Help - Search - Member List - Calendar
Pelna wersja: przyjaciele na zawsze [nk]
Magiczne Forum > Harry Potter > Fan Fiction i Kwiat Lotosu > W Labiryncie Wyobraźni
Pages: 1, 2, 3, 4, 5, 6, 7
Jade^_^
ava... Twoje opowiadanie zbiera wielbicieli


src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'

/>
nice.. really nice
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'

/>
nie powiem dzisiaj nic konstruktywnego, bo nie mam do

tego weny
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/smile.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='smile.gif'

/>
avalanche
no dobra...po przeczytaniu HP5

postanowiłam zająć się trochę moim ff.

Part 66

Co miał na

myśli Antares? Można było domniemać, że coś najwyraźniej miało się od tego

momentu zmienić. W każdym bądź razie rozmowa, jaka się później pomiędzy nimi

nawiązała była bardzo gorąca – nie brakowało epitetów posyłanych sobie

nawzajem ani też gniewu popartego wrzaskiem Kruka.
Było w tym coś bardzo

dziwnego. Kruk wyszedł z komnaty Antaresa niezwykle roztrzęsiony –

sprawiał nawet wrażenie, że coś nim wstrząsnęło do tego stopnia, że nie był

w stanie wydobyć z siebie dźwięku. Szedł poprzez mroczne korytarze zamczyska

napotykając wzrok innych Zakonników, dla których stan „naczelnego

zabójcy” wydawał się być więcej niż niejasny – był po

prostu…nienormalny. Kruk ani razu nie wrzasnął na żadnego z nich, co

miał w zwyczaju robić, gdy coś mu się nie udawało. Mijał ich bez słowa

pogrążony w myślach, od których aż krew pulsowała mu wściekle w żyłach.

Jednocześnie gnębiły go straszne wizje, jakich jeszcze nigdy nie doświadczył

– było to coś w rodzaju urwanego filmu, który powoli na nowo zaczął

się układać w jednolitą całość. Przerażające było to, że działo się to

bardzo szybko.
Miał wspomnienia. A przecież...nigdy nie pamiętał jak

wyglądała jego daleka przeszłość. Przez wiele lat tłumiono w nim oznaki

doznawania chwilowego olśnienia na temat swojej przeszłości. Raz czy dwa

zdawało mu się, że widział oczami wielkie alabastrowe budynki wysokie niczym

najwyższe drzewa podpartymi kolumnami…u stóp owych budowli widział

schody…a na nich widział siebie i jakieś osoby, których tożsamości

nigdy nie był w stanie określić, gdyż wizja w tym momencie się urywała.

Kiedyś, gdy jako młody dzieciak miewał owe napady przebłysku zdawało mu się,

że to po prostu jego nadpobudliwa wyobraźnia płata mu figle. Zawsze zresztą

słono płacił za takie wybieganie umysłem wstecz. Zakonnikom nie wolno było

mieć zbędnych wspomnień, marzeń ani innych rzeczy, które w jakikolwiek

sposób mogłyby wywoływać współczucie czy inne pozytywne emocje. Wiedząc o

tym, Kruk usilnie wyzbywał się tych „momentów” uznając je za

oznakę słabości, gdyż nie potrafił nad nimi zapanować.
A

teraz…teraz wszystko się wyjaśniło. Nie czuł wcale ulgi z tego powodu.

To, co wyjawił mu Antares było straszną prawdą o nim…i nie tylko o

nim. W to wszystko było zamieszanych wielu ludzi – co gorsza ludzi

których kojarzył bądź kiedyś miał tę wątpliwą przyjemność poznać. Nagle

wszystko znalazło swoje wyjaśnienie. Wreszcie ujrzał dokładnie te osoby,

których twarze zawsze były zamazane. Teraz jednak wolał, aby na zawsze były

zamglone...żeby nigdy nie musiał ich oglądać. Co gorsza czuł się w jakimś

sensie…przygnębiony i nieporadny niczym błądzące w ciemnościach

dziecko.
- NIE! – wrzasnął na tyle głośno na ile pozwalały mu

płuca. Szamotał się sam ze sobą nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał. Miał

ochotę zabić…zniszczyć…Odpłacić się tym, z którymi jego los był

blisko związany. Chciał się od nich odciąć…chciał żeby się nigdy nie

pojawili…chciał żeby nie żyły…
- Prawda bywa

bolesna…teraz rozumiesz, czemu nigdy nie uważaliśmy by Zakonnicy

miewali wspomnienia…one czasami bywają zgubne…
- To, po co mi

o niej powiedziałeś! – ryknął wściekle Kruk obracając się za

siebie i stając twarzą w twarz z Antaresem z którym przed chwilą

rozmawiał.
- Bo musiałeś ją poznać. Ci wszyscy, którzy cię

otaczają…oni nie zdają sobie sprawy z tego jak głębokie potrafią być

rany…Ta rana nigdy się w tobie nie zabliźni, jeśli nie zemścisz

się…
- Ty tak samo masz powód – odparł już nieco spokojniej

Kruk
- Zgadza się. Widzisz…ja się już nauczyłem, że wybuchy złości

mi już nie pomogą. Pielęgnowałem jednak w sobie tą siłę, która już niedługo

ugodzi w tych wszystkich, którzy niegdyś i mnie dotkliwie pozbawili tego

wszystkiego, co uważałem za najważniejsze w moim życiu. Wiesz, po co powstał

Krwiożerczy Zakon? Jaki był powód jego powstania? – Kruk pokręcił

głową na znak, że nie wie – Dla zemsty. To wszystko zbudowali ludzie,

których chciano zniszczyć, ale oni przeżyli i postanowili, że się odpłacą

tym, którzy zamienili ich życie w piekło.
- Mnie zdradziła rodzina

– wysyczał gniewnie Kruk – Nie ci cholerni neandertale tylko

rodzina!
- Wiedz, że będę ci zawsze przychylny w twoich dążeniach o

to byś mógł się kiedyś zemścić na swoich rodzicach…
- Nigdy mi o

nich nic nie powiedziałeś…żyłem nieświadomy przez ten cały czas, że te

gnidy jeszcze chodzą po tej ziemi!
- Nie mogłem ci tego powiedzieć.

Sądzisz, że ja nie mam swoich planów? Ale nie gorączkuj się tak –

dodał na widok czerwonej twarzy Kruka – uwzględniłem ciebie w mym

planie. Wierz mi…twoi rodzice zapłacą także mnie za pewne

sprawy…
- To chyba oczywiste – prychnął Kruk – po tym,

co usłyszałem mam tylko nadzieję, że ten twój plan wypali a ja w końcu

pokażę moim „kochanym” rodzicielom, co o nich myśli ich jedyny

syn, którego się wyrzekli…
- Dodaj…wyrzekli na rzecz

innego…
- Nie przypominaj mi o nim! – krzyknął ponownie

Kruk zakrywając sobie uszy jakby obawiając się wypowiedzenia przez Antaresa

jego imienia.
- Oni woleli jego, bo był silniejszy…muszę przyznać,

że byli bardzo interesowni pod tym względem…nigdy nie chcieli mieć

słabego dziecka…
Antares umyślnie drążył kwestię porzucenia

Kruka przez jego rodziców. Wiedział, że odpowiednio uwydatniając jego ból i

żal może jeszcze bardziej przyczynić się o wzrostu nienawiści do nich, co

oczywiście było mu na rękę. Wierzył w słuszność swojej postawy, która

wzmacniała w Kruku poczucie, że zemsta uwolni go od tych cierpień. Miał

poczucie, że nareszcie nie będzie osamotniony w kwestii pozbycia się

„koszmarów przeszłości”.
Zegarek, którego kopię wykonał

wiele lat temu bardzo się przydał – był świadkiem, kiedy to zaklęcia

chroniące pamięć Kruka rzucone jeszcze przez jego rodziców, przestały

działać. No cóż…on też w końcu miał jakieś prawo by przejąć opiekę nad

nim.
Był w końcu jego dziadkiem…
Mordoklejka
Hmmm... jakos nie bardzo kapuje o co tu

chodzi... Antares jest dziadkiem Kruka czy jak?!
Trudno, chyba muszę

przeczytać to jeszcze raz!
A tak ogółem: Kiedy bedzie cos długiego o

"stronie dobra", bo ciagle jest o tych złych, a o dobrych

małooo!!!
avalanche
tak jest jego dziadkiem XDDD (głupio to

brzmi, ale inaczej przecież nieokreślę ich wzajemnego powiązania

rodzinnego)

Co wy się tak uwiesiliście tych dobrych? Powoli...będą,

ale narazie jeszcze muszę tych złych poprowadzić. Może zauważyliście, że ja

się strasznie nad nimi rozwodzę, ale to dlatego że tak naprawdę to oni grają

pierwsze skrzypce w tym całym przedsięwzięciu i muszę naprawdę parę spraw

zacząć wyjaśniać i w ogóle, żebym miała jakiś punkt zaczepienia przy dalszej

akcji. Wszystko jest bowiem oparte na pewnych zdarzeniach, których

bohaterami są ci źli. Dlatego proszę o wyrozumiałość - jest tu parę długich

przemyśleń, opisy ich uczuć - ale tak musi być, bo nareszcie zaczynają

rozumieć powoli kim są, skąd są, jaki jest ich cel oraz dlaczego są tacy a

nie inni.
Nie chcę oczywiście skreślać tych dobrych, bo oni też mają

coś do powiedzenia i na pewno wiele przyszłych wydarzeń będzie się

rozgrywać, że się wyraże "na ich polu" - poniekąd będą świadkami

tego co im szykują ci źli. Ale do tego muszę dojść powoli. Ja wiem że może

za długo czasem ciągnę jedną scenę, ale ja nie potrafię inaczej, bo mam taki

styl.

No to się rozgadałam - widzicie do czego mnie doprowadzacie?



Macie następny part - jest w całości poświęcony złym więc jak nie

chcecie to nie czytajcie.

Part 67

- A więc…jak się

naprawdę nazywam? – spytał ostrożnie Kruk, jakby bał się że jego

nazwisko może się bezpośrednio wiązać z tymi które zna – w końcu jego

„rodzinka” mogła nadal je nosić.
- Igor Sargandensis –

oznajmił mu Antares podając zegarek z wyrytymi inicjałami I.S.
-

Igor…- powtórzył na głos Kruk, jakby fakt z posiadania imienia był dla

niego czymś niezwykłym. W końcu przez tyle lat ludzie zwracali się do niego

„Kruk” z powodu jego kruczoczarnych włosów oraz tego, że trzymał

kiedyś w Zakonie właśnie takie czarne ptaszysko tej rasy.
- Które z

nich…- starał się zapytać Kruk, jednak słowo „matka” i

„ojciec” nie mogły mu przejść jakoś w tym momencie przez

gardło.
- Które z nich było moim dzieckiem? Twój ojciec –

powiedział z nieukrywaną nienawiścią Antares.
- Zaraz..zaraz –

mówił z przerażeniem Kruk, jakby nagle zdał sobie z czegoś sprawę – To

znaczy że Orfeusz jest moim…wujkiem?
- To chyba oczywiste –

odrzekł chłodno Antares. W duchu jednak bardzo go bawił zwrot

„wujek” odnoszący się do Orfeusza, jaki usłyszał z ust

Kruka.
Kruk wyglądał jakby miał zaraz wyzionąć ducha. Wszystko mógł

znieść, ale nie myśl, że może być spokrewniony z Orfeuszem. To było gorsze

niż najgorszy koszmar. Na dodatek na samą myśl, że parę miesięcy wcześniej o

mało nie doszło do „czegoś poważniejszego” między nim a

Orfeuszem robiło mu się słabo. Mógł jedynie dziękować opatrzności, że ten

diabeł złamał mu wtedy rękę i nie ugiął się pod jego żądaniem. Odetchnął z

ulgą, że do niczego nie doszło.
- Coś ci ulżyło wyraźnie na duszy -

zauważył Antares spoglądając podejrzliwie na Kruka.
- Nic, nic –

zaprzeczył szybko Kruk biorąc głębszy oddech i opanowując swoje myśli, które

krążyły wokół kwestii „Co by było gdyby to on, a nie Orfeusz okazał

się wtedy silniejszy?”
- Na pewno? – nie dawał za wygraną

Antares.
- Tak! – krzyknął szybko Kruk, chcąc wreszcie

zakończyć tę próbę zlustrowania jego myśli. – Aaa..A właściwie to

nie… - dodał szybko po chwili namysłu. Musiał się czegoś dowiedzieć,

żeby się móc, choć trochę uspokoić.
- A jednak – uśmiechnął się

kącikiem ust Antares.
- Orfeusz wie, że jesteśmy spokrewnieni?
- Nie.

Ma podobną dziurę w pamięci w tym względzie, co ty. – Kruk odetchnął z

ulgą - Co nie znaczy, że jego nie wykończysz tylko, dlatego, że łączą was

więzy rodzinne.
- Nie ma obaw – zapewnił go Kruk, czując się już

pewniej na tym gruncie. Może i Orfeusz to dzika bestia, ale mając po stronie

Antaresa na pewno da się jego problem rozwiązać. Zresztą…jakoś nie

czuł po wyjawieniu prawdy, by Orfeusz stał mu się jakoś bliższy. Szczerze

mówiąc, wolałby już mieć pewnie smoczycę za ciotkę, niż Orfeusza za

wujka.
- Mam nadzieję, że nie będziemy mieć już z nim tylu kłopotów, co

teraz. Zaczyna mi grać na nerwach te jego oddanie dla Remisa - wykrzywił się

w grymasie Antares, przypominając tym samym Krukowi, że dopóki Orfeusz żyje

nie ma jak się dobrać do tyłka Remisowi.
- A właściwie to bardzo dziwne,

że twój plan nie może zostać wykonany dopóki Remis żyje...przecież to

mięczak. Co takie „nic” może nam zrobić? Chyba Orfeusz jest

bardziej realnym problemem niż on – zauważył Kruk.
- Chcę ci

przypomnieć, że mam lepsze rozeznanie w tych sprawach i wiem, kto mi może

później zaszkodzić. Pozostawienie Remisa przy życiu może się okazać

groźniejsze w skutkach niż to sobie możesz wyobrazić.
- Banialuki –

zaśmiał się Kruk.
- Muszę cię nauczyć wielu rzeczy mój

wnuku…przede wszystkim tego, aby nigdy nie lekceważyć przeciwnika,

nawet – dodał – gdy wydaje się niegroźny. Pamiętaj o tym, a może

dożyjesz dnia, w którym się przekonasz, że miałem rację.
- Powiedz mi

Antares…to, co wiem jest nędzną garstką tego, co powinienem wiedzieć,

czyż nie?
- Czemu tak sądzisz?
- Mam niejasne przeczucie, że nie

powiedziałeś mi całej prawdy – Kruk mimo lekkiej irytacji nie dawał

się ponieść emocjom.
- Dowiesz się wszystkiego we właściwym czasie

– zbył go Antares.
- Jasne – wyraził swe przeczucia

Kruk.
- Cała prawda mogłaby cię zabić…- powiedział tajemniczym

tonem Antares.
- Bzdura – odpowiedział mu opryskliwie wnuk.
-

Nie podskakuj – złapał go za gardło – Może i jestem twoim

dziadkiem, ale wiedz, że jeśli od Orfeusza wymagałem szacunku to i od ciebie

także. Możesz sobie zanotować w twojej głowie, że w rodzinie, z której

pochodziłeś panowała zasada szacunku dla starszych członków rodziny,

rozumiemy się?
- Tak - wykrzsztusił Kruk, gdy żylasta dłoń usunęła mu się

z szyi. – Rodzina z tradycjami…- dodał po chwili z ironią w

głosie.
- Nie dorosłeś jeszcze do zaszczytu nazywania się członkiem

rodziny Sargandensis.
- Doprawdy? – Kruk uniósł brwi w wyrazie

zaskoczenia – Może mi wyjaśnisz, kim w takim razie jestem?
- Jesteś

synem tego plugawego robaka – mojego syna – i to ci powinno

wystarczyć – warknął Antares – Musisz go zabić, żeby na nowo

odzyskać możliwość powrotu do rodziny. Na razie jesteś tak samo przeklęty

jak on, jego czyny przeszły na ciebie czy tego chcesz czy nie. Jego

plugastwo płynie w twoich żyłach, a jedynym sposobem zmycia z siebie tej

hańby bycia jego synem jest pozbycie się go raz na zawsze.
- Zalazł ci za

skórę ten mój ojczulek. Pewnie Orfeusz był zawsze wzorem…
- Orfeusz

w przeciwieństwie do swojego brata był bardziej pokorniejszy w paru

sprawach. Ale i z nim miałem problemy…ale teraz moja cierpliwość wobec

niego też się wyczerpała. Każde z moich dzieci zawiodło mnie –

powiedział trochę zmęczonym głosem – Ty jesteś moją jedyną

nadzieją…
- Jeszcze jedno małe pytanko. Orfeusz miał dzieci?
-

To cię nie powinno obchodzić.
- Miał? – spytał jeszcze raz

Kruk.
- Miał. Oboje – razem z matką – utopili się.
-

Smutne – udał zatroskanego Kruk, jednakże w myślach, zaliczył na plus

wiadomość, że najbliższa rodzina Orfeusza „pływa” sobie jako

garstka kości po jakimś oceanie.
- Znów masz tę rozmarzoną minę –

zauważył Antares, wyraźnie poirytowany nagłą poprawą humoru swego

wnuka.
- Mam ku temu powody – odparł po chwili namysłu Kruk.

Taak…teraz ma już świetny materiał na dopieczenie Orfeuszowi, gdy

będzie się nad nim pochylać by wbić mu miecz prosto w serce. Spyta się go

„jak tam rodzinka?”.
„Jesteś niepoprawnie wredny

Kruk” – pochwalił siebie w myślach.
Mordoklejka

border='0' align='center' width='95%' cellpadding='3'

cellspacing='1'>
QUOTE

id='QUOTE'>Co wy się tak uwiesiliście tych dobrych?

Powoli...będą, ale narazie jeszcze muszę tych złych poprowadzić. Może

zauważyliście, że ja się strasznie nad nimi rozwodzę, ale to dlatego że tak

naprawdę to oni grają pierwsze skrzypce w tym całym przedsięwzięciu i muszę

naprawdę parę spraw zacząć wyjaśniać i w ogóle, żebym miała jakiś punkt

zaczepienia przy dalszej akcji. Wszystko jest bowiem oparte na pewnych

zdarzeniach, których bohaterami są ci źli. Dlatego proszę o wyrozumiałość -

jest tu parę długich przemyśleń, opisy ich uczuć - ale tak musi być, bo

nareszcie zaczynają rozumieć powoli kim są, skąd są, jaki jest ich cel oraz

dlaczego są tacy a nie inni.
Nie chcę oczywiście skreślać tych dobrych,

bo oni też mają coś do powiedzenia i na pewno wiele przyszłych wydarzeń

będzie się rozgrywać, że się wyraże "na ich polu" - poniekąd będą

świadkami tego co im szykują ci źli. Ale do tego muszę dojść powoli. Ja wiem

że może za długo czasem ciągnę jedną scenę, ale ja nie potrafię inaczej, bo

mam taki styl.

No to się rozgadałam - widzicie do czego mnie

doprowadzacie?

Macie następny part - jest w całości poświęcony złym

więc jak nie chcecie to nie czytajcie.

class='postcolor'>
rezcywiście się

rozgadałaś!!!
Spokojnie, nie denerwuj się, to było tylko

niewinne pytanie
Poza tym, jak moglibyśmy nie przeczytac tego

parta!!??
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/ohmy.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='ohmy.gif'

/> Za kogo ty nas masz??!!
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/tongue.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='tongue.gif'

/>
Przeczytałam i zaintrygował mnie.
Nasuwa mnóstwo

pytań (przynajmniej mnie). Taki mroczny!!! SUPER!!!

Błedów jakio takich nie zauważyłam.
Alisia
Ava, niezmiernie cie przepraszam, ale nie

dałam rady przeczytać całego. Może jest to u nas rodzinne. W każdym razie,

bardzo mnie zaciekawiły ostatnie party i z chęcią kontynuowałabym czytanie

dalszych. Wysuwa sie wiec prośba, o napisanie streszczenia poprzednich

stron, a jeśli możesz, to umieszczenie ich tutaj. Z góry dzięki.
Tak

poza tym to Word nie ma zawsze racji. W formułkach typu dlatego,

ponieważ
nie stawiaj przecinku przed dlatego i po ponieważ. Word jest

zawodny, bo ma pierwowzzory inne, i radziłabym korzystac tylko w sprawie

ortografii. Gratuluję gorącego tematu,
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/smile.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='smile.gif'

/>
Życzę weny... i Niech moc bedzie z tobą!
avalanche
Alisia..wiesz nie chce mi się...pisanie

streszczenia TEGO to ponad moje siły umysłowe...
Co do tego dupiastego

Worda...aaa tamm..wiszą mi te przecinki...bo jak myślę żeby nie słuchać się

i dać po swojemu to wychodzi, że źle myslałam...może i masz rację że w

niektórych przypadkach nie stawia się przecinków ale ja nie mam takiego

wyczucia żeby wiedzieć kiedy, bo interpunkcja mnie wnerwia, ot co.



Part 68

- A więc co proponujesz na początek…dziadku?

– parsknął śmiechem Kruk. Wypowiedzenie słowa „dziadek” do

osoby, którą zawsze uważał za niedostępną, zimną bestię wywoływały u niego

niekontrolowany śmiech, który z trudem tłumił w sobie, aby nie wkurzyć

Antaresa.
- Mam ci przypomnieć lekcję o szacunku? – zmrużył

groźnie oczy jego rozmówca, wyglądając na śmiertelnie urażonego.
- Nie

trzeba – opanował się Kruk. Na jego twarzy wciąż błąkał się niewinny

uśmiech, jednak starał się, aby Antares nie odebrał jego ironicznych

wypowiedzi jako obrazę majestatu, jaką jest niewątpliwie jego szanowna

osoba.
- Przyhamuj w takim razie. Twój ojciec dostawał ode mnie po pysku

za mniejsze przewinienia.
- Czuję się osobiście zagrożony. Biłeś własne

dzieci? Nie wierzę…
To, co odgrywał Kruk można było określić

jedynie jako komedię w tragicznym wydaniu. Antares domyślał się, że jego

wnuk próbuje zobaczyć na jak daleko może się posunąć w swoich wypowiedziach,

jednak nie zamierzał wprowadzać biedaka w błąd, że możne się czuć bezkarny.

Nie trzeba było czekać na pierwsze uderzenie wymierzone w Kruka.
- Wstań

– rozkazał lodowatym głosem mężczyzna. Kruk zdołał jedynie stwierdzić

językiem, że chyba jego dziadek za bardzo dał się ponieść w przypływie

gniewu – górna czwórka wydawała się być „lekko”

naruszona.
- Zdajesz sobie sprawę, że właśnie naraziłeś mnie na koszty

związane z leczeniem uzębienia? – ciągnął dalej Kruk. Antares był

lekko zaskoczony – Orfeusz po takich uderzeniach miał szybko dość

wdawania się w dalsze dywagacje z Antaresem…najwidoczniej Kruk jeszcze

nie poznał jak to jest mieć złamaną szczękę, skoro tak bardzo prosił się o

następne przyłożenie mu.
- Na twoim miejscu uważałbym.
Ostrzeżenie

nie wywarło na Kruku takiego wrażenia, jakiego się spodziewał. Ten chłopak

najwyraźniej prosił się o więcej! Cóż za niebywały tupet…
Tym

razem uderzenie było silniejsze. Jednak…Antares nie trafił w Kruka

– przeciwnie tamten stał sobie z boku zamierzając już chyba do końca

życia przykleić sobie do tej swojej parszywej gęby ten wnerwiający

uśmieszek.
Głuchy łoskot rozległ się w komnacie, gdy ręka Antaresa

doznała spotkania pierwszego stopnia z kamienną ścianą. Nie było jednak

słychać żadnego krzyku wskazującego na ból czy wściekłość. Kruk poczuł nawet

lekki zawód pod tym względem – miał zamiar przecież podrażnić się ze

swoim dowódcą. Ten jednak z uporem maniaka zdawał się być odporny na takie

zaczepki. Spojrzał spokojnym wzrokiem na stojącego obok Kruka, któremu mina

lekko zrzedła, gdy Antares powoli wycofał swą dłoń z punktu przyłożenia.

Roztarłszy sobie obolałą, kościstą dłoń ponownie zmierzył młodego mężczyznę

wzrokiem od stóp do głów niczym maszyna prześwietlająca ciała.
- Nie

brak ci szybkości – pochwalił Kruka, gdy ten nadal wydawał się być

niepewny czy Antares jeszcze raz nie spróbuje mu przyłożyć.
- To chyba

rodzinne – znów wyszczerzył zęby. Antaresowi aż trudno było uwierzyć,

że chciało mu się żartować. Przed chwilą jeszcze spokojnie rozmawiał z tym

chłystkiem o tym, że ma zabić parę „niewygodnych” im osób oraz

dokonać aktu zemsty a tu taka nagła zmiana. Zaczął mieć poważne obawy, co do

tak…nieśmiałej na razie zmiany wizerunku. Przecież Kruk to największa

kanalia, jaką znał! Czyżby…Nie to niemożliwe. A może…Antares

pomimo sędziwego wieku (o który zresztą nikt go nie podejrzewał, bo wyglądał

na całkiem młodego…choć wyraźnie starszego od Kruka, co prawda) był w

stanie sobie przypomnieć, że Kruk już się tak kiedyś zachowywał.

Ale..nie…to nie on się tak zachowywał…to bezczelne zachowanie

przywodziło na myśl tylko jedną osobę, która zdawała się być bardziej

wnerwiająca od stojącego tu wnuka. Co prawda dawno już zeszła z tego świata,

jednak jej duch jakby odżył w Kruku…to ten bezczelny smarkacz –

syn Orfeusza. To on go tak denerwował, kiedy jeszcze żył. Ten mały bezczelny

szczyl, który zanim nauczył się szczać do pieluch miał wkurzający sposób

załatwiania się zawsze w jego obecności przy bogatym akompaniamencie pryków

i „grzmotów z czeluści pieklenych” (oficjalna wersja bąków

– tekst by Orfeusz). A to było tylko w okresie niemowlęctwa tego

szatana. Później było znacznie gorzej. Kruk tego nie pamiętał, jednak

Antares na długo zapamiętał ten wredny sposób obycia synalka Orfeusza

– zawsze doprowadzał go do szewskiej pasji, gdy co chwila pytał się

„ a dlaczego?”. Najwidoczniej Kruk w jakiś sposób musiał się od

niego zarazić…nim. Szczeniak niedługo potem się utopił razem ze swoją

matką…cóż to była za ulga dla świata…o jednego kretyna mniej na

tym przeklętym świecie.
- Coś ty taki czerwony dziaduniu? Ciśnienie

skacze?
Znowu się zaczyna. Ten sposób mówienia…zawsze chamski a

zarazem śmieszny niczym żart klowna, którego chce się złapać za czerwony

nochal i rzucić gdzieś daleko (byleby się przy tym potłukł). To się zaczyna

robić nieznośne. Kruk zaczyna stosować taktykę swego nieżyjącego

kuzyna… Ale zaraz, jak to było? No tak..przecież te gnojki się

przyjaźniły. Cóż za ironia losu. Ten szczyl najwidoczniej zza grobu

postanowił go dręczyć – można by nawet wysnuć tak nieprawdopodobną

teorię, że się gówniarz zagnieździł w ciele Kruka.
„Antares

zaczynasz bredzić…ten gówniarz już dawno nie żyje…”
-

Ten gówniarz już dawno nie żyje… - powtarzał cichutko Antares.
-

Słucham?
- Nic – warknął Antares – Przestań być taki jak

on…
- Taki, jak kto?
- Wiesz, o kim mówię! – krzyknął

wściekle. Kruk aż się cofnął do tyłu z obawy przed jakimś niekontrolowanym

ruchem ręki Antaresa w jego stronę.
- Taaa…spokojnie Antares

– zaczął go uspakajać Kruk – starość nie radość, zaczynasz

miewać przywidzenia.
- Chcesz mnie doprowadzić do szaleństwa tak jak ON

to umiał robić! – tym razem wyglądało na to że Antares

ciuteńkę…oszalał. No cóż…ten stół, który właśnie poszybował w

powietrzu chyba nada się do fabryki wykałaczek.
- O czym ty gadasz?

Odbiło ci?
- Nie udawaj! Byliście zawsze w zmowie przede mną! To

on cię nastawiał przeciwko mnie! Słyszysz?! ON! Chcecie mi

zrobić kolejny kawał, tak?! Co tym razem?! Wybuchające krzesło?!

Nie?! – dodał na widok przeczącego ruchu głową Kruka, który zdjął

ze ściany mosiężną tacę, której zamierzał użyć jako tarczę w razie czego

– Wiem! Chcecie żebym wszedł na ten dywan, żebym wpadł w ukrytą

tam pułapkę?!
To było czyste szaleństwo. Antares wyglądał jakby

postradał zmysły. Zaczął skakać w miejscu, gdzie leżał niewielki dywanik.

Robił to tak głośno, że aż nieprawdopodobnym było, aby nikt nie usłyszał

tych hałasów.
- Opanuj się do ciężkiej cholery ty stary emerycie!

– tym razem to Kruk nie wytrzymał. Rzucił tym, co akurat miał w ręku

(na nieszczęście stara mosiężna taca, pomimo, iż była ciężkim narzędziem to

jednak z gracją wyfrunęła w powietrze) i przyłożył Antaresowi w klatkę

piersiową. Skutek był tego taki, że Antares stracił na moment oddech, ale za

to przestał skakać jak wariat.
- Lepiej?- spytał ostrożnie Kruk biorąc do

ręki stojący na dębowej komodzie mały srebrny lichtarzyk ( nie ma to jak

ostre krawędzie)
- Po co ci ten lichtarz kretynie?
- Ten? –

spytał z niewinną miną Kruk – Tak sobie pomyślałem że lepiej by

wyglądał na parapecie – odstawił go w miejscu gdzie wskazał za

właściwe na stawianie lichtarzy.
- Ty coś masz z głową, czy ja mam tylko

takie wrażenie jakbyś się upił?
- Pomińmy fakt, że bredziłeś o kimś i

wmawiałeś mi, że z tym kimś zastawiliśmy na ciebie jakieś pułapki –

odgryzł się Kruk.
- Pułapki?...A tak…Ten piekielny szczeniak do tej

pory nie daje mi spokoju…
- O kim ty gadasz, co?
- Twój świętej

pamięci kuzyn! Myśl o tym sukinsynie nie daje mi spokoju. Męczył mnie za

życia, ale pewnie mu było za mało… - zaczął gderać Antares – Z

czego się śmiejesz! – wrzasnął na widok chichoczącego Kruka

– Razem działaliście mi na nerwy, tyle że ty nigdy nie byłeś na tyle

odważny żeby…a zresztą nie ważne – machnął ręką.
- Czego ja

tu się dowiaduję – zagwizdał Kruk – Miałem bardzo przyjemnego

kuzynka. Dawał ci nieźle w kość, no nie?
- Pamiętasz go? –

wycelował palcem w Kruka.
- Przykro mi…zanik pamięci –

uśmiechnął się idiotycznie w odpowiedzi na to pytanie.
- Byliście bardzo

do siebie podobni z charakteru, natomiast z wyglądu…taaak żywa kopia

Orfeusza…
- Biały i czarny się gryzą…
- Nie w tym

przypadku – odpowiedział Antares. Przez chwilę wydawało mu się, że

przed oczami mignął mu zarys postaci tego szczeniaka. Chociaż, był już

zmęczony, więc mogło mu się to tylko zdawać.
- Zrzuciłeś go w przepaść do

wody? – zaczął swe obłąkańcze pytania Kruk. Najwyraźniej znowu stawał

się mściwym zabójcą – Razem z jego matką prawda? Powiedz, jakie to

uczucie…Śmierć…Roztrzaskali się o skały? A może ich los był ci

na tyle obojętny, że nawet nie raczyłeś spojrzeć, co? Opowiedz mi o tym.

