że skoro długo to super
ciekawie, chociaż ten końcowy tekst (Orfi, daj zabawkę) rekompensuje tą
niepotrzebnie rozpisaną scenę....
pozdrooffka
kelyy
avalanche
22.05.2004 17:46
Mam taki styl pisania (chodzi o długość) i
nie piszę tekstu przy linijce. A z akcją idę wolno bo tak mi się podoba i
lubię rozwlekać niektóre sceny =) Akurat w tamtej nudnej częsci parta
chciało mi się tak napisać i nic na to nie poradzę.
Part
82
" O jednego Zakonnika za dużo"
Ojciec Wiktora w
młodości często postrzegany był jako bezczelny, pozbawiony krztyny uczucia
człowiek, który wykazywał duże skłonności do samodestrukcji poprzez
uczestnictwo w wielu niejasnych i niewyjaśnionych dotąd sprawach związanych
z Zakonem niszczących mu powoli psychikę.
Taki był punkt postrzegania
go przez otoczenie, które nieufnie patrzyło na syna państwa Applegate.
Szerokim echem odbiło się traktowanie Remisa w domu, nienależące do kanonu
bezstresowego wychowania. Poniekąd dużą odpowiedzialność za zachowanie
Remisa starano się zrzucić na jego ojca - Wilhelma Applegate - niezwykle
surowego człowieka. Wielu ludzi przyznało jednak póżniej, że najwidoczniej
nie było innego sposobu na ujarzmienie tego niepokornego młodzieńca.
Przekonał ich do tego fakt, iż Remis coraz bardziej pogłębiał swoją
demoniczną naturę, niszcząc psychicznie każdego kto stanął mu na drodze.
Nikt nie potrafił wyjaśnić, jak tak dobrze usytuowany dzieciak, któremu nic
nigdy nie brakowało i przed którym rysowała się kariera wojskowa mógł tak
zniszczyć swój wizerunek wiążąc się z Zakonem. Było to niepojętne i
niezrozumiałe w opini uczniów, którzy znali Remisa i wiedzieli, że gdyby
tylko zerwał z tym wszystkim, mógłby osiągnąć bardzo wiele i zajść bardzo
wysoko.
Dlaczego, więc nie wykorzystał szansy jaki dawała mu jego
pozycja społeczna?
Istniało wiele hipotez na ten temat, ale wszystkie
brzmiały równie niewiarygodnie. Przede wszystkim, aby móc ocenić Remisa,
trzeba było go naprawdę dobrze znać, a ten przywilej był dany niewielu
osobom. Jedną z nich był jego nauczyciel profesor Twintower.
Twintower
zawsze alergicznie reagował na wszelkie oznaki wprowadzenia w szkole
nieporządku przez uczniów. Opowiadał się za zaostrzeniem przepisów szkolnych
oraz kar dla nieposłusznych jednostek wprowadzających zamęt swoim
zachowaniem. Wszyscy wiedzieli, że z Twintowerem nie należy zadzierać, jeśli
chciało się dotrwać do końca szkoły. Tylko jedna osoba postanowiła zburzyć
porządek, jaki tak staranie przez lata budował 'postrach szkoły'.
Tym, który nie zawahał się nadepnąć Twintowerowi na odcisk był Remis.
Zaczęło się niewinne, później konflikt przerodził się w regularną wojnę.
Każdy kto przebywał w tamtym czasie w Akademii doskonale znał schemat
przebiegu ich działań przeciwko sobie, poczynając od prób wykurzenia drugiej
strony ze szkoły po ostrzejsze metody.
Twintower nigdy nie zapomniał
Remisowi, tego iż pewien Zakonnik o mało nie doprowadził do trwałej
bezwładności jego prawej ręki, gdy tamten napadł na niego niespodziewanie,
zapewne działając na zlecenie Remisa. Cudem było to, że wogóle przeżył, choć
wiedział, że szczęście to zawdzięcza tylko temu, że Zakonnik był młody,
mniej więcej w wieku Remisa i jeszcze nie opanował perfekcji w sztuce
zabijania w stopniu, jaki bez wątpliwości reprezentowali jego starsi
kompani. Chociaż nie było dowodu, aby to właśnie Remis nasłał na swego
znienawidzonego profesora Zakonnika to jego zachowanie kazało wierzyć, że to
za jego sprawą odbył się napad, którego głównym celem była likwidacja
Twintowera.
Twintower uświadomił sobie wtedy bardzo ważną rzecz -
miał szansę zapobiegnąć temu wszystkiemu, jeszcze parę lat temu, kiedy znał
Remisa z lat, gdy ten jeszcze nie chodził do szkoły. Znajomość z jego ojcem
Wilhelmem pozwoliła mu głębiej zapoznać się z jego buntowniczym synem, który
już wtedy sprawiał problemy wychowawcze. Parę razy zdarzyło mu się
porozmawiać z nim sam na sam, ale rozmowy te niewiele wniosły wtedy w
zrozumienie jego postępowania. To co utwierdziło go w przekonaniu, że Remis
zaplątał się w znacznie poważniejszą sprawę było zobaczenie go w
towarzystwie osoby, którą znało się z wielu zdjęć wiszących w gabinetach
prokuratorów, sędziów, ludzi z Rady i tych, którzy zawodowo zajmowali się
ściganiem Zakonników. Człowiek z którym wtedy rozmawiał Remis, mając mniej
więcej czternaście lat był syn dowódcy Zakonu - Orfeusz.
Wstrząs -
pierwsze co odczuł Twintower widząc jak swobodnie rozmawiają ze sobą obaj.
Sprawiali wrażenie, jakby znali się od dawna i być może...przyjaźnili się ze
sobą.
