odpowiem co do zarzutów wobec moralności postępowania Hermiony:
wyobraźcie sobie tę scenę. po prostu ją sobie wyobraźcie. dla mnie samo wyobrażenie sobie tego, co ona musiała czuć, jak musiały jej drżeć ręce... mnie to wystarcza, nie obwiniam jej, bo ta książka wystarczająco dobrze pokazała wszystkim, jak cienka jest granica między dobrem i złem a przede wszystkim, jak ciężko jest ją uchwycić.
OK, teraz przejdźmy do meritum.
Czapki z głów, mości państwo. Oto geniusz.
Ta seria miała ogromny potencjał, żeby zakończyć się największym na świecie kiczem i olbrzymim rozczarowaniem. Czapki z głów, bo mamy do czynienia z autorką, która umiała związać wszystkie nitki i niczego nie zepsuć.
Wybaczcie, ale ja przyjmuję tę wersję wydarzeń bez najmniejszych zastrzeżeń. Nie przeszkadzają mi drobne nieścisłości jak kwestia Czaru Fideliusa - być może można go rzucić w różny sposób, być może zależy on od tego, kto rzuca, być może jest miliard takich być może, w końcu magia to materia o wiele bardziej delikatna i skomplikowana niż ktokolwiek może przypuszczać i samo to sprawia, że chyba żadne nieścisłości w książce nie są prawdziwymi nieścisłościami. To nie LOST, tu nikt nie obiecywał, że wszystko da się wytłumaczyć

.
Zaczynając od początku... Mam wrażenie (zapewne błędne), że z każdym kolejnym tomem nie tylko historia przestawała być bajką dla dzieci, ale również język powieści stawał się bardziej wymagający. Ale może to tylko wrażenie

tak czy inaczej, zaczęło się pięknie. Pierwszy raz nie miałam wrażenia, że autorka chce jak najszybciej odbębnić te pierwsze rozdziały i przejść wreszcie do meritum. Cały czas, co chwila miałam wrażenie, że narrator przygotowuje czytelnika do nieubłaganie nadchodzącej chwili pożegnania z serią. Łzy w oczach miałam praktycznie cały czas

Potem te szybkie zwroty akcji i tak już cały czas: dla mnie TO jest mistrzowska narracja, naprawdę. Żadnych dłużyzn, cały czas do przodu!
Najbardziej wzruszyłam się podczas pogrzebu Zgredka. "Here lies Dobby, a Free Elf"... Ale i tak przepłakałam pół książki, więc nie ma co się nad tym rozwlekać.
Scena na Kings Cross przypominała mi scenę z Matriksa dwójki, z Architektem, ale to było głupie skojarzenie

Pojedynek - to było coś, na co czekałam cały czas: szybka wymiana zdań, jak równy z równym, oboje pewni swojego zwycięstwa... Bosssskie. Czytałam tę scenę zasłaniając sobie następną stronę tekstu, żebym przypadkiem nie rzuciła zniecierpliwiona okiem na jakąś niefortunną linijkę. I nie rozumiem, jak można czytać od epilogu?!? Cała magia ostatnich rozdziałów zawierała się jak dla mnie w tym, że nie mam pewności, czy Harry przeżyje, czy Ginny, Ron, Hermiona przeżyją... To mnie trzymało w takim napięciu, że aż mi się trzęsły ręce

I takie zakończenie mi wystarczy. Epilog wystarczy (chociaż straciłam wątek, kto jest czyim dzieckiem i którym według starszeństwa

). Encyklopedię chętnie sobie przeczytam, ale właśnie za jakiś czas, jak już ochłonę, bo wtedy będą mniejsze szanse na rozczarowanie, że coś poszło nie tak, jak chciałam.
I jeszcze jedno chcę powiedzieć: czuję się teraz strasznie, strasznie dorosła. Moja przygoda z Potterem zaczęła się 7 lat temu, jak byłam w podstawówce, teraz powoli kończy kiedy jestem na studiach. To taki koniec jakiegoś etapu, który zupełnie przypadkiem (a może nie?) pokrył się z ważnym etapem w moim życiu. Może dlatego tak strasznie się poryczałam pod koniec tej książki