Uwielbiam wysłuchiwać opowieści o zabójstwach
Gdy już się wydawało, że

Kruk zmusił Antaresa do zwierzenia się, ten nachylił się nad jego uchem i

cicho wyszeptał:
- Nie twój zakichany interes.
- Nie gzecnie odmawiać

jak wnucek plosi o bajeczkę – odparł z zawiedzioną miną Kruk udając

pokrzywdzone dziecko, którego pozbawiono największej frajdy.
- Zamknij

się. A teraz idź sprawdź co z Diegiem. Może w końcu przestał się zachowywać

jak obłąkaniec i będzie można sobie uciąć z nim małą pogawędkę –

podrapał się po brodzie wskazując Krukowi drzwi. Ten bez słowa opuścił

gabinet, jednak nie omieszkał na koniec – gdy spojrzał na niego

Antares – pokazać mu… język.
- Wredny szczeniak – dało

się usłyszeć odpowiedź.
Mordoklejka
Podobają mi się teksty

Kruka!
Takie złośliwe, ironiczne... fajne.
Jednak nadal utrzymuje

to co mówiłam/pisałam (niepotrzebne skreślić), i to co cie denerwuję, że

obecnie brakuje mi "jasnej strony"...
Ale i tak przeczytam

next parta nawet jak bedzie o Kruku!!!
Alisia
Ava.... napisałam ogólna wersje tego, co

do mnie dociera, i chciałam się spytac, czy dotarłio dobrze, ale wszystko

szlag jasny z nieba trafił. Dlatego teraz kieruję się tylko z jednym

zapytaniem, mam nadzieję, ze prostym: Diego, Remis i Orfeusz są tymi

dobrymi, tyle że Diego i Orfeusz byli kiedyś tymi złymi, a ojciec Orfeusza

jest tym złym, choć kiedyś był tym dobrym, tak?
Za odpowiedź z góry

dzięki.
Co do parta, humor jest, ortografia ok, stylistyka ok, co do

gramatyki to tylko te głupie przecinki. Daj to komuś do sprawdzenia,

dobra?
Ocena:
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'

/>
avalanche
Alisia..że co? Nie kobieto pomieszałaś

dokładnie =)

Orfeusz, Antares i Kruk - są źli
Remis i Diego - też

są źli XD ale na inny sposób (obaj byli kiedyś..dobrzy..też na swój sposób)

Ale teraz Remis jest po prostu wredny a Diego jako że został zwerbowany

przez Orfeusza też miał byc zły i był trochę. Ale teraz przejrzał na oczy i

się będzie chciał odczepić od Zakonu. No XD

Może dlatego wyciągnęłaś

złe wnioski bo Orfeusz obronił Remisa i w ogóle. Ale to nic prosze ciebie

nie znaczy. Tu chodzi o coś innego, ale tego zdradzic nie mogę narazie

=)

Dobra wiem nagmatwałam ale co tam.

Dawać do sprawdzenia? No

bez przesady, to że przecinek raz źle postawię to nie znaczy, że od razu mam

kogoś angażować do pomocy. Nie bądźmy aż tak małostkowi.
Abaska
Noo, ile partów... XD To mi się podoba


src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/tongue.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='tongue.gif'

/> Nawet najeżdżać na ciebie nie musiałam XPP Szkoda, że tak

mało się dzieje, ale nic. Alisia, I'm with you: wypowiedzi Kruka są

super XD I wogóle wiadomość o Anteresie jako dziedku trochę mnie... Khem

khem XD Zdziwiła XD

Nie lubię się powtarzać, ale JA CHCĘ

ZŁYCH!! XD I Ginę XD
avalanche
Part 69

Zmierzając do najmniej

lubianej części zamku, Kruk zastanawiał się nad jeszcze jedną kwestią

– kim u licha byli jego rodzice? Antares, co prawda wytłumaczył mu to

i owo, ale dziwnym trafem nie wymienił ich danych personalnych. Czemu tak

się obawiał, gdy Antares chciał mu podać imię tego, którego przygarnęli na

swego nowego syna? To wszystko zdawało się rzeczywiście przerastać jego

możliwości pojmowania – czyżby mogło dojść do tak absurdalnej

sytuacji, przed jaką ostrzegał go Antares...że prawda mogłaby go..zabić?


„To przecież śmieszne” – żachnął się w myślach Kruk

– „Miałaby mnie zabić - prawda? Antares chyba do końca postradał

zmysły”.
Inną sprawą, jakiej Kruk poświęcił swe rozmyślania w

drodze do celi Diega było to, że nareszcie przestał być bezimiennym. Miał

imię i nazwisko – nareszcie był przynależny do jakiejś rodziny a

sądząc z tego, co mu przedstawił Antares – do nie byle, jakiej

rodziny.
Jednak myśl, że to nazwisko dali mu ludzie, którzy go

porzucili napawało go odrazą. Czym sobie zasłużył na ich pogardę i

niedorzeczne twierdzenie, że był słaby? A może…może rzeczywiście

był…słaby? Może być cherlawym niemowlęciem, które byle katar mógł

zabić. Wychodząc z takiego założenia można by przypuszczać, że jego

przeklęci rodzice mieli jakiś ciemny interes skoro nie pragnęli słabeusza.

Czyżby mieli jakieś plany wobec nienarodzonego jeszcze dziecka? Czy po jego

narodzeniu ich marzenia się rozwiały? Prysły niczym bańka? Ale skoro go

porzucili…to jak on zdołał przeżyć? Czy ktoś go przygarnął? Ktoś się

przejął jego losem? Skoro tak, to, dlaczego ich nie pamięta? Dlaczego nie

pamięta ludzi, którzy dali mu dom i opiekę? I czemu do jasnej cholery jest

tak tyle pytań, na które on nie zna odpowiedzi? Dlaczego ma niejasne

wrażenie jakby to wszystko działo się bardzo dawno temu?
- Proszę za mną

mój panie – ukłonił się nisko strażnik na wieść, że ma zaprowadzić

Kruka do celi Diega. Podążając za mężczyzną zdołał ujrzeć kątem oka jak inni

strażnicy przyglądają mu się z zaciekawieniem.
„ Co się cholera

dzieje? Czemu oni się tak na mnie gapią?
- Czego się gapicie!

–wrzasnął nie mogąc znieść dłużej ich natarczywych spojrzeń. Zrobiło

się lekkie zamieszanie, gdyż wszyscy udawali, że tak naprawdę patrzyli w

inną stronę.

- Czy nie wydaje ci się, że nasz czołowy zabójca stracił

nieco na animuszu? – spytał jeden strażnik drugiego.
- To jest

niemal pewne. Ma przerażone oczy…coś czuję, że trzeba zawiadomić

resztę, że niedługo może się zwolnić posada

„naczelnego”…

- Oto on – wskazał

oprowadzający go strażnik – Otworzyć drzwi?
Kruk skinął lekko

głową na znak, że zamierza osobiście sprawdzić stan, w jakim znajduje się

więzień.
- Będę stał niedaleko w razie gdyby szanowny pan miał

problemy…
- Zejdź mi z oczu! Myślisz, że nie umiem sobie

poradzić z byle więźniem?! Dawaj klucze i zjeżdżaj stąd zanim się nie

wścieknę naprawdę! – strażnik w podskokach ulotnił się spod celi

wypuszczając z rąk pęk kluczy.
W kącie obskurnej celi majaczył się obraz

skulonej postaci, której głowa ukryta była między kolanami. W powietrzu

zalatywało stęchlizną, której odór wydawał się Krukowi nie do wytrzymania.

Diego nawet się nie poruszył, chociaż słyszał jak ciężkie metalowe drzwi

zamykają się powoli a do środka ktoś wchodzi. Kruk zwykle nie kazał długo

czekać by dać znak więźniowi, że to on przyszedł go odwiedzić. Jednakże tym

razem było inaczej. Stał niedaleko Diega i obserwował uważnie każdy jego

najdrobniejszy ruch – poczynając od poruszającego się ubrania, które

wznosiło się i opadało w miarę, gdy jego właściciel nabierał oddechu i

kończąc na cichym szuraniu, które wydobywało się spod jego butów, sprawiając

przy tym wrażenie jakby toczył delikatnie mały kamyczek pod podeszwą.

Niedługo potem ku zaskoczeniu Kruka, Diego zaczął nucić pod nosem jakąś

melodię, stukając przy tym knykciami o swe kolana jakby wystukiwał

rytm.
- Die..Scott – przerwał mu Kruk
- Nie jestem ślepy wiem,

że przyszedłeś – odparł mu Diego – Daruj sobie te zakonne

„Scott” i mów do mnie Diego.
- Powrót do przeszłości?

– spytał zainteresowanym tonem Kruk – Ciekawe, że też wcześniej

mi nie wspomniałeś o tym, że twoim ojcem był sam ambasador Atlantydy –

Jonathan Smith…
- Kto ci powiedział?
- Ta żmija Seginus zawsze

ma coś do powiedzenia…
- Doprawdy? – prychnął rozdrażniony

Diego – No cóż, jak się nie jest poważanym to zawsze pozostaje szansa

zdobycia popularności roznosząc plotki…normalnie baba się z niego robi

– Kruk o mały włos nie parsknął śmiechem. – Do rzeczy, Kruk. Ty

też sądzisz, że zbudujesz nową Atlantydę? – uniósł głowę znad kolan by

móc mu spojrzeć prosto w oczy.
- Nie będę ukrywał, że taka propozycja nie

była mi złożona…
- Wierzysz w to? Naiwny jesteś, jak małe

dziecko.
„Małe dziecko? Co on sobie wyobraża?”
- Jesteś

głupcem Diego. – wysyczał gniewnie Kruk - Jesteśmy potęgą, a takie

nędzne gnidy jak ty nie przeszkodzą nam w planach.
- Chcesz się założyć?

– zaśmiał się Diego, podnosząc się z kamiennej posadzki – Spójrz

za siebie, mój ty Kruczku…
Chcąc nie chcąc Kruk odwrócił się za

siebie. To, co ujrzał wywołało w nim zimną furię. Cela

naprzeciwko…była otwarta. Właśnie w tej celi zamknięci

byli…
- Stefan, Sergiusz, Wiktor, Adam i Robert. Razem pięciu

więźniów. Dwoje dorosłych i troje dzieciaków – wyliczył na palcach

Diego.
- POMOGŁEŚ IM ZWIAĆ! ZABIJĘ CIĘ! – Diego w porę

umknął przed wściekłym Krukiem. Zgrabnie wyminął go i chwilę potem już był

za drzwiami celi. Zanim Kruk zdążył się zorientować, co jest grane, Diego

chwycił klucze, które leżały nadal na podłodze i zamknął mężczyznę w

celi.
- Przyrzeknij, że nie narobisz hałasu – powiedział Diego,

przytykając palec do ust – Chyba nie zaczniesz wołać pomocy, co Kruk?

Chcesz, żeby wszyscy się dowiedzieli jak wielki Pan został wykiwany? –

uśmiechnął się.
- Ty podstępny…
- Cichutko…Kruczku.


Drzwi celi zatrzęsły się.
- Pogadałbym dłużej, ale wiesz może innym

razem. Trochę się spieszę.
Nagle ręka stojącego tuż przy drzwiach Kruka,

wystrzeliła w kierunku Diega. Ten jednak szybko ją uchwycił i pociągnął z

całej siły do siebie. Efekt był tego taki, że Kruk doznał lekkiego wstrząsu

mózgu uderzając głową w kraty. Zachwiał się pod wpływem chwilowego braku

równowagi i chwycił się za głowę próbując przerwać to dzwonienie, jakie

słyszał w głowie.
Parę minut później, Kruk zorientował się, że Diego

najwyraźniej zaraz po tym incydencie ulotnił się.
- Nie pozwolę, żebyś ze

mnie kpił Diego – wysyczał wyrywając drzwi z zawiasów. Szybkim krokiem

podążał mrocznym korytarzem, zerkając na mijane cele, czy lokatorzy, jacy

powinni się w nich znajdować nie dali „dyla”. Kruk był pod tym

względem bardzo uczulony – nie znosił ucieczek. Zawsze było wtedy

najwięcej roboty w chwili, gdy się miało najmniejszą ochotę na uganianie za

psychicznymi maniakami i podrzynanie im gardeł. Nie było w tym żadnej

finezji, za jaką uważał Kruk polowanie na bezbronne ofiary – to była

zwykła, sucha robota, przy której można było się nabawić tylko paru

dodatkowych blizn. Zero satysfakcji.
- Wstawać wy gnidy zawszone!

– ryknął wściekle Kruk, gdy dotarł do miejsca, gdzie gromadzili się

strażnicy. Z krzeseł poderwało się natychmiast parę postaci, które nerwowo

zaczęły udawać, że nic złego nie robiły. Kruk jednak zauważył, jak

pospiesznie upychali do kieszeni karty, którymi przed chwilą grali.
-

Obijacie się i nie zauważyliście nawet, że więźniowie uciekli!
-

Kto? Znaczy…my nic nie zauważyliśmy – odezwał się drżącym głosem

jeden ze strażników.
- A jak mieliście ich zauważyć grając w karty?!

– złapał swego przedmówcę za szaty – Opróżniać kieszenie!

Wszyscy!
Mężczyźni ze spuszczonymi głowami, nie mając odwagi by

spojrzeć swemu panu prosto w twarz, zaczęli wyciągać pomięte karty na

stół.
- Banda kretynów! – krzyknął Kruk chwytając stół i

rzucając nim o ścianę – Szukać mi zaraz Sergiusza, Stefana i tych

dzieciaków, ale migiem!
Kruk celowo zapomniał wspomnieć o tym, że

także Diego uciekł. Nie zamierzał się kompromitować mówiąc, że został

wykiwany przez niego – już i tak miał dość tego, że wcześniej uciekł

mu Remis i ledwo uszedł z życiem przed wściekłym Orfeuszem. Nie zamierzał

pozwolić na to, by i Diego dołączył do tej grupki osób, które ostatnio

zakpiły sobie z niego.
- Sprytne posunięcie – rozległ się głos

dobywający się gdzieś z głębi zaciemnionego korytarza Z cienia powoli

wychylił się Seginus. – Szkoda jednak, ze nie pochwaliłeś im się,

jakiego to sprytnego mają dowódcę. Dać się zamknąć w celi…no proszę, a

już myślałem, że Diego stracił swoje poczucie humoru…
- Pomińmy

fakt, że go nigdy nie posiadał. Czego chcesz ty wredna kreaturo? Pobiegniesz

się podlizać Antaresowi, mówiąc mu, że właśnie przyłapałeś mnie na tym jak

mnie wykiwał Diego?
-Kusząca propozycja, nie powiem, ale chyba byś tego

nie chciał? Jak by to wyglądało – ty, nasz naczelny zabójca w ciągu

jednego dnia dałeś uciec słabemu Remisowi, potem o mało nie zostałeś zabity

przez Orfeusza a teraz ta historia z Diegiem…taki wstyd…
-

Trzymaj język za zębami a obiecuję ci, że nie skręcę ci karku –

zmrużył oczy.
- Strasznie się boję – udawał przerażenie Seginus

– Wiesz Kruk, nie chciałbym cię doszczętnie już pozbawiać twojego

morderczego wizerunku, ale nie mogę się wręcz powstrzymać. Do twarzy ci z

tymi pręgami…są takie seksowne…to chyba od tego spotkania z

kratami, czyż nie? – zaśmiał się ignorancko.
Początkowo Kruk nie

załapał żartu, jednak analizując to, co powiedział ten pachołek

wywnioskował, że gdy uderzył o kraty musiał mieć teraz na twarzy odciski po

nich, a więc długie, czerwone pręgi z których tak beztrosko nabijał się

teraz Seginus.
Tego było już za wiele – nie zamierzał pozwolić,

aby kolejno drwiono sobie z niego. Seginus będzie miał to

„szczęście”, że oberwie mu się poczwórnie – za Remisa,

Orfeusza, Diega i niego samego.
- Chcesz to załatwię ci takie same

– zaproponował Kruk i nie czekając na odpowiedź, chwycił prześmiewcę

za głowę i uderzył nią o kraty celi, która była niedaleko. Nie poprzestał

jednak na jednym razie – był tak wściekły, że głowa Seginusa uderzała

teraz o metalowe pręty z taką siłą, że niedługo można się było spodziewać

szybkiej śmierci z powodu obrażeń czaszki.
- Prymitywne

barażyństwo…próba uśmiercenia nam naszego drogiego Seginusa…nie

masz ważniejszych spraw na głowie, Kruk?
Głowa ledwie przytomnego

Seginusa przestała uderzać o kraty.
- Zdenerwował mnie – odrzekł

sucho Kruk, widząc stojącego tuż nieopodal Antaresa.
- Ciekawy powód. Nie

żebym się czepiał, ale to takie rozrywki są zarezerwowane dla bezmózgich

kretynów, którym, gdy tylko zdarzy się niepowodzenie, od razu szukają

zaczepki, by dać następnie upust swym emocjom. To takie nieprofesjonalne

Kruk…Nie zabraniam ci się znęcać, ale chyba sam powinieneś jasno

ocenić, kto zamiast Seginusa, powinien być na jego miejscu…
-

Sugerujesz, że ja, czyż nie? Jakie to urocze, ale pozwól, że termin

„bezmózgi kretyn” zostawię do twojej dyspozycji – warknął

Kruk, wyzbywając się wszelkich zahamowań, co do sposobu wypowiedzi wobec

najważniejszej osoby w Zakonie.
Rozległ się świst powietrza i chwilę

potem Kruk miał złamaną szczękę. Niewiele by brakowało, a zawyłby z bólu,

gdyby nie obecność Seginusa, który gdyby tylko usłyszał jego jęki, miałby

kolejny powód na wyśmiewanie go w przyszłości.
- Najwyraźniej nie

zrozumiałeś mojej lekcji o szacunku. Widać potrzebny był ci przykład tego,

co się może stać, gdy się nie przestrzega pewnych reguł.
Seginus

uśmiechnął się tępo – nadal był lekko oszołomiony po zaserwowanych mu

wcześniej uderzeniach. Po twarzy spływały mu strużki krwi, a na policzkach i

czole wyraźnie zaczynały się zaznaczać pręgi. Gdyby Kruk miał jak się

odezwać, zapewne oznajmiłby złośliwie Seginusowi, ze i on wreszcie może się

pochwalić paskami na gębie.
- A teraz chciałbym, żeby Diego razem z

tamtymi trafił do naszych klatek. Nie chciałbym, aby ponownie powtórzyła się

sytuacja, jaka miała miejsce parę godzin wcześniej. Czy to jasne Kruk? Tym

razem chcę widzieć całą szóstkę, a jeśli nie to pomyślę nad tym, któremu z

was wypalić dziury na czole.
Mężczyźni pokiwali głowami i zniknęli w

ciemnościach. Potem było już tylko słychać jęki Seginusa staczającego się po

schodach, z których najwyraźniej zepchnął go Kruk…
Jade^_^
Postarałaś się avuś... na prawdę się

postarałaś
part jest zaczepisty... trochę się w nim dzieje, jest się z

czego pośmiać..
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'

/>
po prostu świetne
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'

/>
avalanche
Ten part jest trochę dziwny i w dużej

częsci opisowy - tak musi być. Pojawia się tu nowa postać, której jeszcze

nie do końca dopracowałam, no ale myślę, że będzie nastepną ciekawą postacią

Zakonu =) Jej charakter może się wydawać później trochę skomplikowany, ale

to z powodu pewnej odmienności charakteru. Ta postać będzie takim jednym z

pierwszych przykładów na to, że Zakon składa się nie tylko z samych zabójców

i innych maniaków, ale także z ludzi, których moc wcale nie musi polegać na

sile mięśni i umiejętności władania mieczem czy kosą - ale na sile umysłu i

tego co można nazwać niezdrowym dążeniem do celu za wszelką cenę.



Postanowiłam dać taki wstęp, bo potem mi wylatujecie, że jest nudny

part, że nie rozumiecie czegoś. Macie już jako taki zaczątek na czym będzie

polegać rola tej postaci i myślę, że może nie zaśniecie. Nie zawsze bowiem

trzeba na siłe wplatać akcję - ten part akcji nie wymaga i ma zadanie

informujące =)

Part 70

- Tracę cierpliwość do tego

wszystkiego, rozumiesz?
Po nieprzyjemnym spotkaniu z Krukiem i

Seginusem, Antares pomyślał, że sprawy zaczynają biec nie po tym torze, co

powinny. Plan zabicia Remisa nie powiódł się, mimo iż wszystkie znaki na

niebie i ziemi wskazywały na to, że wszystko pójdzie gładko. Był przekonany,

że już prostszej roboty dla Kruka nie mógł wymyślić. Mylił się.
- Pan

Horovitz jest całkowicie pod naszą kontrolą. Jest tak zachłanny na złoto, że

nawet nie zauważył, że monety, jakie mu dajemy są fałszywe. Wzięliśmy

metalowe krążki, wybiliśmy na nich odpowiednie nominały i podkolorowaliśmy

je odpowiednio.
- Wiedziałem, że z nim będę mieć najmniejsze problemy.

Jednakże niepokoją mnie sprawy, które skończyły się porażką, chociaż –

zaakcentował Antares – powierzyłem je osobom, których zawsze ceniłem

za profesjonalizm. Teraz jednak wiem, że nawet najlepsi ludzie nie są w

stanie zagwarantować mi pełnego sukcesu.
- Panie, sądzę, że jeszcze nie

wszystko stracone. Mamy nadal parę asów w rękawie. – zapewnił go

rozmówca.
- Teraz mój plan muszę oprzeć na tym, co do tej pory uznawałem

za mało istotny, Taurynie. Będzie to wielce ryzykowne, ale nie mam nic do

stracenia. Choć po ostatnich niepowodzeniach moich ludzi, nie powinienem

tego mówić, jednak chcę ci pogratulować tego, jak gładko sobie poradziłeś z

Horovitzem.
Tauryn miał zamiar zaprotestować, gdyż nie czuł się

szczególnie dumny z wykiwania osoby tak durnej, za jaką uważał niewątpliwie

dyrektora Akademii. Antares powstrzymał go jednak, unosząc do góry rękę na

znak, aby powstrzymał się od ewentualnych sugestii na temat tego, co dowódca

Zakonu powinien uznawać za powód do dumy czy też hańby.
- W związku ze

zmianą planów, chciałbym ci powierzyć zadanie. Od razu zaznaczam, że od jego

wykonania zależy cała nasza przyszłość – położył swemu podwładnemu

rękę na ramieniu – Jesteś gotów przyjąć wyzwanie?
Tauryn bez

wahania przyjął propozycję, której zakończenie sukcesem, na pewno

przyczyniłoby się do prestiżu jego osoby i zapewne rychłego awansu na wyższe

stanowisko. Był osobą ambitną, dlatego nigdy nie zastanawiał się nad

trudnością powierzanych mu zadań – zawsze lubował się w tych

najtrudniejszych, ponieważ nigdy nie zawodził w ich rozwiązaniu.


Antares nie przypadkowo powierzył Turynowi zadanie pozyskania sobie poparcia

Horovitza. Wydawało się to bardzo banalne, jednakże Turyn posiadał

umiejętność, której żaden z jego pobratymców nie miał tak doskonale

rozwiniętej jak on – był, bowiem znawcą ludzkiej natury. Jego

działania zawsze, bowiem opierały się na psychologicznym rozpracowaniu

przeciwnika. Dodatkowo potrafił zawsze bezbłędnie wyczuć zamierzenia ofiary,

świetnie potrafił przewidywać jej następne ruchy, co zawsze stawiało go

ponad nią i dzięki czemu nigdy nie przegrywał. Nikt tak dobrze nie znał się

na ludziach jak on – znał zasady działania umysłu poszczególnych osób

na podstawie krótkiej rozmowy z nimi. Nawet w tej chwili, gdy rozmawiał ze

swym dowódcą, analizował każde jego wypowiedziane słowo, każdy jego ruch i

spojrzenie – tak budował informacje o człowieku - na podstawie

wnikliwych obserwacji.
Było jednak coś, co stępiło jego zmysł oceniania

ludzi – nie chodziło o to, że się mylił, jednak o to, że jego

umiejętności zubożały z porównaniu, gdy był u szczytu swej

„mocy”. Kiedyś bardzo szybko analizował dane, jakie podświadomie

przesyłali mu jego rozmówcy – obecnie bazował na wynikach swych

wcześniejszych obserwacji, próbując skutecznie dopasować przypadek nowo

poznanego człowieka z przypadkiem, z którym miał wcześniej do czynienia.

Często, bowiem kazano mu „badać” osoby o bardzo

charakterystycznych cechach – zazwyczaj chodziło o łgarzy, chciwców,

morderców itd. Tauryn zwykł mawiać, że są to klasyczne przypadki, więc nigdy

długo nad nimi nie musiał się rozwodzić i zazwyczaj trafnie przepowiadał, co

siedzi w umyśle danego delikwenta. Takie zadania doprowadziły, że nie

rozwijał swych umiejętności poprzez poznawanie innych, ciekawych osobowości.

Początkowo bardzo ubolewał nad tym, jednakże później stało mu się to

zupełnie obojętne – stracił zamiłowanie. Nie potrafił już się cieszyć

z nowo odkrytego działania zaskakującego umysłu. Do dziś pozostał mu jednak

ten mechaniczny zmysł oceniania ludzi. Nigdy nie odwracał oczu od swego

rozmówcy i zawsze mimo woli kodował sobie, jaki dana osoba ma sposób

wypowiadania się, jak duży zasób słów posiada, jakich słów używa

najczęściej, w jakich sytuacjach się denerwuje czy też raduje i tym podobne.

Dla normalnego człowieka takie myślenie podczas zwyczajnej rozmowy mogłoby

doprowadzić do rozdwojenia jaźni, z powodu nadmiaru informacji i skupianiu

swej uwagi na wielu rzeczach naraz, lecz dla Tauryna było to całkiem

normalne.
Tym, co zahamowało rozwój umiejętności Tauryna był posłanie

go na nauki do ludzi, których codzienna praca polegała na fałszerstwie,

podrabianiu pieniędzy, obrazów i innych wartościowych rzeczy. Jedyne, co go

ciekawiło w swej nowej pracy, był fakt, że poszerzył horyzonty swej wiedzy o

sztuce – co prawda w kierunku jaki nie wydawał się chwalebny, ale

zawsze było to coś. Parę lat praktyki zrobiło z niego najlepszego fałszerza,

ale także faceta, który zaczął myśleć jak jego mistrzowie, czyli Zakonnicy.

Jedyne szczęście, jakie go spotkało polegało na tym, że nigdy nie musiał

mieć styczności z ludźmi pokroju Orfeusza czy Kruka – a więc tymi,

którzy zajmowali się w Zakonie tym, co najważniejsze, a więc zabijaniem i

mordowaniem. Jego pozycja w Zakonie klasyfikowała się jako „wielce

użyteczna praca umysłowa”, dlatego też zwolniony był z masowych akcji

pościgów za ofiarą i zarzynaniem jej ku ogólnej uciesze współbraci.


Pomimo wielu lat spędzonych w Zakonie, nie figurował on nigdy na kartach

ludzi zajmujących się ściganiem Zakonników. Uważano go za osobę stwarzającą

małe zagrożenie społeczne. Bardziej, bowiem interesowano się psychopatami

mordujących niewinnych obywateli, niż fałszerzem. Wydawało się to nawet

logiczne – facet przecież nie zabijał ludzi, a więc można go było

skreślić. Było to nie do końca słuszne założenie. Nikt, bowiem nie

pofatygował się nigdy by pogrzebać w dokumentach Tauryna i wnikliwiej

przyjrzeć się jego historii. Gdyby, choć jedna osoba w rządzie zadałaby

sobie ten trud, na pewno inaczej patrzono by na tego człowieka. Nie należy,

bowiem ignorować kogoś, kto kiedyś rozpracował plan działania tajnej

organizacji Navaget, doprowadził do ujawnienia tajnych informacji, które w

przyszłości pomogły wymordować jej członków. Wszystko przez chorobliwą

ambicję…
- Co mógłbym uczynić dla ciebie, mój panie?
- Musisz

doprowadzić Horovitza, by opuścił razem ze wszystkimi Akademię…żeby ją

zniszczył…- wyszeptał podnieconym głosem Antares - Chcę, żeby

zamczysko opustoszało…wiało pustkami…żeby mróz przeszywał

każdego, kto odważy się powrócić w jego mury…chcę go mieć na

własność…
- Doskonale rozumiem – odpowiedział spokojnym tonem

Tauryn – Ma zamknąć ją?
- Nie. Życzyłbym sobie, żeby doprowadził do

morderstw. Skłoń go to tego Taurynie, a obiecuję ci sowitą zapłatę za twój

trud.
- Mam go podżegać do tego by zamordował paru uczniów? –

spytał zaniepokojonym głosem.
- On ma oszaleć Taurynie. Chyba potrafisz

nim tak zmanipulować, aby był ci posłuszny? – podpytał sprytnie

dowódca.
- Ależ oczywiście, ze potrafię. To dla mnie żaden problem.

Chciałbym się jednak wymienić pewnymi uwagami, jeśli można. Otóż, zastanawia

mnie, czy ma sens nakłanianie tego kretyna, aby mordował uczniów? Władze

uznają, bowiem go za niepoczytalnego i każą usunąć, a na jego miejsce

wstawią nowego.
- Nie wstawią. Bo to nie jego będą podejrzewać.
- A

więc kogo?
- Ducha, Taurynie. Naszego drogiego, Simona. Wyniosą się

stamtąd szybciej niż się tego spodziewasz. Nikt nie będzie walczył z

niematerialnym geniuszem zbrodni, na jakiego go wykreujemy – zatarł

ręce z zadowoleniu.


Jade^_^
nooo widzę, że zaczynasz inaczej

podchodzić do ficka
jak się już psycholog pojawił, to będzie niezła jazda


src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'

/>
znam z własnego doświadczenia życiowego (nie

fickcyjnego)
jak się grę psychologiczną wprowadza, to mniej wtajemniczony

umysł (czyt. poryty mózg z jeszcze bardziej zrytą psychą) się w tym

gubi
ale nie ma to jak my, nie ava?
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/laugh.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='laugh.gif'

/>
takie pytanie... skąd Antares i reszta wiedzą o Simonie?

avalanche
już ci wytłumaczyłam ^^ ale wyjaśnię jakby

ktoś inny miał wątpliwości

Antares - ma parę lat na karku, zdążył

poznać taką osobę jak Simon (nie wiem czy osobiście, ale na pewno o nim

słyszał - zalazł mu za skórę swoimi pomysłami XD)

Tauryn - tak jak

wspomniałam w ff, rozpracował Navaget, więc tez miał styczność z Simonem (to

samo co w nawiasie wyżej)

Psychologiczne gierki nie ma co XD ale ja

pomysłu nie mam =) trzeba będzie nad tym pogłówkować.
avalanche
Dobra wy szczupaki macie tą zakichaną

Akademię XD i tych świętoszków (pełny skład pewnie w następnym parcie albo

za dwa). Jestem przybita i strasznie mi łeb nawala. Part jest krótki i można

w nim wyczuć wpływ mojego humorku.