Jak to było jednak możliwe, aby ten morderca, który słynął z
niebywałego okrucieństwa rozmawiał sobie zwyczajnie z jakimś
czternastolatkiem i do tego nie groził mu i nie próbował go zabić? - tego
stary profesor do dziś nie potrafi zrozumieć i rozgryźć co łączyło wówczas i
teraz ich obu. Co mogło tak zmienić Orfeusza, że w obecności Remisa zmieniał
się w całkiem innego człowieka, zupełnie nie podobnego do tego, który
potrafił wyciąć z pień mały oddział? Nic, ale to kompletnie nic nie
przychodziło do głowy, by móc wyjaśnić ich przyjaźń. Na jakiej zasadzie ona
działała?
Profesor nie raz zastanawiał się nad tym co widział wtedy,
pewnego popołudniowego dnia wychodząc na mały spacer po rezydencji
Applegate'ów. Później w czasie, gdy Remis porządnie zalazł mu za skórę
przypomniał sobie owo wydarzenie i zrozumiał, że już wtedy Remis został
wciągnięty w maszynę Zakonu. Przypomniał sobie także, jak Wilhelm po jego
powrocie przekonywał go, że Remis nie mógł być wtedy na dworzu, bo przecież
on sam przypilnował, aby nie wyszedł z pokoju w czasie sjesty. Na nic zdały
się także tłumaczenia, że należy natychmiast zająć się Remisem, by nie było
za późno. Najwyraźniej, jednak pan Applegate miał swoje poglądy i nie
zamierzał dopuścić do siebie myśli, że jego syn mógłby jeszcze kolegować się
z Zakonnikiem i to jeszcze synem dowódcy - toż to nieprawdopodobne i
najzupełniej nierealne. Mimo to Twintower wiedział swoje, ale mimo
przeprowadzonej rozmowy z Remisem, przekonywań, tłumaczeń, nie udało mu się
odciągnąć go od tamtej znajomości. Może gdyby bardziej przycisnął go,
przyszpilił, zagroził, że zadawanie się z Zakonnikami to najgorszy pomysł,
jaki może wpaść młodemu człowiekowi do głowy... Za łatwo odpuścił. Chłopak
zniszczył sobie życie...
***
Twintower odchylił nieznacznie
powieki, na dźwięk odgłosu kroków zmierzających w jego kierunku. Było już
późno, a doktor Grajewska nie miała w zwyczaju robić nocnego obchodu bez
wyraźnej potrzeby.
- Applegate? - wychrypiał mężczyzna, przyglądając się
uważniej osoby, która stała przed jego łóżkiem. Już miał go wyrzucić, za
bezczelne nachodzenie go o tak późnej porze, jednak powstrzymał się widząc
zdenerwowanie na twarzy swojego ucznia - Czego chcesz? - spytał mimo
wszystko w dość opryskliwy sposób.
- Panie profesorze...ja wiem, że to
może nie odpowiednia pora na wizytę...
- Nawet bardzo - wpadł mu w słowo
profesor, obrzucając swojego ucznia wściekłym spojrzeniem. Nadal
powstrzymywał się by nie wybuchnąć. Czego ten smarkacz chce u licha?
- Ja
się właśnie dowiedziałem, że mój ojciec...że mój ojciec jest Zakonnikiem -
zatrząsł mu się głos. Mężczyzna poczuł niemiłe ukłucie w boku, spodziewając
się, że zostanie zmuszony do opowiadania o tym wszystkim co musiał przejść
on sam przez ojca tego chłopca.
- Nie mam ci nic na ten temat do
powiedzenia, Applegate - warknął, prawie krzycząc - Twoje zachowanie jest
impertynenckie. Nachodzisz mnie tu i chcesz, żebym ci opowiadział o twoim
wspaniałomyślnym ojczulku? Trafiłeś pod zły adres. Wynoś się!
- Pan
go znał - ciągnął dalej, uparcie Wiktor - Niech mi pan powie, czy to
prawda?
Twintower zacisnął mocniej dłonie na swej kołdrze, wbijając
wzrok w biały, gnieciony materiał. Jeszcze chwila a go rozerwie...
- To
dlatego pan go tak nienawidził i teraz nienawidzi mnie...Za to, że mój
ojciec był Zakonnikiem, tak?
- Nie twój interes! Powiedziałem ci,
żebyś się stąd wynosił!
Wiktor zrozumiał, że nic nie wskóra
stercząc tu dalej i jeszcze bardziej wyprowadzając z równowagi Twintowera.
Najwidoczniej nie jest człowiekiem, skłonnym do zwierzeń. Chłopiec wyszedł
bez słowa, zamykając za sobą ostrożnie drzwi, pozostawiając Twintowera
pogrążonego w mieszance wściekłosci i bezradności. Paskudnie potraktował
smarkacza, przyznał sam sobie. Ale tak trzeba. Chłopak musi wreszcie
zrozumieć, że nie może rządać od kogoś natychmiastowych wyjaśnień. Niech
wie, że niektóre osoby mają swoje powody by
milczeć...
***
Orfeusz wyprowadził Ginę wgłąb lasu w
poszukiwaniu ziół mających posłużyć jako składniki mikstury, którą miała
przyrządzić. Dziewczyna, cały czas czuła mocny uścisk w okolicy łokcia i
szarpnięcia, które gwałtownie kazały jej zmienić kierunek chodu. Była
brutalnie popychana, przez co upadła raz na trawiaste podłoże, z którego
jednak natychmiast została podciągnięta, by nie opóźniać marszu.
-
Robisz to specjalnie - wysyczał przez zęby Orfeusz, ciągnąc ją za łokieć tak
silnie, że natychmiast podźwignęła się na nogi.
- Nie popychaj mnie to
się nie będę wywracać - rzuciła zdenerwowana. Na nieco podniszczonej
sukience, którą nosiła widać było ślady ziemi, a jej długie włosy opadły
splątane na twarz.
- Nie będziesz mi rozkazywać - warknął w odpowiedzi
Zakonnik, znów popychając dziewczynę i widać było, że robił to jeszcze mniej
delikatnie niż przedtem.
