Pomijając fakt, że Brian Eno bynajmniej nie jest mi obcy, chodziło o coś zupełnie innego. Otóż odczułam w Twojej wypowiedzi sugestię, jakobym kierowała się tak zwaną marką. Stąd moja odpowiedź nie miała na celu nic innego, jak uprzytomnienie Ci faktu, że takie osądy niekoniecznie bywają trafione. O ile oczywiście to właśnie robiłaś, bo jeśli nie - to przepraszam.
A wszystko to tak ma się do porównania obu piosenek, że po prostu styl Gabriela jest mi doskonale znany i właśnie wielce przeze mnie ceniony. Do tego stopnia, że w kinie - nie mając pojęcia, że jeden z moich ulubionych artystów miał swój udział w filmie - niemal wyrwało mi się na całe gardło: "Boże, przecież to jest Peter Gabriel!!!". Pomimo, iż piosenka leciała już na napisach, ludzie szurali, światło się paliło oraz znajomi, z którymi byliśmy dzielili się wrażeniami tuż przy moim uchu. I ta piosenka jest właśnie idealnie w jego stylu, genialnym, nie do podrobienia. Pamiętam, jak stałam, zasłuchana, pod ekranem i za nic nie chciałam dać się wyciągnąć z sali. Spodobała mi się od pierwszego kopa. A "Jai Ho"? Boże złoty, toż to przecież jest zwykły, bollywoodzki taneczny numerek... Umówmy się, dostał Oscara na fali
Slumdoga, li i jedynie. Nie wiem, jeżeli spodziewałaś się po mnie jakiejś fachowej analizy, to przepraszam, ale nic takiego nie leży w moich możliwościach, jak już pisałam - nie jestem ekspertem muzycznym. Ale nawet jeśli Gabriel świeżością nie trąci (i całe szczęście, jak dla mnie, bo pokochałam go właśnie w takim wydaniu, pomijając już fakt, że - znów według mnie - zmiana stylu w tym wieku może co najwyżej zalatywać żałością), to to jest kawał profesjonalnej klasy. To nadal jest genialny muzyk. Dla Ciebie dziadek - ja go pamiętam ze "Sledgehammera"

. I mimo blisko pięćdziesiątki na karku, był dla mnie cholernie seksowny

. A zresztą, cóż niby takiego świeżego ma w sobie "Jai Ho"? Banalna pioseneczka, popowy rytmik z lekko orientalnym zacięciem. Nie wiem jak innych, ale mnie osobiście takie orientalne disco z lekka wątpia szarpie, i przyznam, że czułam spore zażenowanie, kiedy tę piosenkę Oscarem nagradzali. Tu uprzedzę ewentualne pytania i dodam, że owszem, widziałam już na Oscarach gorsze rzeczy i zapewne dawno powinnam pozbyć się złudzeń. Ale niestety nie potrafię.
Dodam jeszcze, że przykład z filmami jest o tyle nietrafiony, że tu rzeczywiście można wypunktować pewne rzeczy, nawet byle laik to potrafi. Wystarczy chodzić do kina i trochę się tym interesować. Z muzyką nie jest już tak łatwo, bo - dla laika, podkreślam - to głównie kwestia gustu. Jednakowoż najogólniej rzecz ująwszy, istnieje coś takiego, jak
dobra muzyka, i do tej zalicza się kawałek Gabriela. Czego, niestety, o "Jai Ho" powiedzieć po prostu nie można. To tak, jakby do wyścigu o Oscara z
Benjaminem Buttonem stanął
Kiler. Owszem, Button był miejscami nudnawy, ciutkę przeozdobiony, nieco zbyt nadęty. Ale mimo tych mankamentów, od
Kilera nadal dzieli go przepaść. I to wcale nie dlatego, że tu prawda Hollywood, Brad Pitt, Cate Blanchett a tu biedna Polska z naszym żałosnym Czarkiem Pazurą i jeszcze bardziej żałosną Figurą Katarzyną. Dlatego, że to są po prostu dwa filmy, z których jeden - pomimo wszystko - jest po prostu
dobry, a drugi (o ironio, również pomimo wszystko, bo przecież Machulski to legenda) jest zwyczajnie kiepski. I żeby już było całkiem śmiesznie, to z reżyserów akurat o wiele bardziej cenię Boyla (
Slumdog) niż Finchera (
Button). I jeśli chodzi o sam film, to jeszcze, jeszcze w miarę mogę (jakoś) tego Oscara zdzierżyć, choć boli mnie niesprawiedliwość względem
Lektora. Ale piosenka to już pełna porażka i nic na to nie poradzę, choćby nie wiem jak wmawiano mi dziecko w brzuch

.