Tak poza tym pojawia się kolejna

nowa postać - na razie tylko wspomniana, ale w następnym parcie będzie coś

więcej. Mogę powiedzieć, że co do "tej" postaci mam bardzo

pozytywne emocje i wydaje mi się, że będzie jedną z ciekawszych (może

najciekawszych) z ramienia jak to określacie - tych dobrych. Poza tym powiem

tylko tyle, że jak ktoś będzie mieć skojarzenia z brzmieniem jego imienia i

nazwiska to to nie będzie przypadek XD Zresztą potem wam powiem - nawet jego

ksywa będzie się z tym skojarzeniem bezpośrednio łączyć.

Miłego

melancholijnego czytania życzę albo jak tam sobie chcecie. jutro mam

zawalnony dzień (klasówka z fizy i odpowiadanie z chemii + 2 angielskie + PO

+ biologia + polski + niemiecki. Pomódlcie sie za mnie ludzie dobrej troski)

W czwartek natomiast poprawa z matmy a za tydzień w środę "mała

matura" - tez z matmy. Od razu uprzedzam, że nie chodzę do klasy

maturalnej jakby kto miał skojarzenia. Mój matmatyk ma własny tajny

system...

Part 71

Jakkolwiek niedorzecznie brzmiałoby

stwierdzenie, aby zrobić z dobrotliwego ducha sprawcę morderstw, Tauryn

podjął się zadania. Niespodziewanie pojawiła się szansa na to, by sprawdzić

jak kretyn pokroju Horovitza, da się szybko omamić i zwariuje. Jeszcze nigdy

Tauryn nie musiał nikogo doprowadzać do szaleństwa, jednak, czego nie robi

się dla dowódcy i dla zaspokojenia własnych ambicji, by udowodnić, że jest

się najlepszym...
Antares szczegółowo wytłumaczył, na czym ma polegać

plan, jaki przygotował. Tauryn z rosnącym napięciem słuchał jego wypowiedzi,

w której aż roiło się od makabrycznych opisów morderstw, jakich w

przyszłości miał dokonać Horovitz. Co prawda mało obchodziło go jaką

satysfakcję można czerpać z zabijania, ale z wrodzonej uprzejmości nie

pokazywał jak nużą go te wizje dzieciaków z pokiereszowanymi ciałami.

Interesowało go natomiast to, w jaki sposób będzie oddziaływać na swą

ofiarę. Antares zgodził się na pewną swobodę działania ze strony Tauryna,

jednak zastrzegł, aby nie przedłużał niepotrzebnie akcji, gdyż nie ma czasu

na jego wyrachowane gierki psychologiczne.
Po skończonej rozmowie

Antares podał mu rękę na pożegnanie i zatopił się ponownie w rozmyślaniach

na temat tego, co ma się zdarzyć w niedalekiej przyszłości.

Podczas,

gdy Zakon knuł szatańskie plany zagłady, w oddalonym o wiele kilometrów

innym zamczysku, toczyło się zwykłe, można rzec monotonne życie uczniów

Akademii. Wszystko zdawało się tu wyglądać po staremu – zwyczajni

uczniowie wstający zwyczajnie o tej samej porze i zwyczajnie udający się na

niezwyczajne lekcje, swych niezwyczajnych nauczycieli, pośród których prym

niezwyczajności wiódł nie, kto inny, jak profesor Twintower.
- Kolejne

spóźnienie Karlsen – skrytykował ucznia, który właśnie wpadł po klasy

– Trzeba ci załatwić specjalne budzenie, czy może łaskawie ruszysz

tyłek i nie będziesz się wylegiwał w łóżku do późna?
- Przepraszam panie

profesorze, to się więcej nie powtórzy – wyrecytował z pamięci.

Codziennie wciskał tę samą bajeczkę. Twintower rzadko miewał odruchy

dobroci, jednak tym razem powstrzymał się od wywalenia Michała za drzwi, co

robił codziennie, od kiedy Michał zaczął się spóźniać na jego lekcje. Tym

razem wyglądało na to, że ulitował się nad nim i pozwolił zająć miejsce w

klasie, aby wysłuchał wykładu, jaki dziś przygotował.
Michał sprawiał

wrażenie nieobecnego. Machinalnym ruchem otworzył stronę książki, o jaką

prosił ich profesor a później udawał, że robi notatki. Rysował nic

nieznaczące bazgroły, zamalowując całą kartkę zeszytu czarnymi liniami,

niechlujnie ze sobą połączonymi w napis: Anarchia – droga ku wolności

uciśnionych obywateli.
Twintower, który zazwyczaj lubił się przechadzać

po klasie w czasie swych wywodów, kątem oka zauważył napis widniejący w

zeszycie Karlsena. Od razu przypomniał sobie, kto wygłasza takie hasła na

korytarzu i zamalowuje nimi szkolne klatki schodowe i poprzysiągł sobie, że

przy najbliższej okazji utnie sobie małą pogawędkę z pewnym uczniem ze

starszej klasy – czołowym anarchistą Akademii.

Michał od

dłuższego czasu wykazywał oznaki depresji, która nękała go od momentu

porwania jego przyjaciół przez Zakonników. Początkowo trzymał się dzielnie,

jednak po krótkim czasie zaczął się podłamywać. Gnębiły go różne myśli,

miewał ataki melancholii, żył w ciągłym stresie i na dodatek musiał się

użerać z Radkiem, Laurą i tym klubem kretynów z kółka filozoficznego.

Stanowczo dla jednego człowieka to było za dużo. Czuł się bardzo samotny i

zraniony, gdyż paru uczniów chciało sobie zrobić z niego kozła ofiarnego do

dręczenia. Pomimo, iż zawsze udało mu się wyjść obronną ręką z tych

nieprzyjemnych sytuacji, to zawsze potem miał „skopany”

dzień.
Kiedyś na korytarzu natknął się na dziwnego chłopaka, który

spray’em wypisywał na kamiennych ścianach napisy, w których pojawiły

się słowa wolność i wyzwolenie, a wśród nich – anarchia. Obok widniał

rysunek litery A zamkniętej w kółku.
Bardzo zaintrygowało go to, co

robił ten chłopak – na takie wyskoki malowania ścian zawsze pozwalał

sobie Wiktor, ale Michał nigdy nie widział, aby ktoś oprócz jego przyjaciela

ktoś inny zajmował się tym nielegalnym precedensem. Widać musiała tu działać

tak zwana siła wyższa – Twintower.
Wtedy rzeczywiście na schodach

pojawił się Twintower. Wymienił kilka słów z owym uczniem i ku

niezadowoleniu młodego grafficiarza, napis wtopił się z mur nie

pozostawiając po sobie żadnego śladu. Twintower jednak nie wiedział, że tuż

po jego odejściu właściciel farby z puszki ponownie przyczynił się do

zabrudzenia ścian nowym napisem.
Po tamtym „spotkaniu”,

Michał jeszcze wiele razy był świadkiem produkowania się młodego artysty na

ścianach. Parę razy o mało nie doszło do podobnej sytuacji, kiedy to po raz

pierwszy spotkał tego dziwnego chłopaka, a więc do pojawienie się znienacka

zza rogu Twintower’a. Widać było jednak, że od tamtej pory ten

wycwanił się i jak dotąd profesor mimo usilnych starań wykrycia choćby

kropelki farby nie zauważył niczego podejrzanego.
Kim był ten chłopiec?

Michał wiedział, że chodził do starszej klasy i miał osiemnaście lat. Był

wysokim brunetem z rozwichrzonymi włosami z ciemną karnacją skóry i ubierał

się na czarno. Jego ubrania zawsze pokrywały jakieś naszywki a na ręku nosił

czarną, skórzaną pieszczochę. Poza tym sprawiał wrażenie całkiem miłego, ale

z całą pewnością nie do końca normalnego.
Nazywał się Arthanius Aniel

i był anarchistą.
Mordoklejka
Świetny part!
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/cool.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='cool.gif'

/>
Jak zwykle zresztą!
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'

/>
Cos mi sie ta nowa postać z Aniołkami kojarzy, ale czy

tak bedzie to nie wiem!
avalanche
pisałam to w WordPadzie bo nie mam jeszcze

zainstaowanego Office'a ( więc i Worda) po przeczyszczeniu dysku.



Part 72

W Akademii wyczuwało się niezdrową atmosferę.

Odnosiło się wrażenie, że coś jest nie tak jak być powinno. Szczególną uwagę

zwracało zachowanie niektórych z profesorów.
Profesor Grey, od chwili

porwania uczniów przez Zakonników stał się rozdrażniony i zasępiony. Doszło

nawet do sytuacji, gdy publicznie zarzucił swemu koledze po fachu -

profesorowi Shepardowi - że to on ponosi odpowiedzialność za to, co się

stało z uczniami. Sytuacja była na tyle nieprzyjemna, że z trudem odsunięto

obu panów do siebie, gdy skakali sobie do gardeł.
Często dochodziło do

sprzeczek na tle wydarzeń z przed paru tygodni i zawsze kończyło się to tym,

że obie strony konfliktu nie odzywały się do siebie, a na wspólnych

posiłkach nie widywano ich na stołówce - wszyscy bowiem jadali w swoich

pokojach i zamykali swoje gabinety na czas sjesty, by nikt im nie mącił

spokoju.
Nawet lekcje z nauczycielami, którzy popadli wcześniej w

awanturę, były nie do zniesienia. Lekcje bowiem były sztywne i niekiedy

prowadzone z dyktatorskim zapałem doprowadzenia do ślepego posłuszeństwa i

nie dyskutowania z wykładowcą. Luźne dyskusje, jakie często odbywały się na

lekcjach prof. Grey'a zdawały się być już tylko mglistym wspomnieniem

dawnych czasów. Z twarzy młodego profesora znikł uśmiech ustępując miejsca

twardemu spojrzeniu i obojętnej postawie wobec wszystkich, którzy odważyli

się do niego odezwać bez pozwolenia.
Profesor Grey nadal miał w

pamięci epitet jaki padł z ust Sheparda i od tamtej pory jego zły humor

szerzył się niczym zaraza. Co prawda, sprawiał wrażenie jakby chciał stać

się trochę milszy, chociaż wobec swych podopiecznych, ale mimo tego nie

potrafił tego zmienić.
Jedynym, który wydał się odporny na to

wszystko, był Twintower. Jego wiecznie skwaszona mina i niechęć do przejawów

dobroci z jego strony, wydawała sie nareszcie znaleźć tło do swych działań.

Uczniowie jednak chodzili przygnębieni nawet bez jego wrednych docinków, co

w pewnym sensie nieco deprymowało starego profesora. Na jego lekcjach

panowała senna atmosfera, ale bynajmniej nie z powodu wywodów jakie miał

nieraz w zwyczaju wygłaszać, ale dlatego, że żaden z uczniów nie

przeszkadzał mu gadaniem, chichraniem, rzucaniem w niego samolocikami z

papieru czy nawet niewinnym bazgraniem po ławkach. Wszyscy siedzieli

grzecznie, wyprostowani na twardych krzesłach i nie okazywali żadnej ochoty

do psocenia.
Początkowo Twintowerowi odpowiadał ten stan rzeczy -

wreszcie mógł się spokojnie realizować na lekcjach, bez obawy na bezczelne

przerwanie mu jego wykładu. Uczniowie z anemicznym wyrazem twarzy notowali

ważniejsze rzeczy i tępym wzrokiem wpatrywali się na swego nauczyciela,

wyglądając przy tym jak bezmózgie zombie. Nie wybuchały już głosy oburzenia,

gdy Twintower celowo stawiał niższy stopień, za brak najmniejszego,

aczkolwiek jego zdaniem - naistotniejszego szczegółu będącym kluczem całej

teorii. Uczniowie bez żadnego rozżalenia przyjmowali do wiadomości, że nie

mogli otrzymać lepszej oceny. Sprawiali wrażenie jakby im w ogóle nie

zależało na ocenach, co oczywiście Twintower wytknął im kiedyś podczas

jednej z jego lekcji. Usłyszał wtedy w odpowiedzi, że nie obchodzą ich oceny

bo ich kryteria przyznawania są niejasne a wystawiający je nauczyciel daje

je według własnego widzimisie, oraz że "władza" ma zawsze fałszywy

pogląd na stan wiedzy ucznia.
Po raz pierwszy w jego karierze

zaniepokoił go taki stosunek do nauki. Patrzył z niedowierzaniem po twarzach

uczniów, którzy bez emocji zaaprobowali wypowiedź ich kolegi, nie

sprzeciwiając się jej. Oni rzeczywiście tak myślą - podpowiedział mu wtedy

głosik w jego głowie. I ten sam głos, dodał potem - "to nie jest

normalne Howardzie"...

Drugą osobą po Twintowerze, która

bynajmniej nie zaliczała się do grona rozłoszczonych ani do grona

przygnębionych, był Arthanius - jedyny uczeń, który nie popadł z masową

depresję. Twintower nie wiedział, czy cieszyć się z tego powodu, jednak w

ostatecznym rozrachunku, łamiąc zasady swojego kodeksu bycia niemiłym dla

każdego ucznia, "normalność" Arthaniusa w pewnym sensie podniosła

go na duchu. Pomimo tego, że oficjalnie nie znosił każdego, którego miał

przyjemność kiedykolwiek uczyć, to jednak chłopak ten zaliczał się do

wąskiego grona tych uczniów, których w głębi serca stary profesor lubił, ale

nigdy im tego nie okazywał. Sądził bowiem, że taka informacja mogłaby

zaszkodzić i wywołać u jego "ulubieńców" niezdrową pewność siebie

i jeszcze większe rozhulanie z powodu takiego zaszczytu. Nie ulegało

wątpliwości, że Twintower darzył wewnętrzną sympatią największych łobuzów i

dziwaków, z jakimi miał styczność i nawet pomimo najsroższych kar dla nich,

istaniała między nimi niewidzialna więź i ukrywany wzajemny szacunek.


Arthanius był dość specyficznym uczniem. Cechował go niesamowity upór i

przeświadczenie, że zawsze ma rację, nawet gdy jej nie ma. Jednakże, tym co

go wyróżniało spośród innych było jego zamiłowanie do anarchizmu. Buntował

się przeciwko każdej formie wywierania na nim presji czy próbie

podporządkowania go sobie poprzez inną osobę. Nie znosił ograniczeń i

bynajmniej posiadał inny system wartości - dla niego najważniejsza była

wolność...świadomość bycia wolnym człowiekiem, któremu nie narzuca się z

góry ustalonych zasad i reguł ustalających jakość, formę i styl, w jaki ma

żyć.
Twintower był osobą, z którą Arthanius najczęściej wdawał się w

dyskusje. Obaj zawzięcie bronili swoich stanowisk i nigdy nie dawali się

przekonać do racji drugiego.
- Arthanius zostań - wzrok profesora padł

na pakującego się właśnie chłopaka w ostatniej ławce. Profesor odczekał, aż

cała klasa zmizerniałych osiemnastolatków wywlecze się sali i dopiero wtedy

przystąpił do rozmowy. Podszedł wolnym krokiem do siedzącego w ławce

Arthaniusa, trzymającego przed sobą napakowany plecak. Twintower był pewny,

że znajdują się tam nie tylko książki ale także coś nielegalnego - o co

zresztą narazie nie miał zamiaru go oskarżać, bowiem nie o tym chciał z nim

rozmawiać. Na rewizję rzeczy osobistych przyjdzie jeszcze pora...
-

Pamiętasz jak rozmawialiśmy o malowaniu na ścianach, Arthanius? - zapytał

spokojnie, siadając na ławkę, naprzeciw siedzącego ucznia.
- Pamiętam -

odparł chłopak.
- Pamiętasz może co wtedy powiedziałem?
- Pan profesor

był łaskaw zwrócić mi uwagę, że to jest miejsce publiczne i nie życzy sobie,

abym obnosił się ze swoją ideologią - powiedział z pamięci i po chwili dodał

- To było niesprawiedliwe panie profesorze i pan o tym dobrze wie. Mam prawo

wyrażać swoje poglądy.
- Powiedz mi Arthanius. Myślałeś kiedyś o tym,

żeby inni się do ciebie przyłączyli? - zapytał profesor, ignorując

wcześniejszą uwagę o jego wielkiej niesprawiedliwości.
- Nie jestem tanim

nawoływaczem, który sądzi, że aby osiągnąć swój cel musi do tego zwołać

grupę ludzi i nakłaniać ich do narzucania innym swoich poglądów. - żachnął

się Arthanius.
- To ty tak myślisz. Fakty są inne.
- Pan profesor

będzie mi łaskaw przedstawić te 'fakty' - poprosił znudzonym tonem.


Twintower podał mu zeszyt, który do tej pory leżał za nim i podał go

Arthaniusowi.
- Przejrzyj go - zachęcił.
Arthanius przewertował

szybko kartki, ziewając ostentacyjne.
- Zaistne ciekawe. Czyżby to był

zeszyt jakiegoś pierwszaka? - spojrzał na pierwszą stronę zeszytu - No tak,

miałem rację. Michał Karlsen, klasa pierwsza - przeczytał.
- Bądź łaskawy

spojrzeć na ostatnią lekcję.
Kartki zeszytu ponownie zostały wprawione

w ruch, zatrzymując się tam, gdzie nakazał mu spojrzeć Twintower. Na całej

stronie widniał napis " Anarchia – droga ku wolności uciśnionych

obywateli".
- Przekraczasz pewne granice Arthanius - powiedział

srogim tonem Twintower.
- Co mnie obchodzi co ten dzieciak pisze w

zeszycie? Panie profesorze, bądźmy poważni, bo to co mi chce pan wmówić to

jest jakaś paranoja.
- A co ja chcę ci wmówić Arthanius?
- Pan

profesor myśli, że kładę jemu do głowy regułki anarchistyczne, uczę jak

zorganizować manifestację i pewnie jeszcze tego co to jest czarny blok. A ja

panu odpowiem: bujda. Nikogo nigdy nie namawiałem. Jak chce sobie szczeniak

zostać anarchistą to jego wola i mi nic do tego.
- Robisz to poprzez

swoje działania. Oni nie mają na tyle zdrowego rozsądku, aby podchodzić do

sprawy tak jak ty.
- Miło mi to słyszeć panie profesorze. Niech

pomyślę...tak, to chyba pierwsze uznanie pod moim adresem z pana ust. Nie

chcę nic sugerować, ale pan się chyba źle czuje. - uśmiechnął się

nieznacznie, odwracając głowę lekko w bok.
- Uświadamiam cię tylko, że

możesz wyrządzić szkody takim postępowaniem - parł dalej Twintower ze

śmiertelnie poważną miną.
- Czym? Malowaniem na ścianach symbolu

anarchii? - parsknął śmiechem.
- Tobie wydaje się to niewinne. Oni jednak

zaczynają to odbierać, jako nawoływanie do buntu.
- Chwila moment!

Pan profesor myli...
- Nie mów mi co mylę Arthanius! - wrzasnął

Twintower, usadzając z powrotem na miejsce podnoszącego się już z miejsca

oburzonego osiemnastolatka.
- Jest pan śmieszny - wysyczał przez zęby

Arthanius.
- Nie pozwalaj sobie. Nie rozumiesz, że te dzieciaki odbierają

wszystko tak jak chcą to widzieć? Myślisz, że z czym kojarzy się anarchia u

człowieka, który nie miał z nią nigdy styczności?
- Szczerze? Z

wolnością - odparł uczeń.
- Mylisz się. Anarchia kojarzy się powszechnie

z chaosem, nieporządkiem i brakiem władzy.
- To pana osobiste zdanie,

które nie reprezentuje głosów innych. Pan ma jedynie przeświadczenie, że oni

tak myślą.
Arthanius wydawał sie być powoli znudzony tłumaczeniem

upartemu profesorowi, że się myli i tym kompletny brak porozumienia.
-

Nie bronię ci, żebyś ty był anarchistą, ale uprzedzam - szkoła to nie

miejsce do propagowania haseł wolnościowych i jeśli zobaczę u jeszcze

jednego ucznia podobne napisy - pomachał mu przed nosem zeszytem - to

ostrzegam, że wyciągnę z tego daleko idące konsekwencje, których ostatnim

punktem będzie wydalenie z Akademii.
- Nie ma pan prawa do tego - zerwał

się z ławki - Pan się trzyma swojego bezmyślnego systemu, gdzie jedna

wyróżniająca się jenostka jest gnojona za to, że myśli inaczej!
-

Arthanius uprzedzam...
- Mam w nosie pana uprzedzenia! Nie obchodzi

mnie to co sobie pan myśli! Nie ma pan zielonego pojęcia o sprawach,

które mi pan tu mówi i śmie mi pan jeszcze grozić! Do jasnej cholery mam

już tego dosyć! - wykrzyczał prosto w twarz staremu człowiekowi. Ten

jednak ani drgnął.
- Coś jeszcze panu powiem - uspokoił nieco swój ton -

Ja nigdy nie działałem przeciwko panu. Nie popieram skrajności, jakie mi pan

tu przedstawił - nigdy nie nawoływałem ludzi, żeby przeprowadzili szturm na

rząd i obalili ich siłą. Pan mi natomiast wmawia, że malując na ścianach,

podrzegam ich wszystkich, żeby z dnia na dzień zbuntowali się najpierw

przeciwko nauczycielom, a potem żeby wywołali zamieszki na ulicach.
-

Jesteś za młody na pouczanie mnie! - wrzasnął pryskając śliną - Za dużo

sobie pozwalasz! Nie masz pojęcia do czego możesz doprowadzić! To

zaszło już za daleko! Myślisz, że nie widziałem tego ostatniego napisu?

- wysapał.
- A więc to o to chodzi... - zmrużył oczy Arthanius - Nic panu

do tego.
- Będzie mi "do tego" dopóki to się będzie pojawiało

publicznie. Ale dość! - walnął pięścią w blat - Od dzisiaj będziesz miał

codzienne rewizje w pokoju. Rozumiesz?! Przetrząsnę cały pokój i jeśli

znajdę w nim coś co mi się nie spodoba to możesz się spodziewać zawieszenia

w prawach ucznia oraz pisemnego zaproszenia rodziców do szkoły!
-

Odrażająca próba ograniczenia wolności - warknął Arthanius.
- Wyjdź -

profesor złapał za zeszyt, wbijając w nie swoje żylaste palce i pokazując

drugą ręką drzwi uczniowi. Arthanius chwycił za swój nienaturalnie wypchany

plecak i opuścił salę, pozostawiając Twintowera samemu sobie.
Profesor

skierował się w stronę katedry, gdy nagle poczuł ból. Złapał się w miejscu,

gdzie było serce, krzywiąc się się przy tym bardzo.
- Cholerny

szczeniak.. - wyspał, łapiąc się za oparcie najbliższego krzesła. Czuł, że

zaczyna mu drętwieć ręka i że kłujący ból w okolicach mostka zaczyna

promieniować w okolice pleców. Nie mógł złapać oddechu a pot spływał mu

strużkami po twarzy. Twintower starał opanować swój strach, ale nie potrafił

- lęk wraz z bólem przepełniały jego ciało, narastając coraz bardziej i

bardziej.
Nagle krzesło przewróciło się, a trzymający się za nie

profesor, osunął się na ziemię...
avalanche
mam nadzieję, że nie zostawicie mnie

zupełnie bez komentarzy...

Part 73

- Panie profesorze...panie

profesorze, czy pan mnie słyszy? - nawoływał ciepły kobiecy głos.
- Tak -

odrzekł słabo profesor.
- Proszę odpoczywać - powiedziała uspokajającym

tonem, nakrywając go bardziej kołdrą.
- Co mi się stało? Pamiętam tylko,

że mnie zabolało..oo tu - wskazał dłonią - i nagle zrobiło mi się ciemno

przed oczami. Taki straszny ból...
- Miał pan zawał - powiedziała cicho

doktor Grajewska.
- Co? - skrzywił się w niedowierzaniu.
- Musi pan na

siebie uważać. Takie zawały spowodowane są najczęściej silnymi przeżyciami

emocjonlanymi, bądź...
Twintower jakby się wyłączył - "silne

przeżycia emocjonalne" - przypomniały mu co tak bardzo go zdenerwowało.

Wydawało mu się prędzej zawału dostałby przy Wiktorze niż przy

Arthaniusie.
- Proszę mnie zostawić samego - spojrzał na kobietę

zmęczonym wzrokiem - Chcę być sam...
Doktor Grajewska z pewnym oporem

wypełniła wolę profesora. Sprawiała wrażenie zatroskanej i przejętej, której

trudno było zostawić pacjenta po tak ciężkim zawale. Profesor jednak nie

życzył sobie w tym momencie żadnego towarzystwa. Gdy drzwi zamknęły się

cicho, a smuga światła wydobywająca się z korytarza zniknęła zupełnie,

Twintower obrócił się na bok i zaczął rozmyślać.
Natrętne obrazy

przelatywały przez jego głowę w towarzystwie odbijającego się głosu

Arthaniusa. Zapamiętał każdy szczegół z tej rozmowy, każde skrzywienie na

twarzy tego młodzieńca i ten niezdrowy błysk w oczach.
Dlaczego ten

chłopak jest taki trudny do zrozumienia...Dlaczego on, stary i doświadczony

profesor, który na swoim koncie miał gorsze przypadki, nie może rozgryźć co

siedzi w głowie tego dziwnego osiemnastolatka...
Nigdy...ale to nigdy

nie wybaczy sobie, jeśli popełni ten sam błąd co kiedyś. Wtedy

zbagatelizował problem...nie potrafił pomóc na czas. Chłopak był tak samo

uparty i zacięty, a jego problem...jakże podobny do tego teraz. Zaczęło się

niewinnie a skończyło się tak jak przypuszczał, że się może skończyć. Niczym

raczkujące dziecko, które zabłądziło we mgle i doszło tam dokąd dojść nie

powinno. Bagno z którego nie ma odwrotu...które wciąga...które dusi i zamyka

w swej toni...
Wspomnienie Remisa niczym drzazga wbijała mu się

głęboko w podświadomość i nie dawała o sobie zapomnieć. Zawsze tak było - w

najtrudniejszych chwilach jego umysł przywoływał wspomnienie tego

biało-włosego chłopaka odnoszącego się do wszystkiego z pogardą i

nienawiścią. On także myślał, że to co oferuje Zakon jest jedynym

rozwiązaniem na nowe, lepsze życie.Ta sama myśl kiełkowała w umyśle

następnego buntownika...

- Słyszałeś? - zapytał wchodzący do pokoju

Rosenthal z przejęciem.
- Co miałem słyszeć? - warknął Arthanius

odwracając się gwałtownie.
Cały pokój wyglądał jak po przejściu

tornada. Ubrania i inne rzeczy, porozrzucane leżały w każdym widocznym

miejscu - poczynając od krzeseł po łóżka, wyścielając także całą podłogę.

Drzwi szaf pootwierane były na oścież, a w jednej z nich, w której

znajdowało się lustro, deski służące na półki pozlatywały na sam dół.
-

Coś ty tu zrobił - złapał się za głowę współlokator, mając już w głowie

wizję nalotu ekipy nauczycieli sprawdzającej czystość w pokojach.
-

Szukałem czegoś - zbył go Arthanius - Lepiej wyjdź stąd.
- To mój pokój i

nie mam zamiaru..- Rosenthal już nabierał powietrza, by wygarnąć

Arthaniusowi co myśli o tym wszystkim, gdy wtem coś za zaszurało pod

łóżkiem.
- Tu się schowałaś malutka - wyszeptał z zadowoleniem chłopak,

podbiegając łóżka i wyciągając z pod niego jaszczurkę.
- Ten gad się

schował pod moim łóżkiem! - krzyknął lekko przerażony Rosenthal -

Przecież ta gadzina ma w zębach najgorszą truciznę! Wiesz co by się

stało, gdyby mnie ugryzła?
- Najprawdopodobniej miałbyś dwadzieścia

sekund na spisanie testamentu - powiedział nawiedzonym głosem

Arthanius.
- To nie jest zabawne - cofnął się do tyłu Rosenthal widząc,

że Arthanius zbliża się do niego ze sporej wielkości gadem.
- Nie cykaj

się, przecież cię nie ugryzie - w tym momencie wydarzyło się coś, czego

Rosenthal nie zapomniał do końca życia. Arthanius rzucił mu do rąk swoją

jaszczurkę, którą przyjaciel złapał odruchowo. Przez moment trzymał ją w

rękach, a gdy wreszcie zorientował się, że trzyma w ręku najjadowidszą

jaszczurkę jaka istnieje, odrzucił ją od siebie z krzykiem przerażenia,

brzmiącym niczym pisk spłoszonej panienki. Gadzina miała to szczęście, że

wylądowała miękko na łóżku - na nieszczęście Rosenthala - na łóżku, w którym

on zazwyczaj sypiał.
- Ty nienormlany psychopato! - spuścił z siebie

powietrze niczym nakłuty balonik - Mogła mnie dziabnąć!
- Strasznie

płochliwy jesteś - powiedział bez emocji przyjaciel, przeciągając leniwie

słowa.
- Przestań! Znowu zaczynasz. Co cię znowu ugryzło? - spytał

rozłoszczony.
- Zupełnie nic. Uciąłem sobie małą pogawędkę z Twintowerem.

Jak zwykle gada od rzeczy, ale pewnie on się już nigdy nie zmieni.
-

Pewnie jak zwykle się pokłóciliście, zgadłem? - spytał chłopak, znając już

odpowiedź na to pytanie.
- Strzał w dziesiątkę - Arthanius wycelował do

niego palcem i udawał, że wystrzelił z niego pocisk, wydając z siebie

odpowiedni dźwięk świstu powietrza.
- Możesz sobie w takim razie

pogratulować, mój Maestro...posłałeś starego na przymusowe leżakowanie u

Grajewskiej - powiedział ponurym głosem. Arthanius na chwilę zastygł

nieruchomo - Miał zawał tuż po tym, jak od niego wyszedłeś.
- Smutne -

skomentował sucho.
- Tylko tyle masz do powiedzenia? Nie uważasz, że to

była twoja wina?
- Może i moja, a może i nie... Sam sprowokował dyskusję

i uzyskał na swoje pytania, moje odpowiedzi. Nic poza tym.
Jego mina

była mieszanką zdziwnienia, na co wskazywały szeroko otworzone oczy, jak i

obojętności, którą wyraził póżniej wzruszeniem ramion. Arthanius rzadko

wprost wyrażał swą mimiką radość lub przygnębienie. Przeważnie sprawiał

wrażenie wiecznie zamyślonego i obojętnego na wszystko co się dzieje wokół

niego. Jedynie w sytuacjach wyjątkowy potrafił zmieniać ten stan

rzeczy.
- Ja cię znam. On musiał mieć powód, żeby się tak zdenerwować -

naciskał dalej Rosenthal.
- Czepia się i tyle, jak zwykle zresztą.
-

Bagatelizujesz jego ostrzeżenia i rady, ale może on ma rację - zauważył

rozmówca. Arthanius nie zamierzał, jednak zwierzać się z tego o co tak

naprawdę przyczepił się Twintower.
- Nie obchodzi mnie to, rozumiesz? I

daj mi spokój. Inwigilujesz mnie jakbym był podejrzany o morderstwo -

zmrużył gniewnie oczy i opuścił pokój, trzaskając drzwiami.
- Twój pan

coś kręci malutka - szeptnął Rosenthal patrząc się na jaszczurkę, która

właśnie badała teren łóżka swoim rozdwojonym językiem.