Gdy wreszcie dotarli na niewielką polanę,
Orfeusz zatrzymał Ginę.
- Nie próbuj tylko żadnych numerów, bo jeśli
Remisowi coś się stanie to przysięgam, że najpierw zabiję tamtego -
powiedział mając na myśli Pawła - a potem ciebie. I nie myśl sobie, że będę
się spieszył.
Gina nie odpowiedziała nic, zabierając się za zbieranie
odpowiednich ziół. Była w ogromnej rozterce, ponieważ od tego jak przyrządzi
lekarstwo zależało już nie tylko jej życie, ale życie tego chłopca, którego
razem z nią porwali. Co prawda, znała zioła, które były potrzebne do
sporządzenia leku, ale obawiała się czy nie pomyli czegoś, o co w takich
złożonych miksturach nie było trudno. Wszystko bowiem było oparte na
wielkiej precyzji.
Gina czuła na sobie wzrok stojącego nieopodal niej
Zakonnika, który ani drgnął od czasu, gdy zabrała się ona za swoją
powinność. Do tej pory nie odezwał się, ale dziewczyna wiedziała, że to może
długo nie potrwać. Ten morderca sprawiał wrażenie zainteresowanego nią, o
czym dał już znać wtedy, gdy ten drugi, chory Zakonnik zakazał się do niej
zbliżać, przestrzegając, że inaczej nie uleczy go. To co jednak wprawiło
Ginę w prawdziwy niepokój był fakt, iż kiedy odzyskiwała ona przytomność
będąc już w ich rękach, usłyszała, że jest ona niedoszłą ofiarą
Orfeusza...
Obróciła się, klęcząc w celu zerwania ziół rosnących
nieopodal niej i spostrzegła przed sobą karminowy materiał, lekko
powiewający w jej kierunku. Zerwała się szybko na nogi i spojrzała w te
zimne oczy, które patrzyły na nią maniakalnie, jakby była jednym z tych
zajęcy, którym wcześniej Orfeusz przetrącił karki.
- Kazałem ci przerwać?
- spytał cicho Orfeusz - Wystraszyłaś się mnie? - uśmiechnął się
ironicznie.
- Zostaw mnie w spokoju...
- Nie mogę - powiedział
mgliście - Próbuję odczytać tajemnicę naszego ostatniego spotkania -
wyszeptał - Jak ja mogłem cię zapomnieć...Taka młoda...Musiałaś być pewnie
jeszcze dzieckiem...
Gina próbowała się uspokoić. Ten głos sprawiał,
że dreszcz przebiegał po ciele i wywoływał gęsią skórkę. Był taki głęboki,
że wręcz potrafił hipnotyzować. U dziewczyny wywoływał raczej straszne
wspomnienia z dzieciństwa. Jej ojca zabili Zakonnicy, a teraz ona stała
przed jednym z nich i trzęsła się mimowolnie, choć nie chciała okazywać w
jego obecności słabości. Wiedziała, że to wywołuje u niego niepohamowaną
chęć zawładnięcia nią, by bała się jeszcze bardziej i dostarczała mu
przyjemności widokiem jej przerażenia.
- Niecierpisz Zakonników, a ja
domyślam się dlaczego...Zabito ci kogoś bliskiego, czyż nie? Powiedz mi
kogo...
- Nie dowiesz się - odpowiedziała stanowczo Gina, biorąc się w
garść.
- Nie? - zaśmiał się mrocznie - Niech zgadnę...Remis mówił, że
mieszkasz z dziadkiem...Czyżby twoi rodzice...nieżyli? - wydedukował,
patrząc śmiało w osłupiałą dziewczynę.
- A więc rodzice - upewnił się -
Jednak...nie pamiętam dziecka, które przeżyło morderstwo swych rodziców -
powiedział sucho, zastanawiając się - Chyba musiałaś stracić tylko jednego z
nich. Pytanie tylko: ojciec czy matka?
- Przestań - po jej oczach
spłynęły łzy. Czuła się jakby rozmawiała z katem, który doskonale pamiętał
każdą swoją ofiarę.
- To było bolesne, prawda? - spytał z udawanym
współczuciem - Ale ja już przypomniałem sobie...tylko jedno dziecko
ścigałem, po egzekucji jego rodziciela.
Gina stała jak wryta oczekując
na wyznanie Orfeusza, które obawiała się, iż bezbłędnie określi kogo
straciła będąc mała.
- Straciłaś ojca... - zmrużył oczy -
Pamiętam...Długo się nad nim męczyłem, zanim zdechł - powiedział z
pogardą.
- Ty morderco! - wrzasnęła Gina, chwytając się za włosy
jakby chciała je sobie wyrwać. Widząc, że Orfeusz się do niej zbliża,
zmusiła swe nogi, by zacząć uciekać. Nie miała jednak szans w porównaniu ze
świetnie przeszkolonym Zakonnikiem, który chwilę później dopadł ją i
przygwoździł do pobliskiego drzewa.
- Porozmawiamy sobie kochana -
wyszeptał jej prosto do ucha - Nie skończyłem opowiadać...
Mordoklejka
22.05.2004 19:12
sorki, że sie długo nie odzywałam, ale
musiałam nadrobić to czego nie przeczytałam!!!
Dlaczego
ja tak mam, że jak piszesz o "tych dobrych" to chcę czytac o
złych, a jak jest o złych to chcę o
dobrych???!!!!
Jeny, nie moge sie doczekać następnego
parta!!!!
avalanche
23.05.2004 16:00
Mam to gdzieś, ten part nie ma akcji,
jest całkowicie oparty opisach i dialogach pomiędzy Orfeuszem a Giną.
Napadła mnie wena na takie coś i kropa. Nad resztą (min.akcją) będę się
zastanawiać kiedy indziej, bo teraz czasu na myślenie nie mam.