-

Jonathan! Jonathan!
Drzwi domu uchyliły się nieznacznie.

Właściciel przetarł oczy w niedowierzaniu. Myślał, że to sen, gdyż było już

grubo po północy, a on przed chwilą został gwałtownie zerwany z łóżka

waleniem o drzwi.
- Możemy wejśc? - spytał rozdygotanym głosem przybysz.

Był cały przemoknięty, tak jak i reszta, którzy z nim przybyli.
-

Sergiusz? - pan Smith doznał nie małego szoku - O matko... - przepuścił w

drzwiach kordon postaci, wlewajacych się do holu gęsiego. Wszyscy wyglądali

jakby właśnie wrócili z przymusowych robót w kamieniołomach i na dodatek

byli przemoczeni do suchej nitki.
- Jak wam się udało uciec? - zapytał

szybko pan Smith, kierując swe pytanie do Sergiusza.
- Jonathan...proszę

nie teraz. Jesteśmy od paru dni w drodze i naprawdę...
- Dobrze już nic

nie mów - powiedział przepraszającym tonem pan Smith - Rozgoście się. Na

górze są wolne pokoje, możecie się przespać.
- Dzięki - odparł zmęczonym

głosem Sergiusz i tak jak reszta, ciężkim krokiem wspiął się po schodach, by

za chwilę zniknąć w mrokach korytarza.

Ciemne niebo powoli zaczynało

różowieć przy horyzoncie. Na tarasie domu stał pan Smith, pykając dymki

swoją fajką. Było zimno, a on stał jedynie w grubym granatowym szlafroku,

obserwując okolicę, która o tej porze pogrążona była w błogim spokoju.

Nareszcie wyzbył się trosk i lęku o to, czy uda się uwolnić chłopców i ich

ojców.
- Jonathan... - rozległ się głos Sergiusza, wchodzącego właśnie

na taras - Musimy porozmawiać.
- To może wejdźmy do środka? -

zaproponował pan Smith.
- Jeśli nie sprawi ci to różnicy, to wolałbym

tutaj.
- Nie skądże. - odparł pan Smith.
- Jonathan sprawa jest bardzo

poważna - zaczął ponurym głosem Sergiusz - Te gnidy są gotowe niedługo

uderzyć. Nie wiem dokładnie co knuje Antares, ale widać, że już niebawem

będziemy mieć na karku całą zgraję tych psychopatów.
- Czyli możemy

spodziewać się wojny. Niech to szlag! - zaklął starzec. Rzadko bywał

zmuszony tak odreagować swoje zdenerwowanie.
- Co z Remisem? - spytał po

chwili Sergiusz.
- Nie było go w Zakonie?
- Słucham? Myślałem, że

siedzi w więzieniu. - zdziwił się mężczyzna.
- Diego go uwolnił. Była

rozprawa, Remis zemdlał, zjawili się medycy i tyle go widzieliśmy. Antares

go nasłał, żeby Remis nie mógł zeznawać, choć wątpię, żeby Remis puścił parę

z ust. Tu chodzi o coś innego...
- Masz coś konkretnie na myśli?
-

Podejrzewam, że go zabili... - powiedział grobowym tonem pan Smith. - Nic

innego nie przychodzi mi w tym momencie do głowy. Skoro nie było go w

Zakonie, to by wskazywało, że nie był im do niczego potrzebny...
- Nie

wiemy tego dokładnie. Diego pomógł nam uciec... - westchnął ciężko

Sergiusz.
- Słucham?
- Zamknęli go w celi naprzeciwko nas. Wyglądał,

jakby oszalał. Uwolnił nas później - normalnie otworzył sobie drzwi celi i

wywarzył drzwi do naszej i kazał nam wiać.
- A on?
- Nie wiem. Nie

biegł za nami.
Pan Smith przytknął do ust swoją fajkę. Sprawiał

wrażenie wielce zdziwionego tym co właśnie usłyszał. O co chodziło jego

synowi? Dlaczego zamknęli go Zakonnicy i dlaczego pomógł on uciec

Sergiuszowi i reszcie. Wszystko to wydawało się być bardzo pogmatwane i

nielogiczne. Nie wiadomo co stało się z Remisem, jaki los spotkał Diega po

ich ucieczce i wreszcie - co knuł Anatres.
- Musimy zawiadomić

odpowiednich ludzi, że trzeba się mieć na baczności - stwierdził pan Smith -

Pojadę jeszcze dziś do przewodniczącego Rady i przedstawię mu sytuację.
-

Ja zawiadomię Horovitza. Akademia to łatwy cel do napaści. Słuchaj, mogę

zostawić ci Adama na parę godzin?
- Tak, spokojnie. Julia się nimi

zaopiekuje.
Panowie pożegnali się, a Sergiusz chwilę potem już był w

drodze do Akademii.
Longina
Czy piszesz z dużym wyprzedxeniem tzn, czy

masz już napisane jakieś teksty, a potem po trochu zamieszczasz?
avalanche
Piszę na bieżąco =) Ale może się zdarzyć i

tak, że jeśli mnie najdzie wena to napiszę jeden czy dwa party do przodu. A

czemu pytasz?
Longina
A tak z czystej ciekawości.
Bo ja robię

na odwrót.
Psychopatka
komentarz do 72 parta, 73 tak jak mówiłam

poczytam potem =) bedzeisz miec wiecej komentarzy. Nie wyglada jakby było

pisane "na odwal"... były tamjakies potkniecia
( nie pisze się

chyba -wydał z sienbie ziew... ? ) ale nie przeszkadzały mi specjalnie.


O Anarchistach Ci mówiłam co myśle.. i stwieredziłam ze to opowiadanie

powinni czytac tylko ludzie wzglednie inteliegentni, o dobrej pamieci...

nawaliłas tyle bohaterów ze nietrudno sie zgubić... to dobrze =)
Jade^_^
no ava nareszcie strona dobra


src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'

/>... tylko, że mojego Wikusia było mało :/
ale przeżyję

jakoś... mam nadzieję, że w następnym parcie będzie coś więcej

:>
napisany jak zwykle świetnie tylko jeden błąd taki rażący

wyłapałam..


align='center' width='95%' cellpadding='3'

cellspacing='1'>
QUOTE

id='QUOTE'> To jest zabawne -

cofnął

class='postcolor'>

chyba tu miało być "To nie

jest zabawne".. przynajmniej ja tak mysle
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/smile.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='smile.gif'

/>
pozdro i żeczę weny
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'

/>
Mordoklejka
Oklaski... Reflektory... Kamera na Oscara

a potem oddalenie na Avę...

O to chodzi...
SUPER (jak zwykle

zresztą).
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'

/>

Zauważyłam drobne literówki, ale wypiszę tylko dwie

"pomyłki":


align='center' width='95%' cellpadding='3'

cellspacing='1'>
QUOTE

id='QUOTE'>mój Maestro...posłałeś starego
style='color:red'>do przymusowe leżakowanie
u Grajewskiej


class='postcolor'>
Albo powinno być
style='color:blue'>na przymusowe leżakowanie
albo
style='color:blue'> do przymusowego leżakawonia
czy jakos

tak


width='95%' cellpadding='3' cellspacing='1'>
QUOTE

Niech to szlag! -
style='color:red'>zaklął


starzec.

class='postcolor'>
Nie jestem pewna, ale chyba powinno

sie pisać zaklnął
Cinija Nicija
Oj, modrdoklekja, ty weż słownik niczym

będziesz komentować:)
Dpbrze napiane, "zaklął" - to chyba każdy

nastolatek powinien wiedzieć - przecież tyle przekleństw się sypie z ich ust


src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/sad.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='sad.gif' />

Mordoklejka
Przecież pisałam "Nie jestem

pewna". Poza tym nie ma tego w moim słowniku ("Kieszonkowy Słownik

Ortograficzny", Wydawnictwo Zielona Sowa, Arkadiusz Latusek i Dariusz

Latoń, strona 417, kolumna druga: zakichany; -ni ,

zakleszczać: -am; -aj . zakleśnięcie , zakład; -adu;

-adów; -adzie nie ma zkląć bądź zaklnąć)!
No i tobie też by się

przydał "niczym będziesz komentować", powinno być

"zanim"
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'

/> , ale to tak na marginesie jakbyco (pisane razem


src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/wink.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='wink.gif'

/> ) !!!
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'

/>
avalanche
Nieszczęśni...powróciłam. Parta pisałam

chyba z tydzień temu i o ile dobrze pamiętam byłam wtedy nieco przygnębiona.

Potraktowałam postacie w dziwny sposób - jakby były marionetkami. Nie wiem

czemu ale sprawiło mi to pewną przyjemność.

Part 74

- Zamierza

cię odwiedzić...Jesteś gotów Horovitz?
W ciemnym pokoju dyrektora

rozbrzmiewały od pewnego czasu dziwne szepty. Wszystko w tym pomieszczeniu

wydawało się zmienić. Wyposażenie stało się...bogatsze. Ściany zostały

pokryte drogimi tkaninami, stare meble doszczętnie wypalone w pobliskich

lasach zastąpione zostały nowymi, hebanowymi ze srebrnymi rączkami. Z sufitu

zwieszał się okazały kandelabr a podłoga wyścielona została dywanem o

najwyższej jakości materiale.
Niewiele osób z otoczenia Horovitza

odwiedziło ostatnio jego gabinet. On sam nie życzył sobie tego. Prawda była

jednak inna. W gabinecie bowiem materializowała się od czasu o czasu pewna

osoba, która powoli zaczynała przejmować kontrolę nad Horovitzem. Właściwie

wydawać by się mogło, że to ona rządzi teraz Akademią...chociaż...na to

potrzeba było trochę więcej czasu. Całkowita kontrola nie była jeszcze w

zasięgu jej możliwości, ale niewątpliwie...osoba ta miała duży wpływ na to,

co działo się w zamczysku.
- Co mam mu powiedzieć? - spytał drążym głosem

dyrektor.
- Nie obawiaj się - odpowiedział mu gładko głos - On nic nie

wie. Zdaje mu się, ale ty przecież jesteś od niego sprytniejszy,

prawda?
- Zorientuje się - odrzekł nerwowo Horovitz - Zorientuje się

choćby po wyposażeniu...Matko...On się zorientuje...Zorientuje się!
-

Uspokój się - przemówił cierpliwie rozmówca - Zaufaj mi. Sergiusza trzeba

podejść z odpowiedniej strony. Potrafisz to zrobić...uczyłem cię tego...Nie

zmarnuj tego, co ci przekazałem. Pamiętaj, że przyjdzie ci rozmawiać z

osobami bardziej podejrzliwymi niż on. Musisz pokazać, że zasługujesz na

łaskę Zakonu...
- Boję się. Boję się go. On jest dawnym przyjacielem

Remisa...nie wiesz co to za człowiek...
- Sam powiedziałeś: był...ale już

nie jest...
- I to mnie ma uspokoić? - mężczyzna zerwał się na równe

nogi. Widać było, że trzęsą mu się dłonie.
- Dramatyzujesz - odparł mu

szorstko głos. - Mógłbyś go nawet zabić a wina i tak nie leżała by po twojej

stronie...Mógłbyś stać nad nim z wbitym w niego nożem...Mógłbyś być

poplamiony jego krwią...Wszystko mógłbyś mu zrobić i nie poniósłbyś tego

żadnej konsekwencji.
- Jak...jak to? - zadrżał głos Horovitza - Co to

znaczy?
- To znaczy, że jesteś bezpieczny. Znajdujesz się pod moją opieką

i włos z głowy ci nie spadnie. Dostałem zadanie od mojego mistrza i wiedz,

że choćbym miał zrobić najbardziej plugawe rzeczy to nie zawaham się ani na

moment...wypełnię swoje zadanie.
Pośród tumanu dymu jaki wypełniał

komnatę wyłoniła się postać, która do tej pory kryła się za tą mgłą

wytworzoną poprzez nadmierne wypalanie papierosów. Była znacznie wyższa od

Horovitza a z konturów jej postaci można było jasno wywnioskować, że

cechowało ją potężnie zbudowane ciało. Wyglądem bardzo przypominała

kolejnego z dawnych przyjaciół Remisa...Stefana.
- Dlaczego każesz mi z

nim rozmawiać? Zabij go - wydyszał z przejęciem Horovitz. Po raz pierwszy

dane mu było ujrzeć z bliska osobę, która od wielu tygodni przesiadywała w

jego gabinecie, ukryta w niezdrowych oparach dymu papierosowego. W jego

umyśle robłysła nadzieja na to, że może jednak nie będzie musiał łgać przed

Sergiuszem, skoro taki "moloch" mógłby go w sekundę zabić.
-

Jesteś strasznie naiwny Horovitz - zaśmiał się ponuro mężczyzna. - Po co bym

siedział tutaj tyle tygodni...dla towarzystwa? Doprawdy chyba nie sądzisz,

że zawracałbym sobie tobą głowy, gdybym nie miał powodów. Wiem co myślisz

Horovitz, ale zapomnij o tym.
- Dlaczego nie? Dlaczego by...
- Dość

tego.
Gość bez problemu uciszył nadpobudliwą wyobraźnię

dyrektora.
- Bez pośpiechu panie Horovitz - dodał po minucie ciszy -

Proszę mi zaufać a przyrzekam, że wszystko pójdzie jak po maśle. Pan otrzyma

należną nagrodę za tę małą przysługę a ja satysfakcję z dobrze wykonanego

zadania. Możemy się tak umówić?
- Chyba tak - odparł niepewnie

dyrektor.
- Doskonale - uśmiechnął się rozmówca - W takim razie proszę

zaczynać. Pański gość właśnie stoi za drzwiami...





***
Rozległo się pukanie. Horovitz wiedząc już z kim ma do czynienia,

wygodnie usadowił się na swym fotelu, przytykając do ust tlący się jeszcze

dymem papieros, który leżał na popielniczce.
- Proszę - odpowiedział.

Jego ręka nieświadomie wprowadziła papieros do ust. Chwila amoku o mało nie

doprowadziła do dekonspiracji.
Rozległo się potworne kasłanie i głośne

przekleństwo padło z ust Horovitza. Papieros został wręcz zmiażdżony w

popielniczce.
- Sergiusz? - wydusił z siebie mężczyzna. Oczy zaszły mu

mgłą i zanosiło się na niekontrolowane łzawienie i zaczerwnienie. Na domiar

tego gabinet wypełnił się duszącym kaszlem, który produkował z siebie

dyrektor.
Sergiusz wyglądał na nieco oszołomionego i trzeba przyznać, że

miał ku temu najwyższe powody. Gabinet, który jeszcze parę tygodni temu

wyglądał normalnie, przeszedł zadziwiającą transformację a dyrektor

stroniący od wszelkiego rodzaju używek, siedział w zadymionym pokoju i na

dodatek wyglądało na to, że o mało nie udusił się, gdy przytknął papierosa

chcąc się zaciągnąć.
- Witam - wyciągnął niepewnie rękę ku ciągle

duszącemu się dyrektorowi. Ten słabo odwzajemnił uścisk.
- Ty...żyjesz -

oświadczył niezbyt przytomnie Horovitz, starając się robić jak najbardziej

zdziwioną minę, co nie za bardzo mu wychodziło.
- Najwyraźniej ktoś na

górze czuwa nade mną - oświadczył spokojnie Sergiusz - Pan pali?
To

pytanie o mało nie wywołało upadku Horozitza ze swego fotela, który próbował

odchylić w pozie wskazującą na jego pełne wyluzowanie.
- To...to z nerwów

- wyjaśnił, opadając z powrotem na podłogę i łapiąc się rękoma blatu

biurka.
- Czy coś jest nie tak? - spytał z podejrzliwością Sergiusz.

Dyrektor szybko zaprzeczył, jednak nerwowe luzowanie sobie kołnierzyka

wskazywało na zupełnie inną odpowiedź.
- Gorąco jest...ufff, chyba zbliża

się ochło....znaczy ocieplenie - zaśmiał się krótko, wachlując się

chusteczką, którą wyjął pospiesznie z kieszeni.
- Niewątpliwie - zgodził

się uprzejmie Sergiusz, patrząc na widok za oknem, gdzie właśnie ostro

zacinał deszcz a drzewa pochylały się pod wpływem silnego wiatru - Zaistne

zmierza do nas ciepły prąd powietrza - dodał uszczypliwie, widząc że

dyrektor jeszcze bardziej się zmieszał, gdy ujrzał jaka naprawdę panuje

pogoda.
- No tak...Widać, że pogoda lubi płatać figle. Ale może....może

siądziesz?- zaproponował dyrektor wskazując na wolne miejsce. Sergiusz

skorzystał z zaproszenia i ostrożnie usiadł na fotelu naprzeciw dziwnie

zachowującego się dyrektora.
- A więc...udało ci się - zaśmiał się po raz

kolejny mężczyzna - Wiedziałem..wiedziałem, że dacie sobie radę. Ty i

Stefan...naprawdę...- potrząsnął głową w podziwie - To niesamowite...taka

odwaga...męstwo...no i przeciez dzieci były....naprawdę...medal..
- Panie

dyrektorze, pan coś pił?
- Słucham? - spytał piskliwie rozmówca.
-

Spytałem czy pan coś pił - powtórzył uprzejmie Sergiusz.
- Ja? Nie, nie,

nie - zaprzeczył szybko Horovitz machając dłońmi.
- Proszę się nie

wstydzić - mrugnął do niego porozumiewawczo Sergiusz - Przede mną nie musi

pan ukrywać. Praca dyrektora bywa naprawdę stresująca...
- Doprawdy? -

Horovitz wpatrywał się z wybałuszonymi oczami w kiwającego głową

Sergiusza.
- Naprawdę.
- Ale ja...
- Proszę nic nie mówić.

Rozumiem doskonale.
- Rozumiesz?
- Ależ tak...Pan ma tyle na głowie.

Sprawy urzędowe, problemy uczniów...- westchnął - To może człowieka

wykończyć. Należy się panu chwila wytchnienia...relaksu..w samotności.


Horovitz wyglądał jakby pogrążył się w transie. Wpatrywał się w Sergiusza

niczym w obrazek i powtarzał za nim niektóre słowa, jakby ich znaczenie było

niezmiernie ważne.
- Tak...samotność...Proszę zaczekać - dyrektor

podszedł do kredensu i wyjął z niego zieloną butelkę i dwa kieliszki, po

czym postawił je na stole i zaczął mocować się z korkiem wetkniętym z otwór

butli. Kiedy wreszcie udało mu się ją otworzyć nalał do obu kieliszków

zawartość wskazującą na jakiś rodzaj alkoholu.
- Proszę - podsunął

Sergiuszowi kieliszek.
- Dziękuję - odpowiedział uprzejmie, jednak nie

tknął trunku.
Horovitz wykazywał skłonność do upicia się, gdyż nalewał

sobie już drugą kolejkę.
- Nawet nie wiesz - zaczął dramtycznym głosem -

Jak mi ciężko - przerwał na moment i jednym chaustem opróżnił kieliszek,

sięgając znów po butelkę.
- Domyślam się panie dyrektorze. Proszę sobie

nie żałować - zachęcał dyrektora do kolejnego napicia się.
- Tak mi

ciężko! - Sergiusz aż podskoczył na krześle. Horovitz wydał z siebie tak

żałosne zawodzenie, jakby mu wbijano nóż w plecy.
- Proszę, może jeszcze

jeden? - zapytał Sergiusz, ale nawet nie zaczekał na odpowiedź, gdy

napełniał kieliszek dyrektora.
- Ach...wyobrażasz sobie Sergiuszu, co ja

tu przeżywam? - spojrzał na niego swymi mętnymi oczami rozmówca.
- Ale

pan się nie podda - mówił dalej Sergiusz.
- Nie?
- Pan jest przecież

uczciwy...Pan nie jest z tych, którzy sprzedają się Zakonowi za te worki

złota...- oczy Sergiusza zmrużyły się nieznacznie, oczekując reakcji.


Dyrektor kompletnie się załamał. Ukrył twarz z dłoniach i począł zalewać się

łzami. Oczywistym się zdawało, że na scenę musi wkroczyć ktoś, kto pozbędzie

się Sergiusza.
Nagle z pobliskiej biblioteczki spadła książka.

Dyrektor zupełnie zdawał sobie nie zawracać głowy tą sprawą, jednak

Sergiuszowi dało to pewną wskazówkę. Podszedł wolnym krokiem do regału z

książkami i podniósł z ziemi to co chwilę temu z niego wyleciało. Spojrzał

na puste miejsce na półce znajdującej się na wysokości jego oczu, chcąc

odłożyć książkę na miejsce. Z triumfem przyjął do wiadmości fakt, że książka

z ledwością dała się wcisnąć z powrotem na swoje miejsce. Miał nareszcie

pewność, że nie jest z dyrektorem sam w gabinecie. Ktoś się czaił w ciemnych

kątach i obserwował go. Nie podobało mu się to, co sie stało z Horovitzem, a

książka, która wyfrunęła była ostrzeżeniem...ostrzeżeniem, który wyraźnie

mówiło, że ma opuścić natychmiast gabinet.
Sergiusz był niemal

całkowicie pewnien, że w środku znajdował się Zakonnik. Opuścił bez słowa

gabinet, a z chwilą gdy drzwi zamknęły się, mógł przysiąc, że słyszał głos.


To czego był świadkiem, całkowicie utwierdziło go w przekonaniu, że

Akademia znajdowała się już w szponach Antaresa...

Abaska
Po tym, jak napisałaś, że marionetki

itede to myślałam, że part będzie gorszy. Tak mnie w niepewność wprowadzać,

no wiesz

Chociaż był to part, w którym nie było Diega i moich

faworytów, to jednak bardzo mi do gustu przypadł =) Interesujący jest ten

Zakonnik siedzący w dymie papierosowym =P Tajemniczy jest i to dodaje

takiego hmm... no wiesz XD Uroku? Nie bo to nie brzmi tak, jak chciałabym to

ująć. I kit, wiadomo o co chodzi XP

Nie będę się znów powtarzać, że

super fick itede, a że nie działo się super hiper dużo akcji, nad którymi

możnaby się porozwodzić to nie wiem szczerze mówiąc, co napisać. Z

interpunkcją jest na pewno lepiej, bo podczas czytania się nie zacinałam nad

jakimś przecinkiem. Błędów ort też nie wyłapałam. No, po prostu mmiód =)


Mordoklejka
Abaś, ja znalazłam drobną literówkę!


src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'

/>

align='center' width='95%' cellpadding='3'

cellspacing='1'>
QUOTE

id='QUOTE'>- Co mam mu powiedzieć? - spytał
style='color:red'>drążym
głosem

dyrektor.

class='postcolor'>
Powinno być
style='color:red'>drżącym
, literki się przestawiały i "c"

brakuje...

A co do parta:
Dobrze przeczytałam, że ten człowiek to

Stefan - kolejny zdrajca?
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/huh.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='huh.gif' />


Abaśka, może dodaje mroku? Albo tajemniczości? Klimatu?


src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/huh.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='huh.gif' />


W każdym razie - popieram.
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'

/>
avalanche
Literówka, poprawię.
Nie Stefan - z

wyglądu podobny do niego - czytać uważniej.
Mordoklejka
Czyli, ze źle przeczytałam.


src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/laugh.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='laugh.gif'

/>
Aha, teraz widzę.
Wtedy czytałam na szybko bo

"braciszek kochany" musiał robić lekcje (taaaa, akurat zadają jako

zadania domowe granie w "Need for speed underground") i

przeoczyłam.

Pees:
Czy ktoś wyjaśnił w końcu sprawe przekleństw?

Z "n" czy bez?
src='http://www.harrypotter.org.pl/board/html/emoticons/biggrin.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'

/>
avalanche
Pisze się bez "n".

Co do

tego parta - typowa rozmowa, zero akcji. Muszę trochę

pomarudzić.

Part 75


- Sergiusz?
Mężczyzna odwrócił

się za siebie błyskawicznie, rozpoznając wołający go głos.
- Max...
-

Udało ci się - uśmiechnął się młody profesor, natychmiast podchodząc i

ściskając rękę przyjaciela - Myślałem...Nie, nie chcę o tym mówić...Może

tylko to, że...- wziął głęboki oddech i drżącym głosem dokończył - cieszę

się, że jesteś.
- Znalazłbyś trochę czasu dla mnie? Musimy

pogadać.

***
- Nie wiem od czego zacząć - zwierzył się zmęczonym

głosem Sergiusz. Na moment zapanowała cisza. Max ze zrozumieniem patrzył na

podpierającego głowę przyjaciela, który zbierał w sobie myśli. Wiedział, że

jest mu ciężko i nie chciał go popędzać, aby zaczął wreszcie mówić co się z

nim działo przez te wszystkie tygodnie w siedzibie Zakonu.
- Przed

chwilą widziałem się z Horovitzem - zmarszczył nos wykrzywiając usta w

niekrywanej złości - Plugawa szuja, która aż trzęsie się do kasy. Można się

było spodziewać, że ten stary sklerotyk da się złapać na haczyk, pod

postacią złota.
- Od dłuższego czasu nie widziałem się z nim. Siedzi

całymi dniami zamknięty w swoim gabinecie - podzielił się uwagą Max.
- I

nie wzudziło to twojej czujności? - spytał nieprzyjemnym tonem

Sergiusz.
- Nie - uciął krótko rozmówca, po czym dodał - Wiem moja wina.

Byłem zbytnio pochłonięty waszym zniknięciem, niż zajmowaniem się tym co

działo się w szkole.
- Wiesz kto u niego jest? - spytał spokojnie

Sergiusz.
- Nie jest sam? - mężczyzna uniósł w zdziwieniu brwi.
-

Bynajmniej. Odkryłem, że ktoś przesiaduje u naszego dyrektorka i mąci mu bez

problemu w tej starej głowie.
- No, ale kto to jest? Widziałeś go?


Sergiusz ponownie ucichł i zamknął oczy przebiegając po twarzy palcami. Po

chwili przemówił:
- Jestem pewny, że to Zakonnik.
- Ale...
-

Posłuchaj mnie. Nie wiem jak ci to wytłumaczyć, ale poczułem się dziwnie,

gdy zobaczyłem, że ujawnił swoją obecność, strącając umyślnie książkę z

półki. To zupełnie nie ten styl, rozumiesz?
- Może to nie jest

Zakonnik...
- Nie...jestem pewien, że Antares już wysłał tu któregoś z

nich. Ale to zachowanie...Sądziłem, że będzie się starał ukryć a stało się

inaczej. Sprowokowałem go. Horovitz to marny aktor. Tamten musiał stracić

cierpliwość, jak zobaczył, że ten kretyn zupełnie poddał się mojej kontroli.

Mogłem go wtedy wypytać o wszystko i wierzę, że uzyskałbym prawdziwą

odpowiedź. Wiesz dlaczego? Horovitz bał się go, ale z jakiegoś powodu

wiedział, że tamten nie rzuci się na mnie, gdy zacznie mi paplać. Swoim

głupim zachowaniem dał mi cenny dowód na to, że nie jest sam.
- Co z tym

zrobimy? - spytał cicho Max.
- Nie wiem co zrobi mu ten Zakonnik. Może

wyświadczy nam przysługę i sam się go pozbędzie... - spojrzał mimowolnie w

stronę okna.
- Sergiuszu o czym ty mówisz? - potrząsnął nim przyjaciel -

Gadasz jak oni! Odbiło ci?
- Puść mnie - wyszarpnął się - Mam już

dość tych podstępnych sługusów, którzy ułatwiają życie tym

bydlakom!
- A więc sądzisz, że trzeba ich zabić? - zmrużył gniewnie

oczy Max.
- Sami sobie zgotują ten los. Zakonnik nigdy nie wybacza

niesubordynacji.
- A skąd ty możesz o tym wiedzieć! - prychnął.
-

Nie udawaj. Obaj znamy jednego z nich. Chyba nie powiesz mi Max, że Remis

nie jest Zakonnikiem.
Zapanowała niezręczna cisza.
- Powiedz

mi...masz żal do mnie prawda? Gryzie cię to, że nigdy ci tego nie

powiedziałem.
- Pozwoliłeś mi wierzyć, że jest godzien zaufania -

wysyczał - Kryłeś go, bo wierzyłeś tak jak Jonathan, że się zmieni.

Nawrócenie chyba się nie udało, prawda Max?
- Ależ ty go nienawidzisz -

potrząsnął głową w niedowierzaniu - Chyba niewiele cię kosztowała zmiana

nastawienia do niego.
- O czym ty mówisz? - warknął Sergiusz.
- Nie

udawaj Serg. Lubiłeś go najbardziej z nas wszystkich. Pamiętasz, jak to ty

zawsze byłeś mediatorem pomiędzy nim a Ottem?
- Przeszłość nie ma wpływu

na to co sądzę o nim teraz.
- Przykre, że tak myślisz. Łatwo ci przyszło

znienawidzenie go, ale chyba nigdy nie zadałeś sobie trudu, żeby

zainteresować się nim, gdy zachowywał się dziwnie. Zawsze prościej było

usprawiedliwić jego wredne zachowanie wobec Stefana tym, że on się poprostu

zgrywa. Udawałeś jego najlepszego przyjaciela a teraz co?
- Zarzucasz

mi, że się nim...nie zainteresowałem...bo..bo mówiłem, że gdy rzucał się na

Stefana to się zgrywał? - rozległ się śmiech - Ty chyba masz coś z

głową!
- Skończyłeś rżyć? - spytał opryskliwie Max.
- Jesteś

skończonym idiotą Max. Okazujesz serce i współczucie każdemu mordercy

usprawiedliwiając jego zachowanie, niesprawiedliwością świata i obojętnością

najbliższego otoczenia.
- Tak jest najłatwiej myśleć, prawda? - wrzasnął

profesor, cały dygocząc ze złości - Po co do cholery zadawać sobie trud

zrozumienia ich i chęci pomocy, skoro można zabić! I przestań mi do

cholery jasnej, wmawiać, że jestem jakimś czubem, który stara się wmówić

wszystkim, że mordercy są cacy i należy im współczuć, bo świat jest

niesprawiedliwy!
Młody profesor jeszcze nigdy nie czuł, żeby go

ktoś tak wyprowadził z równowagi, poza Shepardem. Miał ochotę rzucić się na

lekceważąco uśmiechnietego Sergiusza i przemodelować mu twarz w sposób

jeszcze bardziej perfidny niż mają to w zwyczaju robić niektórzy

niezrównoważeni.
- Proszę Max, zabij mnie - wskazał na siebie Sergiusz,

nadal bezczelnie obdarowując ironicznym uśmiechem dyszącego ze złości

profesora.
- Naigrywaj się ze mnie dalej..No proszę!
- Przestań

zachowywać się jak dziecko, Max - powiedział już mniej ozięble Sergiusz - On

naprawdę nie zasługuje na to, żeby mieć adwokata.
- Może ja się

mylę..nie wiem...Napewno miał wiele na sumieniu, ale ja nie potrafię go

znienawidzić, rozumiesz? Po prostu nie potrafię... - wytłumaczył mu

spokojniej Max. - Może ja jestem jakiś nienormalny, ale sądzę, on nie jest

zły bo to mu się podoba...ale dlatego, że ma jakiś powód...
- Mamy jak

widać odmienne teorie na to, w co nasz 'przyjaciel' pogrywa. Przykro

mi, ale nie zamierzam się zamartwiać tym, co mu dolega na psychice.
-

Przepraszam...Masz rację, nie powinien cię był obwiniać. Ty masz rodzinę,

którą musisz chronić. Ja z tej samotności szukam winnych, którzy odebrali mi

dawnego kumpla i próbuję mu pomóc, bo wierzę, że nigdy nie jest za późno na

to, by zrozumieć błędy i zawrócić ze złej drogi. A właśnie, jak tam chłopcy?