EDIT:
o ludzie..dopiero teraz się skapnęłam, że tak podliczając to mój
jubileuszowy
style='font-size:14pt;line-height:100%'>100 part!
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/biggrin.gif'
border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'
/> Otóż wyjaśniam, że fick składa się z dwóch części: pierwsza
liczy sobie 17 partów, drugą część liczyłam od początku dochodząc aż do
dzisiaj do 83 parta. Tak więc prosta matematyka 17+83 = 100.
Part 83
(oficjalnie 100 ^^)
"Malarz niechcianych obrazów"
-
Zostaw mnie!
Ręka Orfeusza natychmiast uciszyła krzyk przerażonej
dziewczyny, miotającej się i szarpiącej byle tylko uwolnić się od tego
wcielonego diabła. Zdawała sobie sprawę, że jej siła jest niczym wobec
potęgi napastnika. Była jednak na tyle zdeterminowana by nie poddać się mu i
walczyć z nim, mimo wiadomej porażki.
- Przestań się rzucać wreszcie!
- głowa Giny wraz z resztą ciała oderwana na moment od drzewa uderzyła
ponownie ze zdwojoną siłą..i ponownie..i ponownie...
Siła uderzeń była
tak wielka, że o mało nie doprowadziła do wstrząsu mózgu młodej dziewczyny,
która zdawała się ledwie stać na nogach i przewracać oczami na bok z
ogłuszenia.
- Nie stawiaj się, bo gorzko tego pożałujesz - ostrzegł
mrużąc niebezpiecznie oczy. Przez moment wydawało się, że jego źrenice
zwęziły się nienaturalnie i uderzyły krótkim, jasnym blaskiem. Można to było
przyrównać tylko do metalicznego błysku ostrza miecza odbijającego promienie
Słońca.
- Napewno chcesz posłuchać o swoim - zaczerpnął powietrza, jakby
nie mógł powstrzymać emocji - ojcu...
Gina zamknęła szybko oczy nie chcąc
oglądać jego zadowolonej miny, a chętnie także zatkałaby czymś uszy, by nie
słuchać jego obłąkanych zwierzeń na temat zabijania bezbronnych ludzi
-
Cudownie, piekielne widowisko zorganizowaliśmy z udziałem twojego ojczulka.
Twój stary wzbudził wielkie zainteresowanie wśród widowni, muszę przyznać -
złapał za gardło Ginę, przyduszając ją, by otworzyła oczy i zaczęła
gorączkowo chwytać ustami powietrze w poszukiwaniu tlenu.
- A jednak
umiesz patrzeć na mnie jak chcesz - skwitował jej zachowanie. Twarz Giny
raptownie zaczęła nabierać czerwonego kolorytu...
Wreszcie ręka
Orfeusza zelżyła swój uścisk.
- Udręka...wielkie
żale...stracenie...wstręt...Nawet nie wiesz jak to potrafi męczyć - rzekł
zmęczonym głosem Zakonnik, wpatrując się jakby wgłąb swoich myśli - Ale nie
ma poczucia winy - dodał bardziej ożywionym tonem, zwracając ponownie swój
wzrok w stronę dziewczyny - Nie ma kary, nie ma łańcuchów skruchy...Bez
zahamowań i zbędnych pytań...Mogę zrobić wszystko czego zapragnę, a co
rekompensuje mi mój własny ból.
Gina nie rozumiała zachowania Orfeusza.
Jeszcze parę minut wcześniej zdawał się być bardziej obłąkany niż ten
nieszczęśnik, którego tak zacięcie bronił i o którego tak się troszczył.
Minę miał obojętną, a oczy migoczące niekiedy dziwnym blaskiem, zdawały się
zgasnąć na moment. Przez chwilę wyglądał tak nieszkodliwie, że mógłby nawet
wzbudzić współczucie...
" On jest mordercą...najgorszym z
możliwych..przeklęty Zakonnik...niech on wreszcie...umrze" - na twarzy
Giny wymalował się dziwny wyraz ulgi. Było tak jasno..a ona taka
szczęśliwa...
- Manipulacja myślami jest zabawna...- zbudził ją z letargu
szorstki głos mężczyzny - Czułaś to co chciałem, żebyś czuła..i udało mi
się...
- Co czułam?
- Współczucie - uśmiechnął się szeroko - Było ci
mnie żal...
- Nie! Przestań wreszcie! - szarpnęła się.
- Skoro
było współczucie, to może popracujemy nad przebaczeniem? - spytał z miną
niewiniątka - Nie zależy mi na tym...ale powiem szczerze...bawi mnie twoja
podatność na moje sugestie.
Poczuła jego dłoń na swej szyji, delikatnie
badającej dotykiem pulsujące miejsce. Czuła, jakby fascynowało go to
zajęcie, od którego ona dostawała na skórze gęsiej skórki. Bała się tego co
może zrobić, albowiem chwilę później poczuła dreszcz związany z lekkim
uszczypnięciem jej skóry w tym miejscu. Lęk zmieszał się z drżeniem, gdy
zobaczyła kątem oka, jak jego dłoń wędruje ku gardłu, zatrzymując się
niespełna milimetr od niego, by po chwili cofnąć się nieznacznie. Spojrzała
na stojącego przed nią Zakonnika, jakby chcąc wyczytać z jego twarzy
zamierzenia wobec niej. Wzrok miał wbity w jej szyję, a jego powieki nawet
nie mrugnęły, choć powinny. Sprawiał wrażenie, jakby był w transie i nic
inne nie było w stanie zakłócić w nim tego stanu.
Palce ponownie
zaczęły muskać jej cerę, sprawiając, że mimo wszystko odczuwała miłe
wrażenie rozluźnienia. Nie mogła wyjaśnić dlaczego pozwala mu na to, by
dotykał jej w taki sposób...ale to było takie przyjemne, że nie chciała, aby
przestał. Nic złego jej przecież nie robił...
" Gina, to przecież
Zakonnik, napewno coś knuje...obudź się....Gina" - nawet wewnętrzy głos
rozsądku zdawał się w tej chwili nie docierać do niej, skoro czuła się tak
wspaniale i lekko. Przymknęła oczy, oddając się rozkoszy tego przyjemnego
uczucia, jakim obdarzał ją Orfeusz. Dłoń spoczęła na chwilę na jej
obojczyku, a ona czuła cudowne ciepło i mrowienie, jakby pod jej skórą
szalały łaskoczące bąbelki. Uśmiechnęła się, odprężając się jeszcze
bardziej, że aż prawie rozpływała się pod napływem tego wszystkiego. Palce
mężczyzny delikatnie odstąpiły od miejsca, gdzie przed chwilą spoczywały,
wędrując ku górze robiąc przy tym kroczki. Efektem tego, było niesamowicie
śmieszne uczucie, jak gdyby po szyji Giny spacerował mały ludzik. Było to
swój sposób na tyle zabawne, że z ust Giny dobył się cichy śmiech. Nie
chciała, jednak przerwać tej zabawy, tak więc dzielnie poddawała się
'torturom' łaskotek, nadal mając zamknięte oczy. Coś podpowiadało
jej, aby nie otwierała ich teraz, przestrzegając, że jeśli to zrobi to nie
będzie niespodzianki.
Głaskanie policzka wywołało spodziewaną reakcję
uspokojenia się dziewczyny, tak że jej oddech stał się powolniejszy i
bardziej równomierny w porównaniu z niepokojem, jaki czuła przy dotykaniu
jej szyji. Opuszki palców niczym nóżki pająka, oplatały jej policzki,
ślizgając się po nich, jak krople deszczu na szybie. Figlarne
'tańce' przeniosły się bliżej ust dziewczyny, obrysowując ich
kontur, a następnie sprawiając, by rozchyliły się nieznacznie. Poczuła, jak
jeden z palców zaczął masować jej wargi, zataczając małe kółka i kręcąc nimi
najpierw po dolnej części jej ust, a następnie po górnej.
Do gry
wkroczyła, także druga ręka, która dotąd spoczywała w bezruchu. Gina
poczuła, jak odgarnia ona pasemka włosów z jej czoła a następnie zaczyna
głaskać ją po głowie. Pamiętała, że zawsze w ten sposób głaskał ją ojciec,
gdy płakała. Ta czułość z jego strony zawsze powodowała, że uspokajała się,
aż smutek zupełnie odchodził.
Nagle, Gina poczuła niezmierną chęć
przytulenia się, tak jak to zawsze robiła, gdy tata próbował ją pocieszyć.
Jej głowa pochyliła się do przodu i spoczęła na ramieniu osobnika, który
sprawił, że czuła się tak dobrze i bezpiecznie. Oplotła rękoma jego szyję i
wtuliła się w jego tors.
Głaskanie ustało. Czuła tylko poruszającą się
w dół i górę klatkę piersiową mężczyzny, do którego była przytulona, a
chwilę później także jego podbródek, który oparł na czubku jej głowy.
-
Tato...czemu przestałeś? - spytała Gina lekko śpiącym głosem. Mężczyzna
nieznacznie odsunął od siebie dziewczynę a następnie przytknął do jej skroni
swe dłonie. Gina otworzyła powoli oczy.
Nie zdziwiła się, gdy przed
sobą ujrzała swego ojca...
- Tato, miała być niespodzianka...- wyszeptała
z żalem w głosie.
- I będzie...czy ja cię kiedykolwiek okłamałem? -
spytał mężczyzna. Gina potrząsneła przecząco głową - Ja zawsze dotrzymuję
obietnicy, córeczko...
Palce mężczyzny zaczęły gwałtownie stygnąć i po
chwili stały się zupełnie lodowate. Gina otworzyła ponownie oczy, lecz tym
razem nie ujrzała przed sobą swego ojca, lecz Zakonnika, którego włosy z
brązowych zmieniły swą barwę na białą. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak
podstępnie została oszukana.
- Chciałaś mieć niespodziankę, to będziesz
ją miała - wykrzywił się w grymasie bezwzględności oprawca. Chwilę potem,
Gina poczuła, jak uderza w nią tak straszliwy ból, że z jej gardła dobył się
wrzask mogący postawić na nogi nawet umarłego. Potem zaczęło się...przez jej
głowę zaczęły przemykać obrazy...obrazy będącymi wspomnieniami Orfeusza.
Początkowo niewyraźnie, jednakże szybko zyskały na ostrości ukazując okropną
prawdę o ostatnich momentach życia jej ojca. Widziała podest, na którym stał
jej ojciec i tych barbażyńców, którzy przyszli, by oglądać sobie jego
powolną śmierć. Zmarnowany i wypruty z wszelkich nadziei czekał na swój
tragiczny koniec.
Orfeusz w towarzystwie nieznanego jej
człowieka..obaj podobnie ubrani...obaj jednakowo bezwzględni.
Ciosy...jeden...za drugim...
Inni Zakonnicy zabawiający się kosztem
poniewieranego człowieka...obelgi...bestialskie czyny wobec bezbronnego,
godzące w jego godność...
Śmiech i zabawa...krzyczący z upicia tłum,
pragnący mocnych wrażeń...
Uderzenie...szarpnięcie...powalenie...trzaskana kość i wrzask...
Szyderczy uśmiech Orfeusza, czerwonego z wysiłku...
Błaganie o litość
dla rodziny, łzy płynące rzewnie...skatowane ciało...
Ostatni
moment...błysk miecza i wbijanie i wbijanie...
Agoni krzyk...
Twarz chłopca, który widział to wszystko...
Zaspokojona żądza
krwi...