Nie mówiłeś mi - jak to wszystko przeżyli? - zapytał.
- Trudno mi ocenić

- westchnął Sergiusz - Siedząc w więzieniu, zdażały mi się momenty, gdy

kompletnie się wyłaczałem i zupełnie zapominałem, że są razem z nami w celi.

Nie interesowałem nawet tym, jak czuje się mój syn - spuścił wzrok na

podłogę - Cały czas myślałem o Remisie i Diegu...
- Diegu?
- Uwolnił

nas.. - podniósł z powrotem wzrok i umieścił swoje spojrzenie w

przyjacielu.
- Słucham? - oczy Max'a natychmiast rozszerzyły się

znacznie.
- Nie wiem czemu to zrobił. Zamknęli go w celi naprzeciwko nas.

Wyglądał jak obłakany. Cały czas patrzył się na mnie i wołał do mnie

"Remis". Zupełnie nie pojmowałem, czemu to robił. W końcu,

niespełna parę godzin po zamknięciu go w celi, otworzył sobie drzwi i wyrwał

z zawiasów nasze, mówiąc żebyśmy się zmywali, jeśli nam życie miłe.

Kompletnie nas zamurowało - myśleliśmy, że to podstęp, ale on nie zamierzał

nas najwyraźniej wrobić. Wyrzucił nas z celi i kazał biec, podając nam przy

tym, którędy można uciec z zamku, bez obawy że nas złapią. I tyle go

widzieliśmy.
- Z tego co mówisz, rzeczywiście może wynikać, że oszalał.

Ciekawe, co się z nim stało... - zamyślił się Max.
- Wiesz, może to

zabrzmi wyjątkowo wrednie, ale nie obchodzi mnie to. Uwolnił nas, ale dla

mnie jego los jest mi obojętny. Morderca jakich mało...Kunsztem przewyższają

go jedynie Orfeusz i Kruk. A tak apropos. Tego pierwszego miałem okazję też

zobaczyć. Diabeł wcielony...
Sergiusz zawsze z rezerwą odnosił się do

tego typu, nazywania psychopatycznych morderców, ale w wypadku Orfeusza było

to według niego celne stwierdzenie faktu. Orfeusz wbudzał strach u

najmężniejszych ludzi i nierozwagą byłoby niezauważanie problemu jaki

stwarzał swoją osobą. Człowiek, przed którym drżał Zakon i który miał

jeden...jedyny słaby punkt - przywiązanie do Remisa. Skrzywdzenie tego

drugiego, oznaczało natychmiastowy wyrok na nieszczęśnika, który odważył się

coś zrobić protegowanemu Orfeusza. Wielu ludzi łamało sobie głowy, nad

znalezieniem powodu dla takiego oddania tego najgorszego ze wszystkich

Zakonników wobec Remisa...
- Mówił coś? - wypytywał dalej Max.
-

Niewiele w sumie. Dorwał Pawła i Wiktora, gdy za pierwszym razem

próbowaliśmy ucieczki. Wiktor wrócił, ale Pawła już nie widzieliśmy...
-

Myślisz, że go zabił? - pytanie Maxa wydawało się mieć jedną odpowiedź.

Sergiusz przełknął głośno ślinę i kiwnął twierdząco głową.
- Tylko to

mógł z nim zrobić...bydlę...
Głos Maxa zadrżał, gdy zadał kolejne

pytanie.
- Skąd ta pewność?
- Nie wiem co siedzi w umyśle tego

psychopaty. Wiktor opowiadał mi, że go porządnie nastraszył, że skończy jak

ojciec. To się zupełnie zdaje nietrzymać kupy - stwierdził ze zdumieniem

Sergiusz.
- Orfeusz najwidoczniej nie trawi syna Remisa. Lubi z jakiegoś

powodu ojca, ale odnoszę wrażenie, że syna by się pozbył, gdyby nie

wiedział, że naraziłby się tym nieuchronnie Remisowi - starał się jakoś

wytłumaczyć nietypowe zachowanie Orfeusza, Max.
- On musi mieć jakiegoś

haka na tego diabła. Długo się nad tym zastanawiałem, ale doprawdy nie widzę

innego wytłumaczenia dla ich przyjaźni, jak to, że Remis musi coś mieć na

Orfeusza. Pytanie tylko - co?
- Tego nie wiemy.
- I to mnie właśnie

irytuje najbardziej - wyjawił Sergiusz - Muszę już iść. Miej oko na

Horovitza, ja postaram się coś szybko wymyślić w związku z tym, razem z

Jonathanem. Trzeba starego usunąć ze stanowiska zanim będzie na późno.
-

Będę czekał. Stefan wpadnie jeszcze dzisiaj?
- Co? - spytał niezbyt

przytomnie Sergiusz - A tak...Michał. Myślę, że tak - kiwnął głową.
-

Dobrze, chłopak miał ostatnio problemy. Miejmy nadzieję, że wizyta podniesie

go nieco na duchu - powiedział optymistycznie młody profesor.
- Chociaż

on jedyny, doczeka się dziś dobrej wiadomości.
Psychopatka
Ty mnie wprowadzasz w podziw... jak mozesz w tak krotkim czasie pisac takei dlugie party? ... ja sie wloke z pisaniem jak slimol.

Faktycznie dluugasni dialog, ale dialog dobrze napisany - lekko sie czyta. Duza ilosc postaci to chyba plus- za wyobraznie =)

mam tylko jedno pytanie

"-Skończyłeś rżyć? - spytał opryskliwie Max." - co to jets rżyć? moze miało być rżeć... ale tez mi nie pasuje...
avalanche
Forum działa więc kontynuuję. Parta

napisałam już dawno temu.

Part 76

"Zmuszenie ofiary do

wyciągnięcia właściwych wniosków źródłem doskonałej współpracy bez przemocy

(Tauryn)"

Michał po raz pierwszy od wielu tygodni dostał szansę

na wyrwanie się z tej monotonii, która ostatnimi czasy tak bardzo mu

dokuczała. Choć sam nie przeczuwał, jakie wspaniałe wiadomości miał

przynieść ten dzień, to zdradzał to nastrój, jaki dawało się wyczuć na

niektórych lekcjach, a w szczególności tych, które prowadzili Shepard i Max.

Panowie sprawiali wrażenie wyraźnie z czegoś zadowolonych. Ogólny szok

wywołał ich uścisk dłoni na powitaniu przy śniadaniu. Do tej pory uczniowie

przyzwyczajeni byli do pojedynku morderczych spojrzeń obu profesorów podczas

wszystkich posiłków, w których obaj brali udział. Był to niewątpliwie dobry

znak.

Twintower nadal leżał na przymusowym zwolnieniu w łóżku i

tylko on zdawał się nie odczuwać weselszej atmosfery, która tak śmiało

wypełniała każde pomieszczenie z zamczysku. Najwidoczniej podły nastrój

starego profesora miał silne działanie odpychające dla wszelkich oznak

dobroci, które tak bardzo starały się wedrzeć do jego duszy. Nawet doktor

Grajewska, która śmiało mogłaby kandydować na miano najbardziej

uśmiechniętego człowieka roku, nie zdołała zarazić swym optymizmem wiecznie

niezadowolonego Twintower'a.
- Słyszał pan, panie profesorze, że

profesor Sheprad i Grey, pogodzili się? - zagaiła wesoło kobieta, podrygując

w takt melodii lecącej właśnie ze starego gramofonu. Twintower, który nie

podzielał tej radości, zakrył sobie głowę poduszką, powarkując, że nic go to

nie obchodzi.
- Ależ profesorze - poduszka momentalnie znalazła się w

dłoniach Grajewskiej a następnie z powrotem pod głową mężczyzny - Więcej

optymizmu. - usiadła bokiem na łóżku - Na pewno ucieszy się pan, gdy coś

panu powiem.
- Wątpię - powiedział, przeżuwając właśnie tosta z

masłem.
- Dowiedziałam się, że wczesnym rankiem widziano w szkole pana

Borqueza - wyszeptała z przejęciem - Podobno rozmawiał z dyrektorem i

profesorem Grey'em.
Twintower o mało nie wypluł jedzenia, które

jeszcze parę sekund wcześniej spokojnie przegryzał.
- Niech pani wezwie

natychmiast Grey'a - wykrztusił.
- Proszę się uspokoić. Profesor Grey

ma właśnie lekcje - wytłumaczyła spokojnie kobieta, zabierając się w tym

samym momencie za przewiązywanie pod szyją starego profesora dziecięcego

śliniaczka
- Co pani wyprawia! - zaprotestował.
- Proszę nie

krzyczeć. Zabrudził pan sobie piżamę.
- Nie chcę tego! Wyglądam jak

zdziecinniały emeryt! - starał się uwolnić. Na próżno, gdyż doktor

Grajewska nie dała się przekonać, że nie do twarzy poważnemu człowiekowi ze

śliniakiem dla opluwającego się dziecka.

Po skończonym śniadaniu i

uwolnieniu się od nieszczęsnego śliniaka, profesor starał się poukładać

myśli. Nie spodziewał się, że uda się uciec Borquezowi i reszcie z tego

piekła. Nurtowało go wiele pytań, dotyczących ich pobytu w siedzibie Zakonu

i sposobu ucieczki, na których tak bardzo chciał znać odpowiedzi. Będąc

jednak uwięzionym w skrzydle szpitalnym zdany był na czekanie na kogoś kto

wyjaśni mu tę całą historię.

***
- Nie sądziłem, że to kiedyś

powiem, ale stęskniłem się za tym starym zrzędą - westchnął teatralnie

Wiktor, zawiązując sobie krawat przed lustrem - Myślicie, że mój powalający

wygląd nie spowoduje fali omdleń wśród przedstawicielek płci pięknej? -

spytał szelmowsko, przeczesując włosy i strosząc grzywkę palcami namoczonymi

w żelu.
- Zamknij się choć raz w życiu - odezwał się głos z tyłu. Wiktor

zobaczył w odbiciu postać Adama, stojącego tuż za nim.
- Ależ z ciebie

nudziarz - wystawił język.
- Uspokój się głupi pawianie - zbliżył głowę

do ucha Wiktora - Robert...
Wiktor natychmiast zrozumiał. Na łóżku

siedział Robert, który zakładał sobie właśnie skarpetki. Wyglądał na bardzo

przygnębionego i nie trudno było zgadnąć z jakiego powodu.

Po raz

kolejny los rozdzielił go z bratem, ale tym razem istniała pewna obawa, że

być może będzie to rozłąka na zawsze. Nikt nie wiedział co się stało z

Pawłem po spotkaniu z Orfeuszem. Wrócił jedynie Wiktor, który rozdzielił się

z Pawłem podczas pierwszej próby ucieczki. Od tamtej pory los brata Roberta

był nieznany.
Robert nie chciał dopuścić do siebie myśli, że Pawła

zabito. Tyle lat wychowywał się w Zakonie...może jednak jakoś udało mu się

przeżyć. Musi mieć nadzieję, że on żyje...

***

- Zechcesz mi

wytłumaczyć Horovitz pewną malutką rzecz?...- spytał mglistym głosem Tauryn,

obserwując wystraszonego dyrektora spod regału na księgi.
- Prze..

przepraszam - wydusił trzęsącym się głosem dyrektor Akademii.
- Twoje

przeprosiny nie są mi do niczego potrzebne - odpowiedział wrogo Tauryn.

Oparł się o półki i z wyniosłością spoglądał na wijącego się ze strachu

człowieka. Domyślał się, czego się bał stary dyrektor. Zapewne spodziewał

się, że Tauryn to typowy Zakonnik-morderca, bezlitosne bydlę pastwiące się

nad ofiarą. Dobrym posunięciem wydawało się utwierdzić starego, że tak

rzeczywiście jest.
- Wiesz czego się uczy Zakonników? - spytał tubalnie,

by brzmieć bardziej przekonująco w swojej roli.
- Nie, panie...-

odpowiedział mu zgodnie z prawdą Horovitz.
- Pierwsza zasada: Zero

litości - wyjaśnił bez cienia uczuć.

"Podziałało"

pomyślał z zadowoleniem Tauryn. Wiedział, że dyrektor zaraz zacznie się

gęsto tłumaczyć i błagać o przebaczenie.

- Proszę...Panie, on mnie

zahipnotyzował...Ja naprawdę się starałem...Robiłem wszystko co w mojej

mocy, żeby się nie zorientował, ale on...
- On sobie omotał ciebie wokół

palca - skrytykował zachowanie mężczyzny, zataczając kółka w powietrzu

wskazującym palcem.
- Sergiusz ma potężną moc - tłumaczył się dalej

Horovitz.
- Nie rozśmieszaj mnie - odpowiedział powoli i dobitnie

Tauryn. Sprawiał wrażenie wielce zdegustowanego taką opinią. Sięgnął ręką za

siebie i błądząc palcami po nagłówkach starych ksiąg, chwycił za jedną z

nich, czytając na głos tytuł:
" Oracja mistrza Antonusa - tom

IV"
- Widzę, że interesują cię takie szmatławce - zakpił, unosząc

delikatnie kąciki ust.
- Naprawdę, nie sądziłem, że to takie słabe dzieło

- starał się szybko wytłumaczyć Horovitz.
- Dzieło? - uniósł brew w

zdziwieniu - To się nadaje jedynie na podpałkę.
- Tak...znaczy...
-

Rozdział pierwszy: Panoptikum ludzkich postaw i zachowań - wyrecytował,

spoglądając z politowaniem na Horovitz'a. - Cóż za górnolotne treści -

dodał spoglądając z pogardą na trzymaną przez siebie księgę.
- Nie warto

dalej czytać.. naprawdę - starał się powstrzymać Tauryna, przed odwróceniem

następnej kartki. Ręka mężczyzny zatrzymała się.
- Taka słaba? No cóż...-

rozległ się odgłos darcia papieru. Horovitz aż się zatrząsł, widząc, że

Tauryn zamiast przewrócić kartkę, po prostu ją wydarł, a teraz spoglądał na

tę stronę, na którą dyrektor nie chciał, żeby patrzył.
- A to co?... -

wyszeptał z ciekawością - Dedykacja?
" Drogiemu przyjacielowi

Bernardowi Horovitz'owi w podzięce za natchnienie i wkład w wydanie mej

książki"
- No proszę...ależ, ty potrafisz natchnąć ludzi, Horovitz -

powiedział z przekąsem, wydzierając kolejną kartkę.
- Przyznaję, nie

pomyślałem, że...
- Bo ty, Horovitz, w ogóle nie myślisz - podpalił

księgę. Okno otworzyło się z hukiem i dzieło, do którego natchnął dyrektor

swojego przyjaciela, wyfrunęło przez okno płonąc.
- Jeśli mnie

zdenerwujesz, skończysz tak jak ta nędzna książeczka - wysyczał. Wiedział,

że taki "przykład" podziała na wyobraźnię dyrektora. W końcu o to

chodziło - o kontrolę jego zachowań i wywoływanie w nim strachu przed groźbą

zrobienia mu krzywdy przez Tauryna.
"Mam cię Horovitz. Nie wykręcisz

mi już takiego numeru. Będziesz posłuszny jak baranek"

Nie ma to

jak wpływanie na ludzi poprzez tak prymitywne sposoby zastraszania. Antares

by się uśmiał, gdyby tylko to zobaczył.
Eden_ka
hehe, weszlam na forum przez przypadek i

mysle "o jakis fick Avy, poczytam sobie" Czytam czytam -

"kurcze ile tego jest?" 12 stron?!?! Chyba bede musiala

sobie wydrukowac ta opowiesc i czytac do poduszki, bo od kompa mi oczy

wysiadaja totalnie...
avalanche
Part 77

" Mamucia skłonność do

irytacji"

Pewne kroki odbijające się echem po kamiennej posadzce

wypełniły ogromny hol Akademii. Do środka weszło trzech wysokich młodzieńców

z poważnymi minami na twarzach. Rozejrzeli się dookoła, lecz nikt prócz nich

nie przebywał w miejscu gdzie się teraz znajdowali - były lekcje.
-

Panowie, niepokojąjąco cicho tutaj jest - zauważył Wiktor, sprawdzając

jednocześnie, czy krawat, który z taką dumą nosił aby się nie przekrzywił

czy zabrudził. Najważniejsze było wywołać odpowiednie wrażenie na

damach.
- Bo są lekcje - powiedział leniwym, przeciągłym głosem Adam -

Nie widzę powodu, żeby tu stać. Może gdzieś się przejdziemy?
- Możemy

pójść na szóste piętro.

Adam i Wiktor spojrzeli na dotychczas cicho

zachowującego się Roberta.

- Doskonały pomysł - pochwalił go Wiktor -

Moglibyśmy odwiedzić Simona, co wy na to?
- Właśnie na to liczyłem -

powiedział Robert i szybkim krokiem wyminął przyjaciół, idąc ku schodom.

Chłopcy spojrzeli po sobie z lekkim zdumieniem i podążyli chwilę później za

nim.

***

- Panie profesorze, w pana stanie zalecane jest

leżenie - protestowała doktor Grajewska. Profesor Twintower był jednak typem

człowieka, który rzadko przejmował się zaleceniami. Usiadł na łóżku, założył

kapcie i nałożył na siebie pelerynę zasłaniającą jego kraciastą piżamę.
-

Muszę się przejść - rzucił na odchodnym.

Nareszcie uwolnił się od

tego przymusowego więzienia z tą tragiczną kobietą. Ile można tak tryskać

humorem. Nie dość, że nienaturalnie sztucznie to wygląda to jeszcze

denerwująco. I te tosty - spalone prawie na węgiel i posmarowane jakąś

imitacją masła. Zapamiętać - nigdy nie mieć zawału, gdy w pobliżu nie ma

innego lekarza od niej. Trzeba też zrobić coś z tym żarciem...najlepiej

nasłać na stołówkę jakąś kontrolę sanitarną. Zakład że znajdą w niej

nielegalną hodowlę szczurów, spleśniały chleb i skwaśniałe mleko.



***
- Myślicie, że nadal tam jest? - zagaił Wiktor.
- No

pewnie, że jest. A gdzie niby miałby być? - prychnął niecierpliwie

Adam.
- No...Mógł zniknąć, tak wiecie...na zawsze. W końcu to duch.


Adam nie mógł się powstrzymać, żeby nie postukać się w czoło.
- Pewnie

poleciał na wakacje - powiedział złośliwie, szczerząc zęby - Aleś ty głupi,

jak matkę kocham. Gdyby mógł zniknąć w sensie, żeby przejść na 'tamtą

stronę', to nie uważasz, że już dawno by to zrobił? On nie może zniknąć,

bo coś go tu trzyma.
- Zastanawialiście się nad tym, dlaczego on tam

tkwi? - spytał nagle Robert. Przystanęli na chwilę.
- Słyszałem, że

duchy, które zostają na ziemi a nie przechodzą dalej, mogły zostawić jakąś

niedokończoną sprawę, która uniemożliwia im dalszą wędrówkę...
- To

mogłoby się wiązać z tym, że go zamordowali wtedy - zgodził się z Wiktorem

Adam - Może przerwano mu w dokończeniu zadania, które miał wówczas

wykonać.
- I nadal nie może go wykonać - Robert zmrużył oczy, patrząc się

prosto na Adama - Duchy nie mają takiej siły. Muszą im pomóc żyjący.

Pośrednicy pomiędzy światem w którym duch został zawieszony, a światem

żywych.
- Sądzisz, że musiałby poprosić.. powiedzmy nas?
- Dokładnie.

Wiecie.. przez ten czas, gdy byliśmy w Zakonie, myślałem nad czymś -

zwierzył się. W jego oczach zamigotały iskry - Skąd Simon tyle o nas wie?

Skąd on w ogóle tyle wie skoro siedzi zamknięty w tej jaskini? Pamiętacie,

pokazał nam, gdy byliśmy u niego po raz pierwszy taką kulę. Powiedział, że

to dzięki niej tyle wie. Ale to nie może być jego jedyne źródło wiedzy.
-

Do czego zmierzasz? - spytał dociekliwie Wiktor. Robert starał się, aby to

co miał zaraz powiedzieć, nie brzmiało jak fantastyka, którą on przyjął

sobie jako możliwy punkt zaczepienia w jego teorii.
- A więc...Myślę, że

to jest tak jak z moimi rodzicami - chwila ciszy i głęboki oddech przed

dalszym tłumaczeniem - Oni też są w jakimś sensie uwięzieni. Znajdują się w

próżni - miejscu, którego nie ma na ziemi, a które istnieje w sferze

międzywymiarowej...albo rozumując inaczej: duchowej. To jest jak bycie żywym

w świecie, gdzie nie ma życia. Są jak duchy, które...
- Nie mogą przejść

na drugą stronę - dokończył Adam - Tyle, że oni mają szansę powrotu.
-

Właśnie, ale sami nie mogą wrócić. Muszą mieć pomoc z zewnątrz.

Wykombinowałem sobie, że może Simon, który ma podobną sytuację wie jak się

dostać i wydostać z próżni. Może nawet jest jej strażnikiem, który nie może

w pełni wykonywać swoich obowiązków, bo jest w pewnym sensie martwy. Może

nawet...rozmawia z ludźmi, którzy się tam znajdują...
Adam poklepał

przyjaciela po ramieniu. Wiedział, że jest mu bardzo ciężko. Za wszelką cenę

chciał znów mieć rodzinę...chciał znowu mieć ich przy sobie...szukał

sposobu, aby ich odzyskać. Ale teoria brzmiała całkiem sensownie. Być może

Robert wreszcie znalazł kogoś, kto wytłumaczy mu tą zagadkę związaną z

próżnią...
- Chodźmy - zachęcił ich Wiktor - Jeśli mamy się dowiedzieć,

jak to naprawdę jest, to musimy odwiedzić go.
Chłopak uśmiechnął się

i szybkim, skocznym krokiem zaczął wspinał się do schodach. Tuż za nim szli

Adam i Robert. Pełni nadziei i wiary przemierzali kolejne piętra i klatki,

dochodząc właśnie do czwartego piętra. Ale właśnie tu napotkali na

nieprzewidywalną przeszkodę.

Wiktor właśnie zamierzał minąć

kolejny róg, gdy nagle wpadł na osobę, która również zamierzała skręcić.

Okazało się, że tą osobą był...
- Profesor Twintower... - Adam i Robert

stanęli jak wryci, w tym samym momencie wypowiadając nazwisko i tytuł

naukowy starego człowieka, którego tak dawno nie widzieli.
- Applegate,

patrz jak chodzisz! - wrzasnął. Zabrzmiało to dosyć.. dziwnie. Twintower

zachował się tak, jak się zwykle miał w zwyczaju zachowywać, gdy Wiktor

wchodził mu w drogę...dosłownie i w przenośni. Zupełnie nie zdziwił się na

widok Wiktora... zupełnie jakby wiedział, że się zjawi...
- Pan wybaczy -

Wiktor otrząsnął się i ukłonił nisko, przez rozdrażnionym Twintowerem -

Właśnie wracaliśmy z wielotygodniowej wycieczki, jaką zafundowała nam pewna

grupa ludzi w czerwonych habitach. Ma pan może pojęcia, co to było za biuro

podróży? Fatalne warunki. Muszę chyba napisać pismo na nich. Pan sobie nawet

nie wyobraża...
- Dość! - krzyknął ponownie Twintower unosząc dłoń do

góry. Gdyby w pobliżu znajdował się stół, na pewno uderzył by o niego

wściekle.
- A więc cieszy się pan, że wróciłem? - zamrugał rzęsami,

robiąc przy tym kretyński uśmiech.
- Milcz wreszcie!
Zapanowała

cisza. Wiktor zatrzymał się w pozie z uniesioną jedną nogę w powietrzu.

Wyglądał niczym baletnica z pozytywki.
- Przestań się wydurniać, chociaż

raz w życiu - wysapał. Wiktor powrócił do normalnego stanu.
- Skąd pan

profesor wiedział, że...że wróciliśmy? - spytał ostrożnie Adam.
-

Krasnoludek pod postacią twojego ojca skradł się dzisiaj rano z koszykiem

jabłek i obdarował nimi dyrektora i profesora Grey'a, przy okazji

opowiadając im waszą fascynującą historię. Wystarczy, czy nie rozumiesz

aluzji?
- Rozumiem - odpowiedział urażony Adam. Jeszcze nigdy, nikt nie

przyrównał jego ojca do krasnoludka.
- Czemu nie jesteście na lekcjach,

tylko szwędacie się po szkole? Za mało wam było wycieczek?
- O to samo

możemy pana spytać - odpowiedział zgryźliwie Adam.
Chłopcy, jak jeden

mąż w jednej chwili spojrzeli na kapcie Twintower'a. Wiktor wyglądał

jakby zaraz miał się udusić ze śmiechu. Twintower nigdy... ale to nigdy nie

paradował po szkole w żółtych bamboszach.
- Nie twoja sprawa, Borquez.

Zmiatajcie stąd, ale już! - przepędził ich. Adam powstrzymywał się,

żeby nie zakląć głośno. Przez tego starego mamuta, nie mogli ruszyć na

spotkanie z Simonem. Los naprawdę bywa czasem okrutny...

***

-

Wredny stary mamut. Jeszcze nie zdążyliśmy się obeznać w sytuacji, a on już

nas wyśledził. Stary, przebrzydły...
- Idiota - dokończył za Adama,

Robert.
- No proszę - zacmokał Wiktor - Mamy żal do profesorka...
-

Nie...Ja po prostu...Zdenerwował mnie. Przez niego musimy odłożyć na później

nasze spotkanie - wymruczał pod nosem.
- Nie przejmuj się - pocieszył go

Wiktor - Mamut z niego, ale to normalne.

Wiktor nie mógł ukryć tego,

że ucieszył się na widok Twintower'a. Bardzo brakowało mu tego

przekomarzania się i wnerwiania starego profesora. Są takie osoby, które

pomimo swojego odpychającego charakteru, mają krztynę tego czegoś co

przyciąga do nich ludzi, nawet jeśli sobie tego wyraźnie nie życzą. Tacy

ludzie, po prostu są skazani na lubienie ich, pomimo całej gamy wad, jakie

pokazują światu. Twintower niewątpliwie był taką osobą.
avalanche
Part 78

"Nawet największe

przyjaźnie bywają wystawiane na ciężkie próby..."

- Wredny,

przebrzydły, stary, mamut!
- No proszę, a tak wychwalał naszego

drogiego profesorka - uśmiechnął się ironicznie Adam, spoglądając na

chodzącego tam i z powrotem Wiktora, który aż dyszał ze złości.
-

Wstręty, obrzydliwy...
- Czasami, przyjaźnie przeżywają głębokie kryzysy

- odpowiedział Adamowi, Robert. Zachowanie Wiktora w sytuacjach

"kryzysowych" mogłoby być świetnym materiałem na sztukę komediową.

Coś w stylu..." Perypetie Mamuta i Mrówki".
- Wścibski stary

zgred! Zemszczę się!
- A tak właściwie to co on ci zrobił? -

spytał z rozbawieniem Adam, opierając się o framugę drzwi.
- Moja

kolekcja.. skonfiskowana!
Pokazał im kartkę, którą z taką mściwością

miął i gniótł w ręku.
" Szanowny panie Applegate. Niniejszym

oświadczam panu, że w dniu dzisiejszym (data jakaś tam - przyp. aut)

konfiskuję pańską bogatą kolekcję magazynów dla dorosłych. Życzę miłego

dnia. Z poważaniem - profesor Twintower"
- Krótko i treściwie. Klasa

- uśmiechnął się z udawanym podziwem Adam.
- Niech się udławi - syknął

Wiktor, wyrywając Adamowi, staranie wypisane oświadczenie informacyjne

Twintower'a, bezczeszcząc je w nieludzki sposób polegającym na

całkowitym unicestwieniu, czyli zdeptaniu.
- Ten kabel musiał maczać w

tym swoje paluchy. Obaj przekonają się, co to znaczy, pozbawić mnie moich

edukacyjnych pisemek.
- Edukacyjnych? - zaśmiał się Robert.
-

Doskonałe podręczniki anatomii kobiety - mrugnął porozumiewawczo Wiktor -

Moja duma nakazuje mi odzyskać skonfiskowaną rzecz. Na tym mogą ucierpieć

całe legiony prawdziwych mężczyzn spragnionych mocnych wrażeń. Don

Twintowerro przygotuj się na odwet Macho Wiktorro.
To było do

przewidzenia. Wiktor zawsze miał szalone pomysły, a jego gorący temperament

często dawał o sobie znać. Jak teraz, gdy wykonywał nieskoordynowane ruchy,

przypominające walkę szermierczą z wyimaginowanym przeciwnikiem. Nietrudno

było się domyśleć kogo miał na myśli Wiktor, gdy zadawał swój śmiertelny

cios...

***

Pogłoska o powrocie chłopców obiegła szkołę po

tym, jak jeden z uczniów z trudem opanowując strach i zdenerwowanie,

wyskoczył niczym oparzony ze swojego pokoju, chwytając się kurczowo za

serce. Gdy spytano się go, o co chodzi, ten nie mógł wykrztusić słowa

ruszając ustami niczym ryba pozbawiona tlenu. Dopiero, gdy na scenę wkroczył

Wiktor, sprawa stała się jasna.
Przez resztę dnia można było zaobserwować

różne reakcję wśród uczniów. Jedni cieszyli się i okazywali swoje poparcie

chłopcom, którzy umknęli ze szponów Zakonników, inni zaś preferujący

towarzystwo Radka, z nieukrywaną niechęcią odnosili się do takiego przejawu

ogólnej euforii. W całym zamieszaniu brakowało jednak jednej osoby...Osoby,

która tyle czasu znosiła obelgi pod swoim adresem oraz gnębiącą

samotność.
Michał wyraźnie odetchnął, gdy okazało się, że tymi, którzy

zaatakowali go nie byli jacyś rąbnięci towarzysze Radka, lecz jego zaginieni

przyjaciele. Nie obeszło się bez głośno wyrażanej radości oraz wypytywaniem

się przez Michała o okoliczności ucieczki z Zakonu. Przyjaciele cierpliwie

opowiedzieli i wyjaśnili całą historię jaka się im przytrafiła, nie

zapominając o dodaniu odpowiednich efektów dźwiękowych, które także w pewien

sposób oddawały nastrój, jaki towarzyszył im podczas pobytu w Zakonie.

Wiktor doskonale udawał wycie opętanych więźniów, oraz minę Diega, który

napastował swoimi niedorzecznymi pytaniami Sergiusza. Nie zabrakło także i

smutnej części ich histori, mówiącej o zniknięciu Pawła oraz tego, kogo

podejrzewają o jego zaginięcie.
- Ten Orfeusz...Mówię ci, gdybyś go

widział to błagałbyś, żeby cię od niego szybko zabrali - powiedział już

znacznie poważniejszym tonem Wiktor.
- I to on mógł Pawła...no wiecie -

spytał ostrożnie spoglądając ukradkiem na Roberta.
- Nie wiemy - odparł

mu spokojnie Robert, widząc że innym jeszcze bardziej niezręcznie było o tym

mówić.
- A jeszcze, jakby tego było mało, to widzieliśmy dowódcę Zakonu.

I zgadnij kim jest ten facet dla Orfeusza.
- Doprawdy Wiktor zadajesz

takie jednoznaczne pytania - spostrzegł Adam.
- No wiesz. Tylko ty masz

skrzywioną psychikę i niemoralne skojarzenia - odciął się Wiktor.
- No to

kim on jest? - spytał niecierpliwie Michał.
- Gość nazywa się Antares i

jest ojcem Orfeusza. Widać, jaki ojciec taki syn. Ale mówię ci, ten Orfeusz

był strasznie podobny do mojego starego. Można by powiedzieć, że to jego

ojciec - wzdrygnął się na samą myśl.
- Rzeczywiście niebywałe

podobieństwo - zauważył Adam - Ten sam kolor włosów i rysy twarzy...
-

Przestań. Po prostu są podobni i tyle. Mój ojciec w życiu nie mógłby mieć

takiego przerażającego starego. Zupełny koszmar, mieć w rodzinie takiego

psychopatę. Zresztą nie ma o czym gadać, do mojego dziadka jest bardziej

podobny.
- Może masz rację - kiwnął głową Adam, przystając na argumenty

Wiktora - W każdym razie, nie chciałbym być w twojej skórze, gdyby okazało

się inaczej.
- Przestań - szturchnął go Wiktor, uśmiechając się przy

tym.
- Wiki...- zaczął się z nim drażnić Adam.
- Odwal się - uderzył

go mocniej, czując że mimowolnie spłonął rumieńcem. Tylko mama tak się do

niego zwracała.
- Hej, a właściwie, czemu ten facet wołał

"Remis" do twojego ojca?
Robert przypomniał bardzo dziwne

zachowanie innego mężczyzny, którego "poznali" siedząc w celi.

Człowiek ten wyglądał na obłąkanego i wyraźnie pokazywał to swoim

zachowaniem. Nie widzieli go, ponieważ Stefan zabronił im podchodzić bliżej

do drzwi, ale jego wrzasków i nawoływań trudno było niesłyszeć. Właściwie

cała ta sprawa wyglądała na bardzo zagadkową. Ojciec Adama zdawał się znać

tego człowieka, podobnie zresztą jak Stefan, zaś ten obłąkaniec wyraźnie

znał ich przyjaciela - Remisa.
- Ciekawe o co w tym wszystkim

chodzi...Facet, który woła mojego ojca i jego przyjaciół...Podejrzana

sprawa.
- Eeee Wiktor?
- Tak? - przerwał, spoglądając na wahającego

się Michała.
- Chyba muszę ci o czymś powiedzieć...

***

-

Arthanius...
Ochrypły głos niósł się echem po mrocznych zakamarkach

szóstego piętra. Profesor Twintower nigdy nie lubił patroli na tym piętrze.

Pomimo, że lubował się w zimnych, tajemniczych pomieszczeniach i

zakamarkach, miejsce to wywoływało w nim dziwne uczucia. Nie potrafił

sprecyzować co za myśli targają nim, gdy zawsze wkracza w ten cichy

korytarz. Coraz częściej jednak wydawało mu się, że było to spowodowane

jakimś lękiem, nieznaną obawą przed czymś co niewątpliwie czaiło się w tych

kamiennych murach.
- Wzywał mnie pan profesorze? - zza rogu wychyliła się

postać nieznacznie przygarbionego, wysokiego młodzieńca. Głowę spuszczoną

miał na wysokość wystających kości obojczykowych co nadawało mu postury

czającego się, wygłodniałego sępa. Ręce włożone miał w głebokie kieszenie, a

jego palce niespokojnie bładziły w nich, ściskając od wewnętrz raz po raz

materiał czarnych spodni.
- Można wiedzieć co znowu kombinujesz? -

rzucił nieprzyjemnym tonem profesor.
- Naprawdę interesuje to pana? -

spytał pokpiewającym głosem uczeń. Twarz niespodziewanie wykrzywiła się w

wyrazie głębokiej niechęci wobec osoby rozmówcy. Wyglądało to tak, jakby

nagle coś wstąpiło w tego dziwnego chłopaka.
- Uważaj Arthanius -

ostrzegł go natychmiast Twintower widząc, że coś się święci - Rozmawiasz z

profesorem.
- Doprawdy?
Arthanius cały czas wpatrywał się swoim

zimnym spojrzeniem w człowieka, który tak wyraźnie dawał po sobie zauważyć,

że nie czuje się pewnie na tym gruncie. Niecierpliwe wywracanie palcami

skończyło się i Arthanius powoli wyjął z kieszeni swe blade ręce opatrzone

wystającymi gdzieniegdzie w okolicach poniżej łokci, błękitnymi żyłami.

Dopiero teraz dało się zauważyć, że coś jest nie tak. Arthanius był

rozdrażniony choć starał się tłumić swe zdenerwowanie za maską bezwględnej

obojętności w rozmowie ze swym profesorem. Jednak dopiero teraz Twintower

dostrzegł to, co było niewątpliwie objawem tego dziwnego zachowania ucznia.

Ręce Arthaniusa swobodnie zwisały wzdłuż całej tali a jego dłonie...dłonie

wraz z nadgarstkami miał całe pokiereszowane i oblane strużkami krwi.
-

Widzi pan? Pociąłem się - zaśmiał się obłąkańczo, trzęsąc się tak, jakby

miał gorączkę.
- Na litość boską, oszalałeś? - krzyknął przerażony

Twintower. Pomimo, iż wahał się czy podejść do niego, zrobił to.
- Nie

zbliżaj się! - odsunął się o parę kroków, chwytając się pokrwawionymi

dłońmi za głowę, wtapiając w swoje ciemne, rozwichrzone włosy pobielałe

palce, dygoczące jak reszta ciała.
- Uspokój się - starał się przemówić

spokojniej Twintower.
- Niech pan odejdzie - zacisnął powieki, krzywiąc

się na twarzy - Jeżeli pan tu zostanie to i pana dopadnie - wydyszał.
- O

kim ty mówisz?...Arthanius do jasnej cholery przestań się mazać! -

ryknął niespodziewanie, widząc że chłopak zaczyna nie panować nad własnymi

uczuciami.
- Wynoś się!
Nastąpił nieoczekiwany atak ze strony

Arthaniusa, targanego sprzecznymi myślami na temat tego, co powinniem zrobić

by ustrzec nauczyciela przed niebezpieczeństwem, a tym czego uczeń

kategorycznie nie powinien robić wobec swojego profesora. Z dwojga złego

wybrał to pierwsze, nawet jeśli wiązało się to z zastosowaniem drastycznych

środków.
Profesor, który przeżył niedawno zawał i jeszcze nie zdążył

dokońca wyzdrowieć, wyleciał z hukiem z powietrze spadając na schody, z

których przeturlał się pod wpływem siły jaka zadziałała przed chwilą na jego

ciało, na dół.
Arthanius nie był pewny czy Twintower przeżył, bowiem w

chwili, gdy swoją mocą próbował odepchnąć starego człowieka do tyłu,

niespodziewanie uderzyła moc kogoś, przed kim starał się go ostrzec. W

rezultacie wyglądało to tak, jakby Arthanius podjął próbę zamordowania

swojego nauczyciela...
avalanche
wszyscy mają mnie w

dupie...

Part 79

"Nić zgody skazana jest na

pęknięcie"

- Przejście! Mówię PRZEJŚCIE!
-

Widzieliście kto to zrobił?
- A mówiłem że na tym szóstym piętrze czają

się jakieś złe moce...

Korytarzem niesiono właśnie obezwładnione

ciało Twintower'a, co rzecz jasna wzbudziło natychmiastowe

zainteresowanie wychodzących na przerwę uczniów. Z tłumu wychylały się głowy

ciekawskich, chcących choć przez moment spojrzeć na nieprzytomnego i lekko

rannego profesora. Niczym echo niosły się plotki, jakoby Twintower'a

zaatakował jakiś obłąkaniec kryjący się na słynnym szóstym piętrze.
W

całym tym zamieszaniu pełno było spiskowych teorii, a wśród nich mnóstwo

nieprawdopodobnych sugestii tyczących się osoby, która zaatakowała starego

profesora. Mówiono o tajemniczym zabójcy, który napewno zechce wyciąć w pień

wszystkich, którzy odważą się wejść na jego terytorium, a może nawet wyruszy

by tym razem zabić. Cała sprawa wywołała masową histerię wśród bardziej

bojaźliwych uczniów, którzy w swoim gronie już zaczęli omawiać metody

zabezpieczenia się przed niespodziewanym atakiem. Reszta, która także była

wstrząśnięta tym co się stało, ale nie na tyle by zastanawiać się gdzie

można kupić dobry rygiel do drzwi, wolała wymyślać coraz to bardziej

nieprawdopodobne teorie, w których wymyślaniu prym wiódł Radek.
- Sądzę,

że to mógł być któryś z uczniów - powiedział po raz kolejny - Nawet wiem

kto.
- Mów! Mów! - rozległy się głosy nalegania.
- A kto

dzisiaj przybył do zamku? - powiedział ściszonym głosem - To chyba jasne, że

dokonali tego te patałachy. W Zakonie już ich przeszkolono do tego typu

działań. Zwerbowali ich, mówię wam.
- Co tym razem wymyślił ten twój

kapuściany łeb?
Radek odwrócił się za siebie, poruszony do głębi tą

obelgą. Stał twarzą twarz ze swoim największym wrogiem i jego

przyjaciółmi.
- Kogóż my tu mamy? Gdzie twój czerwony habit? - wykrzywił

się w wrednym uśmieszku Radek.
- Radziłbym uważać tępaku, na to co

mówisz.
- Bo co? Utniesz mi głowę swoją kosą?
- On cię prowokuje

Wiktor. Bądź mądrzejszy, chodź - proponował Adam, chwytając swego kolegę za

rękę by odciągnąć go od tego centrum fanów Radka.
- Puść mnie! -

wyrwał się.
- Porywczy jesteś - zagwizdał od niechcenia Radek, unoszcząc

znacząco brwi - Ale się boję - powiedział bardzo cicho, lecz

prowokująco.
- Zaraz oberwiesz - zagroził mu Wiktor, który ponownie

został przytrzymany przez Adama.
- Zabawne. Ty mi grozisz? - zakpił

chłopiec przy akompaniamencie śmiechu reszty - Czy to u ciebie rodzinne?

Wiesz twój stary to wkońcu też Zakonnik. Chyba musiał cię sporo nauczyć w

trakcie tego pobytu u nich.
Zapanowała cisza. Oczy wszystkich

będących w tym momencie na korytarzu zwróciły się w stronę oniemiałego

Wiktora i triumfującego Radka, który jak paw napiął się w dumie z tak

genialnego podsumowania ich "rozmowy".
- Nic lepszego nie

zdążyłeś wymyśleś, pętaku?
Uczniowie nadal tępo wpatrywali się w

rozłoszczonego Wiktora, który nie mógł dojść o co im chodzi. Radek

najwyraźniej wyczuł, że Wiktor ma pewne braki dotyczące informacji o jego

ojcu i zamierzał jak najszybciej uświadomić swego wroga by nie tkwił dalej w

swej niewiedzy.
- Ty nic nie wiesz? - zachichotał uradowany - Nawet

Michał ci nie powiedział - spojrzał rozbawiony na przestraszonego chłopca,

który aż wił się i skręcał by nie dopuścić do publicznego ujawnienia prawdy

na temat tego co miało miejsce parę tygodni temu. Wiktor nie wybaczyłby mu

tego, że nie powiedział by mu wcześniej o czymś takim. Ale teraz było na to

za późno...
- Pozwol, że cię oświecę Wiktor - wyszczerzył zęby, wiedząc

że taka "bomba" wywoła niemały szok u jego rozmówcy - Twój kochany

ojczulek jest Zakonnikiem. Dowiedziono mu to publicznie - w sądzie.

Doprawdy, nie wiedziałeś? - dodał na koniec, udając że martwi go taki stan

niewiedzy Wiktora.
- Stul pysk! - wrzasnął niespodziewanie, uderzając

z całej siły w twarz Radka, który niczym bezwładna lalka wyleciał parę

metrów w tył.
- Wiktor! - tym razem ręce Adama, oplątły się wokół

talii przyjaciela, powstrzymując go przed następnym atakiem. Radek z pomocą

swych wiernych towarzyszy stanął na nogach i mimo iż krew buchała mu gęsto z

nosa a oczy łzawiły z bólu jaki doznał, zwrócił się po raz ostatni do

wściekłego Wiktora.
- Masz czego chciałeś Wiktor. Teraz zobaczysz jak to

jest, gdy jego stary przystaje z Zakonnikami.
- Pożałujesz tego gnido -

wydyszał Wiktor, wciąż przytrzymywany przez Adama od tyłu.
- Nie bardziej

niż ty tego, że jesteś synalkiem Zakonnika. Wywleką cię martwego, zobaczysz.

Nikt tu nie będzie tolerował takich jak ty!
Z ust Wiktora wyrwały

się najgorsze obelgi, jakie przyszły mu w tym momencie do głowy, tak samo

zresztą jak Radkowi. Obrzucanie siebie wyzwyskami pewnie trwałoby i dłużej,

lecz na scenę wkroczyło grono nauczycielskie, które rozproszyło tłum samą

swoją obecnością lub w innych przypadkach, słownymi argumentami

przemawiającymi za rozejściem się.
Adam czym prędzej wywlekł Wiktora z

tego epicentrum nienawiści, by nie naciąć się jakiemuś belfrowi za

nienaganne zachowanie. Nie potrzeba im było teraz dodatkowych godzin

koronkowej roboty w stylu oczyszczania łazienek z lepkiego brudu, nad którym

trzeba było siedzieć godzinami żeby usunąć.
- Wiedziałeś i nic mi nie

powiedziałeś! - wyrzucił z siebie wreszcie Wiktor - Jak mogłeś mi coś

takiego zrobić! Pozwoliłeś, żeby ten śmieć naigrywał się ze

mnie!
- Wiktor ja chciałem ci powiedzieć, naprawdę - zarzekał się

Michał, widząc rozgoryczenie na twarzy swego przyjaciela. Ten jednak nie

mógł przeboleć tego, że został wystawiony na pośmiewisko przez swego

największego wroga. Miał żal do Michała....miał żal do niego za wszystko co

musiał parę minut temu przejść i to na oczach wszystkich. To wszystko była

jego wyłączna wina.
- Odchrzań się - rzucił - Myślałem, że jesteś moim

przyjacielem, ale ty najwidoczniej skumałeś się z nim. Nie masz czego już

szukać u nas. Od tej chwili nie istniejesz, rozumiesz? Spakuj swoje rzeczy i

wynoś się z pokoju. Nie chcę cię więcej widzieć - odwrócił się i ruszył w

nieznanym kierunku.
Wiktor jeszcze nigdy nie czuł takiego bólu i żalu

do kogokolwiek innego. Nie mógł znieść, że jego kumpel pozwolił na takie

pomiatanie nim wobec wszystkich i to w tak bolesnej sprawie. Tego nie można

przebaczyć.
- Lepiej będzie jeśli na jakiś czas zamieszkasz u kogoś

innego - potwierdził słowa Wiktora, Adam - On musi sobie to wszystko

poukładać...
- Rozumiem - odparł ze smutkiem Michał, czując że serce mu

zaraz pęknie - Nie będę mu już zawadzał więcej, jeśli sobie tego nie życzy.

Child
żeby tak od razu w dupie, to

nie...

od razu zaznaczam - przeczytałem dwa ostatnie rozdziały i do

nich się będę odnosił.
Bardzo ciekawa rozmowa na początku, szczególnie

ten fragment z podręcznikami anatomii
src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/smile.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='smile.gif'

/> potem juz robi się ciekawiej, zeby urwać na koniec parta

[bardzo irytujące] ostatnia część już powiewa powagą i - jak na mój gust -

miesza trochę w akcji, ale to pluszsz.

i jeden błąd Twój kochany

ojczulek jest Zakonikiem

a jak konik się nazywa? ;P
avalanche
MOP usunął mi mojego posta z konikiem


src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/sad.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='sad.gif' />

...zastanowię się nad aktem łaski wobec niej

Part 80

"

Figlarskie rozmowy uskrzydlonych godnością"

Uczniowie byli tak

przejęci i zaaprobowani historią Twintower'a, że nie byli w stanie

usiedzieć w miejscu nawet w swoich pokojach. Co rusz małe grupki

przemieszczały się między pokojami, aby zdobyć bądź podzielić się nowinką

zasłyszaną w innych pokojach. Recz jasna wędrówki ludów były praktykowane

prawie wyłącznie przez pierwszorocznych, którzy aż rwali się do tego, by

wedrzeć się do pokoi starszych roczników. Niestety ci znając natręctwo

młodych skutecznie się od nich odcinali, zamykając drzwi bardzo mocnymi

zaklęciami. Preferowali spokojne rozmyślanie nad tym co się wydarzyło niż w

grupie podniecać się nową teorią spiskową, w której wytwarzaniu przodował

oczywiście Radek. Starsi woleli się od tego wszystkiego dystansować, gdyż w

obliczu zaistniałej sytuacji, bezmyślne produkowanie bzdetnych wniosków było

w ich mniemaniu dziecinne i niedojrzałe. Należało się głęboko zastanowić,

wymieniając co najwyżej spostrzeżenia ze swymi sąsiadami nad tym kto mógł

przeprowadzić taką zuchwałą napaść.
Ktoś jednak podejrzewał, kto za

tym wszystkim stoi. Ta myśl bardzo go martwiła a jednocześnie wywoływała

obawy przed tym, że osobę tę mogą szybko nakryć i być może bezpodstawnie

osądzić. Aż dziwnym wydawało się Rosenthalowi, że nikt nie zauważył

nieobecności Arthaniusa. Co prawda może myśleli, że siedzi on teraz z nim w

pokoju. Takie przekonanie działało na korzyść jeo przyjaciela, który mógł

coś wiedzieć o zamachu na Twintower'a...albo wiedzieć w sensie

dokonać...
- Rosenthal? - rozległ się odgłos pukania o drzwi. Był to głos

jednej z nauczycielek - Jesteście tam z Anielem?
- Komplet pani profesor.

Arthanius jest w łazience - otworzył drzwi uśmiechając się niewinnie w

stronę nauczycielki.
- Dobrze - przy nazwiskach Aniel i Rosenthal

pojawiły się znaczki, mające oznaczać obecność - Przekaż mu jak wyjdzie, że

profesor Grey oczekuje na niego w swoim gabinecie.
- Dobrze pani

profesor, przekażę.
Poczuł że kamień spadł mu z serca. Odetchnął z

ulgą, że nauczycielka nie zaczekała do wyjścia jego kolegi z łazienki.

Musiała by sobie długo poczekać...
Gdy komisja sprawdzająca obecność

opuściła korytarz, Rosenthal postanowił poszukać swego kumpla, szczególnie

jeśli ten miał umówione spotkanie z Grey'em. Dłuższe oczekiwanie na

niego mogłoby spowodować kolejny nalot nauczycieli, a wtedy nie tylko

Arthanius, ale i on miałby kłopoty. Intuicja kazała mu skierować się na

szóste piętro, gdzie przed południem doszło do napaści. Być może spotka

tam..niechcący..Arthaniusa.
- Arthanius...Arthanius..psst jesteś tam? -

starał się jak najciszej zawołać swego przyjaciela. Nikt jednak nie

odpowiadał. Mróz niesiony przez nieznany wiatr przeszywał ciało, a mrok

zdawał się zaczynać tuż przed oczami. Targany wątpliwościami, co do dalszego

zgłębiania się w czeluście korytarza, postanowił zrobić parę kroków naprzód.

Niepewny tego co znajduje się dalej wyciągnął przed siebie dłoń i zapalił na

niej mglisty płomyk. Czerń jaka oplotła to miejsce była nadzwyczaj dziwna.

Było przecież dopiero południe, a za oknami było jasno. Dopiero po chwili

Rosenthal zdał sobie sprawę, że to co go otacza to nie jest mrok, lecz jakaś

dziwna czarna mgła, która umykała pod palcami niczym wijący się bluszcz dymu

papierosowego. Nie miała zapachu, ale mimo to gryzła i szczypała w oczy

ograniczając skutecznie widoczność. Odkąd zaszczycał swoją obecnością razem

z Arthaniusem ten korytarz, nigdy nie miało miejsca tak niespotykane

zjawisko.
Ciężkie odgłosy kroków Rosenthala niosły się w promieniu

paru metrów, gdyż właściciel obkutych metalem butów, nie pomyślał że narobią

one takiego hałasu na kamiennej posadzce. Tak to zresztą bywa, gdy się

zamartwia o bardziej nieodpowiedzialnego od siebie kumpla, że dbanie o takie

"błahostki" zupełnie nie przychodzi do głowy. Istniała realna

możliwość, że Arthanius siedzi sobie na jakimś innym piętrze i maluje po

ścianach, podczas gdy on szuka go w miejscu, gdzie może się kryć jakiś

niezrównoważony człowiek, który dybie na życie każdego, który tu wkroczy.

Jeśli ta opcja okaże się prawdziwa będzie miał powody mieć za złe

Arthaniusowi, że naraża go na takie niebezpieczeństwo, włócząc się samemu

gdzie indziej podczas próby morderstwa na Twintower'a. O ile rzecz jasna

przeżyje...
Zatrzymał się. Coś wydało odgłos przypominający szuranie

butami. Płomienie tańczące na jego rozdygotanej dłoni oświetliły cień

osobnika stojącego tuż za nim. Chciał się odwrócić, lecz napastnik

skutecznie zatkał mu usta dłonią, przemawiając do niego:
- Słuchaj mnie

uważnie Rafo - przybliżył swą twarz bliżej prawego ucha chłopaka - Musisz mi

pomóc, rozumiesz? - Rosenthal kiwnął głową na znak, że rozumie. Był

spokojny. Za nim stał Arthanius.
- Puszczę cię, jeśli mi obiecasz że nie

narobisz hałasu. Obiecujesz? - Rosenthal ponownie kiwnał głową na znak, że

rozumie. Ręka Arthaniusa oderwała się od ust oniemiałego przyjaciela.
- W

coś ty się wpakował? - spytał zdenerwowany, odwracając się w stronę

przyjaciela.
- Ty mi lepiej mów co z nim jest - spytał rozdrażniony

Arthanius.
- A skąd mam do cholery wiedzieć? Nieśli go nieprzytomnego,

całego poobijanego i pokrwawionego na noszach, a ty sie pytasz jeszcze. Sam

powinieneś lepiej wiedzieć gdzie mu przywaliłeś i jakie mogą być tego

konsekwencje. Arthanius tobie już do reszty rozum odjęło? Chciałeś go

zabić?!
- Zamknij się! - wysyczał rozjuszony, cały się trzęsąc -

Mam już dość tego natrętnego emeryta, rozumiesz? Łazi za mną bez przerwy,

śledzi dzień i noc, oskarża bezpodstawnie, grozi mi...
- Masz rację

przesadza, ale to nie powód by go od razu mordować. O matko, co ty masz na

rękach!? - chwycił Arthaniusa za dłonie i pociągnął do góry, by

przyjrzeć się uważniej. Przeląkł się widząc, że to co spływa mu po dłoni to

krew.
- Ja go nie chciałem zabić - wystękał niczym marudne dziecko -

Siedziałem tu sobie i się pociąłem, a wtedy on przyszedł i się pokłóciliśmy.

No i wtedy ja go chciałem odepchnąć, ale ten duch dołożył mu jeszcze od

siebie i stary wylądował na dole...
- Jaki duch? Zaczynasz majaczyć,

spokojnie Arthanius zaprowadzę cię zaraz do doktor...
- Szczypie

mnie...Mi się nie chce...Nic mi się nie chce...
- Chcesz się

wykrwawić?! Kiedy się pociąłeś?
- Dawno, dawno temu...nie

pamiętam...Rafo, nudzi mi się.
- Bedzie ci się nudzić jak wylądujesz na

cmentarzu. A teraz bądź łaskw nie stawiać się i pozwolić dać się uratować,

bo przysięgam że oberwiesz jak staniesz się martwy.
Arthanius zatoczył

się ze śmiechu lądując na pobliskiej ścianie.
- Te sznyty się zrobiły

trochę za głębokie - pokazał ponownie ręce swojemu przyjacielowi - Ty

myślałeś, że ja chcę się zabić? - zaśmiał się głośniej - Taką bajeczkę to ja

wstawiłem staremu, żeby się pomartwił skoro tak mu leży na sercu mój stan

zdrowia.
- Ty podły egoisto! - wrzasnął doniośle Rafo - Najpierw

spowodowałeś, że dostał przez ciebie zawału, a teraz to. Zachowujesz się jak

rozwydrzone dziecko.
- Wal się - pstryknął palcami, pokazując mu

język.
- Sam się wal! Mało ci jeszcze? Chcesz żeby cię stąd wykopali?

Co ty wtedy zrobisz? Będziesz się włóczył po ulicach niosąc transparenty na

zjazdach takich popieprzeńców jak ty? Co to za przyszłość, no powiedz mi do

cholery!
- Mam już dosyć takich przytępiastych morlizatorów, co ty,

którzy uważają że trzeba nawracać takich odmieńców społecznych jak ja, bo

niewygodne jest przecież mieć w swoim towarzystwie kogoś o innych poglądach,

skoro można go zrównać do normy jednostki zgadzającej się we wszystkim ze

wszystkimi.
- Uhhh..Ale ty pieprzysz Arthanius! Normalnie słuchać już

się ciebie nie da - zagryzł wargi, próbując opanować swoją złość.
- To

się wynoś! Droga wolna, nikt ci tu nie kazał przyłazić - wskazał ręką

wyjście w geście wskazującym, że nic nie stoi na przeszkodzie, by odszedł i

zostawił go w spokoju.
- Chciałem ci pomóc, ale ty sobie nie chcesz dać

pomóc. Jesteś uparty jak osioł - zmrużył gniewnie oczy Rafo - W takim razie

radź sobie sam. Grey cię oczekuje w swoim gabinecie, więc bądź łaskaw ruszyć

tyłek, bo jeśli nie to z miłą przyjemnością powiem im, gdzie jesteś.
-

Wredny kabel - mruknął pod nosem Arthanius.
- Zastanów się - wział

głęboki oddech, chcąc ponownie przemówić do rozsądku przyjacielowi - Mogę ci

pomóc.
- Już to słyszałem - uśmiechnął się sztucznie Arthanius, wyginając

swoje usta w nienaturalnie uprzejmy sposób.
- Musisz się przyznać.
-

O-sza-la-łeś - wysylabizował z nadmierną artykulacją - Ile razy mam ci

powtarzać. To nie ja go tak urządziłem, tylko ten duch.
- Do cholery jaki

duch? Jak chcesz wcisnąć kolejną bajeczkę to gratuluję. Grey napewno w nią

uwierzy. O ludzie, Arthanius ty się naprawdę zaczynasz robić naiwny jak

dziecko.
- Skończyłeś? - uśmiechnął się ekspresowo, powracając

momentalnie do swego obojętnego wyrazu twarzy.
- Nie. Arthanius ty

idioto, ja nie wiem czy tobie rurką wyssano mózg, czy zgłupiałeś bo w coś

przywaliłeś, ale zaczynasz się robić irytujący z tymi twoimi debilnymi

uśmieszkami.
- Mam taki tik nerwowy, zadowolony? - rzucił od niechcenia,

aby tylko Rafo przestał nawijać o jego głupocie.
- Dobra ty ptasi

móżdzku, powiedz jak ty to sobie wyobrażasz.
- Powiem że to nie moja

wina.
- Jasne. Wparadujesz zakrwawiony i powiesz z tym kretyńskim

uśmieszkiem na twarzy "Pani profesorze, profesor Twintower został

zaatakowany przez złe moce, nic nie mogłem poradzić, przykro mi".

Zaklep sobie jeszcze stanowisko naocznego świadka wydarzenia i porusz go

swoją fascynującą historią ubarwioną o elementy potwierdzające twoje trudne

dzieciństwo. Jeśli nie uwierzy to na pewno się zlituje nad takim

pajacem.
- Aleś ty głupi Rafo. Jak możesz mnie posądzać o łgarstwo. Wstyd

- pomachał karcąco palcem.
- Idę, bo nie zaraz wyprowadzisz z równowagi.

Specjalnie udajesz kretyna.
- Powiedz mi jak to odkryłeś...Zaskakujące,

nieprawdaż? Uwielbiam cię denerwować to moja jedyna rozrywka na tym ziemskim

padole...
- Dobra chodź już. Musimy ci opatrzeć ręce u Grajewskiej.
-

Oszalałeś? - pisnął Arthanius - Ta baba od razu się skapnie, że sobie sznyty

robiłem i mnie podkabluje.
- A co ty sobie myślałeś, że nie obejdzie ją

to jak sobie to zrobiłeś?
- Miałem taką nadzieję - powiedział ponuro -

Sprzątniemy jej bandaże i...
- Tępolu to trzeba zszyć. Spójrz na swoją

lewą rękę.
- No rzeczywiście tu troche mi nożyk pojechał - zarechotał - O

matko...szyć? Ale to boli...
Rosenthal najwyraźniej nie mogąc się

opanować począł walić głową o ścianę. Gdy przestał, spojrzał na swego

przyjaciela morderczym wzrokiem i rzekł:
- I bardzo dobrze.
- Kogucik

ci stanął.
- Przysięgam, że kiedyś cię zabiję w afekcie...
kelyy
Dawno mnie tutaj nie było Ava i musiałam

cały fick powtórzyć sobie od początku co zajęło mi trzy dni, ale jak widać

przetrwałam, no i muszę ci powiedzieć, że jak się to wszystko czyta jako

jedną całość, to trochę widać (przynajmniej z mojego punktu widzenia), że

zmieniłaś styl. Nie powiem, żeby wyszło to do końca na dobra, ale

opowiadanie jest wciąż dobre, żeby nie powiedzieć świetne, ale to już nie to

co pierwsze party. Ava, ty wiesz, że ja bardzo lubię twoje opowiadania, bo

piszesz je tak, że zawierają i pewną lekkość, dowcipność i pewien wątek

psychologiczny. Z początku myślałam, że ten fick, choć teraz można już to

nazwać powieścią z pododu ilości wątków, inaczej to sobie wyobrażałam.