Wszystko ustało. Obrazy zostały wyryte na pustych ścianach
świadomości dziewczyny i będą tam już na zawsze - ich malarz postarał się,
aby jego dzieła przetrwały, niewzruszone na niszczący wszystko
czas...niezmywalną farbą utrwalając wspomnienia, których pejzaże i portrety
znalazły nową właścicielkę...
ten part był świetny, Ava, a co do
poprzedniego to twój fick, ja jestem tylko oddaną czytelniczką i za drobną
krytykę, nie musiasz sie denerwować, ta część ci naprawde wyszła
avalanche
11.06.2004 18:25
Part 84
"Uśmiech
Zakonnika"
Sergiusz spoglądał na swoje odbicie w kryształowym
lustrze wiszącym w jednym z holów posiadłości państwa Smith. Na twarzy
mężczyzny malowało się skupienie i zaduma. Czoło miał zmarszczone i tylko
oczy zdawały się migotać szklanym blaskiem. Był dojrzałym mężczyzną, lecz
wyglądem nadal przypominał tego młodzieńca jakim był przed laty. Ciemne
włosy z płomiennymi końcówkami przypominały o szalonej naturze ich
właściciela, który nigdy nie bał się robić eksperymentów ze swoimi włosami.
Uśmiechnął się mimowolnie na wspomnienie, próby ufarbowania włosów
Remisowi...Pamiętał, że do twarzy było mu w szkarłacie..
.
Widać
jednak, że przypasował mu ten kolor skoro teraz tak chętnie ubierał się
szaty Zakonnika...
- Wstrętny zdrajca - wymamrotał do swojego odbicia
w lustrze. Nieskazitelna biel włosów Remisa nigdy jakoś nie odzwierciedlała
czystości jego sumienia.
Dwulicowy...podstępny...
Nienawidził
Stefana. A on, Sergiusz starał się bagatelizować mimo wszystko ich wzajemne
relacje. Remis wydawał się być równie pokręcony co on. Może dlatego go tak
polubił. Odpowiadała mu ta swoboda, jaka cechowała tego bladego chłopca, ten
niewyparzony język i pewność siebie.
- Skontaktowałem się z Radą - głos,
który wyrwał Sergiusza z rozważań na temat przeszłości okazał się należeć do
właściciela domu, pana Smitha - Nie zgodzili się na zawieszenie
Horovitz'a w pełnieniu obowiązków dyrektora Akademii.
- Typowe -
mruknął Sergiusz - Chowają głowę w piasek, byle tylko nie widzieć problemu.
- Mogę liczyć na to, że...
- Zajmę się nim, Jonathan - zwrócił swe
błyszczące oczy w stronę swego rozmówcy.
- Nie, nie chcę żebyś się w to
mieszał - zaprotestował natychmiast pan Smith - Już i tak mamy sporo
problemów. Ten Zakonnik, który u niego przesiaduje, chętnie zrzuciłby winę
za morderstwo Horovitz'a na ciebie. Nikt z Rady nie uwierzyłby nam,
gdybyśmy im opowiedzieli o prawdziwym sprawcy.
- A więc co mam
robić?
- Nic. Proszę cię właśnie, abyś nie wtrącał się w sprawy Akademii
- odrzekł mężczyzna.
Sergiuszowi nie podobał się taki obrót sprawy.
Miał siedzieć z założonymi rękoma i pozwolić, by Zakonnicy puścili z dymem
taki strategiczny budynek, jakim była Akademia, bo komuś z Rady przestały
działać szare komórki?
- Zakonnicy chcą ten zamek bo...
- Wiem,
dlaczego im na nim zależy, wierz mi - uciął krótko pan Smith - Ale nie
pozwolę, aby cię zamknęli. Jesteś mi potrzebny na wolności, rozumiesz?
-
To co mamy zrobić? - spytał już całkiem zdezorientowany.
- Nic. Bez
Horovitz'a czy z Horovitz'em to już bez znaczenia. Osiągną swój cel
nawet bez niego, jeśli zajdzie taka potrzeba.
- Potrzeba nam armii...Ale
jak my u licha przekonamy dowództwo, że należy jak najszybciej się
mobilizować? Wszyscy dookoła wiedzą co się święci, tylko nie oni - prychnął
zezłoszczony - Masz może jakieś dane na temat ostatnich zaginięć, coś w tym
stylu? - spytał, jakby szukał powodu dla którego można by oprzeć swe
argumenty o jak najszybszym powstrzymaniu Zakonu.
- To co zwykle. Parę
osób zniknęło bez śladu, ale sam wiesz jakie są procedury - westchnął lekko
zasmucony pan Smith.
Mężczyzna stojący naprzeciw niego, doskonale
wiedział co ma na myśli jego rozmówca. Wszyscy wiedzieli, kto przeważnie
stoi na porwaniami, ale żadna ofiara nie mogła liczyć w tym momencie na
pomoc z urzędu. Jeśli chciało się koniecznie odzyskać porwanego, można było
płatnie znaleźć frajera, który za ileś sztuk złota gotów był podjąć się
próby odbicia poszukiwanej osoby. Często jednak zrozpaczone rodziny ofiar,
padały ofiarami oszutów, którzy nigdy po wypłaceniu im zaliczki nie stawiali
się z powrotem. Najczęściej przepuszczali pieniądze z jakiś okolicznym
tawernach, lub na jeszcze inne przyjemności.
Oczywiście, jeśli miało
się szczęście trafić na uczciwego człowieka, to i tak nie miało się
gwarancji, że wróci cały, nie mówiąc już o przywleczeniu porwanego. Takich
fachowców, którym udawało się wystrychnąć straż Zakonną na dudka było
niewielu na rynku. Sergiusz znał jednego z nich - pracował kiedyś w
elitarnej jednostce na wzór dawnej jednostki Navaget. Rozwiązano ją jednak
po roku istnienia z braku funduszy na żołd, sprzęt i szkolenie. Ludzie,
którzy pełnili służbę w niej, zostali z dnia na dzień bezrobotni. Jedni
znaleźli sobie jakąś zastępczą robotę, a inni pracowali jako wolni strzelcy
zatrudniając się nielegalnie przy sprawach związanych z odzyskiwaniem
porwanych. Ciężka i niebezpieczna robota. Co prawda rząd zostawił sobie na
usługach dwóch dawnych członków owej jednostki, lecz pełnili oni funkcję
czysto wywiadowczą. Trzeba było mieć zdrowie, żeby pełnić taką służbę.
- Proszę, tu są dane osób ostatnio zaginionych - podał Sergiuszowi
do rąk kartkę, którą wyjął z biurka, gdy wchodzili do jego gabinetu.
-
Poufne, czyż nie? - powiedział z sarkazmem młody mężczyzna, widząc, iż
kartka jest czysta.
- Ah racja. Zapomniałem.
Sergiusz spoglądał na
kartkę zza ramienia niskiego wzrostem pana Smitha. Rada swoje dokumenty
okrywała tzn. mgiełką - zwykłym zabezpieczeniem, które sprawiało, że
zawartość dokumentu była widoczna tylko w przypadku, jeśli członek Rady miał
ją akurat w ręku.
- Spójrz na ostatnią osobę - zwrócił uwagę pan Smith,
nakładając na nos okulary - Kojarzysz może niejakiego Vivriela?
- Niezbyt
- odparł zgodnie z prawdą Sergiusz.
- Piętnaście lat temu, Zakonnicy
dokonali jednego z najbardziej przerażających rytualnych mordów. Ich ofiarą
padł jeden z wieśniaków mieszkających w wiosce niedaleko ich siedziby. Na
domiar tego, rodzina tego biednego człowieka również została wymordowana.
Ale nie cała. Przeżyły dwie osoby. Jedną z nich był Vivriel, a drugą jego
wnuczka, która właśnie ostatnio zaginęła.
- Może Zakon przypomniał sobie
o swoich niedoszłych ofiarach...Ale, jeśli tak to czemu jego też nie
porwali, albo nie zabili?
- To właśnie mnie zastanawia. Sądzę, że to
wszystko ma związek z Remisem i ...moim synem - rzekł poważnym
tonem.
Sergiusz widział, że przy wymawianiu słowa "syn"
przez pana Smitha ani na moment nie zawahał mu się głos. Był nadzwyczaj
opanowany, co rzadko mu się zdarzało. Ta rana wciąż bolała, ale tym razem
widać było, że na bok odeszły dawne uczucia i sentymenty.
- Remis
został uwolniony przez...przez Diega - wydusił - w czasie procesu.
Najprawdopodobnie przetransportował go w jakieś ustronne miejsce, a
następnie..no cóż mogę podejrzewać, że w jakiś sposób dostali do wioski, w
której mieszka Vivriel.
- Ale po co? Czemu akurat do niego?
- Vivriel
znakomicie zna się na ziołach i przyrządzaniu lekarstw - powiedział cicho
pan Smith, jakby zastanawiał się nad czymś. Sergiusz, jednak szybciej
wydedukował czemu skorzystali z "gościny" tego człowieka.
-
Mówiłeś, że Remis zasłabł podczas procesu. Nie sądzisz, że właśnie dlatego
Diego zabrał go do tego człowieka? Potrzebowali pomocy lekarza, albo osoby,
która zna się na leczeniu.
- Musieli go zastraszyć. Vivriel nigdy nie
pomógłby Zakonnikowi, zwłaszcza po tym co spotkało jego rodzinę.
- To
proste. Wzięli jego wnuczkę jako gwarancję na to, że im pomoże - Sergiusz
uważnie przyglądał się reakcji Jonathana. On także wiedział dokładnie, że to
Diego stał za porwaniem tej dziewczyny i zachowaniu się w czysto zakonny
sposób.
- Zastanawia mnie...czemu w takim razie nie poczekali, aż
Vivriel wyleczy Remisa i dlaczego porwali ją mimo wszystko?
- Być może
Remisowi dolega coś jeszcze - wysunął swą hipotezę Sergiusz - być może...nie
mogli czekać, bo ścigali ich współbracia. Dziewczyna na pewno w jakiś sposób
było obznajomiona z metodami leczenia i dlatego postanowili wziąć ją ze
sobą.
- Spotkaliście później Diega w Zakonie. Musieli, więc ich dopaść.
Nasuwa mi się jednak pytanie...Czemu mój syn ucieka przed Zakonnikami? I
czemu odbił Remisa z sądu?
- Właściwie należałoby się też zastanowić,
jaką rolę mógł tu odegrać Orfeusz - zauważył Sergiusz.
Pan Smith z
niechęcią mówił o tym człowieku. Celowo starał się ominąć jego kwestię, ale
od kiedy sięgał pamięcią, jeżeli coś dotyczyło Diega to równocześnie i
Orfeusza. Niemal nierozłączni, nawet po tylu latach...
Skinął ledwo
głową, pozwalając Sergiuszowi na powiedzenie własnych spostrzeżeń na temat
Orfeusza.
- Orfeusz jest silnie związany z Remisem i wątpię, aby nie
dowiedział się, że Diego krąży z nim po jakiś wioskach. Nie mogło umknąć
jego uwadze też to, iż Remisa zamierzają sądzić.
- Do czego zmierzasz? -
spytał niecierpliwie pan Smith. Widać, że słuchanie o Orfeuszu nie sprawia
mi najmniejszej przyjemności i najchętniej zakończyłby rozmowę o nim jak
najprędzej. Szczególnie, jeśli miałby się dowiedzieć tego co wiedział od
bardzo dawna. Diego współpracował z Orfeuszem. Stał się takim samym
człowiekiem, jak on - mordercą.