Wprowadziłaś mnóstwo wątków, ciekawych owszem, ale osobiście nie rozumiem po

co ci w tym opowiadaniu anarchista, zupełnie tego wątku nie rozumiem, chyba,

że wiążesz z nim jakieś plany na przyszłaść, ale zechciej mi wytłumaczyc o

co z nim chodzi, bo ja jestem taka tępa, że nie łapie. W ficku jest bardzo

dużo niewyjąsnionych zagadek, m.in. rodzice kruka, remis zakonnikiem i jego

powiąznie z Orfeuszem, dlatego mam nadzieję, że się to wyjaśni w niedalekiej

przyszłości....
Fick jest świetny, ale myślałam, że bedzie zmierzał w

innym kierunku...

pozdrooffka
kelyy
avalanche
Ciebie kelyy też dawno nie widziałam =)

Ale miło że jest jeszcze jakaś osoba co to czyta (i daje jeszcze długi

komentarz co ja uwielbiam wprost ^^).
No więc tak. Opowiadanie zmieniło

swój 'tor' ale tak musiało po części być - niektóre wątki wymyślałam

na bieżąco i może niektóre nie wiążą się trochę z początkiem. Parę rzeczy

zmieniłam, lub zamierzę zmienić bo mi się nie podoba ich pierwotna wersja,

ponieważ moje myślenie często zmienia kierunek i czasami nie umiem się

przystosować do tego co wcześniej wymyśliłam i mi się nie podoba po prostu,

ponieważ już mam nowy pomysł. Nie wiem czy początek był dobry - z pewnego

punktu widzenia pewnie tak, bo miało to swój jakiś logiczny ciąg, no i akcja

była raczej 'pogodna' w stosunku do tego co jest teraz i co będzie

może później.
Co do anarchisty - wiążę z nim przyszłość, a jego tak

zwana 'ideologia' (którą powiem szczerze nie za bardzo umiem pokazać

- może mi pójdzie później lepiej) potrzebna mi była aby coś pokazać. Poza

tym ta postać była mi też potrzebna do pewnego mojego planu i także po to by

pokazać konflikt z Twintowerem, ponieważ jest on w pewnym sensie powtórką z

przeszłości i może się okazać że i tym razem stary profesor zawiedzie (chyba

nie zdradziłam zbyt dużo? ^^ zresztą to może się zmienić nieco)
Co do

rodziców Kruka i do związku pomiędzy Orfeuszem i Remisem...myślę że to

jednak tak szybko nie nastąpi =) ale powoli będzie się wyjaśniać. W sumie te

trzy osoby zostawiam sobie na później bo ich tak zwane tajemnice są trochę

skomplikowane i wymagają dłuższego wyjaśnienia. Mogę powiedzieć że w

bliższym czasie pewnie zajmę się może Diegiem, który też ma pewną tajemnicę

- powiązaną z Orfeuszem i pewnym jeszcze człowiekiem.
Tak poza tym to ja

wiem..trochę zdarza mi się namieszać, ale trudno czasem ogarnąć to wszystko

i o czymś nie zapomnieć, czegoś nie pominąć.

Ciekawi, mnie...może mi

zdradzisz ^^ a jakim kierunku się spodziewałaś, że będzie zmierzał fick -

pytam tak z czystej ciekawości.

Myślę, że tym którym nie chciało się

czytać powyższego wywodu, przeczytają sobie parta =)

Part 81



"Małe dziecko zgubiło zabawkę"

Nic w życiu nie jest

proste, a już najmniej przekazywanie złych wiadomości. Zawsze jest tak, że

obarczają cię sprawami ludzie, którzy sami powinni coś zrobić - ale kto

powiedział, że na świecie nie ma nieuzasadnionej obawy? W takim razie, gdzie

się podziała ta sławna dorosła odpowiedzialność? Z wiekiem nabieramy jej, a

gdy już myślimy że ją mamy - ulatuje z nas szybciej niż nam by się mogło

wydawać.
Arthanius był odpowiedzialny na swój młodzieńczy sposób, choć

obecnie sprawiał zupełnie inne wrażenie.

"Masz poważne kłopoty

młody człowieku"

Grey rzadko brzmiał groźnie, bo nigdy nie

pracował sobie na miano poważnego, ostrego w słowach profesora z tego

względu, że istniały na ziemi lepsze metody przekonywania do swojej racji i

uświadamiania innym o niestosowności ich zachowania w niektórych

sytuacjach.
Ale to był właśnie klucz do całej sprawy - sytuacja. To ona

w dużej mierze decydowała o nastroju młodego profesora. Do pewnych wybryków

można było się przyzwyczaić, gdyż trzeba by je uznać w pewnych przypadkach

za normalne. Niedopuszczalnym było natomiast przekraczanie pewnej granicy -

granicy pomiędzy zabawą dziecka a niebezpieczną grą dorosłych.

"

To nie moja wina"

Klasyczne tłumaczenie przestępcy, typowe dla

przestraszonego dziecka, którym obecnie był Arthanius. Wydawało się mimo

wszystko mało oczywiste, ze względu na 'okoliczności' - kolejne

ważne słowo po 'sytuacji'.

" Kto więc zaatakował

profesora Twintower'a?"

Pytanie, które zada każdy

prokurator. Pytanie na które oskarżony zna odpowiedź. Pytaniem jednak jest

to, czy powie prawdę, a jeśli tak - to czy ktoś mu uwierzy?

" To

nie ja!"

Ile razy można słuchać zapewnień nieletnich o ich

domniemanej niewinności? Tysiące. Dlaczego oni wszyscy tak silnie się

opierają szczerej rozmowie, dusząc się we własnych, splątanych zeznaniach?



" Jesteś zawieszony"

Wyrok zapadł. Próżne są dalsze

dyskusje, jeśli nie miało się odwagi porozmawiać szczerze - bez naiwnego

wstawiania bajek. Grey doskonale rozumiał rozżalenie swojego ucznia, ale

nigdy nie wybaczyłby sobie gdyby nie zadziałał zapobiegawczo. Zawsze bowiem

lepiej przyznać mniejszą karę i dać lekcję pokory, niż pozwolić później na

niekontrolowany przebieg wydarzeń. Na to stanowczo nie mógł sobie pozwolić w

sytuacji, gdy dyrektor szkoły powoli tracił kontakt z rzeczywistością,

nękany przez kamuflujących się wrogów. Sprawę Arthaniusa należało traktować

delikatnie, z pewnym dystansem. Dystans polegał na tym, by oddzielić w to co

profesor Grey chciał bardzo uwierzyć, a tym co z trudem przepuszczało się

przez tryby pracującego mózgu. Jeśli naprawdę chciał pomóc Arthaniusowi,

musiał odstawić na bok sympatię jaką go darzył w zakresie jakim mógł

obdarzyć go nauczyciel, na rzecz uczciwości wobec niego. Trudno będzie

zrozumieć nastolatkowi, dlaczego traktuje się go jako przestępcę przed

udowodnieniem winy, ale z drugiej strony, znaczniej trudniej byłoby

przekonać się na własnej skórze co to znaczy, jeśli nie przestrzega się

zasady ograniczonego zaufania.

***

- Orfeusz...
- Tak? -

spytał zaniepokojony głos.
- Wody...

Życzenie zostało natychmiast

spełnione. Słychać było tylko przyspieszony oddech przerywany łapczywym

piciem. Trwało to zaledwie parę sekund, póki pragnienie nie zostało ugaszone

i Remis z ulgą na twarzy nie zmrużył oczu w podzięce.

- Chcesz coś

zjeść? - zaproponował mężczyzna, uważnie przyglądając się reakcji słabego

człowieka. Ten skinął nieznacznie głową, na znak, że chętnie przekąsił by

coś przed dalszą podróżą, szczególnie, jeśli miałoby się okazać, że w

przyszłości nie będzie czasu na spokojne konsumowanie czegokolwiek.
- A

my? - rozległ się nieśmiały głos z tyłu. Orfeusz z niechęcią przypomniał

sobie, że ma na karku jeszcze innych, których należało by wykarmić.
-

Zamknij się. Będziecie jedli, jeśli uznam, że na to zasługujecie - warknął.


- Musimy coś jeść Zakonniku, jeśli chcesz mieć z nas jakiś pożytek -

stwierdziła z naciskiem dziewczyna, patrząc buntowniczo prosto w jego oczy.


- Można być przydatnym nawet po tygodniowym, przymusowym poście -

szeptnął cicho w odpowiedzi, mrużąc groźnie oczy. Paweł dyskretnie dał znać

Ginie, żeby nie odzywała się. Chłopak doskonale wiedział co to znaczy

pracować o pustym żołądku, gdy za karę kazano pościć siedem dni. Zbyt dobrze

pamiętał, jak to było w Zakonie.

Nozdrza mężczyzny pracowały niczym u

psa, węsząc za zwierzyną, którą można by przyrządzić na kolację. Całą siłą

woli starał się wytropić węchem coś nadającego się do jedzenia, a gdy już

udało mu się namierzyć przyszłe danie, nieoczekiwanie westchnął

zrezygnowany.
- Zające i kachajki
Starał się nie brzmieć zbyt

wymagająco, ale prawda była taka, że perspektywa łapania tych małych

zwierzątek nie była różowa. Kachajki może były łatwe do złapania, ale jeśli

chciało się nimi najeść cztery osoby, należało złapać ich z conajmniej dwa

lub trzy tuziny, a biorąc pod uwagę apetyt Orfeusza, nawet cztery. Niestety

w lesie było tego ptactwa znaczniej mniej. W tej sytuacji zostały tylko

zające, których - co wyczuł niezwykle wrażliwy nos Orfeusza - zdążyło się

już tu namnożyć. Problemem było tylko złapać to szybkie draństwo, nie

płosząc zbytnio reszty. Doprawdy trudna sztuka - nawet dla tak wytrawnego

mordercy jakim był Orfeusz.
Minęło sporo czasu zanim Orfeusz zdołał

złapać wystarczającą ilość zajęcy. Gina z bólem serca patrzyła na martwe

zajączki, którym przetrącono kręgosłupy i które tak smętnie wyglądały

niesione na uszy.
- Dwanaście sztuk. Powinno wystarczyć - zakomunikował

mężczyzna otrzepując ręce z sierści. Po chwili schylił się nad martwymi

zającami, chwytając po dwa w każdej ręce i rzucił do stóp zdezorientowanym

zakładnikom. Gina pisnęła wystraszona na widok poprzekrzywianych dwóch

szaraków, które uderzyły swymi ciałkami tuż pod jej stopami.
- Chcecie

jeść to sobie sami oporządźcie, i tak wykonałem za was najtrudniejszą robotę

- oświadczył, po czym uniósł jedną brew widząc, że żadne z nich nie kwapi

się do zrobienia sobie kolacji.
- Mamy je obedrzeć ze skóry? - spytał z

grymasem na twarzy Paweł. Czuł, że zaraz zrobi mu się niedobrze, zanim

jeszcze zdąży wziąć cokolwiek do ust.
- Rób co ci się podoba - rzucił

obojętnym tonem mężczyzna - Nic mnie to nie obchodzi. A jeśli chodzi o

ciebie... - spojrzał z głodem w oczach na Ginę - Ciekaw jestem, czy do

twarzy ci z krwią na rękach - zaśmiał się okrutnie widząc, że twarz Giny

przybrała lekko zielonego koloru z powodu nagłych mdłości.
- Jesteś

wstrętny - powiedziała słabo z drżeniem ust. Spojrzała w stronę dwóch zajęcy

leżących u jej stóp, szybko jednak odwracając głowę, próbując ukryć

obrzydzenie na samą myśl co musi zrobić by przestać odczuwać ssanie żołądka.

Była taka głodna...
- Zrobię to za ciebie - odezwał się nieśmiało Paweł,

gdy Orfeusz przestał ich nękać swoimi obłąkańczymi wizjami z powodu

nawoływań Remisa.
- Dziękuję - odparła trzęsącym się głosem Gina,

powstrzymując łzy.
- Pamiętaj, nie daj się mu - szeptnął widząc, że

Orfeusz nie patrzy - On się delektuje w sprawianiu ludziom bólu.
-

Zauważyłam - spojrzała z pogardą na rozpalającego ogień pod prymitywnym

rusztem w gałęzi Orfeusza.
Tak bardzo go nienawidziła...tak

bardzo...tak bardzo...
Nienawidziła tej perfidii...tej chęci zadawania

ludziom bólu...tego nawiedzonego głosu...tych wiecznie głodnych oczu...tego

lodowatego spojrzenia...tego strachu, jaki zawsze przed nim czuła...
-

Remis, spróbuj jest świeży. Mam więcej, jeśli...
- Wystarczy - uśmiechnął

się nieznacznie kącikiem ust, sięgając po świerzo upieczone mięso. Chwycił

słabo zębami i począł jeść, dziękując w duchu, że ma jeszcze siłę

przeżuwać.
Orfeusz chwycił także swoją pieczeń, wbijając w nią

drapieżnie swoje zęby. Oderwał kawałek mięsa spod którego natychmiast

ulotniła się para, świadcząca o gorącu, jakie wypełniało od wewnątrz jego

jedzenie. Żar tlił się w oczach mężczyzny, gdy smakował wyśmienitego zająca,

którego tak doskonale upiekł. Szarpał i miażdzył białe mięso, trzaskając

siekaczami drobne kosteczki.
Odmowa Remisa w sprawie dokładki,

pozwoliła całkowicie zaspokoić apetyt mężczyzny, który w zaskakująco szybkim

tempie jadł pozostałe cztery zające.
W końcu spojrzał w stronę Giny i

Pawła. Oboje jakoś poradzili sobie z przyrządzeniem ich racji żywnościowej.

Paweł zajął się oporządzeniem zajęcy, zaś Gina dbała by ładnie przypiekły

się na ogniu. Gina właśnie kończyła ostatniego zająca, gdy napotkała na

dziki wzrok Orfeusza, który właśnie skubał zębami mięso pozostałe na

żeberkach zwierzęcia. Wydawało jej się, że mężczyzna umyślnie drażni się z

nią, patrząc porządliwie na jej ręce w poszukiwaniu śladu krwi. Przestał

jednak chwilę później, zwracając tym razem swój wzrok prosto w jej oczy. Jej

uwagę zwrócił fakt, że nie przeszkadzało mu w tym jednoczesne dyskretne

oblizywanie swoich ust po zjedzeniu ostatniego zająca.
-

Orfeusz...Lekarstwo - wysapał słabo Remis, odwracając uwagę mężczyzny od

Giny.
- Dostaniesz. Zaraz ci zrobimy - uspokoił go Orfeusz, przykładając

jednocześnie dłoń do jego czoła. Było rozpalone.
Ponownie zwrócił swój

wzrok na dziewczynę. Gina, która już skończyła jeść wiedziała czego teraz

zażąda od niej Orfeusz. Przyrzekła sobie, że nigdy nie pomoże

Zakonnikowi...
- Zrobisz to, albo sprawię, że twój współtowarzysz będzie

się wić z bólu tak długo aż wróci ci rozum.
Orfeusz nie żartował. W

każdej chwili był gotów zadać bolesny ból, trzymanemu przez siebie

młodzieńcowi, któremu już zdążył przy tej okazji zakneblować usta w razie

gdyby został zmuszony działać - hałas w takich okolicznościach nie był

wskazany, zwłaszcza, że mogliby go usłyszeć błąkający się w okolicy

Zakonnicy.
- No więc jak? Mam zaczynać, czy będziesz współpracować? -

zagroził, przytykając nóż do policzka Pawła.
- Zostaw go! Zgadzam się

- krzyknęła trzęsącym się głosem. Była przerażona. Jeszcze chwila a ten

psychopata zaczął by swoje nieludzkie tortury.
- Słuszny wybór - zmrużył

oczy, posyłając Pawła pod drzewo i tam przywiązując świetlistymi więzami -

Tylko nie próbuj mnie oszukać - zagroził - bo on tego pożałuje.
- Jesteś

potworem - wdusiła z ledwością, zupełnie tracąc już panowanie nad swoim

drżeniem. Na twarzy Orfeusza ponownie zagościł kpiący usmiech.
- Tracisz

nad sobą panowanie - wyszczerzył zęby, które jako jedyne przewyższały

bielością resztę ciała - Pochlebia mi taki brak kontroli w mojej

obecności...
Gina czuła się kompletnie oszołomiona takim zuchwałym

zachowaniem, że nie udało jej się wymyślić jakiejś sensownej odpowiedzi.

Czuła, że ten człowiek przejmuje nad nią kontrolę. Jego dominująca rola

zaczynała coraz bardziej dawać o sobie znać a on sam wydawał się być coraz

bardziej zadowolony, iż potrafi doprowadzić dziewczynę do stanu zupełnego

osłupienia.
- Nie ekscytuj się tak - zdobyła się wreszcie na odwagę,

gasząc dobry humor Orfeusza. Tym razem to on wydawał się być zbity z tropu.

Najwyraźniej rzadko kto nawiązywał z nim w takich momentach rozmowę.
-

Orfeusz...Masz już? - mierzenie wzrokiem dziewczyny, przerwał po raz kolejny

Remis.
- Już idę. Poczekaj - przykucnął przy Remisie, któremu zaczynały

sinieć już usta, co znaczyło, że choroba znowu atakuje - Muszę cię teraz

zostawić. Jesteś w stanie wezwać pomoc?
Remis kiwnął nieznacznie

głową.
- Mimo wszystko muszę ci dać ochronę - machnął ręką. Wszyscy,

którzy w tym momencie patrzyli sądzili, że zaklęcie nie podziałało, gdyż nic

świetlistego nie buchnęło z jego dłoni. Orfeusz wstał i uniósł dłoń w sposób

jakby chciał zapukać w drzwi.
Rozległ się głuchy łoskot. Nad Remisem

roztaczało się coś w rodzaju niewidzialnej kopuły.
- Nie ma na co czekać.

Ruszaj się! - odwrócił się do Giny, łapiąc ją mocno za łokieć i

popychając do przodu.

- Orfii...Orfii, gdzie moja zabawka? - zaśmiał

się obłąkańczo Remis, tarzając się ze śmiechu w obrębie kopuły, w której

zamknął go dla jego własnej ochrony Orfeusz.
Orfeusz nie mógł mu jednak

odpowiedzieć na to dość osobliwe pytanie.
kelyy
Dobra Ava, jeśli chcesz komentów to

masz....

Początek mi się bardzo podobał, chociaż jeszcze nigdy nie

pisałaś w ten sposób (w tym ficku) to jednak wyszło ładnie i zgrabnie, ale

jeśli chodzi o pozostałą część, no to się zdecydowanie za bardzo rozpisałaś,

bo nie obraź się, ale dalsza częś tego partu jest po prostu nudna...mogłaś

opisać to trochę szybiej, bo to nie znaczy, że skoro długo to super

ciekawie, chociaż ten końcowy tekst (Orfi, daj zabawkę) rekompensuje tą

niepotrzebnie rozpisaną scenę....

pozdrooffka
kelyy
avalanche
Mam taki styl pisania (chodzi o długość) i

nie piszę tekstu przy linijce. A z akcją idę wolno bo tak mi się podoba i

lubię rozwlekać niektóre sceny =) Akurat w tamtej nudnej częsci parta

chciało mi się tak napisać i nic na to nie poradzę.

Part

82

" O jednego Zakonnika za dużo"

Ojciec Wiktora w

młodości często postrzegany był jako bezczelny, pozbawiony krztyny uczucia

człowiek, który wykazywał duże skłonności do samodestrukcji poprzez

uczestnictwo w wielu niejasnych i niewyjaśnionych dotąd sprawach związanych

z Zakonem niszczących mu powoli psychikę.
Taki był punkt postrzegania

go przez otoczenie, które nieufnie patrzyło na syna państwa Applegate.

Szerokim echem odbiło się traktowanie Remisa w domu, nienależące do kanonu

bezstresowego wychowania. Poniekąd dużą odpowiedzialność za zachowanie

Remisa starano się zrzucić na jego ojca - Wilhelma Applegate - niezwykle

surowego człowieka. Wielu ludzi przyznało jednak póżniej, że najwidoczniej

nie było innego sposobu na ujarzmienie tego niepokornego młodzieńca.

Przekonał ich do tego fakt, iż Remis coraz bardziej pogłębiał swoją

demoniczną naturę, niszcząc psychicznie każdego kto stanął mu na drodze.

Nikt nie potrafił wyjaśnić, jak tak dobrze usytuowany dzieciak, któremu nic

nigdy nie brakowało i przed którym rysowała się kariera wojskowa mógł tak

zniszczyć swój wizerunek wiążąc się z Zakonem. Było to niepojętne i

niezrozumiałe w opini uczniów, którzy znali Remisa i wiedzieli, że gdyby

tylko zerwał z tym wszystkim, mógłby osiągnąć bardzo wiele i zajść bardzo

wysoko.
Dlaczego, więc nie wykorzystał szansy jaki dawała mu jego

pozycja społeczna?
Istniało wiele hipotez na ten temat, ale wszystkie

brzmiały równie niewiarygodnie. Przede wszystkim, aby móc ocenić Remisa,

trzeba było go naprawdę dobrze znać, a ten przywilej był dany niewielu

osobom. Jedną z nich był jego nauczyciel profesor Twintower.
Twintower

zawsze alergicznie reagował na wszelkie oznaki wprowadzenia w szkole

nieporządku przez uczniów. Opowiadał się za zaostrzeniem przepisów szkolnych

oraz kar dla nieposłusznych jednostek wprowadzających zamęt swoim

zachowaniem. Wszyscy wiedzieli, że z Twintowerem nie należy zadzierać, jeśli

chciało się dotrwać do końca szkoły. Tylko jedna osoba postanowiła zburzyć

porządek, jaki tak staranie przez lata budował 'postrach szkoły'.

Tym, który nie zawahał się nadepnąć Twintowerowi na odcisk był Remis.


Zaczęło się niewinne, później konflikt przerodził się w regularną wojnę.

Każdy kto przebywał w tamtym czasie w Akademii doskonale znał schemat

przebiegu ich działań przeciwko sobie, poczynając od prób wykurzenia drugiej

strony ze szkoły po ostrzejsze metody.
Twintower nigdy nie zapomniał

Remisowi, tego iż pewien Zakonnik o mało nie doprowadził do trwałej

bezwładności jego prawej ręki, gdy tamten napadł na niego niespodziewanie,

zapewne działając na zlecenie Remisa. Cudem było to, że wogóle przeżył, choć

wiedział, że szczęście to zawdzięcza tylko temu, że Zakonnik był młody,

mniej więcej w wieku Remisa i jeszcze nie opanował perfekcji w sztuce

zabijania w stopniu, jaki bez wątpliwości reprezentowali jego starsi

kompani. Chociaż nie było dowodu, aby to właśnie Remis nasłał na swego

znienawidzonego profesora Zakonnika to jego zachowanie kazało wierzyć, że to

za jego sprawą odbył się napad, którego głównym celem była likwidacja

Twintowera.
Twintower uświadomił sobie wtedy bardzo ważną rzecz -

miał szansę zapobiegnąć temu wszystkiemu, jeszcze parę lat temu, kiedy znał

Remisa z lat, gdy ten jeszcze nie chodził do szkoły. Znajomość z jego ojcem

Wilhelmem pozwoliła mu głębiej zapoznać się z jego buntowniczym synem, który

już wtedy sprawiał problemy wychowawcze. Parę razy zdarzyło mu się

porozmawiać z nim sam na sam, ale rozmowy te niewiele wniosły wtedy w

zrozumienie jego postępowania. To co utwierdziło go w przekonaniu, że Remis

zaplątał się w znacznie poważniejszą sprawę było zobaczenie go w

towarzystwie osoby, którą znało się z wielu zdjęć wiszących w gabinetach

prokuratorów, sędziów, ludzi z Rady i tych, którzy zawodowo zajmowali się

ściganiem Zakonników. Człowiek z którym wtedy rozmawiał Remis, mając mniej

więcej czternaście lat był syn dowódcy Zakonu - Orfeusz.
Wstrząs -

pierwsze co odczuł Twintower widząc jak swobodnie rozmawiają ze sobą obaj.

Sprawiali wrażenie, jakby znali się od dawna i być może...przyjaźnili się ze

sobą.
Jak to było jednak możliwe, aby ten morderca, który słynął z

niebywałego okrucieństwa rozmawiał sobie zwyczajnie z jakimś

czternastolatkiem i do tego nie groził mu i nie próbował go zabić? - tego

stary profesor do dziś nie potrafi zrozumieć i rozgryźć co łączyło wówczas i

teraz ich obu. Co mogło tak zmienić Orfeusza, że w obecności Remisa zmieniał

się w całkiem innego człowieka, zupełnie nie podobnego do tego, który

potrafił wyciąć z pień mały oddział? Nic, ale to kompletnie nic nie

przychodziło do głowy, by móc wyjaśnić ich przyjaźń. Na jakiej zasadzie ona

działała?
Profesor nie raz zastanawiał się nad tym co widział wtedy,

pewnego popołudniowego dnia wychodząc na mały spacer po rezydencji

Applegate'ów. Później w czasie, gdy Remis porządnie zalazł mu za skórę

przypomniał sobie owo wydarzenie i zrozumiał, że już wtedy Remis został

wciągnięty w maszynę Zakonu. Przypomniał sobie także, jak Wilhelm po jego

powrocie przekonywał go, że Remis nie mógł być wtedy na dworzu, bo przecież

on sam przypilnował, aby nie wyszedł z pokoju w czasie sjesty. Na nic zdały

się także tłumaczenia, że należy natychmiast zająć się Remisem, by nie było

za późno. Najwyraźniej, jednak pan Applegate miał swoje poglądy i nie

zamierzał dopuścić do siebie myśli, że jego syn mógłby jeszcze kolegować się

z Zakonnikiem i to jeszcze synem dowódcy - toż to nieprawdopodobne i

najzupełniej nierealne. Mimo to Twintower wiedział swoje, ale mimo

przeprowadzonej rozmowy z Remisem, przekonywań, tłumaczeń, nie udało mu się

odciągnąć go od tamtej znajomości. Może gdyby bardziej przycisnął go,

przyszpilił, zagroził, że zadawanie się z Zakonnikami to najgorszy pomysł,

jaki może wpaść młodemu człowiekowi do głowy... Za łatwo odpuścił. Chłopak

zniszczył sobie życie...

***

Twintower odchylił nieznacznie

powieki, na dźwięk odgłosu kroków zmierzających w jego kierunku. Było już

późno, a doktor Grajewska nie miała w zwyczaju robić nocnego obchodu bez

wyraźnej potrzeby.
- Applegate? - wychrypiał mężczyzna, przyglądając się

uważniej osoby, która stała przed jego łóżkiem. Już miał go wyrzucić, za

bezczelne nachodzenie go o tak późnej porze, jednak powstrzymał się widząc

zdenerwowanie na twarzy swojego ucznia - Czego chcesz? - spytał mimo

wszystko w dość opryskliwy sposób.
- Panie profesorze...ja wiem, że to

może nie odpowiednia pora na wizytę...
- Nawet bardzo - wpadł mu w słowo

profesor, obrzucając swojego ucznia wściekłym spojrzeniem. Nadal

powstrzymywał się by nie wybuchnąć. Czego ten smarkacz chce u licha?
- Ja

się właśnie dowiedziałem, że mój ojciec...że mój ojciec jest Zakonnikiem -

zatrząsł mu się głos. Mężczyzna poczuł niemiłe ukłucie w boku, spodziewając

się, że zostanie zmuszony do opowiadania o tym wszystkim co musiał przejść

on sam przez ojca tego chłopca.
- Nie mam ci nic na ten temat do

powiedzenia, Applegate - warknął, prawie krzycząc - Twoje zachowanie jest

impertynenckie. Nachodzisz mnie tu i chcesz, żebym ci opowiadział o twoim

wspaniałomyślnym ojczulku? Trafiłeś pod zły adres. Wynoś się!
- Pan

go znał - ciągnął dalej, uparcie Wiktor - Niech mi pan powie, czy to

prawda?
Twintower zacisnął mocniej dłonie na swej kołdrze, wbijając

wzrok w biały, gnieciony materiał. Jeszcze chwila a go rozerwie...
- To

dlatego pan go tak nienawidził i teraz nienawidzi mnie...Za to, że mój

ojciec był Zakonnikiem, tak?
- Nie twój interes! Powiedziałem ci,

żebyś się stąd wynosił!
Wiktor zrozumiał, że nic nie wskóra

stercząc tu dalej i jeszcze bardziej wyprowadzając z równowagi Twintowera.

Najwidoczniej nie jest człowiekiem, skłonnym do zwierzeń. Chłopiec wyszedł

bez słowa, zamykając za sobą ostrożnie drzwi, pozostawiając Twintowera

pogrążonego w mieszance wściekłosci i bezradności. Paskudnie potraktował

smarkacza, przyznał sam sobie. Ale tak trzeba. Chłopak musi wreszcie

zrozumieć, że nie może rządać od kogoś natychmiastowych wyjaśnień. Niech

wie, że niektóre osoby mają swoje powody by

milczeć...

***

Orfeusz wyprowadził Ginę wgłąb lasu w

poszukiwaniu ziół mających posłużyć jako składniki mikstury, którą miała

przyrządzić. Dziewczyna, cały czas czuła mocny uścisk w okolicy łokcia i

szarpnięcia, które gwałtownie kazały jej zmienić kierunek chodu. Była

brutalnie popychana, przez co upadła raz na trawiaste podłoże, z którego

jednak natychmiast została podciągnięta, by nie opóźniać marszu.
-

Robisz to specjalnie - wysyczał przez zęby Orfeusz, ciągnąc ją za łokieć tak

silnie, że natychmiast podźwignęła się na nogi.
- Nie popychaj mnie to

się nie będę wywracać - rzuciła zdenerwowana. Na nieco podniszczonej

sukience, którą nosiła widać było ślady ziemi, a jej długie włosy opadły

splątane na twarz.
- Nie będziesz mi rozkazywać - warknął w odpowiedzi

Zakonnik, znów popychając dziewczynę i widać było, że robił to jeszcze mniej

delikatnie niż przedtem.
Gdy wreszcie dotarli na niewielką polanę,

Orfeusz zatrzymał Ginę.
- Nie próbuj tylko żadnych numerów, bo jeśli

Remisowi coś się stanie to przysięgam, że najpierw zabiję tamtego -

powiedział mając na myśli Pawła - a potem ciebie. I nie myśl sobie, że będę

się spieszył.
Gina nie odpowiedziała nic, zabierając się za zbieranie

odpowiednich ziół. Była w ogromnej rozterce, ponieważ od tego jak przyrządzi

lekarstwo zależało już nie tylko jej życie, ale życie tego chłopca, którego

razem z nią porwali. Co prawda, znała zioła, które były potrzebne do

sporządzenia leku, ale obawiała się czy nie pomyli czegoś, o co w takich

złożonych miksturach nie było trudno. Wszystko bowiem było oparte na

wielkiej precyzji.
Gina czuła na sobie wzrok stojącego nieopodal niej

Zakonnika, który ani drgnął od czasu, gdy zabrała się ona za swoją

powinność. Do tej pory nie odezwał się, ale dziewczyna wiedziała, że to może

długo nie potrwać. Ten morderca sprawiał wrażenie zainteresowanego nią, o

czym dał już znać wtedy, gdy ten drugi, chory Zakonnik zakazał się do niej

zbliżać, przestrzegając, że inaczej nie uleczy go. To co jednak wprawiło

Ginę w prawdziwy niepokój był fakt, iż kiedy odzyskiwała ona przytomność

będąc już w ich rękach, usłyszała, że jest ona niedoszłą ofiarą

Orfeusza...
Obróciła się, klęcząc w celu zerwania ziół rosnących

nieopodal niej i spostrzegła przed sobą karminowy materiał, lekko

powiewający w jej kierunku. Zerwała się szybko na nogi i spojrzała w te

zimne oczy, które patrzyły na nią maniakalnie, jakby była jednym z tych

zajęcy, którym wcześniej Orfeusz przetrącił karki.
- Kazałem ci przerwać?