- Orfeusz nie pozwoliłby, aby wogóle
doszło do procesu. A nawet, jeśli nie zdążyłby temu przeciwdziałać to jak
nic wparadowałby na salę sądową i wytłukłby przy tym wszystkich, którzy by
się tam znajdowali. On jest nieobliczalny, jeżeli chodzi o Remisa. Zdolny do
wszystkiego, byle go ratować. Podesłanie Diega, by ten go uwolnił w tym
wypadku jest zupełnie niespodziewanym krokiem. Obyło się bez ofiar. U
Vivriela podejrzewam, że też nie było Orfeusza, inaczej...
- Puściłby
wioskę z dymem - westchnął zmęczonym tonem pan Smith. Przez te lata, nawet
zwykły szary obywatel mógł potrafić przewidzieć co w takich wypadkach robi
ten diabeł wcielony.
- Vivriel żyje, a więc mamy dowód że w wiosce
przebywali tylko Diego i Remis. I znowu, czy Orfeusz miał nad wszystkim
pieczę będąc w Zakonie, czy też Diego umyślnie podprowadził mu Remisa spod
nosa i zamierzał zaszantażować Orfeusza. Pytaniem jest, w jakim celu miałby
to robić, narażając się najbardziej nieobliczalnemu Zakonnikowi? Czy to
właśnie nie Orfeusz stoi za późniejszym uwięzieniem Diega w celi, kiedy to
my siedzieliśmy zamknięci? Chyba tylko ze względu na dawną przyjaźń jeszcze
nie rozprawił się nim.
- Dość! - prawie krzyknął starszy
mężczyzna. Widać, że cała ta dywagacja na temat Orfeusza i Diega nie służyła
uszom Jonathana, wyczulonego na punkcie ich obojga. Szczególnie bolesne,
było samo wspomnienie dawnych lat...lat, w którym obaj byli młodzi i darzyli
się szczególną sympatią.
Pan Smith sięgnął trzęsącą się ręką do
kieszeni, z której po chwili wyjął mały pęk kluczy. Wybrał jeden z nich,
lekko razdzewiały na zdobionej końcówce, który wyglądał na staroświecki
klucz pasujący jedynie do równie starych mebli. Klucz posłużył do otwarcia
jednej z wielu szuflad ogromnego biura, za którym zwykle zasiadał pan Smith.
Pisk, jaki wydała z siebie otwierana wnęka mebla, wskazywał na to, iż dawno
nikt do niej nie zaglądał. Na blacie wylądował duży, czarny, stary album, na
którego okładce widniały małe, przypominające wijący się bluszcz zdobienia.
Pan Smith podsunął Sergiuszowi album i nakazał, mężczyzna obeznał się z nim.
Sergiusz podejrzewał, iż jest to album ze starymi, pamiątkowymi zdjęciami.
Na pierwszej stronie nie było żadnego zdjęcia, lecz stara pożółkła
kartka głosiła kto jest właścicielem owego albumu. Ku zaskoczeniu Sergiusza,
na papierze widniały dwa imiona - Diego i Orfeusz.
Spojrzał niepewnie w
stronę swego rozmówcy, ale ten milczał i tylko ręką pokazał, aby przewrócił
dalej kartkę. Na drugiej stronie pojawiło się to, co zwykle człowiek ogląda
w albumach - zdjęcie. Było duże i przedstawiało dwóch, roześmianych młodych
mężczyzn. Sergiusz, nie mógł uwierzyć, że Orfeusz przez tyle lat nie zmienił
się zbytnio. Obecnie wyglądał tak samo młodo, jak wtedy. Ale była jedna
zasadnicza zmiana. Orfeusz wyglądał na zwykłego młodego
człowieka...uśmiechnięty...Sergiusz nigdy nie widział uśmiechniętego
Orfeusza. Podejrzewał, że niewiele osób miało okazję zobaczenia tego
unikatowego widoku.
Następne strony też zawierały zdjęcia Orfeusza i
Diega, na niektórych pojawiały się także inne osoby, a wśród nich
szczególnie jeden jasnowłosy chłopiec.
- Czemu...
- Ilekroć wspominam
mojego syna, widzę jego - zaakcentował wściekle ostatnie słowo, pokazując
jak bardzo gardzi Orfeuszem - Przypominam sobie wszystko...śmierć tego
chłopca...ucieczka Diega...A on? - jego pomarszczone policzki zaczęły drgać,
a oczy wyraźnie posmutniały - Skończył szkołę jako prymus a potem co się
okazało? Jego ojciec był dowódcą Zakonu, a Orfeusz od początku należał do
nich. Po paru miesiącach czego się dowiaduję? Znaleziono Diega...Zgadnij kto
go odnalazł?
Sergiusz domyślał się, jednak mimo wszystko zachował
milczenie. Głos Jonathana zadrżał.
- On. Jego najlepszy przyjaciel.
Znalazł go i zaciągnął do Zakonu. Gdyby tylko...
- Nie wrócisz tego co
było. Jonathan musisz się wziąść w garść. Nie możesz patrzeć na Diega, jak
na ofiarę. Teraz jest już zupełnie innym człowiekiem. Człowiekiem, który nie
zawahałby się zabić. Pamiętaj o tym.
***
Pan Smith jeszcze
przez parę minut dochodził do siebie. Wspomnienie Diega zawsze tak działało
na niego - potrafiło wyssać całą energię i doprowadzić do załamania.
Jego
syn także cierpi. Czy słusznie? Tylko on może o tym wiedzieć. W tym momencie
zrobiło mu się żal ojca. Widział go przez moment.
Diego stał na
latającej desce, blisko okna gabinetu ojca. Chwilę potem odleciał
beszelestnie w nieznanym kierunku...
To jest "lekka wersja" zawartosci forum. By zobaczyc pelna wersje, z dodatkowymi informacjami i obrazami
kliknij tutaj.
kulturystyka trening na masę