- spytał cicho Orfeusz - Wystraszyłaś się mnie? - uśmiechnął się

ironicznie.
- Zostaw mnie w spokoju...
- Nie mogę - powiedział

mgliście - Próbuję odczytać tajemnicę naszego ostatniego spotkania -

wyszeptał - Jak ja mogłem cię zapomnieć...Taka młoda...Musiałaś być pewnie

jeszcze dzieckiem...
Gina próbowała się uspokoić. Ten głos sprawiał,

że dreszcz przebiegał po ciele i wywoływał gęsią skórkę. Był taki głęboki,

że wręcz potrafił hipnotyzować. U dziewczyny wywoływał raczej straszne

wspomnienia z dzieciństwa. Jej ojca zabili Zakonnicy, a teraz ona stała

przed jednym z nich i trzęsła się mimowolnie, choć nie chciała okazywać w

jego obecności słabości. Wiedziała, że to wywołuje u niego niepohamowaną

chęć zawładnięcia nią, by bała się jeszcze bardziej i dostarczała mu

przyjemności widokiem jej przerażenia.
- Niecierpisz Zakonników, a ja

domyślam się dlaczego...Zabito ci kogoś bliskiego, czyż nie? Powiedz mi

kogo...
- Nie dowiesz się - odpowiedziała stanowczo Gina, biorąc się w

garść.
- Nie? - zaśmiał się mrocznie - Niech zgadnę...Remis mówił, że

mieszkasz z dziadkiem...Czyżby twoi rodzice...nieżyli? - wydedukował,

patrząc śmiało w osłupiałą dziewczynę.
- A więc rodzice - upewnił się -

Jednak...nie pamiętam dziecka, które przeżyło morderstwo swych rodziców -

powiedział sucho, zastanawiając się - Chyba musiałaś stracić tylko jednego z

nich. Pytanie tylko: ojciec czy matka?
- Przestań - po jej oczach

spłynęły łzy. Czuła się jakby rozmawiała z katem, który doskonale pamiętał

każdą swoją ofiarę.
- To było bolesne, prawda? - spytał z udawanym

współczuciem - Ale ja już przypomniałem sobie...tylko jedno dziecko

ścigałem, po egzekucji jego rodziciela.
Gina stała jak wryta oczekując

na wyznanie Orfeusza, które obawiała się, iż bezbłędnie określi kogo

straciła będąc mała.
- Straciłaś ojca... - zmrużył oczy -

Pamiętam...Długo się nad nim męczyłem, zanim zdechł - powiedział z

pogardą.
- Ty morderco! - wrzasnęła Gina, chwytając się za włosy

jakby chciała je sobie wyrwać. Widząc, że Orfeusz się do niej zbliża,

zmusiła swe nogi, by zacząć uciekać. Nie miała jednak szans w porównaniu ze

świetnie przeszkolonym Zakonnikiem, który chwilę później dopadł ją i

przygwoździł do pobliskiego drzewa.
- Porozmawiamy sobie kochana -

wyszeptał jej prosto do ucha - Nie skończyłem opowiadać...
Mordoklejka
sorki, że sie długo nie odzywałam, ale

musiałam nadrobić to czego nie przeczytałam!!!

Dlaczego

ja tak mam, że jak piszesz o "tych dobrych" to chcę czytac o

złych, a jak jest o złych to chcę o

dobrych???!!!!

Jeny, nie moge sie doczekać następnego

parta!!!!
avalanche
Mam to gdzieś, ten part nie ma akcji,

jest całkowicie oparty opisach i dialogach pomiędzy Orfeuszem a Giną.

Napadła mnie wena na takie coś i kropa. Nad resztą (min.akcją) będę się

zastanawiać kiedy indziej, bo teraz czasu na myślenie nie mam.

EDIT:

o ludzie..dopiero teraz się skapnęłam, że tak podliczając to mój

jubileuszowy
style='font-size:14pt;line-height:100%'>100 part
!


src='http://www.harrypotter.org.pl/forum/html/emoticons/biggrin.gif'

border='0' style='vertical-align:middle' alt='biggrin.gif'

/> Otóż wyjaśniam, że fick składa się z dwóch części: pierwsza

liczy sobie 17 partów, drugą część liczyłam od początku dochodząc aż do

dzisiaj do 83 parta. Tak więc prosta matematyka 17+83 = 100.

Part 83

(oficjalnie 100 ^^)

"Malarz niechcianych obrazów"

-

Zostaw mnie!
Ręka Orfeusza natychmiast uciszyła krzyk przerażonej

dziewczyny, miotającej się i szarpiącej byle tylko uwolnić się od tego

wcielonego diabła. Zdawała sobie sprawę, że jej siła jest niczym wobec

potęgi napastnika. Była jednak na tyle zdeterminowana by nie poddać się mu i

walczyć z nim, mimo wiadomej porażki.
- Przestań się rzucać wreszcie!

- głowa Giny wraz z resztą ciała oderwana na moment od drzewa uderzyła

ponownie ze zdwojoną siłą..i ponownie..i ponownie...
Siła uderzeń była

tak wielka, że o mało nie doprowadziła do wstrząsu mózgu młodej dziewczyny,

która zdawała się ledwie stać na nogach i przewracać oczami na bok z

ogłuszenia.
- Nie stawiaj się, bo gorzko tego pożałujesz - ostrzegł

mrużąc niebezpiecznie oczy. Przez moment wydawało się, że jego źrenice

zwęziły się nienaturalnie i uderzyły krótkim, jasnym blaskiem. Można to było

przyrównać tylko do metalicznego błysku ostrza miecza odbijającego promienie

Słońca.
- Napewno chcesz posłuchać o swoim - zaczerpnął powietrza, jakby

nie mógł powstrzymać emocji - ojcu...
Gina zamknęła szybko oczy nie chcąc

oglądać jego zadowolonej miny, a chętnie także zatkałaby czymś uszy, by nie

słuchać jego obłąkanych zwierzeń na temat zabijania bezbronnych ludzi
-

Cudownie, piekielne widowisko zorganizowaliśmy z udziałem twojego ojczulka.

Twój stary wzbudził wielkie zainteresowanie wśród widowni, muszę przyznać -

złapał za gardło Ginę, przyduszając ją, by otworzyła oczy i zaczęła

gorączkowo chwytać ustami powietrze w poszukiwaniu tlenu.
- A jednak

umiesz patrzeć na mnie jak chcesz - skwitował jej zachowanie. Twarz Giny

raptownie zaczęła nabierać czerwonego kolorytu...
Wreszcie ręka

Orfeusza zelżyła swój uścisk.
- Udręka...wielkie

żale...stracenie...wstręt...Nawet nie wiesz jak to potrafi męczyć - rzekł

zmęczonym głosem Zakonnik, wpatrując się jakby wgłąb swoich myśli - Ale nie

ma poczucia winy - dodał bardziej ożywionym tonem, zwracając ponownie swój

wzrok w stronę dziewczyny - Nie ma kary, nie ma łańcuchów skruchy...Bez

zahamowań i zbędnych pytań...Mogę zrobić wszystko czego zapragnę, a co

rekompensuje mi mój własny ból.
Gina nie rozumiała zachowania Orfeusza.

Jeszcze parę minut wcześniej zdawał się być bardziej obłąkany niż ten

nieszczęśnik, którego tak zacięcie bronił i o którego tak się troszczył.

Minę miał obojętną, a oczy migoczące niekiedy dziwnym blaskiem, zdawały się

zgasnąć na moment. Przez chwilę wyglądał tak nieszkodliwie, że mógłby nawet

wzbudzić współczucie...
" On jest mordercą...najgorszym z

możliwych..przeklęty Zakonnik...niech on wreszcie...umrze" - na twarzy

Giny wymalował się dziwny wyraz ulgi. Było tak jasno..a ona taka

szczęśliwa...
- Manipulacja myślami jest zabawna...- zbudził ją z letargu

szorstki głos mężczyzny - Czułaś to co chciałem, żebyś czuła..i udało mi

się...
- Co czułam?
- Współczucie - uśmiechnął się szeroko - Było ci

mnie żal...
- Nie! Przestań wreszcie! - szarpnęła się.
- Skoro

było współczucie, to może popracujemy nad przebaczeniem? - spytał z miną

niewiniątka - Nie zależy mi na tym...ale powiem szczerze...bawi mnie twoja

podatność na moje sugestie.
Poczuła jego dłoń na swej szyji, delikatnie

badającej dotykiem pulsujące miejsce. Czuła, jakby fascynowało go to

zajęcie, od którego ona dostawała na skórze gęsiej skórki. Bała się tego co

może zrobić, albowiem chwilę później poczuła dreszcz związany z lekkim

uszczypnięciem jej skóry w tym miejscu. Lęk zmieszał się z drżeniem, gdy

zobaczyła kątem oka, jak jego dłoń wędruje ku gardłu, zatrzymując się

niespełna milimetr od niego, by po chwili cofnąć się nieznacznie. Spojrzała

na stojącego przed nią Zakonnika, jakby chcąc wyczytać z jego twarzy

zamierzenia wobec niej. Wzrok miał wbity w jej szyję, a jego powieki nawet

nie mrugnęły, choć powinny. Sprawiał wrażenie, jakby był w transie i nic

inne nie było w stanie zakłócić w nim tego stanu.
Palce ponownie

zaczęły muskać jej cerę, sprawiając, że mimo wszystko odczuwała miłe

wrażenie rozluźnienia. Nie mogła wyjaśnić dlaczego pozwala mu na to, by

dotykał jej w taki sposób...ale to było takie przyjemne, że nie chciała, aby

przestał. Nic złego jej przecież nie robił...
" Gina, to przecież

Zakonnik, napewno coś knuje...obudź się....Gina" - nawet wewnętrzy głos

rozsądku zdawał się w tej chwili nie docierać do niej, skoro czuła się tak

wspaniale i lekko. Przymknęła oczy, oddając się rozkoszy tego przyjemnego

uczucia, jakim obdarzał ją Orfeusz. Dłoń spoczęła na chwilę na jej

obojczyku, a ona czuła cudowne ciepło i mrowienie, jakby pod jej skórą

szalały łaskoczące bąbelki. Uśmiechnęła się, odprężając się jeszcze

bardziej, że aż prawie rozpływała się pod napływem tego wszystkiego. Palce

mężczyzny delikatnie odstąpiły od miejsca, gdzie przed chwilą spoczywały,

wędrując ku górze robiąc przy tym kroczki. Efektem tego, było niesamowicie

śmieszne uczucie, jak gdyby po szyji Giny spacerował mały ludzik. Było to

swój sposób na tyle zabawne, że z ust Giny dobył się cichy śmiech. Nie

chciała, jednak przerwać tej zabawy, tak więc dzielnie poddawała się

'torturom' łaskotek, nadal mając zamknięte oczy. Coś podpowiadało

jej, aby nie otwierała ich teraz, przestrzegając, że jeśli to zrobi to nie

będzie niespodzianki.
Głaskanie policzka wywołało spodziewaną reakcję

uspokojenia się dziewczyny, tak że jej oddech stał się powolniejszy i

bardziej równomierny w porównaniu z niepokojem, jaki czuła przy dotykaniu

jej szyji. Opuszki palców niczym nóżki pająka, oplatały jej policzki,

ślizgając się po nich, jak krople deszczu na szybie. Figlarne

'tańce' przeniosły się bliżej ust dziewczyny, obrysowując ich

kontur, a następnie sprawiając, by rozchyliły się nieznacznie. Poczuła, jak

jeden z palców zaczął masować jej wargi, zataczając małe kółka i kręcąc nimi

najpierw po dolnej części jej ust, a następnie po górnej.
Do gry

wkroczyła, także druga ręka, która dotąd spoczywała w bezruchu. Gina

poczuła, jak odgarnia ona pasemka włosów z jej czoła a następnie zaczyna

głaskać ją po głowie. Pamiętała, że zawsze w ten sposób głaskał ją ojciec,

gdy płakała. Ta czułość z jego strony zawsze powodowała, że uspokajała się,

aż smutek zupełnie odchodził.
Nagle, Gina poczuła niezmierną chęć

przytulenia się, tak jak to zawsze robiła, gdy tata próbował ją pocieszyć.

Jej głowa pochyliła się do przodu i spoczęła na ramieniu osobnika, który

sprawił, że czuła się tak dobrze i bezpiecznie. Oplotła rękoma jego szyję i

wtuliła się w jego tors.
Głaskanie ustało. Czuła tylko poruszającą się

w dół i górę klatkę piersiową mężczyzny, do którego była przytulona, a

chwilę później także jego podbródek, który oparł na czubku jej głowy.
-

Tato...czemu przestałeś? - spytała Gina lekko śpiącym głosem. Mężczyzna

nieznacznie odsunął od siebie dziewczynę a następnie przytknął do jej skroni

swe dłonie. Gina otworzyła powoli oczy.
Nie zdziwiła się, gdy przed

sobą ujrzała swego ojca...
- Tato, miała być niespodzianka...- wyszeptała

z żalem w głosie.
- I będzie...czy ja cię kiedykolwiek okłamałem? -

spytał mężczyzna. Gina potrząsneła przecząco głową - Ja zawsze dotrzymuję

obietnicy, córeczko...
Palce mężczyzny zaczęły gwałtownie stygnąć i po

chwili stały się zupełnie lodowate. Gina otworzyła ponownie oczy, lecz tym

razem nie ujrzała przed sobą swego ojca, lecz Zakonnika, którego włosy z

brązowych zmieniły swą barwę na białą. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak

podstępnie została oszukana.
- Chciałaś mieć niespodziankę, to będziesz

ją miała - wykrzywił się w grymasie bezwzględności oprawca. Chwilę potem,

Gina poczuła, jak uderza w nią tak straszliwy ból, że z jej gardła dobył się

wrzask mogący postawić na nogi nawet umarłego. Potem zaczęło się...przez jej

głowę zaczęły przemykać obrazy...obrazy będącymi wspomnieniami Orfeusza.

Początkowo niewyraźnie, jednakże szybko zyskały na ostrości ukazując okropną

prawdę o ostatnich momentach życia jej ojca. Widziała podest, na którym stał

jej ojciec i tych barbażyńców, którzy przyszli, by oglądać sobie jego

powolną śmierć. Zmarnowany i wypruty z wszelkich nadziei czekał na swój

tragiczny koniec.
Orfeusz w towarzystwie nieznanego jej

człowieka..obaj podobnie ubrani...obaj jednakowo bezwzględni.


Ciosy...jeden...za drugim...
Inni Zakonnicy zabawiający się kosztem

poniewieranego człowieka...obelgi...bestialskie czyny wobec bezbronnego,

godzące w jego godność...
Śmiech i zabawa...krzyczący z upicia tłum,

pragnący mocnych wrażeń...


Uderzenie...szarpnięcie...powalenie...trzaskana kość i wrzask...


Szyderczy uśmiech Orfeusza, czerwonego z wysiłku...
Błaganie o litość

dla rodziny, łzy płynące rzewnie...skatowane ciało...
Ostatni

moment...błysk miecza i wbijanie i wbijanie...
Agoni krzyk...


Twarz chłopca, który widział to wszystko...
Zaspokojona żądza

krwi...
Wszystko ustało. Obrazy zostały wyryte na pustych ścianach

świadomości dziewczyny i będą tam już na zawsze - ich malarz postarał się,

aby jego dzieła przetrwały, niewzruszone na niszczący wszystko

czas...niezmywalną farbą utrwalając wspomnienia, których pejzaże i portrety

znalazły nową właścicielkę...
kelyy
ten part był świetny, Ava, a co do

poprzedniego to twój fick, ja jestem tylko oddaną czytelniczką i za drobną

krytykę, nie musiasz sie denerwować, ta część ci naprawde wyszła
avalanche
Part 84

"Uśmiech

Zakonnika"

Sergiusz spoglądał na swoje odbicie w kryształowym

lustrze wiszącym w jednym z holów posiadłości państwa Smith. Na twarzy

mężczyzny malowało się skupienie i zaduma. Czoło miał zmarszczone i tylko

oczy zdawały się migotać szklanym blaskiem. Był dojrzałym mężczyzną, lecz

wyglądem nadal przypominał tego młodzieńca jakim był przed laty. Ciemne

włosy z płomiennymi końcówkami przypominały o szalonej naturze ich

właściciela, który nigdy nie bał się robić eksperymentów ze swoimi włosami.

Uśmiechnął się mimowolnie na wspomnienie, próby ufarbowania włosów

Remisowi...Pamiętał, że do twarzy było mu w szkarłacie..
.
Widać

jednak, że przypasował mu ten kolor skoro teraz tak chętnie ubierał się

szaty Zakonnika...

- Wstrętny zdrajca - wymamrotał do swojego odbicia

w lustrze. Nieskazitelna biel włosów Remisa nigdy jakoś nie odzwierciedlała

czystości jego sumienia.
Dwulicowy...podstępny...
Nienawidził

Stefana. A on, Sergiusz starał się bagatelizować mimo wszystko ich wzajemne

relacje. Remis wydawał się być równie pokręcony co on. Może dlatego go tak

polubił. Odpowiadała mu ta swoboda, jaka cechowała tego bladego chłopca, ten

niewyparzony język i pewność siebie.
- Skontaktowałem się z Radą - głos,

który wyrwał Sergiusza z rozważań na temat przeszłości okazał się należeć do

właściciela domu, pana Smitha - Nie zgodzili się na zawieszenie

Horovitz'a w pełnieniu obowiązków dyrektora Akademii.
- Typowe -

mruknął Sergiusz - Chowają głowę w piasek, byle tylko nie widzieć problemu.


- Mogę liczyć na to, że...
- Zajmę się nim, Jonathan - zwrócił swe

błyszczące oczy w stronę swego rozmówcy.
- Nie, nie chcę żebyś się w to

mieszał - zaprotestował natychmiast pan Smith - Już i tak mamy sporo

problemów. Ten Zakonnik, który u niego przesiaduje, chętnie zrzuciłby winę

za morderstwo Horovitz'a na ciebie. Nikt z Rady nie uwierzyłby nam,

gdybyśmy im opowiedzieli o prawdziwym sprawcy.
- A więc co mam

robić?
- Nic. Proszę cię właśnie, abyś nie wtrącał się w sprawy Akademii

- odrzekł mężczyzna.
Sergiuszowi nie podobał się taki obrót sprawy.

Miał siedzieć z założonymi rękoma i pozwolić, by Zakonnicy puścili z dymem

taki strategiczny budynek, jakim była Akademia, bo komuś z Rady przestały

działać szare komórki?
- Zakonnicy chcą ten zamek bo...
- Wiem,

dlaczego im na nim zależy, wierz mi - uciął krótko pan Smith - Ale nie

pozwolę, aby cię zamknęli. Jesteś mi potrzebny na wolności, rozumiesz?
-

To co mamy zrobić? - spytał już całkiem zdezorientowany.
- Nic. Bez

Horovitz'a czy z Horovitz'em to już bez znaczenia. Osiągną swój cel

nawet bez niego, jeśli zajdzie taka potrzeba.
- Potrzeba nam armii...Ale

jak my u licha przekonamy dowództwo, że należy jak najszybciej się

mobilizować? Wszyscy dookoła wiedzą co się święci, tylko nie oni - prychnął

zezłoszczony - Masz może jakieś dane na temat ostatnich zaginięć, coś w tym

stylu? - spytał, jakby szukał powodu dla którego można by oprzeć swe

argumenty o jak najszybszym powstrzymaniu Zakonu.
- To co zwykle. Parę

osób zniknęło bez śladu, ale sam wiesz jakie są procedury - westchnął lekko

zasmucony pan Smith.

Mężczyzna stojący naprzeciw niego, doskonale

wiedział co ma na myśli jego rozmówca. Wszyscy wiedzieli, kto przeważnie

stoi na porwaniami, ale żadna ofiara nie mogła liczyć w tym momencie na

pomoc z urzędu. Jeśli chciało się koniecznie odzyskać porwanego, można było

płatnie znaleźć frajera, który za ileś sztuk złota gotów był podjąć się

próby odbicia poszukiwanej osoby. Często jednak zrozpaczone rodziny ofiar,

padały ofiarami oszutów, którzy nigdy po wypłaceniu im zaliczki nie stawiali

się z powrotem. Najczęściej przepuszczali pieniądze z jakiś okolicznym

tawernach, lub na jeszcze inne przyjemności.
Oczywiście, jeśli miało

się szczęście trafić na uczciwego człowieka, to i tak nie miało się

gwarancji, że wróci cały, nie mówiąc już o przywleczeniu porwanego. Takich

fachowców, którym udawało się wystrychnąć straż Zakonną na dudka było

niewielu na rynku. Sergiusz znał jednego z nich - pracował kiedyś w

elitarnej jednostce na wzór dawnej jednostki Navaget. Rozwiązano ją jednak

po roku istnienia z braku funduszy na żołd, sprzęt i szkolenie. Ludzie,

którzy pełnili służbę w niej, zostali z dnia na dzień bezrobotni. Jedni

znaleźli sobie jakąś zastępczą robotę, a inni pracowali jako wolni strzelcy

zatrudniając się nielegalnie przy sprawach związanych z odzyskiwaniem

porwanych. Ciężka i niebezpieczna robota. Co prawda rząd zostawił sobie na

usługach dwóch dawnych członków owej jednostki, lecz pełnili oni funkcję

czysto wywiadowczą. Trzeba było mieć zdrowie, żeby pełnić taką służbę.



- Proszę, tu są dane osób ostatnio zaginionych - podał Sergiuszowi

do rąk kartkę, którą wyjął z biurka, gdy wchodzili do jego gabinetu.
-

Poufne, czyż nie? - powiedział z sarkazmem młody mężczyzna, widząc, iż

kartka jest czysta.
- Ah racja. Zapomniałem.
Sergiusz spoglądał na

kartkę zza ramienia niskiego wzrostem pana Smitha. Rada swoje dokumenty

okrywała tzn. mgiełką - zwykłym zabezpieczeniem, które sprawiało, że

zawartość dokumentu była widoczna tylko w przypadku, jeśli członek Rady miał

ją akurat w ręku.
- Spójrz na ostatnią osobę - zwrócił uwagę pan Smith,

nakładając na nos okulary - Kojarzysz może niejakiego Vivriela?
- Niezbyt

- odparł zgodnie z prawdą Sergiusz.
- Piętnaście lat temu, Zakonnicy

dokonali jednego z najbardziej przerażających rytualnych mordów. Ich ofiarą

padł jeden z wieśniaków mieszkających w wiosce niedaleko ich siedziby. Na

domiar tego, rodzina tego biednego człowieka również została wymordowana.

Ale nie cała. Przeżyły dwie osoby. Jedną z nich był Vivriel, a drugą jego

wnuczka, która właśnie ostatnio zaginęła.
- Może Zakon przypomniał sobie

o swoich niedoszłych ofiarach...Ale, jeśli tak to czemu jego też nie

porwali, albo nie zabili?
- To właśnie mnie zastanawia. Sądzę, że to

wszystko ma związek z Remisem i ...moim synem - rzekł poważnym

tonem.

Sergiusz widział, że przy wymawianiu słowa "syn"

przez pana Smitha ani na moment nie zawahał mu się głos. Był nadzwyczaj

opanowany, co rzadko mu się zdarzało. Ta rana wciąż bolała, ale tym razem

widać było, że na bok odeszły dawne uczucia i sentymenty.

- Remis

został uwolniony przez...przez Diega - wydusił - w czasie procesu.

Najprawdopodobnie przetransportował go w jakieś ustronne miejsce, a

następnie..no cóż mogę podejrzewać, że w jakiś sposób dostali do wioski, w

której mieszka Vivriel.
- Ale po co? Czemu akurat do niego?
- Vivriel

znakomicie zna się na ziołach i przyrządzaniu lekarstw - powiedział cicho

pan Smith, jakby zastanawiał się nad czymś. Sergiusz, jednak szybciej

wydedukował czemu skorzystali z "gościny" tego człowieka.
-

Mówiłeś, że Remis zasłabł podczas procesu. Nie sądzisz, że właśnie dlatego

Diego zabrał go do tego człowieka? Potrzebowali pomocy lekarza, albo osoby,

która zna się na leczeniu.
- Musieli go zastraszyć. Vivriel nigdy nie

pomógłby Zakonnikowi, zwłaszcza po tym co spotkało jego rodzinę.
- To

proste. Wzięli jego wnuczkę jako gwarancję na to, że im pomoże - Sergiusz

uważnie przyglądał się reakcji Jonathana. On także wiedział dokładnie, że to

Diego stał za porwaniem tej dziewczyny i zachowaniu się w czysto zakonny

sposób.
- Zastanawia mnie...czemu w takim razie nie poczekali, aż

Vivriel wyleczy Remisa i dlaczego porwali ją mimo wszystko?
- Być może

Remisowi dolega coś jeszcze - wysunął swą hipotezę Sergiusz - być może...nie

mogli czekać, bo ścigali ich współbracia. Dziewczyna na pewno w jakiś sposób

było obznajomiona z metodami leczenia i dlatego postanowili wziąć ją ze

sobą.
- Spotkaliście później Diega w Zakonie. Musieli, więc ich dopaść.

Nasuwa mi się jednak pytanie...Czemu mój syn ucieka przed Zakonnikami? I

czemu odbił Remisa z sądu?
- Właściwie należałoby się też zastanowić,

jaką rolę mógł tu odegrać Orfeusz - zauważył Sergiusz.

Pan Smith z

niechęcią mówił o tym człowieku. Celowo starał się ominąć jego kwestię, ale

od kiedy sięgał pamięcią, jeżeli coś dotyczyło Diega to równocześnie i

Orfeusza. Niemal nierozłączni, nawet po tylu latach...
Skinął ledwo

głową, pozwalając Sergiuszowi na powiedzenie własnych spostrzeżeń na temat

Orfeusza.

- Orfeusz jest silnie związany z Remisem i wątpię, aby nie

dowiedział się, że Diego krąży z nim po jakiś wioskach. Nie mogło umknąć

jego uwadze też to, iż Remisa zamierzają sądzić.
- Do czego zmierzasz? -

spytał niecierpliwie pan Smith. Widać, że słuchanie o Orfeuszu nie sprawia

mi najmniejszej przyjemności i najchętniej zakończyłby rozmowę o nim jak

najprędzej. Szczególnie, jeśli miałby się dowiedzieć tego co wiedział od

bardzo dawna. Diego współpracował z Orfeuszem. Stał się takim samym

człowiekiem, jak on - mordercą.
- Orfeusz nie pozwoliłby, aby wogóle

doszło do procesu. A nawet, jeśli nie zdążyłby temu przeciwdziałać to jak

nic wparadowałby na salę sądową i wytłukłby przy tym wszystkich, którzy by

się tam znajdowali. On jest nieobliczalny, jeżeli chodzi o Remisa. Zdolny do

wszystkiego, byle go ratować. Podesłanie Diega, by ten go uwolnił w tym

wypadku jest zupełnie niespodziewanym krokiem. Obyło się bez ofiar. U

Vivriela podejrzewam, że też nie było Orfeusza, inaczej...
- Puściłby

wioskę z dymem - westchnął zmęczonym tonem pan Smith. Przez te lata, nawet

zwykły szary obywatel mógł potrafić przewidzieć co w takich wypadkach robi

ten diabeł wcielony.
- Vivriel żyje, a więc mamy dowód że w wiosce

przebywali tylko Diego i Remis. I znowu, czy Orfeusz miał nad wszystkim

pieczę będąc w Zakonie, czy też Diego umyślnie podprowadził mu Remisa spod

nosa i zamierzał zaszantażować Orfeusza. Pytaniem jest, w jakim celu miałby

to robić, narażając się najbardziej nieobliczalnemu Zakonnikowi? Czy to

właśnie nie Orfeusz stoi za późniejszym uwięzieniem Diega w celi, kiedy to

my siedzieliśmy zamknięci? Chyba tylko ze względu na dawną przyjaźń jeszcze

nie rozprawił się nim.

- Dość! - prawie krzyknął starszy

mężczyzna. Widać, że cała ta dywagacja na temat Orfeusza i Diega nie służyła

uszom Jonathana, wyczulonego na punkcie ich obojga. Szczególnie bolesne,

było samo wspomnienie dawnych lat...lat, w którym obaj byli młodzi i darzyli

się szczególną sympatią.

Pan Smith sięgnął trzęsącą się ręką do

kieszeni, z której po chwili wyjął mały pęk kluczy. Wybrał jeden z nich,

lekko razdzewiały na zdobionej końcówce, który wyglądał na staroświecki

klucz pasujący jedynie do równie starych mebli. Klucz posłużył do otwarcia

jednej z wielu szuflad ogromnego biura, za którym zwykle zasiadał pan Smith.

Pisk, jaki wydała z siebie otwierana wnęka mebla, wskazywał na to, iż dawno

nikt do niej nie zaglądał. Na blacie wylądował duży, czarny, stary album, na

którego okładce widniały małe, przypominające wijący się bluszcz zdobienia.

Pan Smith podsunął Sergiuszowi album i nakazał, mężczyzna obeznał się z nim.

Sergiusz podejrzewał, iż jest to album ze starymi, pamiątkowymi zdjęciami.


Na pierwszej stronie nie było żadnego zdjęcia, lecz stara pożółkła

kartka głosiła kto jest właścicielem owego albumu. Ku zaskoczeniu Sergiusza,

na papierze widniały dwa imiona - Diego i Orfeusz.
Spojrzał niepewnie w

stronę swego rozmówcy, ale ten milczał i tylko ręką pokazał, aby przewrócił

dalej kartkę. Na drugiej stronie pojawiło się to, co zwykle człowiek ogląda

w albumach - zdjęcie. Było duże i przedstawiało dwóch, roześmianych młodych

mężczyzn. Sergiusz, nie mógł uwierzyć, że Orfeusz przez tyle lat nie zmienił

się zbytnio. Obecnie wyglądał tak samo młodo, jak wtedy. Ale była jedna

zasadnicza zmiana. Orfeusz wyglądał na zwykłego młodego

człowieka...uśmiechnięty...Sergiusz nigdy nie widział uśmiechniętego

Orfeusza. Podejrzewał, że niewiele osób miało okazję zobaczenia tego

unikatowego widoku.
Następne strony też zawierały zdjęcia Orfeusza i

Diega, na niektórych pojawiały się także inne osoby, a wśród nich

szczególnie jeden jasnowłosy chłopiec.
- Czemu...
- Ilekroć wspominam

mojego syna, widzę jego - zaakcentował wściekle ostatnie słowo, pokazując

jak bardzo gardzi Orfeuszem - Przypominam sobie wszystko...śmierć tego

chłopca...ucieczka Diega...A on? - jego pomarszczone policzki zaczęły drgać,

a oczy wyraźnie posmutniały - Skończył szkołę jako prymus a potem co się

okazało? Jego ojciec był dowódcą Zakonu, a Orfeusz od początku należał do

nich. Po paru miesiącach czego się dowiaduję? Znaleziono Diega...Zgadnij kto

go odnalazł?
Sergiusz domyślał się, jednak mimo wszystko zachował

milczenie. Głos Jonathana zadrżał.
- On. Jego najlepszy przyjaciel.

Znalazł go i zaciągnął do Zakonu. Gdyby tylko...
- Nie wrócisz tego co

było. Jonathan musisz się wziąść w garść. Nie możesz patrzeć na Diega, jak

na ofiarę. Teraz jest już zupełnie innym człowiekiem. Człowiekiem, który nie

zawahałby się zabić. Pamiętaj o tym.

***

Pan Smith jeszcze

przez parę minut dochodził do siebie. Wspomnienie Diega zawsze tak działało

na niego - potrafiło wyssać całą energię i doprowadzić do załamania.
Jego

syn także cierpi. Czy słusznie? Tylko on może o tym wiedzieć. W tym momencie

zrobiło mu się żal ojca. Widział go przez moment.
Diego stał na

latającej desce, blisko okna gabinetu ojca. Chwilę potem odleciał

beszelestnie w nieznanym kierunku...
To jest "lekka wersja" zawartosci forum. By zobaczyc pelna wersje, z dodatkowymi informacjami i obrazami kliknij tutaj.

  kulturystyka  trening na masę
Invision Power Board © 2001-2025 Invision Power Services, Inc.